Eir Goyle (z domu Borgin)
Nazwisko matki: Crabbe
Miejsce zamieszkania: Grimmauld Place 4, Londyn
Czystość krwi: czysta
Status majątkowy: średniozamożna
Zawód: alchemiczka, trucicielka
Wzrost: sto siedemdziesiąt centymetrów
Waga: pięćdziesiąt siedem kilogramów
Kolor włosów: słomkowy
Kolor oczu: błękitny
Znaki szczególne: wplecione między włosy dwie gałązki estragonu, które mają chronić ją przed bestiami, poparzony wierzch lewej dłoni
10 cali, sztywna, drewno księżycowe i pióro hoo-hoo, trzy kielichy wyrzeźbione w dole rączki
Durmstrang
Brak
szarżująca na nią kelpia
świeża mięta, siarka, słona bryza
dorosły Hjall, mężny, dzierżący w dłoni pełna mocy różdżkę, obok niego ja i Yorden - dumni nie tylko z syna, ale również z tego, co udało nam się dotychczas osiągnąć
brudzeniem dłoni i pergaminów węglem, czytanie mitologii do poduszki (synowi i sobie), ciągłe porządkowanie ingrediencji w słojach
brak
matkuję na zmianę z warzeniem eliksirów
melodii nocy
Jenny Sinkaberg
Opowieści o kelpiach przerażały mnie, odkąd tylko pamiętam. Demoniczne cielsko, grzywa przetkana wiechliną i pałkami wodnymi, chrapy mokre od krwi i jeziornego mułu, a potem kara na szlamie i zabranie jej do swojego wodnego królestwa, gdzie czeka ją tylko pożarcie żywcem, a na znak przestrogi – wnętrzności wypływające na powierzchnię. Matka czasami nie baczyła na to, co opowiadała nam na dobranoc – ważny był jedynie morał. Szlamy musiały zginąć, krew nieczysta, czarna od brudu, musiała zginąć, zniknąć z tego świata, a sposób, w jaki należało tego dokonać, był nieistotny. W historiach matki kelpie były brutalne i pełne wściekłości, nie znające łaski, ja jednak upodobałam sobie inny sposób zemsty – cichy, kryjący się nieco w cieniu. Stałam się obserwatorką i narzędziem. Moje dłonie przyrządzały trucizny, by te, przekazane ofierze dłonią innego, mogły rozpłynąć się w skażonym ciele szlamy i usunąć ją z tego świata raz na zawsze.
Nie żądałam wojny, bałam się jej, porównując ją do krwiożerczych, choć pięknych kelpii, ale chciałam przyłożyć swoją rękę do oczyszczenia tego świata z brudu i choroby. Inną drogą.
Swoją własną.
Byłam krucha, drobna, jasna, z cienkimi nitkami świetlistych włosów i spojrzeniem, z początku niewidzących, błękitnych oczu, które, gdy tylko jako niemowlę nauczyłam się patrzeć, pochłaniało świat z ogromną ciekawością. Moje narodziny okryły matkę cieniem winy, a ojca – połowicznym zawodem. Kolejny okruch lodu, który nie będzie w stanie sprostać postawionym mu wymaganiom. Mimo to zatruta fałszem przepowiednia dla mojej starszej siostry, przeszła w pewien sposób też na mnie, sprawiając, że ojciec ukształtował mój obraz na podobieństwo kolejnej z mitologicznych Norn, Urd – niosącej na swoich ustach pieśń o przeszłości, pamiętliwej, choć łagodnej, o kojącym, chłodnym dotyku.
Trzymałam się jednak bliżej matki, ceniąc sobie jej spokój i obecność bardziej niż twardą rękę i surowość ojca. Laureen pchnęła mnie delikatnie w stronę rodowej tradycji i nauki rozczytywania nordyckich run, ale mimo szacunku do umiejętności ojca, moje myśli szybko uciekały w kierunku innych spraw i skupienie się na nauce pozwoliło mi finalnie poznać tylko podstawy tego mitycznego języka. Ilekroć w moje dłonie dostawały się kawałki węgla, przygotowane, by być idealnym narzędziem piśmienniczym, uwalniały się ze mnie nieujarzmione pokłady malarskiego, dziecięcego zacięcia, który, miast odkrywać przede mną kanciaste kształty run, zarysowywał ludzkie i zwierzęce sylwetki, palce brudząc czarnym prochem. Zrugana przez ojca, pobiegłam do matki i tam już przy niej zostałam, by rozwijać talenty, które faktycznie rozwijać mogłam – tłem dla moich dziecięcych kreacji stały się stosy pergaminu, wyobraźnię bezbrzeżnie zajmowały czytane na głos przez matkę opowieści.
Moje spokojne oddechy były dla niej niczym wskazówki przesuwające się rytmicznie po tarczy zegara. Odliczała nimi odstępy między wrzucanymi do wywaru ingrediencjami. Dwie krople zielonego płynu, który potem został zapamiętany przeze mnie jako jad toksyczka, trzy liście belladonny, pospolicie znanej jako wilcza jagoda, której zarówno zielone części, jak i owoce, były trujące. Matka bardzo rzadko warzyła eliksiry, ale nie bała się mówić o różnych ich wariacjach. Mglisty, nieco senny uśmiech, który zawsze towarzyszył jej słowom, upewnił mnie w tym, że pojęcie „trucizny” nie miało złego znaczenia. Dopiero później nauczyłam się, że odpowiednie połączenie ingrediencji może zabić.
Ale może również uleczyć z najgłębszych ran.
Niedługo po moich siódmych urodzinach, z kartki uniosła się czarna, obrysowana węglem karykatura kruka i usiadła na oparciu krzesła, by po chwili rozpłynąć się z kolejnym podmuchem jeszcze chłodnego, marcowego wiatru. Moment narodzenia się we mnie magii pamiętam do dziś i mimo że nigdy nie pragnęłam stać się w oczach ojca najważniejszą, a nawet ważniejszą, jego umiarkowana radość rozgrzała moje serce. Posiadałam już swoją wartość, byłam łagodnym wichrem targającym liście odwiecznego jesionu, ale wciąż brakowało mi hartu ducha, umocnienia, fundamentu, który pozwoliłby mi stać spokojnie, gdy nadejdą niepewne czasy.
A one zbliżały się. O krok, o dwa. Były coraz bliżej.
Durmstrang przypominał grobowiec. Ciemny, pełen tajemnic mroczniejszych niż najgłębsza noc, pełen mocy i siły górujących nad nami w postaci wysokich, marmurowych ścian i ciemnych chmur gnieżdżących się na niebie, zagarniających na granatowym tle tumany lśniących głów gniazd. Z początku przytłaczał mnie swoją potęgą, z biegiem lat jednak zadomowiłam się w nim, odnalazłam. Przyjaciół miałam niewielu, ale to wystarczyło – pewniej było obdarzać swoim zaufaniem tylko garstkę, podczas gdy dookoła roiło się od szlam i złowierców.
Od pierwszych zajęć rozkochałam się w eliksirach, w atmosferze archaicznego skupienia, któremu towarzyszył nieco drażniący zapach siarki i delikatne (tylko czasami, bo kilku młodych czarodziejów ubóstwiało patrzeć na eksplodujące wnętrza kociołków) bulgotanie. Rozkochałam się w troskliwym mieleniu ingrediencji na drobny pył, w cięciu wzdłuż nerwów liści, korzeni i pędów ziół, których aromat gnieździł się w moich nozdrzach jak wspomnienie po letnich upałach i orzeźwiającym, wieczornym wietrze, na ostrożnym tłuczeniu kości tak, by nie uszkodzić ich białych blaszek. Rozsmakowałam się w chłonięciu zmysłami najróżniejszych barw i zapachów, które czasami zwiastowały porażkę, a czasami drobne zwycięstwo. Nie zważałam na innych uczniów, licząc tylko na krytyczny wzrok i osąd nauczyciela, którego czasami porównywałam do ojca. Z roku na rok osiągałam lepsze rezultaty, poprawiałam warsztat alchemiczny, warząc coraz lepsze eliksiry, coraz bardziej skomplikowane. Jednak kosztem podążania jedną drogą, reszta niestety nie była tak namiętnie obierana. Radziłam sobie na zajęciach sprawnościowych miernie – pływać nie chciałam, zarzekając się na samego Odyna, że do wody wejdę dopiero po śmierci i to tylko w wypadku, kiedy mojego trupa ktoś sam do niej wrzuci; z jeździectwem radziłam sobie nieco lepiej, chociaż wierzchowce wyczuwały mój strach wywołany opowieściami o magicznych kreaturach i musiałam się porządnie namęczyć, zanim złapałam z parzystokopytnymi nić porozumienia; znacznie lepiej radziłam sobie na porannych przebiegach. Hartowano nie tylko moje ciało, ale również i ducha, twardą ręką prowadząc nauczanie, wtłaczając do mojej głowy zasady i obyczaje odpowiednie dla czystej krwi, grubą linią podkreślając wyniesioną z domu kulturę i szacunek do tradycji. Uczyłam się życia, obserwując innych i byłam niemal pewna, że poznałam ludzkie twarze na tyle, by czuć się pewnie w ich otoczeniu.
Yorden pojawił się nagle i skruszył tę pewność tak, jak kruszy się w moździerzu ziarna gorczycy. Nie przepadałam za aurą, jaką wokół siebie roztaczał. Aurą głębokiej ciemności, snucia się w cieniu, aurą ciężaru, emocjonalnego bagażu, ale też i aurą dziwnego, niewytłumaczalnego uznania, który zakrapiany był wonią morskiej bryzy połączonej z nawoływaniem mew i uderzaniem spienionych bałwanów o ostre szpikulce skał. Słabo go poznałam, na przestrzeni ostatnich trzech lat nauki zamieniliśmy ze sobą zaledwie kilka słów, nic nieznaczących, pustych słów, które nic mi o nim nie powiedziały, nie określiły jego sylwetki, nie pozwoliły, by chociaż pocieszyć się pozorami.
Zapomniałam o nim, gdy wracałam do domu. Zapomniałam, gdy zagnieżdżałam się coraz bardziej przy domowym ognisku, gdzie towarzyszyłam matce w codziennych obowiązkach. Rok później dowiedziałam się, że zostanę jego małżonką.
Nie buntowałam się. Nie oponowałam.
Trzymałam się z dala od wszelakich konfliktów, a raczej – nie uczestniczyłam w nich bezpośrednio. Uspokajałam matkę, gładząc jej ramię i mówiąc stale, że są tu bezpieczni, bezpieczni w górskim azylu, gdzie świst wiatru wkradał się między okiennice, by obwieścić pustkę trwającą na zewnątrz. Mogłam panikować razem z nią – wewnętrznie, bo nigdy tego po sobie nie pokazywała, jedynie dłoń drżała jej, gdy pisała kolejne listy – ale prócz głośniejszego bicia serca i wieczornej suchości ust, nie czułam strachu (albo raczej nie chciałam go czuć). Przekonana byłam o tym, a moje rozważania podparte były twardym słowem ojca, że wojna pochłonie tylko niegodnych. Płomienie strawią toczącą ten świat chorobę i uleczą go z niej albo chociaż podejmą się terapii. Rzadko jednak wychodziłam z domu, jakby moje myśli miały siłę tylko w jego progach, a poza nimi od razu ją traciły. Wertowałam więc księgi, spoglądałam w niebo i szukałam na nim księżyca, który wskazywał mi swoimi kolejnymi obliczami odpowiedni czas do warzenia coraz trudniejszych trucizn. Mikstury osłabiające miały największą moc, gdy sporządzane były w czasie pełni – gdy księżyc był najsilniejszy, najpewniejszy; eliksiry snu warzyło się najlepiej w czasie nowiu, gdy księżyc niknął z granatowej tafli nieboskłonu, swój słabnący majestat chowając za horyzont. W cieniu regałów, na miękkim siedzisku przy oknie nadawałam wyraźne, węglowe rysy swoim wyobrażeniom, zawierając je w konturach znanych i nieznanych mi twarzy. Korzystając z dobrodziejstw, które z całą swoją surowością przekazywał mi ojciec, weryfikowałam wiedzę na temat czarnej magii, choć wciąż nie uważałam jej za swoją mocną stronę.
Małżeństwo znałam już z opowieści Hilde – widząc uśmiech na jej twarzy i blade policzki pojaśniałe od radości, nie miałam o nim złego zdania; pamiętałam ją przecież lśniącą w trakcie ceremonii, tak rozkochaną, tak piękną. Ogólnie przyjęta konwencja i narzucone ramy tradycji nie ciążyły mi na duszy. Mimo wszystko odnosiłam się do przyszłego wybranka z pewną ostrożnością.
Yorden był żeglarzem. Towarzyszył ojcu w licznych, wodnych podróżach, by zdobywać razem z nim nieodkryte skrawki globu i delektować się łupami, do których prowadziły ich zdobyte siłą mapy – to stanowiło trzon jego życia, a znalezione artefakty były sprzedawane do Borgina&Burke’a. Oprócz tego zafascynowany był sztuką nakładania klątw i ze wstydem przyznawałam, że znacznie lepiej zna się na odczytywaniu mitologicznych znaków lepiej niż ja, z drugiej jednak strony sam fakt, że zdobyłam uznanie w oczach tak uzdolnionego mężczyzny, napawał mnie ogromną dumą. Zanim wyjechał, zostawiając mnie brzemienną na przeszło cztery miesiące, nauczyliśmy się żyć w symbiozie. Czerpaliśmy ze swoich zdolności, dopełniając się w niewymownych gestach, bo w naszych rozmowach częściej można było dostrzec ciszę niż puste, rzucane na wiatr słowa.
Pierwszy raz wykorzystaliśmy ten potencjał, gdy okazało się, że Yorden ma wroga, który zagrażał nie tylko jego życiu, ale również i mnie, a tym samym – naszemu nienarodzonemu dziecku. Prace nad odpowiednim sposobem unieszkodliwienia niewygodnego istnienia zaczęliśmy odpowiednio wcześniej. Ja zajęłam się przygotowaniem esencji szaleństwa, podchodziłam do niej ostrożnie, swoje dłonie zabezpieczając grubymi rękawicami, a usta i nos szkarłatną chustą, by nie zaszkodzić rosnącemu we mnie życiu; Yorden zajął się zaklęciem bransolety, a połączenie obu przedmiotów (złoto nasączyło się miksturą znacznie szybciej, gdy połączył runę podarku i cisu) zapewniło mu przepis na doskonałe zabójstwo. Mężczyznę wyrzucono za burtę, gdy ten, oszalały i tracący zmysły, zaczął grozić różdżką samemu kapitanowi. Wątpliwa wartość półkrwi była ciężkim łańcuchem, który ściągnął biedaka na dno oceanu.
Już spokojna, urodziłam mu syna, a Yorden, być może w ten sposób oddając mi swoją wdzięczność, której wcale oddawać nie musiał, nadał mu imię Hjalmar – nie namawiałam go do tego, nawet nie sugerowałam najdrobniejszymi półsłówkami. Być może nieświadomie, oddał w ten sposób hołd tradycjom, które były mi od początku wyznacznikiem i drogą. Nasz syn miał stać się silnym wojownikiem.
A ja pokochałam jego ojca, stając się mu wierną aż po grób.
Osobista tragedia Hilde, chociaż zdawać by się mogło, tak oddalona ode mnie, odbiła się na mnie dokładnie tak samo mocno, jak na niej. Widziałam jak marnieje, jak z powrotem odżywa przy Eadricu, i potem, jak jej ciało znów znaczone jest przez ból i cierpienie. Brałam wtedy głęboki wdech, siląc się na spokój, w listach przekonując ją o jej własnej sile, o tym, co dotychczas osiągnęła mimo trudnych czasów, w jakich żyłyśmy. Oprócz mnie była przecież jeszcze Kára, a w trójkę nasze myśli zawsze stawały się spójne, choć obrałyśmy w swoim życiu całkiem różne ścieżki. Gdy zmarł nasz ojciec, musiałyśmy stanąć jeszcze bliżej siebie, jeszcze bardziej zacieśnić więzy.
Nie odtrąciłam jej, dałam schronienie w naszym domu, a Yorden, z początku dość nieprzychylnie się na to zapatrując, okazał jej swoją gościnę. Zdarzało się, że kiedy akurat był na lądzie, a ja musiałam zajmować się Hjallem, łakomie chwytał możliwości do rozmów z nią, spychając to na brzemię wspólnych zainteresowań. Gdy mogłam, spędzałam z nią czas, służąc ciszą, ale i również rozmową, obecnością w czasie długich spacerów. Potrzebowała czasu, który zagoiłby jej rany, pozwolił wrócić do dawnej siebie.
A kiedy go otrzymała, znów mogłam odetchnąć. Odrzuciła swoją kobiecość, by sięgnąć finalnie po potęgę. Obserwowałam ją uważnie, może chcąc czegoś się od niej nauczyć, zweryfikować własne ambicje, pilnować, czy nie upada – byłam pewna, że jeśli znów to nastąpi, będę obok.
Byłam młoda, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że nauka wyniesiona z Durmstrangu i ciągła chęć poszerzania jej o kolejne alchemiczne receptury, coś znaczy. Nie tylko dla mnie, ale również i dla innych, potencjalnych klientów, ludzi, którzy chcą się zemścić na kimś, istnień, którym zależy na potajemnym kupnie dobrze uwarzonej mikstury dla cierpiącego pod ciężarem choroby czarodzieja, który być może w Mungu zwracałby na siebie zbyt dużą uwagę. Zyskałam dzięki Yordenowi dobrą opinię – wskazywał na mnie, gdy w listach pytano go o alchemika zdolnego uwarzyć silny eliksir wieloskokowy, gdy w tajemnicy zdradzano, że pilnie potrzebny jest odwar z ciemiernika. Nie pytałam o motywacje, bo wiedziałam, że w tych niespokojnych czasach wrogów miało się więcej niż przyjaciół.
Na Nokturnie bywałam stosunkowo rzadko, zawsze jednak moje podróże w tamte rejony były okryte czarną peleryną, pod którą znikały moje rzucające się w oczy jasne włosy, i dawkowaną ostrożnością, dzięki której potrafiłam uchronić siebie samą przed niepotrzebnymi konfliktami. Chroniłam szklane i kryształowe fiolki pod ciemnym materiałem jak najdroższe skarby, jak najdrobniejsze grudki szczerego złota znalezione wśród kamieni opływanych przez wody strumienia. Trułam, ale nie swoimi dłońmi, będąc tylko pierwszym krokiem ku śmierci; leczyłam, ale podając ozdrawiające eliksiry palcami innych.
Mogłam pleść w swoich dłoniach złotą nić życia lub przeciąć ją bez ani chwili zawahania.
Moja matka, będąc dumną z moich alchemicznych osiągnięć, poprosiła mnie o przysługę. Miałam douczyć pewną młodą dziewczynę tej trudnej sztuki, bo z kolei jej rodzicielka nie była zadowolona z wyników, jakie osiągnęła po ostatnich sumach. Z przerażeniem przyglądałam się jej, kiedy w tak ogólnikowy sposób opowiadała mi, co dzieje się w lochach, gdzie ich kociołki wypełniają się wielobarwnymi odwarami. Elementarna wiedza (kto wie, być może brunetka z ogromną niechęcią podchodziła do samego przedmiotu) objawiała się u niej znajomością tylko podstawowych ingrediencji i cząstkowym poznaniem najprostszych receptur, które właściwie mogły być nazywane bezużytecznymi. Uspokoiłam szybsze, przetkane zdenerwowaniem bicie serca, i zaprzęgłam ją do pracy. Miała uwarzyć eliksir uzupełniający – prosty, jeśli tylko w odpowiedni sposób poćwiartuje się jaja popiełka. Zbyt wiele mnie to kosztowało.
Pomylenie owoców pykostrąku z ognistymi nasionami było karygodnym, niedopuszczalnym błędem – również była nim moja chwilowa nieuwaga, gdy odwracałam głowę od kociołka młodej panny, by wzrokiem sięgnąć do widoku za oknem. Połączenie dwóch silnie dysonujących ze sobą ingrediencji, obu z ogromnym potencjałem, wywołało wybuch. Nie zwykły, kiedy kłęby dymu unoszą się pod sufitem i gryzą parszywie w nos. Z kociołka wypłynęła pomarańczowa, kleista i gorąca jak same wiedźmowe stosy ciecz, która oblała całą moją lewą dłoń, paląc ją niemal do samych mięśni. Natychmiastowa pomoc, jaką wtedy uzyskałam od nokturnowej uzdrowicielki, pomogła mi odbudować skórną pokrywę przedramienia i odzyskać czucie w palcach.
Od tamtej pory już nikogo nie uczyłam. Nie miałam zamiaru odpowiadać za cudze błędy, zwłaszcza, jeśli odbijały się one na moim zdrowiu, które było zbyt cenne zarówno dla mnie, jak i mojej rodziny. Krótkie wizyty u Cassandry naciągały skórę i sprawiały, że stawała się elastyczna jak dawniej. Yorden był świadom rany szpecącej moją dłoń, ale prócz chwilowego zaciśnięcia szczęk tak, że aż niebezpiecznie zadrgały mięśnie, nie okazał mi większego współczucia – nie zależało mi zresztą na nim. Oparzenie pozostaje mi pamiątką i przestrogą na przyszłe dni – ingrediencje dobieram samotnie, a ponadprogramowe nauki pozostawiam tym, którzy nie boją się igrać ze śmiercią.
Pogarszające się nastroje w politycznym świecie nakazały mi trzymać Hjalla jak najbliżej siebie – rósł, uczony nordyckiego chłodu i angielskiej rozwagi, czytane były mu baśnie, a ja, idąc w ślad za matką, nie szczędziłam mu prawdziwych opowieści, gdzie szlamy i brud są usuwane ze świata, którym od początku powinni władać czarodzieje czystej krwi. Yorden, gdy jest w domu, przekazuje mu surowe prawdy i prowadzi go pewną ręką, a gdy wypływa, ufa, że będę kontynuowała jego nauki. Otaczam go troską i miłością, ale przypominam o odpowiedzialności, którą każdy mężczyzna musi nieść na swoich barkach.
Trzymam się sylwetek moich sióstr z determinacją godną tonącego – obserwuję je z dumą, jak stają się silniejsze, jak z powodzeniem biegną przed siebie, ku potędze, ku… wojnie. Zaciskam szczęki, gdy bolesna świadomość odzywa się kolejnym ukłuciem w okolicach skroni – w obliczu tego, co dzieje się wśród czarodziejskiej społeczności, wybuch ognia walk jest tylko kwestią czasu.
Gdy Hilde wyłożyła mi motywacje Rycerzy Walpurgii i moc sylwetki, jaka nad nimi górowała, słuchałam jej z zapartym tchem. Mnożące się szeregi czarodziejów, którzy dzielili między sobą te same poglądy, były obiecujące, dawały nadzieję, że niedługo złe czasy odnajdą swój koniec i uwolnią nas wszystkich od balastu nieczystości. A mimo to wahałam się. Oczekiwaliśmy z Yordenem drugiego dziecka i chociaż za wszech miar chciałam przyłożyć swoją dłoń do działania organizacji, nie mogłam oddać się temu w takim stopniu, jakiego sama bym od siebie życzyła. Oddałam im jednak swoje talenty – fiolki wypełnione jaskrawo zielonymi, błękitnymi i czerwonymi miksturami, które mogły zabić pasożyty kradnące wszystko co najlepsze ze świata, w którym żyjemy. Oddałam swoje dłonie, by mogły im służyć, jak długo tylko będę potrafiła utrzymać w nich moździerz i leszczynową różdżkę.
Miewam czasami koszmary. Widzę w nich rozedrgane we wściekłości ciało kelpii, zwierzę patrzy na mnie rozszalałym wzrokiem, mami wizją błogiego spokoju w mętnej wodzie. Kiedy indziej stoi spokojnie nad brzegiem jeziora i zerka tylko na mnie z ukosa, zamiatając mokrą trawą wilgotne, przesycone solą powietrze. Jest wojną.
I jest blisko.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 1 | Brak |
Zaklęcia i uroki: | 1 | +1 (różdżka) |
Czarna magia: | 6 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 31 | +4 (różdżka), +2 (kociołek) |
Sprawność: | 0 | Brak |
Zwinność: | 0 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Język obcy: norweski | II | 2 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | I | 2 |
Astronomia | III | 25 |
Historia magii | I | 2 |
Kłamstwo | I | 2 |
ONMS | II | 10 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Starożytne runy | I | 2 |
Ukrywanie się | I | 2 |
Zielarstwo | II | 10 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Ekonomia | I | 5 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Rycerze Walpurgii | - | 1 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | 0,5 |
Malarstwo (tworzenie) | II | 3 |
Śpiew | I | 0,5 |
Gotowanie | I | 0,5 |
Krawiectwo | I | 0,5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 1 |
Jeździectwo | I | 1 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Reszta: 4,5 |
Kociołek miedziany
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Ostatnio zmieniony przez Eir Goyle dnia 15.08.17 14:26, w całości zmieniany 3 razy
Witamy wśród Morsów
- Eliksir odtworzenia (3 porcje, stat. 26)
- Eliksir Garota (3 porcje, stat. 31)
- Zmarzlina (3 porcje, stat. 31)
[06.06.18] Zużycie 1 porcji eliksiru brzemienności
[04.08.18] Oddanie: 3 porcje Eliksiru odtworzenia Cadanowi
[21.10.18] Oddanie: 3 porcji Eliksiru osłabiającego Ramseyowi
[16.03.19] Oddano Cassandrze: 1 porcja eliksiru brzemienności
[25.06.17] Losowanie (kwiecień): bezoar, jad boomslanga, włos jednorożca, kły smoka, skorupka jaja smoka
[08.08.17] Losowanie (maj): popiół feniksa, ogniste nasiona, róg buchorożca, popiół feniksa, włos jednorożca
[08.08.17] Wykorzystanie: popiół feniksa
[04.09.17] Wykorzystanie: skorupka jaja smoka
[05.09.17] Wykorzystanie: jad boomslanga
[01.10.17] Zużyto: kły smoka
[01.10.17] [G] Zdobyto: włosie akromantuli x2
[01.10.17] Wykorzystano: włosie akromantuli
[07.11.17] [G] Otrzymano od Cadan Goyle: jaja popiełka [transfer przez skrytkę]
[07.11.17] Zakup: jaja popiełka
[07.11.17] Wykorzystano: jaja popiełka x2
[11.11.17] [G] Zakup ingrediencji: jaja popiełka
[11.11.17] Wykorzystano: jaja popiełka
[26.12.17] [G] Zakup ingrediencji: krew reema
[27.12.17] Zużycie: bezoar, krew reema
[27.12.17] Przepisanie: Czuwający strażnik (4 porcje) na konto Ramseya Mulcibera; Antidotum na niepowszechne trucizny (2 porcje) na konto Cadana Goyle'a
[27.12.17] Przepisanie: Antidotum na niepowszechne trucizny (1 porcja) na konto Cassandry Vablatsky
[14.05.18] Losowanie (lipiec/sierpień)
[17.05.18] Wykorzystano: popiół feniksa
[06.06.18] Wykorzystano: włos jednorożca x2, piołun x2
[29.07.18] Otrzymano od Deirdre Tsagairt: ślaz, x2 odłamki spadającej gwiazdy
[21.10.18] Wykorzystano: piołun
[09.01.19] Losowanie (wrzesień/październik)
[14.01.19] Wykorzystano: pnącze diabelskiego sidła, fragment spadającej gwiazdy x2, ogniste nasiona, piołun, ludzka kość
[02.11.17] +1 PB do puli (nagroda za szybką zmianę)
[10.04.18] Wsiąkiewka (majoczerwiec) 1PB
[14.01.19] Wsiąkiewka (lipiec/sierpień), +0,5 PB
[15.01.19] -0,5 PB z reszty na: śpiew na I
[26.06.17] Wykonywanie zawodu (kwiecień): +50 PD
[08.08.17] Osiągnięcie (Mały pędzibimber) +30PD
[01.10.17] [G] Zakup ingrediencji: włosie akromantuli x2
[07.11.17] Zakup: jaja popiełka, -20 PD
[11.11.17] [G] Zakup ingrediencji: jaja popiełka
[29.11.17] Spotkanie Rycerzy, +5 PD
[26.12.17] [G] Zakup ingrediencji: krew reema
[31.01.18] Wykonywanie zawodu (majoczerwiec), +50 PD
[10.04.18] Wsiąkiewka (majoczerwiec) 30PD, 1PB
[06.06.18] Spotkanie Rycerzy Walpurgii, +5 PD
[06.06.18] "Nie kraty tworzą więzienie" - rozstawienie świstoklików dla śmierciożerców, +10 PD
[19.06.18] Zdobycie osiągnięcia: Weteran, +100PD
[24.07.18] +3 do eliksirów, -240 PD
[27.07.18] Udział w wydarzeniu Odbudowa Białej Wywerny: +5 PD, +1 PB organizacji
[14.01.19] Wsiąkiewka (lipiec/sierpień), +30 PD
[14.01.19] Zdobycie osiągnięcia: Zdolny alchemik, +60 PD
[15.01.19] Zakup zamiennika sowy (kruk), 3 czekoladowych żab; -130 PD
[21.03.19] Badania naukowe: +5PD