Aldrich McKinnon
Nazwisko matki: Stainwright
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: uzdrowiciel na oddziale chorób odzwierzęcych
Wzrost: 189
Waga: 83
Kolor włosów: brąz
Kolor oczu: zieleń
Znaki szczególne: ciągłe pogwizdywanie, podśpiewywanie przy pracy, szkocki akcent
sztywna, 12 cali, dziki bez, włos z grzywy jednorożca
Hufflepuff
jeż
ciało siostry na stole prosektoryjnym
cytrusy, wanilia, cynamon
rodzina McKinnon-Jones w komplecie
sztuką, zwierzętami
Gobliny z Grodziska
śpi
jigi irlandzkie, croonerzy jazzowi
Matt Smith
Grudzień, 1936
Budzik nie zadzwonił; zamiast niego zza drzwi sypialni Aldricha dobiegło wołanie matki. Jęknął przeciągle, przecierając oczy. Za oknem jeszcze nie jaśniało i tylko obietnica kubka gorącej czekolady zdołała wywabić go z łóżka. Kiedy już wstał i zbiegł po schodach do zagraconego saloniku, przywitał go – jak witał go niezmiennie od niemal dwóch tygodni – widok matki pochylonej nad pulpitem rozłożonym na stole, z dłońmi przybrudzonymi węglem. Wciąż nie udało jej się uchwycić widoku na jezioro, który roztaczał się z okna – zawsze odsłoniętego, co nieraz wzbudzało zgorszenie sąsiadów – w sposób, który nadawałby się na pocztówkę. Nie mógł się doczekać, aż matka skończy i wreszcie będzie mógł zanieść pejzażyk do kiosku pani Legg, która powielała rysunki matki i dzieliła się z nią zyskami. Adele McKinnon (z domu: Stainwright, a obrazy podpisywała właśnie panieńskim nazwiskiem) hobbystycznie zajmowała się malowaniem szkockich widoków. Specjalizowała się natomiast w portretach olejem na płótnie. Po południu pozować miało przyjść młode małżeństwo: powierzono mu zadanie odkurzenia gabinetu, w którym matka przyjmowała klientów, nim mógł wybiec na zewnątrz i korzystać z orzeźwiającego chłodu wczesnych godzin zimowego dnia.
Zawsze najbardziej lubił zimę; choć sam był urodzony w środku maja, kiedy przestaje się narzekać na deszcz, bo w powietrzu zostaje po nim ślad zapachu świeżej trawy; słońce wschodzi wcześniej i zostaje na horyzoncie do późnych godzin wieczornych. Aldrich wolał grudzień i styczeń i łyżwy na jeziorze. Banchory, w którym przyszedł na świat jest niewielkim, bardzo spokojnym miejscem (aż za spokojnym); jedyną wadą, jaką można zarzucić miasteczku to fakt, że niewielka czarodziejska społeczność musi dzielić je z mugolami. Aldrich rzadko opuszczał dom rodzinny (gdy był dzieckiem, posiadłość wydawała mu się tak duża, że do dziesiątego roku życia był przekonany, że nie uda mu się otworzyć wszystkich szaf i szuflad; zweryfikował ten pogląd dopiero mając porównanie z pobytem w Hogwarcie), do centrum Banchory wybierał się tylko z siostrą i matką. Adele temperowała wybuchy dociekliwości, zwykle zawierające się w pytaniach pokroju: dlaczego panie na poczcie nie mają sów; dzielnie odpierała ataki matek zszokowanych faktem, że nie posłała dzieci do szkoły; i w końcu: pozostawała głucha na zarzuty dotyczące jej wdowieństwa. Cecil McKinnon zmarł na serce w wyniku powikłania zakażenia skrofungulusem jeszcze przed trzecimi urodzinami syna i zaledwie kilka miesięcy po narodzinach młodszej córki. Był podróżnikiem, autorem popularnych przewodników i podwykonawcą dwóch międzynarodowych umów handlowych regulujących import roślin pochodzących z tropików. Chociaż Adele nie miała trzydziestu lat, kiedy owdowiała, a kwiaty przywożone przez męża z rejsów i wypraw na drugi koniec świata szybko uschły, nie wyszła za mąż ponownie. Cecil pozostawił rodzinie fundusz, który wystarczył im na kilkuletnie utrzymanie wciąż wspierany dochodami ze sprzedaży jego książek, a w międzyczasie Adele znalazła więcej klientów chętnych na kupno jej obrazów. Z początku malowała żony dyrektorów i kierowników małych przedsiębiorstw w Banchory, a z czasem obrazy pani Stainwright pojawiały się też w dziennych salonikach większych szkockich miast; nigdy nie była to wysoka sztuka, jednak przynosiła dochody, co dla młodej wdowy było priorytetem i warunkiem osiągnięcia niezależności. Mimo zawodowych kontaktów utrzymywanych z lepiej sytuowanymi kobietami w małomiasteczkowej społeczności, opinia Adeli Stainwright-McKinnon nigdy nie poprawiła się na tyle, by kobieta zyskała więcej niż pozwolenie, by jej syn i córka bawili się z innymi dziećmi i chadzali na przyjęcia urodzinowe. Podczas gdy Millie malowała i lepiła bałwany w przydomowym ogrodzie, podczas zimowych miesięcy Aldrich szczególnie lubił chodzić na łyżwy; dostał pięknie dopasowaną parę na siódme urodziny i co roku spędzał niemal całe dnie ślizgając się po zmarzniętej powierzchni jeziora, od którego dom był oddalony o zaledwie kilka minut spaceru. Dom wybudował ojciec Cecila; wtedy jeszcze był położony w środku lasu, a nie na obrzeżach miasta, co nie ociepliło wizerunku rodziny, choć w jego murach nie miało nigdy miejsca nic skandalicznego. Przeciwnie, miejsce na osiedlenie się wybrano przez wzgląd na spokój, jaki je otaczał. Aldrich, wciąż oczarowany ogromem skrytek i schodów w swoim domu, codziennie wpadał na pomysł zaproszenia na podwieczorek znajomych; starania matki, by stłumić jego zainteresowanie mugolskim światem nie przyniosły sukcesu i Aldrichowi wciąż zależało, by wcielić do swojego życia chociażby nieruchome ołowiane żołnierzyki, a innym dzieciom przekazać swoje magiczne zabawki. Jednak nawet naleganie, że obiecał Charliemu Austinowi prezentację swojej kolekcji gargulków nie zyskało mu pozwolenia na wizytę mugolskich dzieci w domu McKinnonów, gdzie nie da się nawet wypić szklanki wody bez styczności z zaklęciami nałożonymi na kuchnię. Zaprosimy kogo tylko chcesz, kiedy przyjedziesz na wakacje z Hogwartu, zapewniała matka, a chłopiec zyskał tym samym nowy punkt odniesienia w życiu, wobec którego nawet łyżwy i pływanie w jeziorze latem straciły na uroku.
Jedno spojrzenie wystarczyło, by poznał sklepienie Wielkiej Sali, stoły przydzielone domom, nawet schody wiodące do Sali Wejściowej jakby odwiedzał je po raz setny– Adele McKinnon na rok przed przyjęciem Aldricha do Hogwartu przekazała dzieciom swoje szkicowniki zapełnione podobiznami nauczycieli, kolegów ze szkolnej ławy i wnętrzami korytarzy, klas i dormitoriów. Niektóre rysunki wprawiła też w ruch, na przykład by przygotować syna na najzłośliwsze dowcipy Irytka, które zajęły w zeszycie kilkanaście stronic. Aldrich wypatrywał go podczas Ceremonii Przydziału, ale spotkał go zawód – zainteresował się w zamian postacią sir Nicholasa, patrona domu, do którego marzył, by przynależeć. W rodzinnym domu na komodzie stało zdjęcie ojca z plakietką znamionującą przynależność do Gryffindoru. Kiedy Tiara przydzieliła go do Hufflepuffu poczuł ukłucie rozczarowania, które jątrzyło się w nim jeszcze dwa lata później, kiedy do Domu Gryfa trafiła jego młodsza siostra. Chociaż nie mieli wspólnych zajęć, spędzali razem dużo czasu; Aldrich przez pierwsze dwa lata jej pobytu w szkole dzielnie sprawował funkcję przewodnika po zakamarkach zamku i zasadach pisania prac domowych. Nie żeby był orłem, albo przejawiał szczególny talent w najbardziej wysublimowanych dziedzinach wiedzy magicznej; wykazał się za to dobrą ręką do zwierząt, toteż kontynuował naukę ONMS aż do uzyskania Wybitnego na SUMie z tego przedmiotu i zdobycia owutemu. Niezłe, a w porywach nawet dobre oceny zdobył wyłącznie ciężką pracą i sumiennością, którą zdobył poniekąd z nudów. Nie odziedziczył zdolności manualnych po matce ani nie usłyszał nigdy, jak wzywa go przygoda, która zabierała mu ojca na długie miesiące. Letnie wakacje spędzał na strychu domu w Banchory, przeglądając albumy z dziełami ulubionych malarzy matki i czytając ich biografie. W czerwcu, tuż po ukończeniu piątej klasy, po raz pierwszy znalazł się na oddziale zamkniętym Szpitala św. Munga. Trafiła tam siostra Adele, ugodzona klątwą w okolicznościach, których nigdy nie poznali – ciotka zmarła w wyniku powikłań. Mniej więcej w tym czasie władzę nad Hogwartem przejął Gellert Grindelwald i Alrdich szybko zapragnął opuścić szkolne mury, czego nigdy się nie spodziewał. Wojna wcześniej nie dawała mu się aż tak we znaki, niefrasobliwe usposobienie ułatwiło mu zresztą ignorowanie złych wieści, które w zmniejszonych ilościach docierały do szkoły oddzielonej od świata dorosłych. Nie zdawał sobie sprawy, że poza murami zamku ludzie porzucali domy (nawet te starsze i znacznie okazalsze niż dom, który czekał na jego powrót w Szkocji). Wszystko zaczęło się jednak zmieniać; zaczął czytywać gazety, orientować się w sytuacji w kraju. Zajęcia, przedtem fascynujące, stały się po części utrapieniem. Tylko zamiar zostania uzdrowicielem podtrzymywał zapał Aldricha do zielarstwa i eliksirów. Przedtem planował karierę weterynarza, ale ukierunkował swoje plany w bardziej szlachetnym kierunku; a może zwyczajnie bardziej przydatnym w coraz trudniejszych czasach? Pozornie zawarto pokój, ale cień, który zawisł nad beztroskim charakterem Aldricha pozostał nad nim aż do dnia ukończenia szkoły, choć przecież to stamtąd pochodzą najpiękniejsze z jego wspomnień. Zdarzały się lata, gdy nie chciał wracać do domu na letnie wakacje, i to z Hogwartu właśnie pamięta najlepsze święta Bożego Narodzenia, mimo że spędził je z dala od matki i siostry, która zawsze wracała do Banchory.
Pierwsze lato spędziła w Anglii w wieku dziewiętnastu lat; zgodziła się wtedy wyjść za Percy’ego Jonesa, obrotnego sklepikarza zatrudnionego w jednym z zakładów na ulicy Pokątnej. Aldrich był już na trzecim roku stażu w Świętym Mungu i ledwie znajdował czas na sen. Zaaplikował na stanowisko stażysty zaraz po ukończeniu Hogwartu, do czego zresztą zachęcała go matka, zachwycona, że obie jej pociechy zostaną w Wielkiej Brytanii a nie wyjadą śladem ojca. Nadal malowała, a kilka niewielkich pejzaży przysłała nawet do londyńskiego mieszkanka Aldricha, które podnajmował wraz z dwójką innych stażystów. Na ślub, który odbył się w maju tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku tuż przed jego dwudziestymi pierwszymi urodzinami, przyszedł w garniturze wyprasowanym na ostatnią minutę, skrajnie niewyspany po nocnym dyżurze na oddziale urazów pozaklęciowych. Nie ogolił się zbyt dokładnie, nie przyprowadził też dziewczyny, z którą akurat od niedawna się umawiał. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że choć Millie promieniała przez cały czas trwania ceremonii, miała mu nieco za złe przyjście solo. Świetnie tańczyła, więc każde nadepnięcie na jego stopy podczas tańca musiało być przejawem zniweczenia jej nadziei na zeswatanie starszego brata. Matka nie szczędziła łez, nawet po zakończeniu ceremonii i podczas przyjęcia. Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że i Aldrich się nie wzruszył. Obyło się bez smarkania w krawat, za to z wieloma toastami na cześć państwa młodych. W niepewnych czasach pełnych zakazów i codzienności pełnej chorób i słabości tym bardziej chce się korzystać z każdej okazji do świętowania. Tym szczęśliwszy był zatem, gdy siostra poprosiła go, by został ojcem chrzestnym jej dziecka, które miało przyjść na świat w trakcie jego specjalizacji. Gdy deklarował zakażenia i urazy odzwierzęce jako wiodącą dziedzinę swojej praktyki dzień po ogłoszeniu radosnej nowiny, był chyba jeszcze nietrzeźwy. Nie żałował jednak decyzji – od lat odczuwał sympatię do zwierząt, a ponadto miał styczność z pacjentami ze wszystkich stron świata i okazję do nawiązania z nimi więzi. Terapia chorób ozdwierzęcych na ogół wymaga złożonej diagnostyki, a więc: czasu i zaangażowania od uzdrowiciela, a Aldrich postanowił osobiście traktować swój zawód, nawet – a wręcz zwłaszcza – w czasie, gdy nie chce się myśleć o własnej słabości, a pobyt w szpitalu jest kojarzony raczej z wyrokiem, nie szansą na poprawę. Dwa ciężkie lata spędził na studiowaniu epidemiologii kąsającego świerzbu i pocałunku kuguchara i niemal nie zauważył, gdy jego chrześnica nauczyła się chodzić, a siostra wraz z mężem dorobili się niezłych pieniędzy na sklepie, który przejęli od poprzedniego właściciela. Odwiedził ich dom zaledwie kilka razy, gdy mała chorowała na skrzacią grypę, by dostarczyć syrop z jagód i granatu, a także uspokoić spanikowanych rodziców. Kiedy zakończył już staż i uzyskał pełne prawo do wykonywania zawodu częściej odwiedzał matkę i siostrę; czas, który zyskał po zmniejszeniu wymiaru przepracowywanych godzin, spędzał zajmując się zaczynającą już mówić córką Millie i Percy’ego, którzy zaplanowali sobie na ten okres korzystanie z życia póki czas. Mała uparcie nazywała go „Alem”, lecz do dziś pozostaje to jedyną częścią jego osoby, z którą miała problem. Szybko przyzwyczaili się do swojego towarzystwa, a Aldrich przezwyciężył lęk przed uszkodzeniem małej dziewczynki lub przeniesieniem na jej nie w pełni jeszcze wykształcony organizm jakiejś choroby ze szpitala. Czujnie obserwował, jak powstają jej malowidła, a nawet przyrządzał makaron z serem i naleśniki, gdy rodzice dziewczątka nie wrócili przed kolacją.
Pewnego razu nie wracali już długie godziny, choć mieli być w domu o dwudziestej. Wobec wielu lat, które zdawały mu się bez znaczenia w ogólnym zarysie i w odniesieniu do Wielkiego Planu, który właśnie jego dotyczył, to ten późny sobotni wieczór zasługuje na więcej uwagi. Było tuż przed północą i zdziwiło go pukanie do drzwi. Wstał, ale nie zdążył przygotować różdżki zanim na środku pomieszczenia zmaterializował się patronus; pukanie nie było koniecznością, zaledwie ostrzeżeniem, przejawem grzeczności służb porządkowych. Zapewnienia, że bardzo im przykro i kondolencje złożone na ręce Aldricha wybrzmiały po najwyżej dwóch minutach. Dwie minuty to bardzo mało czasu na ogarnięcie zaspanym umysłem, że stało się coś złego, a mimo to wystarczy, by wsunąć buty na nogi, włożyć płaszcz i, zostawiwszy dziecko pod opieką starszawej zaufanej sąsiadki, teleportować się na drugi koniec miasta. W pobliżu Royal Albert Hall, gdzie jego siostra z mężem słuchali smyczkowego koncertu napotkał krzątających się funkcjonariuszy policji i przedstawicieli Kwatery Aurorów. Choć każdy oferował współczucie i nakazywał zachowanie spokoju, nikt nie dostarczył mu wyjaśnień. Następnego dnia gazety pisały o zamieszkach w centrum miasta, wybuchu, a może zamachu na ważną osobistość również przebywającą wśród słuchaczy koncertu. W otoczeniu samych ponurych wieści artykulik nie stanowił rewelacji. Millie i Percy’ego wspomniano z nazwiska dopiero po kolejnych czterdziestu ośmiu godzinach, po tym jak do Banchory i angielskiego mieszkania Aldricha przysłano listy z prośbą o stawienie się w szpitalu w celu identyfikacji ofiar incydentu. Nie spodziewał się w kostnicy ponad dwudziestu stołów przykrytych białym materiałem, gdyż kiedy przybył na miejsce znaczną większość śladów już uprzątnięto i nie miał pojęcia o powadze sytuacji; po latach zastanawiał się nawet, czy dopuszczono ów wybuch, zamach lub demonstrację do mugolskich mediów, nigdy nie poczuł się jednak gotów, by wyszukać gdzieś tę informację. Postanowił zaufać działaniom Kwatery Aurorów i oficerom policji. Nalegał, by udostępniono mu szczegóły śledztwa, ale przez siedem miesięcy nie udało mu się wskórać więcej, niż oficjalne kondolencje w „Proroku Codziennym” skierowane do rodzin ofiar. Matka nie przeczytała nawet tej odezwy, a wcześniej Aldrich nie pozwolił jej się angażować w sprawę śmierci siostry. Po pogrzebie matka nagle osłabła, a zaalarmowany znajomy uzdrowiciel, który zgodził się ją zbadać w domu (długo nie chciała wyjść do ludzi) wstępnie zdiagnozował traumę krwi. Chociaż Aldrich wymógł na matce badania i dopilnował prawidłowego leczenia po potwierdzeniu tych przypuszczeń, z czasem kobieta wciąż słabła. Przestała malować; snuła się tylko po domu, w przypływach entuzjazmu parzyła sobie herbatę. Nie można nawet powiedzieć, by płakała, czy raczej: by przestała płakać i zaczęła na nowo. Łzy, odkąd popłynęły z jej oczu, gdy dowiedziała się o śmierci córki, nie przestały chyba płynąć. W każdym razie Aldrich nie widział jej od tamtej pory bez opuchniętych oczu; nie mógł znieść przytłaczającej atmosfery domu, który wcześniej ucieleśniał wszystko, co w życiu było dobre. Adele także straciła przywiązanie do posiadłości, szybko wręcz ją znienawidziła i wyraziła chęć ucieczki. O ile Aldrich utrzymywał nadzór nad leczeniem matki, nie udało mu się wpłynąć na jej zdrowie psychiczne. Dlatego, w nadziei, że zmiana otoczenia pomoże, przystał na jej decyzję o przeprowadzce do miejsca, które nie przypominałoby jej wszystkich, których utraciła. Zamiast jednak zamieszkać z synem i siostrzenicą, którą zabrał do siebie po śmierci siostry, i korzystać z obecności uzdrowiciela w domu, postanowiła przenieść się w góry, ciche i nieznajome, do miejscowości zamieszkanej wyłącznie przez czarodziejów. Sprzedaż domu w Banchory nadzorował stary znajomy Aldricha z Hogwartu, a część z zyskanych z niej pieniędzy poszła na większe mieszkanie, w którym przygotowano pokój odpowiedni dla dziecka (nie chciał, by wracali do domu siostry; zabrał stamtąd najstarsze pamiątki i albumy ze zdjęciami i pozwolił, by mieszkanie i sklep na Pokątnej przejęła rodzina zmarłego szwagra). Aldrich zapewnił też w nowym domu miejsce dla matki; ona potrzebowała jednak przede wszystkim czasu i spokoju, a tego Aldrich nigdy nie miał w nadmiarze, zwłaszcza z dodatkowym obowiązkiem opieki nad chrześnicą. Przyjął go na siebie, gdy zgodził się zostać jej ojcem chrzestnym, nawet jeśli w tamtym czasie nie spodziewał się zupełnie, że jej rodziców zabraknie tak prędko. Nie wyobrażał sobie też, jak właściwie będzie przebiegała jego opieka nad małą, skoro pracuje dziesięć godzin dziennie i nigdy nie przygotowywał się do zajmowania się dziećmi. W ciągu pierwszych miesięcy było mu bardzo trudno, długo przeżywał żałobę po siostrze, lecz nie on tak naprawdę był ofiarą tej sytuacji.
Choć ciągle miał koszmary, sypiał jeszcze mniej i ciągle poszukiwał instrukcji,
jak zająć się małą (listy od matki nigdy nie zawierały dość porad), liczyło się tylko to, że dziewczynka nie chciała przestać płakać a on nie umiał jeszcze sobie z tym radzić.
Marzec, 1956
Czytał biografię Edgara Degas. Dawno nie sięgał po książki zabrane z domu, ale było już późno, robił się senny i łatwiej było przypomnieć sobie rzeczy utracone. Kiedy drzwi sąsiedniego pokoju zaskrzypiały, podniósł głowę. Zabolał zesztywniały kark; musiał stracić poczucie czasu. Zerknął na włączoną lampkę, a potem na siostrzenicę, która zajrzała do książki znad oparcia fotela.
- Nie możesz zasnąć? – zapytał i, nie czekając na odpowiedź, zrobił siostrzenicy miejsce na oparciu. Nie umie śpiewać ładnych kołysanek; znacznie lepiej wychodzi to opiekunce poleconej przez znajomego z pracy. Uzdrowiciele nie mają czasu, by zająć się własnymi dziećmi; mają za to pieniądze, by zatrudnić kogoś, kto dobrze się na tym zna. Często rozmawiał z kandydatką na nianię zanim zdecydował się powierzyć jej opiekę nad chrześnicą, ale koniec końców wybór okazał się trafny. Choć Aldrich z początku był nieufny, teraz nawet polubił kobietę i żałuje tylko tego, jak mało czasu może poświęcić siostrzenicy. Wspólnie spędzają głównie poranki i późne wieczory (chociaż młoda dama doskonale wie, że powinna spać o podobnych porach), kiedy to - zupełnie jak teraz - siedzą razem w fotelu i czytają. W całym mieszkaniu oparcie jego fotela było jej ulubionym miejscem; z tego miejsca mogła zajrzeć mu w oczy i wyczytać z twarzy, czy jest w dobrym nastroju na wysłuchanie najważniejszego pytania w dziejach. Pokręciła głową i zaczęła nieśmiało.
- Al… a przygarniemy psa?
Odwrócił głowę od dziewczynki i postarał się zamaskować westchnienie. Od dwóch miesięcy wciąż zapewniała go, że w ich domu i życiu potrzebny jest pies. Hojnie poszła nawet na ustępstwo twierdząc, że nie musi być wcale duży i dużo się ślinić i zaoferowała, że będzie zabierać go na spacery. Jakby kiedykolwiek wypuścił ją samą na ulice Londynu; po latach mieszkania tam, i to w takich czasach, wcale nie ufał miastu; z ledwością ufał korytarzowi na swoim piętrze w kwestii doprowadzenia go do domu. Uważał, kto przypadkowo go potrącił na ulicy, zaczął zwracać uwagę na szczegóły, które wcześniej wydawały się bez znaczenia. Choć dla bliskich i pacjentów pozostał pogodnym i podśpiewującym podczas obchodu uzdrowicielem McKinnonem, jego zachowania stały się rozważniejsze, a oczy bystrzejsze: zamiast chodzić ulicami Londynu "na pamięć" uczył się wychwytywać podejrzane widoki i kątem oka zawsze wypatrywać miejsca do ukrycia. Nie znaczyło to, by przemykał przez miasto w panice, przeciwnie, czuł się lepiej przygotowany na ewentualne niebezpieczeństwo, ale mimo wszystko lepiej czuł się w cieniu i wewnątrz dobrze znanych mu pomieszczeń. Najlepiej czuł się w swoim fotelu, z chrześnicą trajkotającą nad uchem.
- Przecież mamy już zwierzątko. – na dowód prawdziwości swoich słów Aldrich wskazał szklaną kulę na komodzie, w której leniwie pływała złota rybka. Woda zmętniała już niemal doszczętnie.
- Herbert się nie liczy. – jego bystra siostrzenica nadęła policzki. Powtarzali dokładnie tę samą wymianę zdań co kilka dni i Aldrich starał się za każdym razem sprawiać to samo wrażenie niewzruszonego opiekuna. Rodzica? W końcu jednak uśmiechnął się i zrezygnowany opuścił rękę.
- W takim razie w przyszłym tygodniu wybierzemy się do schroniska.
Kiedy rozpromienione dziewczątko wróciło do łóżka i w końcu zapadło w sen, Aldrich odłożył książkę i chwycił porzuconego przy śniadaniu „Proroka”. Nie mógł już ocenić, czy większy przestrach budzą w nim makabryczne doniesienia o wydarzeniach w magicznym świecie i postępowaniu rządu, czy stopień, w którym informacje mogły jednak być oddalone od prawdy, jedynie prefabrykowanymi straszakami. Odrzucił gazetę za siebie raz jeszcze. Miał nadzieję, że praca, opieka nad dzieckiem (i Herbertem!) skutecznie odwiedzie od tego jego myśli i wzburzenie. Zawsze najbardziej wierzył w ciężką pracę i uczciwość. Nie chciał się mieszać, nie chciał ryzykować ani zgrywać bohatera; miał świadomość, że dzięki wykształceniu uzdrowiciela w razie czego może zawsze pomóc. Jednorazowo i anonimowo. Ale w końcu wszystkie zajęcia, którymi zapełniał czas przestały wystarczać; nie mógł więcej tłumić woli sprzeciwu wobec wszystkiego, co nie powinno mieć miejsca w jego wizji świata. O ile sam był w stanie żyć z tą świadomością, któregoś dnia boleśnie zdał sobie sprawę, że nie chce posyłać siostrzenicy córki do miejsca, nad którym kontrolę trzyma Grindelwald. Zaczęły nękać go niepokojące myśli, że jeśli nic się nie zmieni, jego siostrzenica nie ma szans na szczęśliwe dzieciństwo i dobre wspomnienia; dorośnie w strachu, który zostawi blizny na jej umyśle nawet gdyby w końcu zdecydowała się uciec na drugi koniec świata i zacząć na nowo. Nie chciał się mieszać, przedtem rzadko nawet rozmawiał o polityce, ale poczucie krzywdy i pragnienie powrotu spokoju, który towarzyszył mu kiedyś, upewnia go, że czekać też już nie może.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 8 | +3 (różdżka) |
Zaklęcia i uroki: | 3 | Brak |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 19 | +2 (różdżka) |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 5 | Brak |
Zwinność: | 0 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | IV | 40 |
Zielarstwo | I | 2 |
Spostrzegawczość | II | 10 |
ONMS | II | 10 |
Ukrywanie się | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Mugoloznawstwo | I | 5 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Zakon Feniksa | 0 | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Brak | 0 | 0 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Łyżwiarstwo | I | 1 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Reszta: 1 |
różdżka, psidwak, Cave Iminicum, 10 punktów statystyk
Ostatnio zmieniony przez Aldrich McKinnon dnia 01.06.17 13:02, w całości zmieniany 10 razy
Witamy wśród Morsów
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 04.09.17 16:24, w całości zmieniany 1 raz
-
[20.05.18] Wsiąkiewka (kwiecień) +30PD, +1PB;
[22.05.18] Zdobyto podczas Festiwalu Lata: odłamek spadającej gwiazdy (1 kawałek)
[27.09.18] Udział w wydarzeniu: Odbudowa starej chaty, +5 PD, +1 PB organizacji