Malcolm Day
Nazwisko matki: Huxley
Miejsce zamieszkania: Camden, Londyn
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: muzyk, sprzedawca w sklepie miotlarskim
Wzrost: 175 cm
Waga: 67 kg
Kolor włosów: czarne
Kolor oczu: orzechowe
Znaki szczególne: długie włosy
10 cali, sierść psidwaka, dereń, dość giętka
Gryffindor
-
dekapitowane ciało
impregnatem do drewna i cynamonem
siebie samego w otoczeniu wiernej rzeszy fanów
muzyką, quidditchem
Osom z Wimbourne
gra w quidditcha i szachy, doprowadza stare miotły do stanu używalności
Tylko Elvis
Miles McMillan
Trochę jeszcze za wcześnie na sex, drugs i rock’n’roll. Nie te czasy, wyprzedzamy epokę o lat… no, ze trzydzieści. Zanim światową sceną muzyczną zawładnęli Jim Morrison i Janis Joplin, był Felix Day. Felix Day, marzący o wielkiej sławie, spod kamienia, którym metaforycznie była mała miejscowość pod Manchesterem wyjechał (czy też raczej wypłynął pod pokładem transatlantyku) do Stanów Zjednoczonych. Podczas gdy Europa robiła się coraz ciaśniejsza, Nowy Jork dopiero rósł, podnosił się kulejący po wielkim krachu na giełdzie. Szeroko otwierał ręce dla wszystkich gotowych do pracy nawet mimo szalejącego bezrobocia. Felix po zejściu na ziemię ojczyzny wolności był pełen nadziei. Tydzień później był już tylko pełen wszy, gdyż z niewielką ilością pieniędzy i bez znajomości przyszło mu zamieszkać w jednym z nowojorskich hoovervilles: skupisk jedzących i śpiących byle jak bezdomnych, którzy potracili, łącznie z dachem nad głową, całe dobytki w dwudziestym dziewiątym. Ale Felix nie zdawał sobie sprawy, że jego imię oznacza „szczęście” dopóty dopóki nie znalazł sobie pracy i to pracy, której w czasach dobrobytu można pozazdrościć. Korzystając z przyzwoitego jeszcze wyglądu swego przyodziewku, Day kręcił się po porządniejszych lokalach, które nie ucierpiały dramatycznie w porównaniu z upadłymi zakładami i dziękując porządkowi świata za wyższe sfery, które trzeba było karmić i zabawiać, pytał o pracę, chwaląc się umiejętnościami. Jedynym bowiem, co Felix miał do zaoferowania była gra na pianinie i chciał spróbować swoich sił w pracy subtelniejszej niż budowlanka zanim i jego głód miał przymusić do chwytania się każdej roboty. Poszczęściło mu się szybko; nim trafił do hotelu, by grać „do kotleta” zaledwie dwa razy zleciał z rusztowania. I właśnie przygrywając do kolacji trzynastego grudnia tysiąc dziewięćset trzydziestego pierwszego roku zobaczył ją raczącą się ostrygami. Gdyby byli nadal w Anglii, nie miałby szans u Ethel Huxley, dziewczęcia aż cuchnącego Londynem. W Anglii tatuś nie wypuściłby jej z domu, a gdyby udało jej się wyjść, to tylko pod czujnym okiem mamusi. W Nowym Świecie łatwiej kobietę oczarować tak, by zapomniała, czego rodzice zabronili. Jedząca ostrygi ze starą ciotką, którą odwiedzała w Stanach, odwzajemniała uśmiechy grajka z głosem amanta, a po kolacji przyjęła jego zaproszenie na drinka. Kupił jej gin z tonikiem za ostatnie pieniądze, ale opłaciło się. Ethel została z nim, potajemnie wzięli ślub i po wariacku utrzymywali się z jego grania i sprzedaży jej biżuterii. Z pomocą ciotki udało im się znaleźć i wynająć małe mieszkanko i to w samą porę, by świeżo upieczona pani Day mogła tam wydać na świat swoje pierwsze dziecko.
Malcolm Day, syn Ethel i Felixa odziedziczył po ojcu zamiłowanie do muzyki, lecz już nie jego szczęście. Przytłoczona macierzyństwem i przykuta do łóżka gorączką popołogową Angielka, której miejsce było w wyższych sferach, a nie Queens nie była szczęśliwą ani kochającą matką. W miarę jak zdawała sobie sprawę, że nie czekało jej życie w luksusach, którego oczekiwała od sypiącego słodkie słówka pianisty z Manhattanu, stawała się coraz bardziej roztargniona i zgorzkniała. Przez dwa lata opiekę nad synkiem godziła z powolnym odbudowywaniem zdrowia i codziennym pisaniem listów, jakby w nadziei zbudowania sobie z nich mostu do starego życia. Rodzice kobiety, bardzo jeszcze wtedy młodej, nastawali, by zostawiła nieudacznika i wróciła do Anglii, obiecywali, że skandal da się zatuszować, nawet kosztem wyprowadzki z Londynu. Ethel nie chciała jednak mierzyć się z upokorzeniem i, korzystając ze spadku po ciotce zmarłej niedługo po narodzinach Malcolma, jednak zostawiła męża, lecz po to, by z wyniszczoną jeszcze psychiką udać się do Francji. Felix Day nie dowiedział się nigdy, dlaczego akurat tam i jak wiodło jej się po rozstaniu. Zostawiła z nim bowiem małego Malcolma, który na małych nóżkach biegał niestrudzenie po kawalerce przyprawiając sąsiadów o ból głowy. Ojciec wychował go jak umiał najlepiej (nie miał serca zaniedbać dziecka wyłącznie ze względu na ogromne podobieństwo do siebie, jakie w nim widział) i dopiero po dziewięciu latach odkąd zostali sami syn sprawił mu pierwszy zawód. Miało to miejsce w czterdziestym trzecim, dwa lata po tym, jak Ameryka jawnie wypowiedziała wojnę państwom osi, a ojciec Malcolma postanowił przeprowadzić się wraz z nim z powrotem do Anglii, kombinując, by tam uniknąć powołania do wojska, które wprowadzono także w Stanach. Magia nie istniała wtedy w ich świecie, a przynajmniej nie taka, która sprawiała więcej niż uśmiechy ładnych dziewczyn. Kiedy Malcolm odczytywał list rzekomo przysłany ze szkoły czarodziejstwa, który dostarczył im mężczyzna utrzymujący, że właśnie w tej placówce pracuje, jego ojciec uznał to za dowcip, jegomościa wyprosił, a wiadomość spalił w piecu. Dopiero gdy stało się jasne, że „nauczyciel” nie da za wygraną, Felix wpuścił go do domu i zgodził się, by syn odczytał list. Po pierwszej wizycie delegata z Hogwartu, Felix próbował skontaktować się z rodziną żony, by uzyskać jakiekolwiek informacje o tożsamości Ethel i jej syna (o której nigdy go nie poinformowała, a być może zamierzała, ale nie zdążyła). Dopiero obcy nauczyciel, przez długie godziny i stosując różne sposoby, wyjaśnił Felixowi cel istnienia placówki szkolącej młodych czarodziejów i zachęcił, by pozwolił synowi doń uczęszczać. Gdy zwrócił na nie uwagę, jaśniejsze stały się dziwne wybryki Malcolma, które zdarzały się poza jego kontrolą. W wieku pięciu lat, gdy tylko rozbolał go brzuch, to jakimś sposobem pianino, które w końcu udało się jego ojcu kupić na własność, rozstrajało się, zupełnie jak jego żołądek. Bywało również, że żarówki w pokoiku migały w rytm muzyki, gdy mały uczył się grać siedząc u boku ojca na zdezelowanym taborecie. Wciąż zmęczony Felix z łatwością jednak bagatelizował te dziwne zdarzenia (w końcu nie znał się na dzieciach) i niemal nie zauważał już ich, by po latach ktoś w końcu mu je wyjaśnił. Zgodził się zatem, ale ponieważ Malcolm nie ukończyłby jedenastu lat przed wrześniem, musieli poczekać do następnego roku szkolnego. Felix Day wykorzystał ten czas, by jakoś zarobić na „godne” życie w Londynie i wyprawkę syna.
Felix Day do snu nie opowiadał synowi nigdy żadnych historii sprzed osiedlenia się w Ameryce, Malcolm nie wiedział więc aż do dnia, w którym przyjechali do Londynu, że tylko on przyjedzie do Anglii po raz pierwszy. Był zły na papę o zatajenie przed nim prawdy, lecz szybko wybaczył mu, gdy weszli razem na ulicę Pokątną. Podekscytowany nieprzerwanie od wizyty nauczyciela z Hogwartu, Mal chłonął wszystkimi zmysłami magię ulicy, a przy doborze różdżki każdą machał z tak wielkim entuzjazmem, że drewienka wypadały mu z rąk. Odwiedzając księgarnię, wybłagał też od taty „Krótką historię Hogwartu”, by choć trochę dowiedzieć się o miejscu, w którym spędzić miał najbliższe siedem lat. Dopiero w Hogwarts Express uderzyła go powaga sytuacji: gdy zdał sobie sprawę, że na tak długo wybiera się do zupełnie obcego miejsca i dopiero latem znów zobaczy ojca, wybiegł z przedziału i rozpłakał się na korytarzu. Mimo przejażdżki łódkami po jeziorze i splendoru Wielkiej Sali (ach, to sklepienie!), dopiero gdy wywołano go do Przydziału zdołał opanować drżenie dolnej wargi. Nie mógł przecież wyjść na mazgaja przed wszystkimi!
I chyba tylko ta jedna myśl wystarczyła, by Tiara donośnym okrzykiem przydzieliła Malcolma Daya do domu lwa. Choć chłopiec zupełnie nie wiedział, co to dla niego oznacza, rozpromienił się, gdy przy jednym ze stołów rozległy się gromkie brawa, najwyraźniej przeznaczone dla niego. Udało mu się zapomnieć o tęsknocie za domem na czas wspaniałej powitalnej uczty, lecz potem, nawet przez kilka pierwszych nocy nie mógł zasnąć w nowym łóżku i obcymi dzieciakami w pokoju. Niedługo po rozpoczęciu nauki do wszystkich rewelacji przychodzących z każdą kolejną lekcją dołączyły niepokojące pogłoski. Zaledwie rok przed przybyciem Malcolma do Hogwartu zginęła jedna z uczennic mugolskiej krwi. Malcolm długo nie mógł spokojnie zasnąć, nękany myślą, że gdyby zaczął naukę wtedy, gdy powinien a nie rok później, równie dobrze mógłby się znaleźć na jej miejscu. By upewnić się, że posiada choć część magicznej krwi, często szukał w Izbie Pamięci nagród dla uczniów nazwiskiem Huxley. Przeglądanie trofeów znudziło mu się w okamgnieniu, gdy zobaczył swój pierwszy mecz quidditcha. Lekcje latania należały do jego ulubionych zajęć od początku, a od dnia, w którym obejrzał starcie Ślizgonów z Puchonami na boisku, przychodził co roku na próby dla nowych zawodników. W pierwszym roku nie udało mu się nawet zamachnąć pałką bez utraty równowagi na miotle, lecz fascynacja grą zmotywowała go do ciężkiej pracy i na trzecim roku udało mu się zakwalifikować do drużyny Gryfonów. Grał na pozycji obrońcy; sam naprzeciw pięciorga zawodników i tylko od niego zależało, czy zdobędą punkty. Nie zbierał tylu laurów, co przesądzający o grze szukający, ale oklaski nagradzające widowiskowe obrony wystarczały, by podbudować jego pewność siebie i sprawić, by w końcu odnalazł w Hogwarcie drugi dom. Szybko zyskiwał na popularności nie tylko poprzez poprawianie swoich umiejętności w quidditchu i częstsze zwycięstwa Gryffindoru, ale też figle płatane starszym uczniom i nauczycielom z pomocą kupionych w sklepie Zonka gadżetów. Równie często, jak udało mu się podrzucić łajnobombę do szklarni, dawał się też złapać i odsiadywał wówczas swoje na koszmarnych szlabanach, w których lubowali się prefekci.
Szlabany były jednak złem koniecznym okresu szklonego i w porównaniu z sytuacją w Londynie, do którego wracał na wakacje, Hogwart otaczała sielankowa atmosfera. Czarodzieje chcieli spokoju, ale wojna mugoli wciąż trwała i mimo niedalekiego zwycięstwa zmęczenie ogarniało cały kraj, przenikając także do magicznej społeczności. Zawieszony między dwoma środowiskami, gdy w końcu oswoił się z istnieniem magicznego świata, ojciec Malcolma zaczął prenumerować „Proroka Codziennego” i był dobrze zorientowany także w sytuacji czarodziejskiej Brytanii. Malcolma wciąż fascynowała magiczna część miasta i to do tego stopnia, że codziennie biegał na Pokątną, by oglądać witrynę sklepu miotlarskiego. Za drobne pieniądze zarobione przy pomocy ojcu w pracy i wymienione w banku Gringotta kupował płyty z czarodziejską muzyką i słuchał ich całymi dniami, aż się porysowały. Przeczytał także „Quidditch przez wieki”, a odkąd dostał od kolegi z dormitorium plakat dla kibica Os z Wimbourne wyobrażał sobie swoją świetlaną przyszłość na boisku właśnie w żółto-czarnych barwach. Ojciec Malcolma, choć nigdy nie dał tego po sobie poznać, z żalem obserwował, jak syn spędza całe dnie poza domem. Ponieważ w dzieciństwie był taki sam, doskonale wiedział, że ciekawość chłopca tylko wzrośnie, podobnie jak prawdopodobieństwo, że trudno będzie mu usiedzieć w domu, a z doświadczenia pamiętał, że takie życie, choć pełne przygód, nie jest najłatwiejsze. Zarabiając na utrzymanie siebie i syna pracą jako pomocnik stolarza (w Ameryce zanim zaczął grać nauczył się trochę rzemiosła), Felix nalegał, by syn dobrze się uczył i znalazł sobie pewną, porządną pracę. Malcolm, chcąc przynieść ojcu dumę, po trzecim roku zadeklarował kontynuację nauki zielarstwa i eliksirów, by w przyszłości zostać uzdrowicielem.
Starał się przykładać do nauki, ale nie mógł odmówić sobie gry w quidditcha ani rozwijania talentu muzycznego. W ramach zajęć pozaszkolnych zaniedbał grę na fortepianie, a w zamian zaczął przyswajać sobie gitarę. Na piątym roku w Hogwarcie, gdy powinien większość czasu poświęcić na przygotowania do SUMów został zastępcą kapitana drużyny Gryffindoru i mimo obiecywania sobie co najmniej powyżej oczekiwań ze wszystkich przedmiotów, podręczniki poszły w odstawkę, gdy trzeba było pomóc z planowaniem treningów i obmyślać nowe zagrania dla całej drużyny. Kapitanem była dziewczyna rok wyżej, w której szybko się zakochał. Wcześniej szybko się zaprzyjaźnili, gdy zaoferowała mu pomoc w rozwikłaniu tajemnic świata magicznego, których jeszcze nie rozumiał. Im więcej spędzali ze sobą czasu, tym bliżsi stawali się sobie, aż w końcu zostali parą. Gdy powtarzał sobie, lekceważąc naukę, że „jakoś to będzie”, rzeczywistość chyba nie słuchała – na SUMach nie zdobył nawet „zadowalających” z przedmiotów potrzebnych na kurs uzdrowicielski. Kontynuował na poziomie owutemów między innymi naukę zaklęć, z których otrzymał swój jedyny „wybitny” i do końca pobytu w Hogwarcie pozostał w drużynie quidditcha. Podczas, gdy bronił ich obręczy, Gryfoni raz zdobyli puchar, w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym; sukcesami naukowymi nie mógł się więcej pochwalić – zaklęcia pozostały jego mocną stroną, ale z ledwością zdał inne przedmioty; po latach w głowie zostały mu zaledwie skrawki zdobytej wiedzy. Z jego lekkomyślną naturą, dzielonymi obowiązkami kapitana i grą na instrumentach trudno było przejmować się jeszcze tym, co czeka go, kiedy wróci już z Hogwartu. Chociaż „Prorok” i ojciec w listach dostarczali mu informacji o czarodziejskiej wojnie, która dotarła do Anglii, w szkole nie było jeszcze znać jej śladów. Malcolm nie był mugolakiem, więc nie odczuł na własnej skórze ewentualnych prześladowań, zdarzało mu się jednak stawać w obronie niemagicznych dzieci przezywanych „szlamami”. Dorastał w mugolskim świecie i choć metrykalnie miał w żyłach krew czarodziejów, utożsamiał się z mugolakami gdy szło o podejście do magii. Zachwycała go aż do ostatniego dnia w szkole (o czym może nie zawsze świadczyły jego stopnie) i był zdania, że skoro czarodzieje byli uprzywilejowaną grupą, która zna magię od początku, powinni otoczyć mugolaków opieką choć na trochę i wprowadzić ich do świata dorosłych jak równych sobie. Często sprzeczał się o to z synami i córkami starych rodów czystej krwi, jeśli zdarzało mu się mieć z nimi zajęcia, bądź grać w jednej drużynie. Dlatego właśnie, by zapewnić poczucie równości chociaż w jednym aspekcie życia (tym, gdzie wszyscy byli ludźmi z wadliwymi ciałami) wybrał uzdrowicielstwo na swój „porządny” zawód.
Trudno się dziwić, że nie zakwalifikował się na staż uzdrowicielski: od kandydatów wymagano wzorowych ocen i gotowości do długiej i ciężkiej nauki. Podejściem do nauki i potencjalnych pacjentów zupełnie nie pasował do tego grona; jeśli zdarzało mu się z ciekawości przychodzić do szpitala (choćby żeby sprawdzić, co go ominęło) było to zawsze w charakterze odwiedzającego. Zdarzało się, że na oddziałach lądowali jego znajomi, więc przychodził się z nimi zobaczyć, a nie raz także siadywał przy łóżkach innych pacjentów, słuchając ich historii i opowiadając im w zamian o swoim życiu. Cieszył się, po tych nielicznych wizytach, że nie przyłożył się na tyle, by zostać stażystą; widzenie słabości i chorób na własne oczy przyprawiało go o strach i mdłości. Długo nie chciał się do tego przyznać, unikał rozmów z ojcem marnując czas gdzieś na mieście, ale kiedy w końcu wrócił do domu, wzruszył tylko ramionami i jako jedyne wytłumaczenie miał słowa: jakoś to będzie. Był największym fanem tej maksymy, zwłaszcza że jego ojciec radził sobie w życiu także się nią kierując, a nie znał człowieka lepszego niż Felix Day. W tym samym roku zawarto pokój z Grindelwaldem, tym samym pojawiła się nadzieja na szybszą odbudowę kraju i większą akceptację osób „brudnej krwi”. Choć ojciec poczuł ukłucie żalu na wieść o zaprzepaszczonych szansach na podjęcie stażu, zaczął w końcu podzielać optymizm syna. W ciągu dnia Malcolm pomagał ojcu w odkupionym od stolarza zakładzie szlifować stoły i zbijać krzesła. Był już pełnoprawnym czarodziejem i czasami pomagał sobie zaklęciami (najczęściej, gdy robione i restaurowane przez ojca meble nie miały trafić do mugolskich domów), ale poznał też zwyczajną fizyczną pracę; wyszkolił sprawność rąk i oczu, precyzję i opanowanie. Mimo poprawy umiejętności jednak zakład nie przynosił znacznie większych zysków odkąd zaczął tam pracować, więc poszukał pracy gdzie indziej. Wieczorami grywał na gitarze i śpiewał w barach oraz parkach; nie dla pieniędzy, dla przyjemności, nieśmiałych oklasków, którymi czasem go nagradzano. Śpiewał nowe piosenki Ricka Charlie i jego Zmiataczy, a popularność muzyki i dobry głos zapewniał mu nawet co jakiś czas niezły przypływ pieniędzy. Z czasem polubił granie dla ludzi, coraz bardziej wyczekując oklasków i okrzyków podziwu. Był szczęśliwy; choć nie zarabiał najlepiej , robił to, co kochał, a wspierała go ukochana. Dopiero gdy zaczęła wspominać w ich rozmowach o małżeństwie (którego najwyraźniej nie mogła się doczekać), odsunął się od niej. Choć szczerze kochał Holly (nigdy nie wątpił w swoje uczucia, ani też nie wahał się przed ich wyznawaniem), nie był gotowy na sformalizowanie związku. Nie myślał w rozsądkowych kategoriach, do głowy mu nie przyszło, że nie mógłby utrzymać żony i potencjalnych dzieci dalej będąc grajkiem i obsługując ludzi w barach. Skupił się na swoim bardzo młodym wieku; miał niecałe dwadzieścia lat, nie wiedział zbyt wiele o sobie ani o świecie i zanim się ustatkuje, chciał poznać z niego jak najwięcej. Poszukiwał wspaniałych przeżyć, nierzadko pakował się w tarapaty; nie nadawał się na męża, na pewno nie tak wcześnie, i gdy nie udało mu się przekonać Holly, by jeszcze poczekali, zakończył ich związek.
Na najnowszą, rzekomo najszybszą miotłę dekady, wydał prawie wszystkie swoje oszczędności. Kupił ją nowiusieńką, jeszcze pachnącą impregnatem do drewna. Było to w październiku pięćdziesiątego piątego roku, nowy ulubiony środek transportu był niejako prezentem na dwudzieste trzecie urodziny. Do zakupu natchnął go wyłącznie jeden człowiek: Elvis Presley. Choć Malcolm przeszedł już całkowicie na magiczną stronę, piosenki Presleya dotarły szybko do towarzystwa, w którym się obracał i zawróciły mu w głowie. Do tego stopnia, że zapragnął zostać gwiazdą rock’n’rolla na jego wzór, a do tego nieodzowny był wizerunek zawadiaki. Wiadomo, że nic tak nie pomaga go osiągnąć jak drogie gadżety i brawura. Zdarzało mu się nawet wdawać w bójki po skończonych występach, wracać do domu z ogromną śliwą pod okiem. Choć quidditch fascynował go od pierwszego roku nauki w Hogwarcie, dopiero teraz nauczył się należycie dbać o miotły; potrzebował wielu wizyt w sklepach zaopatrujących pasjonatów i profesjonalnych zawodników, ale udało mu się zyskać całkiem niezłą wiedzę na techniczne tematy związane z ulubioną grą. Bywało, że służył radą i pomocą w dopasowaniu miotełki dla dzieci lub rodzeństwa coraz liczniejszych znajomych, co podsunęło mu pomysł na szukanie zajęcia w innych miejscach niż dotychczas. Choć w barach było głośniej i miał styczność z większą ilością ludzi, gdy odbył pierwszą rozmowę kwalifikacyjną w sklepie miotlarskim zupełnie przekonał się, że to dla niego lepsze miejsce: z początku przemówiła do niego większa pensja, a z czasem polubił dzielenie się z klientami swoją pasją i radami, które sam wypróbował przez trzy lata gry w szkolnej drużynie. Odkąd zamieszkał na Camden z dwójką młodych artystów udało mu się poznać ludzi najróżniejszego sortu, a nie miał w zwyczaju uprzedzać się czy też wycofywać ze strachu. Nie musiał bać się wszystkich, choć czasy nie sprzyjały ufności. Idzie przez życie z przekonaniem, że skoro i tak ryzykuje samym wyjściem na ulicę (ostatnio mówiło się o tajemniczych zniknięciach osób powiązanych z mugolami), dlaczego miałby coś więcej do stracenia? Namówił tylko ojca, by przeniósł się gdzie indziej, na przedmieścia Londynu. Żałował tej rozłąki, ale wolał narażać tylko siebie. Felix, będący mugolem, nawet spokojnym i życzliwie nastawionym do magicznego świata nie mógł liczyć na to samo ze strony osób dyktujących warunki w magicznej Anglii i nie powinien, chcąc zwiększyć swoje szanse na bezpieczeństwo, mieszkać tak blisko Pokątnej. Malcolm, choć pozornie nic się tam nie zmieniło, nie bywa już tak często na ulicy, która kiedyś tak go zachwycała. Magia z przywileju zaczęła przeistaczać się w problematyczne zagadnienie, ale nie może już zmienić tego, kim jest. Nie jest też na tyle naiwny, by wierzyć, że może zmienić cały świat.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 10 | +3 (różdżka) |
Zaklęcia i uroki: | 15 | +2 (różdżka) |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 12 | +2 (waga) |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Jasny umysł | II | 5 |
ONMS | I | 2 |
Kłamstwo | II | 5 |
Zręczne ręce | II | 5 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Retoryka | I | 2 |
Historia magii | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Mugoloznawstwo | I | 5 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Muzyka (gra na gitarze) | III | 25 |
Muzyka (wiedza) | II | 7 |
Stolarka | I | 1 |
Miotlarstwo (wiedza) | II | 7 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | II | 7 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Genetyka (jasnowidz, półwila, wilkołak lub brak) | - | 0 |
Reszta: 0 |
peleryna niewidka
Ostatnio zmieniony przez Malcolm Day dnia 16.06.17 17:34, w całości zmieniany 12 razy
Witamy wśród Morsów
Staż uzdrowicielski pozostał poza horyzontem jego możliwości i oddał się nowej pasji – miotlarstwu, oczywiście nigdy nie zapominając o tym, czym jest dla niego prawdziwa muzyka.
historia ingrediencji