Część z miotłami
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Część z miotłami
W sklepie można dostać różne modele Komet i Zmiataczy, zarówno nowych, jak i z drugiej ręki. Do każdej miotły wykwalifikowany personel może dołączyć zestaw do jej pielęgnacji, a także chętnie służy poradą dla początkujących. Zawsze można też uciąć sobie z pracownikami pogawędkę na temat ostatnio rozegranych meczy, a w okresie końca sezonu lub mistrzostw świata można w sklepie miotlarskim kupić bilety na najważniejsze wydarzenia.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:28, w całości zmieniany 4 razy
Trzymał ją tak, jak na Wrighta przystało — zamknął w żelaznym uścisku swoich ramion, ale nie zamierzała ani się wyrywać, ani od niego uciekać. Minęło sporo czasu, odkąd wiedzieli się po raz ostatni. Ściskała go, bojąc się, że to wszystko jest ponurym koszmarem, ale i w takim i on prędzej lub później zniknie. Ściskała go wiec przy sobie, nie pozwalając dać mu odejść, opuścić jej, oddalić się za daleko. Dopiero teraz, kiedy zapach jego włosów był tak wyraźny, twardo trzymające ją dłonie wciskały się w jej ciało zrozumiała, jak bardzo jej go brakowało i jak odległe stało się względem siebie rodzeństwo przez ostatni czas. Każde z nich żyło własnym życiem, pogrążało się w wierze własnych spraw, zapominając o tym, co najważniejsze. Pierwszomajowy wybuch, a raczej jego przykre, widoczne na każdym kroku skutki uświadomiły jej jak łatwo mogą się stracić, w jak bezsensownie prosty sposób zniknąć na zawsze, pozostawiając po sobie jedynie pustkę i cierpienie w sercach innych ludzi. Nie chciała tego przeżywać, ani nawet myśleć o tym, co byłoby gdyby któreś z nich ucierpiało, gdyby nie mogła już liczyć na ciepłe słowo Josepha, jego czułe i opiekuńcze spojrzenie, troskliwy uścisk, czy pełne niefrasobliwego poczucia humoru żarty Benjamina, rozczulający uśmiech i donośny ton głosu, stale motywujący do dalszej walki.
— Gdzie byłeś?— spytała od razu, wtulając twarz w jego szerokie, silne ramię. Uczepiła się paznokciami jego pleców i nie zamierzała łatwo go puścić, choćby odrywał ją od siebie i wspomagał się pobliską miotłą. Uniosła nieco głowę, wpierw opierając czoło na jego ramieniu, a później obracając w kierunku szyi, na której widziała podłużną wypukłość. Jakąś żyłę, czy coś. Przywarła do niej nosem, oddychając głęboko. Słyszała nie tylko bicie swojego własnego serca, ale i starszego brata, który przy niej czuwał — zawsze w ten sam sposób, cierpliwie i twardo, nieskończenie będąc ostoją. I choć w całym swoim dotychczasowym życiu faworyzowała najstarszego z braci i do niego lgnęła silniej i za nim płakała żewniej, nie mogła Josephowi odmówić wyrozumiałości i serca, jakie dla niej miał. Nie doceniała go, nie doceniała tego, kim dla niej był przez te wszystkie lata. A był, kiedy jeszcze Billy nie był tak bliski, czy Jaimie podbijał świat, Jackie ślęczała nad testami przed kursem aurorskim, a Tonks głowiła się nad ludzką anatomią. — Tak, nic mi nie jest — mruknęła markotnie, ale nie kłamała. Wszystko u niej było w porządku. — To, co się wydarzyło... Nie dosięgło mnie, ale zniszczyło kamienice obok. Na Pokątnej wybuchły pożary, słyszałam o wodzie w Tamizie, która wzbiera, o moście, na którym dzieją się dziwne rzeczy, o anomaliach zalegających w lokalach.— Uniosła na niego spojrzenie dużych, orzechowych oczu i westchnęła ciężko. — Ludzie umierają, Joe. — Głos jej zadrżał, ale opanowała się szybko. — A ty? Co się z tobą działo? Czy byłeś bezpieczny?— Nic się dla niej nie liczyło ponad to, że nic się nie wydarzyło. Był cały, w jednym kawałku, miał każdą nogę i każdą rękę, niczego mu nie ubyło.
Sięgnęła dłonią do jego policzka i pogłaskała go po nim czule. Dopiero wtedy, upewniwszy się, że był realny, a ona nie śniła, puściła go zupełnie i odsunęła, zagarniając włosy do tyłu.
— Podobno Grindelwald zniknął. Może w tym wszystkim los się do nas uśmiechnie i okaże się, że nie żyje. Może połowa Ministerstwa Magii też. Może przypadkiem anomalia wysadzi Ministerstwo. Nie obraziłabym się wcale. No, oczywiście nie wtedy, gdy będą tam moi przyjaciele, tylko te wszystkie gnidy. Śniło mi się ostatnio, że podpaliłam Ministerstwo Magii. Chciałam udusić węże w ich własnym gnieździe. Myślisz, że to był proroczy sen, Joe? Miałeś jakieś wieści od Bena? Wysłałam sowę. Chyba, nie pamiętam już. Myślę, ze to zrobiłam. — gadała jak najęta, ledwie łapiąc przy tym oddech. — Dlaczego nic nie mówisz? Dobrze się czujesz?
— Gdzie byłeś?— spytała od razu, wtulając twarz w jego szerokie, silne ramię. Uczepiła się paznokciami jego pleców i nie zamierzała łatwo go puścić, choćby odrywał ją od siebie i wspomagał się pobliską miotłą. Uniosła nieco głowę, wpierw opierając czoło na jego ramieniu, a później obracając w kierunku szyi, na której widziała podłużną wypukłość. Jakąś żyłę, czy coś. Przywarła do niej nosem, oddychając głęboko. Słyszała nie tylko bicie swojego własnego serca, ale i starszego brata, który przy niej czuwał — zawsze w ten sam sposób, cierpliwie i twardo, nieskończenie będąc ostoją. I choć w całym swoim dotychczasowym życiu faworyzowała najstarszego z braci i do niego lgnęła silniej i za nim płakała żewniej, nie mogła Josephowi odmówić wyrozumiałości i serca, jakie dla niej miał. Nie doceniała go, nie doceniała tego, kim dla niej był przez te wszystkie lata. A był, kiedy jeszcze Billy nie był tak bliski, czy Jaimie podbijał świat, Jackie ślęczała nad testami przed kursem aurorskim, a Tonks głowiła się nad ludzką anatomią. — Tak, nic mi nie jest — mruknęła markotnie, ale nie kłamała. Wszystko u niej było w porządku. — To, co się wydarzyło... Nie dosięgło mnie, ale zniszczyło kamienice obok. Na Pokątnej wybuchły pożary, słyszałam o wodzie w Tamizie, która wzbiera, o moście, na którym dzieją się dziwne rzeczy, o anomaliach zalegających w lokalach.— Uniosła na niego spojrzenie dużych, orzechowych oczu i westchnęła ciężko. — Ludzie umierają, Joe. — Głos jej zadrżał, ale opanowała się szybko. — A ty? Co się z tobą działo? Czy byłeś bezpieczny?— Nic się dla niej nie liczyło ponad to, że nic się nie wydarzyło. Był cały, w jednym kawałku, miał każdą nogę i każdą rękę, niczego mu nie ubyło.
Sięgnęła dłonią do jego policzka i pogłaskała go po nim czule. Dopiero wtedy, upewniwszy się, że był realny, a ona nie śniła, puściła go zupełnie i odsunęła, zagarniając włosy do tyłu.
— Podobno Grindelwald zniknął. Może w tym wszystkim los się do nas uśmiechnie i okaże się, że nie żyje. Może połowa Ministerstwa Magii też. Może przypadkiem anomalia wysadzi Ministerstwo. Nie obraziłabym się wcale. No, oczywiście nie wtedy, gdy będą tam moi przyjaciele, tylko te wszystkie gnidy. Śniło mi się ostatnio, że podpaliłam Ministerstwo Magii. Chciałam udusić węże w ich własnym gnieździe. Myślisz, że to był proroczy sen, Joe? Miałeś jakieś wieści od Bena? Wysłałam sowę. Chyba, nie pamiętam już. Myślę, ze to zrobiłam. — gadała jak najęta, ledwie łapiąc przy tym oddech. — Dlaczego nic nie mówisz? Dobrze się czujesz?
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Powinienem być tu wcześniej - ta myśl nie opuszczała go ani przez chwilę raz po raz wracając i uderzając w jego umysł z coraz większym impetem. Powinienem przy niej być.
Problem polegał na tym, że nie mógł zmienić przeszłości i musiało jej (i chyba przede wszystkim jemu właśnie) wystarczyć to, że był przy niej dopiero teraz. Co było, to było. I Joe z chęcią wyrzuciłby niewygodną przeszłość z pamięci jak robił to zazwyczaj... ale pytanie Hani mu na to nie pozwoliło. Gdzie był? Z pewnością nie tam, gdzie być powinien - teraz to wiedział.
Przytulił ją do siebie jeszcze odrobinę mocniej, jakby chciał w ten sposób się upewnić, że faktycznie była w jednym kawałku i nie rozsypie mu się w rękach niczym uszkodzona porcelanowa lalka. Nie rozsypała się. Wciąż była sobą. Wciąż była zaprawionym w bojach Wrightem. Odetchnął. Kiedy tak sama się w niego wtulała, mimowolnie się uspokajał i rozluźniał. Teraz przecież już nic złego nie mogło się przydarzyć, prawda? Nie, kiedy byli razem. W końcu... co dwa Wrighty, to nie jeden!
- Szczerze mówiąc, chyba łatwiej byłoby mi wymienić miejsca, w których mnie nie było - mruknął w końcu, uśmiechając się krzywo, kwaśno. Nie, nie był z tego ani trochę dumny, wręcz przeciwnie. Pluł sobie w brodę, że zamiast być w pobliżu jak zawsze, nagle sobie wymyślił, że będzie chronił innych z daleka. Chronił Hanię. Jak widać - kompletnie się to nie sprawdziło.
- Przepraszam - odsunął się od siostry tylko na tyle, by spojrzeć jej w oczy. Mówił szczerze.
Ulżyło mu znacznie, kiedy powiedziała, że nic jej nie jest. Wprawdzie nie wierzył w to "nic" tak do końca... ale chyba i tak nie było najgorzej. Z nią, bo słuchając o tym co działo się w Londynie krzywił się raz po raz. Obawiał się takich rewelacji, bo sam widział co działo się w jego niewielkiej wiosce, a co dopiero w stolicy... Magia oszalała, atakowała czarodziejów i mugoli nie zważając na czas i miejsce, ujarzmienie jej graniczyło z cudem, choć nie było niemożliwe... ludzie umierali... a on? No, panie Wright?
Bardzo chciał powiedzieć, że był przy tym wszystkim, że walczył i pomagał innym jak przystało na Wrighta. Benjamin z pewnością to właśnie robił, Hania na pewno też i jego przyjaciele. A on?
Skrzywił się powtórnie i odwrócił wzrok. Nieprzyjemne uczucie wstydu paliło go od środka żywym ogniem. Zawsze tak strasznie chciał być jak Ben... a przecież nie mógł - zawiódł rodzinę nawet teraz.
- Byłem... - zawahał się. Przyznawanie się do tego, że bezpiecznie grzał tyłek z dala od tego całego chaosu przychodziło mu z trudem, siostrzany gest zresztą wcale mu nie pomógł. Tym bardziej czuł się jak zdrajca. Ale należały jej się wyjaśnienia, prawda?
- Nic mi nie jest, byłem poza granicami kraju - odpowiedział w końcu. - Tam się nic nie działo - dodał, po czym westchnął i znów spojrzał na Hanię. - Pierwszego maja byłem we Francji. Było straszne zamieszanie, nikt nie wiedział co się dzieje na Wyspach, a historie jakie słyszałem myślałem, że brali z kosmosu. Myślałem, że to tylko jedna wielka histeria, ale i tak musiałem się upewnić - pokręcił głową. Jak sobie przypomniał to wariactwo... - Zamknęli granice, nie mogłem się przedostać do kraju ani w magiczny, ani w mugolski sposób. A z Francji to już w ogóle, bo się tak obwarowali, jakby szykowali się na wojnę. Kombinowałem jak mogłem, naprawdę... a i tak chyba tylko cudem udało mi się wylądować w Piddletrenthide dopiero wczoraj. Posągi biegały po miasteczku, drzewa ożywały, część domów płonęło, albo po prostu się waliły... - potrząsnął głową. - Chciałem się dostać do ciebie i Bena od razu, ale jak to zobaczyłem... nie mogłem ich tak zostawić. Ci wszyscy ludzie byli przerażeni, nie wiedzieli co się działo... sam nie wiedziałem. Różdżka nie chciała mnie słuchać, to wszystko było jak z koszmarnego snu - wyrzucił z siebie i w końcu odetchnął. Zamilkł jednak tylko na krótką chwilę.
- Bena z tobą nie było? - zapytał, żeby się upewnić, kiedy wreszcie sens tych słów do niego dotarł. Czyli nie był jedynym wyrodnym bratem? Jakoś wcale go to nie ucieszyło. W duchu liczył właśnie na to, że to Ben będzie czuwał nad siostrą, skoro sam miał problem z dotarciem na miejsce... Wnętrzności nieprzyjemnie mu się skręciły pod wpływem przeczucia, że może coś się bratu stało, skoro nie pojawił się przy Hani... Szybko jednak odrzucił od siebie tą myśl. Komu jak komu, ale Benowi na pewno nic się nie stało. Pewnie walczy właśnie z anomaliami.
- Nie miałem od niego wieści. Chyba - odpowiedział. Nie był pewny, bo jakoś nie zdążył przejrzeć leżącej (albo już nie przez te anomalie) poczty pod drzwiami domku.
- Chciałem sprawdzić co z nim zaraz po tym jak zobaczę, że ty jesteś cała. Mam też list do rodziców... i Billa. (Choć ten świstek papieru do przyjaciela ciężko było nazwać listem). Co do Ministerstwa zaś...
- Mam nadzieję, że ta szajbnięta magia zrobi chociaż jedną dobrą rzecz i faktycznie wysadzi Ministerstwo w powietrze - przyznał siostrze rację krzywiąc się lekko. - Albo lepiej: poprzestawia im te obluzowane klepki we łbach, żeby w końcu zaczęli się zachowywać jak ludzie, a nie cymbały - dodał. Pobożne życzenia... ale kto wie?
Problem polegał na tym, że nie mógł zmienić przeszłości i musiało jej (i chyba przede wszystkim jemu właśnie) wystarczyć to, że był przy niej dopiero teraz. Co było, to było. I Joe z chęcią wyrzuciłby niewygodną przeszłość z pamięci jak robił to zazwyczaj... ale pytanie Hani mu na to nie pozwoliło. Gdzie był? Z pewnością nie tam, gdzie być powinien - teraz to wiedział.
Przytulił ją do siebie jeszcze odrobinę mocniej, jakby chciał w ten sposób się upewnić, że faktycznie była w jednym kawałku i nie rozsypie mu się w rękach niczym uszkodzona porcelanowa lalka. Nie rozsypała się. Wciąż była sobą. Wciąż była zaprawionym w bojach Wrightem. Odetchnął. Kiedy tak sama się w niego wtulała, mimowolnie się uspokajał i rozluźniał. Teraz przecież już nic złego nie mogło się przydarzyć, prawda? Nie, kiedy byli razem. W końcu... co dwa Wrighty, to nie jeden!
- Szczerze mówiąc, chyba łatwiej byłoby mi wymienić miejsca, w których mnie nie było - mruknął w końcu, uśmiechając się krzywo, kwaśno. Nie, nie był z tego ani trochę dumny, wręcz przeciwnie. Pluł sobie w brodę, że zamiast być w pobliżu jak zawsze, nagle sobie wymyślił, że będzie chronił innych z daleka. Chronił Hanię. Jak widać - kompletnie się to nie sprawdziło.
- Przepraszam - odsunął się od siostry tylko na tyle, by spojrzeć jej w oczy. Mówił szczerze.
Ulżyło mu znacznie, kiedy powiedziała, że nic jej nie jest. Wprawdzie nie wierzył w to "nic" tak do końca... ale chyba i tak nie było najgorzej. Z nią, bo słuchając o tym co działo się w Londynie krzywił się raz po raz. Obawiał się takich rewelacji, bo sam widział co działo się w jego niewielkiej wiosce, a co dopiero w stolicy... Magia oszalała, atakowała czarodziejów i mugoli nie zważając na czas i miejsce, ujarzmienie jej graniczyło z cudem, choć nie było niemożliwe... ludzie umierali... a on? No, panie Wright?
Bardzo chciał powiedzieć, że był przy tym wszystkim, że walczył i pomagał innym jak przystało na Wrighta. Benjamin z pewnością to właśnie robił, Hania na pewno też i jego przyjaciele. A on?
Skrzywił się powtórnie i odwrócił wzrok. Nieprzyjemne uczucie wstydu paliło go od środka żywym ogniem. Zawsze tak strasznie chciał być jak Ben... a przecież nie mógł - zawiódł rodzinę nawet teraz.
- Byłem... - zawahał się. Przyznawanie się do tego, że bezpiecznie grzał tyłek z dala od tego całego chaosu przychodziło mu z trudem, siostrzany gest zresztą wcale mu nie pomógł. Tym bardziej czuł się jak zdrajca. Ale należały jej się wyjaśnienia, prawda?
- Nic mi nie jest, byłem poza granicami kraju - odpowiedział w końcu. - Tam się nic nie działo - dodał, po czym westchnął i znów spojrzał na Hanię. - Pierwszego maja byłem we Francji. Było straszne zamieszanie, nikt nie wiedział co się dzieje na Wyspach, a historie jakie słyszałem myślałem, że brali z kosmosu. Myślałem, że to tylko jedna wielka histeria, ale i tak musiałem się upewnić - pokręcił głową. Jak sobie przypomniał to wariactwo... - Zamknęli granice, nie mogłem się przedostać do kraju ani w magiczny, ani w mugolski sposób. A z Francji to już w ogóle, bo się tak obwarowali, jakby szykowali się na wojnę. Kombinowałem jak mogłem, naprawdę... a i tak chyba tylko cudem udało mi się wylądować w Piddletrenthide dopiero wczoraj. Posągi biegały po miasteczku, drzewa ożywały, część domów płonęło, albo po prostu się waliły... - potrząsnął głową. - Chciałem się dostać do ciebie i Bena od razu, ale jak to zobaczyłem... nie mogłem ich tak zostawić. Ci wszyscy ludzie byli przerażeni, nie wiedzieli co się działo... sam nie wiedziałem. Różdżka nie chciała mnie słuchać, to wszystko było jak z koszmarnego snu - wyrzucił z siebie i w końcu odetchnął. Zamilkł jednak tylko na krótką chwilę.
- Bena z tobą nie było? - zapytał, żeby się upewnić, kiedy wreszcie sens tych słów do niego dotarł. Czyli nie był jedynym wyrodnym bratem? Jakoś wcale go to nie ucieszyło. W duchu liczył właśnie na to, że to Ben będzie czuwał nad siostrą, skoro sam miał problem z dotarciem na miejsce... Wnętrzności nieprzyjemnie mu się skręciły pod wpływem przeczucia, że może coś się bratu stało, skoro nie pojawił się przy Hani... Szybko jednak odrzucił od siebie tą myśl. Komu jak komu, ale Benowi na pewno nic się nie stało. Pewnie walczy właśnie z anomaliami.
- Nie miałem od niego wieści. Chyba - odpowiedział. Nie był pewny, bo jakoś nie zdążył przejrzeć leżącej (albo już nie przez te anomalie) poczty pod drzwiami domku.
- Chciałem sprawdzić co z nim zaraz po tym jak zobaczę, że ty jesteś cała. Mam też list do rodziców... i Billa. (Choć ten świstek papieru do przyjaciela ciężko było nazwać listem). Co do Ministerstwa zaś...
- Mam nadzieję, że ta szajbnięta magia zrobi chociaż jedną dobrą rzecz i faktycznie wysadzi Ministerstwo w powietrze - przyznał siostrze rację krzywiąc się lekko. - Albo lepiej: poprzestawia im te obluzowane klepki we łbach, żeby w końcu zaczęli się zachowywać jak ludzie, a nie cymbały - dodał. Pobożne życzenia... ale kto wie?
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zawsze był przesadnie troskliwy, zawsze chciał być jej protektorem, obrońcą. Martwił się, kiedy zdarła kolano, kiedy zwichnęła nadgarstek lub spadła z drzewa. Martwił się o nią także wtedy, gdy wsiadała na miotłę z Benjaminem, gdy chciała bić się z jego kolegami, zadzierając dumnie brodę do góry, broniąc wyniesionych z domu rodzinnych wartości. Nigdy nie wątpiła w jego braterską miłość, ani życzliwość tak widoczną w jego tak odmiennie od jej własnych, jasnych oczach. I choć zawsze ciągnęło ją w tym drugim kierunku, w stronę niebezpieczeństw, walki, siły — doceniała tego, jaki był. Szczególnie, gdy w jej życiu go zabrakło, gdy ich drogi się rozeszły, a listowny kontakt sprowadzał się do wymiany pozytywnych opowieści, które nie trzymały się kupy. Z zapartym tchem czytała o jego podbojach, o sukcesach w sporcie i o skandalach, jakie plotły na jego temat plotkarskie rubryki. Ani przez chwilę nie czuła zawiści, choć lekkie uczucie zazdrości towarzyszyło jej przez pierwsze lata po ukończeniu Hogwartu. Troska, która się w nim objawiała właśnie teraz kojarzyła jej się z aromatycznym zapachem szarlotki, jaki w domu piekła mama. Jego silne ramiona były jak kamienne mury domku, który w rzeczywistości bardziej przypominał wiejską chatę niż niezdobyte przez nikogo zamczysko na szczycie wzgórza — a kiedy była mała, tak właśnie postrzegała to miejsce. Przyjemny dla ucha głos był muzyką dla uszu, uspokajającą kompilacją dźwięków, których dawno nie słyszała; kołysanką do snu, przy której nie bałaby się zamknąć oczu, nawet podczas upiornej burzy. Brakowało jej go, jak nigdy wcześniej.
Oczy, które ku niemu wzniosła — piwne i wielkie, stały się nagle jeszcze okrąglejsze i jeszcze bardziej błyszczące. Lubiła słuchać o tym, co robił, gdzie był, kogo poznał i co zdołał zobaczyć. Uwielbiała opowieści o rozmowach z szatni i głupich żartach pomiędzy zawodnikami obu drużyn. Były jak światło w ciemności, bajki w książek dla dzieci w tych ponurych i wrogich czasach.
— Opowiedz mi — poprosiła, odsuwając się od niego na niewielką odległość. — Zrobię nam herbaty, gdzieś w słoiku mam chyba jakieś ciastka. Nie są najlepszej świeżości, ale sama piekłam i poręczam, że są zjadliwe — przyrzekła, przykładając prawą dłoń do serca. Uśmiechnęła się delikatnie, lecz ciepło i z wdzięcznością. Była wdzięczna losowi za to, że go oszczędził, że był cały, zdrowy i przystojniejszy niż kiedy ostatni raz go widziała. Jego przeprosiny zbiły ją z pantałyku. Spoważniała.
— Za co? — Nie wiedziała. Nie rozumiała, ale wcale nie oczekiwała odpowiedzi, to nie było ważne. Ważne, że tu był, cały i zdrowy. —Daj spokój, wszystko jest w porządku. Ze mną — sprostowała nagle, spoglądając mu przez ramię, w stronę wyjścia. — Tam na zewnątrz nic nie jest w porządku, ale to już przecież wiesz.
Odeszła od niego kilka kroków, ruszyła na zaplecze szybkim, energicznym krokiem, jakby spieszno jej było do powrotu. Nie chciała go tracić z oczu na tak długo, zupełnie jakby teraz to on był jej młodszym bratem, który potrzebował jej opieki. Po chwili wróciła z dwoma kubkami gorącej herbaty. Jedna z nich była z mlekiem, druga z cytryną. Nie starczyło jej mleka na obie porcje. — Pozwolę Ci wybrać — powiedziała, podając mu kubki — Uważaj, gorące— ostrzegła jeszcze i ruszyła się, by zorganizować coś do siedzenia. Przeciągnęła dużą, choć niezbyt ciężką skrzynię. Tam trzymała niezdatne do użycia drewniane witki, te, które usuwała, bo zaburzały równowagę miotły. Usiadła na jej brzegu, czekając, aż i on usiądzie.
Słuchała jego opowieści cierpliwie, początkowo uśmiechając się szeroko — dobrze, że był bezpieczny, gdy to się stało, że był z dala od całego zamieszania. Mieli szczęście, i ona i Joseph — nie wiedziała, co działo się z Benjaminem. Nie stało się nic, co uszczupliłoby ich rodzinę i to pozwalało jej oddychać pełną piersią. Dalsze słowa brata sprawiły, że uśmiech przerodził się na grymas. Kwaśny wyraz niedostatecznie odzwierciedlał to, jak się przejmowała tym, co działo się wokół, a nikt nie potrafił jej odpowiedzieć na pytania, które rodziły się w jej głowie. Świat stawał na głowie, rozsypywał się w drobny mak; byli świadkami końca świata. Tak właśnie to postrzegała, ale nie chciała wierzyć, że upadał, że to miał być początek końca. Słowa Josepha przerażały ją równie mocno, co obrazy, których była świadkiem.
— Różdżki szaleją, magia wariuje. Staram się unikać korzystania, nie wiem, co może się wydarzyć. Dzieci pani Puddleton stanowią zagrożenie, dla siebie i dla innych. Budza je koszmary, a potem dzieją się dziwne rzeczy. Wszystko lewituje, czasem wybucha — uzupełniła smutnymi słowami. — Ale najważniejsze, że jesteś cały, Joe, że wszystko w porządku. Skoro tu już jesteś to zajmiemy się tym wszystkim. Jeśli masz czas.— Nie była pewna, czy miał. Był graczem najlepszej drużyny, miał obowiązki, których nie mógł zaniedbywać.
Na pytanie o Bena spuściła głowę, a grzywka i cześć włosów, opadły jej w przód, zasłaniając twarz. Pokręciła nią tylko na boki, przecząco. O Bena też się martwiła — nie dawał znaku życia, nie oddzywał się od dawna. Była pewna, że gdy go już spotka zatłucze go na śmierć. Na wspomnienie Billa, wzniosła ku niemu wzrok.
— Spotkacie się?
Oczy, które ku niemu wzniosła — piwne i wielkie, stały się nagle jeszcze okrąglejsze i jeszcze bardziej błyszczące. Lubiła słuchać o tym, co robił, gdzie był, kogo poznał i co zdołał zobaczyć. Uwielbiała opowieści o rozmowach z szatni i głupich żartach pomiędzy zawodnikami obu drużyn. Były jak światło w ciemności, bajki w książek dla dzieci w tych ponurych i wrogich czasach.
— Opowiedz mi — poprosiła, odsuwając się od niego na niewielką odległość. — Zrobię nam herbaty, gdzieś w słoiku mam chyba jakieś ciastka. Nie są najlepszej świeżości, ale sama piekłam i poręczam, że są zjadliwe — przyrzekła, przykładając prawą dłoń do serca. Uśmiechnęła się delikatnie, lecz ciepło i z wdzięcznością. Była wdzięczna losowi za to, że go oszczędził, że był cały, zdrowy i przystojniejszy niż kiedy ostatni raz go widziała. Jego przeprosiny zbiły ją z pantałyku. Spoważniała.
— Za co? — Nie wiedziała. Nie rozumiała, ale wcale nie oczekiwała odpowiedzi, to nie było ważne. Ważne, że tu był, cały i zdrowy. —Daj spokój, wszystko jest w porządku. Ze mną — sprostowała nagle, spoglądając mu przez ramię, w stronę wyjścia. — Tam na zewnątrz nic nie jest w porządku, ale to już przecież wiesz.
Odeszła od niego kilka kroków, ruszyła na zaplecze szybkim, energicznym krokiem, jakby spieszno jej było do powrotu. Nie chciała go tracić z oczu na tak długo, zupełnie jakby teraz to on był jej młodszym bratem, który potrzebował jej opieki. Po chwili wróciła z dwoma kubkami gorącej herbaty. Jedna z nich była z mlekiem, druga z cytryną. Nie starczyło jej mleka na obie porcje. — Pozwolę Ci wybrać — powiedziała, podając mu kubki — Uważaj, gorące— ostrzegła jeszcze i ruszyła się, by zorganizować coś do siedzenia. Przeciągnęła dużą, choć niezbyt ciężką skrzynię. Tam trzymała niezdatne do użycia drewniane witki, te, które usuwała, bo zaburzały równowagę miotły. Usiadła na jej brzegu, czekając, aż i on usiądzie.
Słuchała jego opowieści cierpliwie, początkowo uśmiechając się szeroko — dobrze, że był bezpieczny, gdy to się stało, że był z dala od całego zamieszania. Mieli szczęście, i ona i Joseph — nie wiedziała, co działo się z Benjaminem. Nie stało się nic, co uszczupliłoby ich rodzinę i to pozwalało jej oddychać pełną piersią. Dalsze słowa brata sprawiły, że uśmiech przerodził się na grymas. Kwaśny wyraz niedostatecznie odzwierciedlał to, jak się przejmowała tym, co działo się wokół, a nikt nie potrafił jej odpowiedzieć na pytania, które rodziły się w jej głowie. Świat stawał na głowie, rozsypywał się w drobny mak; byli świadkami końca świata. Tak właśnie to postrzegała, ale nie chciała wierzyć, że upadał, że to miał być początek końca. Słowa Josepha przerażały ją równie mocno, co obrazy, których była świadkiem.
— Różdżki szaleją, magia wariuje. Staram się unikać korzystania, nie wiem, co może się wydarzyć. Dzieci pani Puddleton stanowią zagrożenie, dla siebie i dla innych. Budza je koszmary, a potem dzieją się dziwne rzeczy. Wszystko lewituje, czasem wybucha — uzupełniła smutnymi słowami. — Ale najważniejsze, że jesteś cały, Joe, że wszystko w porządku. Skoro tu już jesteś to zajmiemy się tym wszystkim. Jeśli masz czas.— Nie była pewna, czy miał. Był graczem najlepszej drużyny, miał obowiązki, których nie mógł zaniedbywać.
Na pytanie o Bena spuściła głowę, a grzywka i cześć włosów, opadły jej w przód, zasłaniając twarz. Pokręciła nią tylko na boki, przecząco. O Bena też się martwiła — nie dawał znaku życia, nie oddzywał się od dawna. Była pewna, że gdy go już spotka zatłucze go na śmierć. Na wspomnienie Billa, wzniosła ku niemu wzrok.
— Spotkacie się?
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Kiedy wyrzucił to wszystko z siebie, łącznie z tym niepasującym do jego osoby słowem: "przepraszam", poczuł się... chyba lepiej. Hannah nie rzucała mu spojrzeń pełnych wyrzutów i nie wypominała mu, że tak, powinien tu być, kiedy cała ta magia stanęła na głowie. Tak, zdecydowanie mu ulżyło, a zmartwienia powoli zaczęły odpływać w niepamięć. Najwyraźniej to całe szaleństwo nie było aż takie straszne - Hania była cała, a to przecież najważniejsze.
Gdy uniosła wzrok i na niego spojrzała, kiedy powiedziała te dwa słowa: "opowiedz mi", Joe nie powstrzymał wypełzającego mu na brodatą paszczę uśmiechu. Jeszcze w jego oczach był widoczny cień zmartwienia i strachu o siostrę, ale na szczęście z każdą sekundą było go coraz mniej.
"Opowiedz mi." Uwielbiał zdobywać jej uwagę. Wiedział, że historie opowiedziane przez Bena pewnie były dla niej atrakcyjniejsze, dlatego sam zazwyczaj starał się jak mógł ubarwiać wszystko, dodawać od siebie żywe dialogi, gestykulację, a często też grę aktorską, tylko po to, żeby to właśnie na niego patrzyła z zainteresowaniem w piwnych oczach. I w tej chwili nawet nie było ważne, że mówił o tym, że... zawiódł. Hannah nie wyglądała w każdym razie na zawiedzioną. Nawet poszła po ciastka i herbatę.
W sumie... Joe dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że jest niesamowicie głodny. Przez to zamieszanie, magię i wszelkiego rodzaju próby przedostania się do kraju zupełnie zapomniał coś zjeść.
- Twoje ciastka zawsze są dobre. Nawet jeśli mają kilka lat - wtrącił swoje trzy grosze, kiedy wspomniała o świeżości swych wypieków. Szczerze mówiąc nawet jej nie słodził, bo faktycznie tak było. Chyba jak się wyprowadzał z domu rodzinnego, to znalazł taki kilkuletni słoik z ciastkami pod łóżkiem (w innym wypadku jej ciastka były zjadane błyskawicznie), zjadł wszystkie i do tej pory chodzi po świecie, więc... albo Joe ma niezniszczalny żołądek albo faktycznie stare ciastka Hani nie widniały na żadnej z list trucizn (o ile takie listy istniały).
Ani się oglądnął a wróciła z dwoma kubkami herbaty. Naturalnie wybrałby tą z mlekiem, ale tylko zerknął na siostrę. Wyglądała dużo marniej niż ostatnio jak się widzieli, a mleko jest przecież zdrowe i się od niego rośnie (wystarczyło spojrzeć na niego albo na Bena), więc bez większej zwłoki chwycił za kubek z cytryną. Zaraz też się podniósł, żeby pomóc siostrze przytachać skrzynię i usiadł na tym prowizorycznym drewnianym fotelu za przykładem Hani, żeby opowiedzieć wszystko od początku do końca. Kiedy wypowiedział ostatnie słowo, siorbnął gorącej (i kwaśniej) herbaty.
- I mugole - dodał, kiedy ona skończyła mówić. To chyba najbardziej nie mieściło mu się w głowie.
- Jak to możliwe, że mugole "czarują"? Znam mieszkańców Piddletrenthide... żaden z nich nie jest czarodziejem, a oni... wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale jestem pewny, że część tych zjawisk w miasteczku to ich sprawka. Czarują. Nie panują nad magią, ale jakimś cudem jej doświadczają - pokręcił głową. Zawsze sądził, że mugole nie mają w sobie krzty magii... ale może się mylił? Może właśnie taką krztę w sobie posiadali, a ten cały "wybuch magii" czy jak to nazwać tylko ją w nich wyzwolił? Nie miał pojęcia, ale wiedział, że teraz relacje z nimi diametralnie się zmienią.
Już po chwili jednak uśmiechnął się do Hanny. Czy miał czas? Dla niej? Zawsze!
- Jasne, że się tym zajmiemy - zapewnił niemal pogodnie. Tylko potem przeklął się w myślach, kiedy na wspomnienie brata, Hania wyraźnie spochmurniała. Chyba próbowała to zamaskować włosami, ale Joe i tak wiedział swoje. Szturchnął ją lekko w bok.
- To Ben. Założę się, że jest właśnie w samym centrum rozszalałej magii i z radością skopuje anomaliom tyłki - skwitował pół żartem, pół serio. Tak, jeśli jeszcze przed chwilą poczuł coś na modłę niepokoju o brata, to już mu to przeszło. Z ich trójki to Ben (tak, musiał to przyznać sam przed sobą) miał najtwardszy kark. Nie dałby się przecież jakimś rozchwianym czarom, nie? Gdyby tak było, to znaczy, że to nie jego brat, tylko ktoś, kto się pod niego podszywał, ot co.
Z zamyślenia i wizji walczącego Bena "kopiącego magię", wyrwało go pytanie Hani.
- Hm? Z Moorem? - powtórzył za nią, po czym wzruszył ramionami. - Mam nadzieję. Muszę się upewnić, że mój boiskowy przeciwnik jest gotowy na następny mecz - uśmiechnął się półgębkiem. No bo to przecież wcale nie tak, że się martwił o przyjaciela, prawda? Ani trochę.
Gdy uniosła wzrok i na niego spojrzała, kiedy powiedziała te dwa słowa: "opowiedz mi", Joe nie powstrzymał wypełzającego mu na brodatą paszczę uśmiechu. Jeszcze w jego oczach był widoczny cień zmartwienia i strachu o siostrę, ale na szczęście z każdą sekundą było go coraz mniej.
"Opowiedz mi." Uwielbiał zdobywać jej uwagę. Wiedział, że historie opowiedziane przez Bena pewnie były dla niej atrakcyjniejsze, dlatego sam zazwyczaj starał się jak mógł ubarwiać wszystko, dodawać od siebie żywe dialogi, gestykulację, a często też grę aktorską, tylko po to, żeby to właśnie na niego patrzyła z zainteresowaniem w piwnych oczach. I w tej chwili nawet nie było ważne, że mówił o tym, że... zawiódł. Hannah nie wyglądała w każdym razie na zawiedzioną. Nawet poszła po ciastka i herbatę.
W sumie... Joe dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że jest niesamowicie głodny. Przez to zamieszanie, magię i wszelkiego rodzaju próby przedostania się do kraju zupełnie zapomniał coś zjeść.
- Twoje ciastka zawsze są dobre. Nawet jeśli mają kilka lat - wtrącił swoje trzy grosze, kiedy wspomniała o świeżości swych wypieków. Szczerze mówiąc nawet jej nie słodził, bo faktycznie tak było. Chyba jak się wyprowadzał z domu rodzinnego, to znalazł taki kilkuletni słoik z ciastkami pod łóżkiem (w innym wypadku jej ciastka były zjadane błyskawicznie), zjadł wszystkie i do tej pory chodzi po świecie, więc... albo Joe ma niezniszczalny żołądek albo faktycznie stare ciastka Hani nie widniały na żadnej z list trucizn (o ile takie listy istniały).
Ani się oglądnął a wróciła z dwoma kubkami herbaty. Naturalnie wybrałby tą z mlekiem, ale tylko zerknął na siostrę. Wyglądała dużo marniej niż ostatnio jak się widzieli, a mleko jest przecież zdrowe i się od niego rośnie (wystarczyło spojrzeć na niego albo na Bena), więc bez większej zwłoki chwycił za kubek z cytryną. Zaraz też się podniósł, żeby pomóc siostrze przytachać skrzynię i usiadł na tym prowizorycznym drewnianym fotelu za przykładem Hani, żeby opowiedzieć wszystko od początku do końca. Kiedy wypowiedział ostatnie słowo, siorbnął gorącej (i kwaśniej) herbaty.
- I mugole - dodał, kiedy ona skończyła mówić. To chyba najbardziej nie mieściło mu się w głowie.
- Jak to możliwe, że mugole "czarują"? Znam mieszkańców Piddletrenthide... żaden z nich nie jest czarodziejem, a oni... wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale jestem pewny, że część tych zjawisk w miasteczku to ich sprawka. Czarują. Nie panują nad magią, ale jakimś cudem jej doświadczają - pokręcił głową. Zawsze sądził, że mugole nie mają w sobie krzty magii... ale może się mylił? Może właśnie taką krztę w sobie posiadali, a ten cały "wybuch magii" czy jak to nazwać tylko ją w nich wyzwolił? Nie miał pojęcia, ale wiedział, że teraz relacje z nimi diametralnie się zmienią.
Już po chwili jednak uśmiechnął się do Hanny. Czy miał czas? Dla niej? Zawsze!
- Jasne, że się tym zajmiemy - zapewnił niemal pogodnie. Tylko potem przeklął się w myślach, kiedy na wspomnienie brata, Hania wyraźnie spochmurniała. Chyba próbowała to zamaskować włosami, ale Joe i tak wiedział swoje. Szturchnął ją lekko w bok.
- To Ben. Założę się, że jest właśnie w samym centrum rozszalałej magii i z radością skopuje anomaliom tyłki - skwitował pół żartem, pół serio. Tak, jeśli jeszcze przed chwilą poczuł coś na modłę niepokoju o brata, to już mu to przeszło. Z ich trójki to Ben (tak, musiał to przyznać sam przed sobą) miał najtwardszy kark. Nie dałby się przecież jakimś rozchwianym czarom, nie? Gdyby tak było, to znaczy, że to nie jego brat, tylko ktoś, kto się pod niego podszywał, ot co.
Z zamyślenia i wizji walczącego Bena "kopiącego magię", wyrwało go pytanie Hani.
- Hm? Z Moorem? - powtórzył za nią, po czym wzruszył ramionami. - Mam nadzieję. Muszę się upewnić, że mój boiskowy przeciwnik jest gotowy na następny mecz - uśmiechnął się półgębkiem. No bo to przecież wcale nie tak, że się martwił o przyjaciela, prawda? Ani trochę.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Patrzyła na niego długo, szeroko otwartymi oczami — oczami kogoś bliskiego, kto tęsknił i dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo; brakowało jej go i to jak diabli. Odkąd opuściła rodzinny dom, udała się do szkoły, każdy dzień był dla niej wyzwaniem; obfity w przygody, nowe doznania, cele, w których nigdy nie brakowało jej motywacji, ale ich drogi się rozchodziły, każdy poszedł w swoje strony. Zajęli się karierą sportową, ona miotlarskim sklepem dziadka, pozmieniały się priorytety, wyzwania, nieco przygniecione — dla niej — cieniem codzienności, która nie może była wcale mniej kolorowa niż dawniej, a jednak, zastanawiająco trudna. To wszystko trwało — teraz patrzyła na niego tak, jakby wcale nie mieli ze sobą kontaktu przez te wszystkie lata, choć w rzeczywistości pisała do niego listy z zapartym tchem; jakby go straciła i odzyskała na nowo, jakby powrócił z dalekich wojaży do domu, w końcu wrócił do domu, do niej. W jego ramionach czuła się dziś bezpieczna — po tym wszystkim co się wydarzyło. Była samodzielna, poradziła sobie z przełomowym majem, poradziła sobie z powstałym zamieszaniem, spróbowała pomóc potrzebującym, a teraz, przy nim, miała wrażenie, jakby i ona tego potrzebowała.
Spojrzała na słoik pełen ciastek w dramatycznym zastanowieniu. Nie potrafiła przypomnieć sobie, jak dawno temu je piekła, ostatnio miała wiele na głowie, cały sklep, jego problemy finansowe, kłopoty z dostawcami, opieka nad dziećmi sąsiadów.
— Bez przesady — mruknęła, marszcząc z niezadowoleniem brwi, gromiąc go przy okazji surowym spojrzeniem. Brązowymi oczami świdrowała Josepha, jak je pochłaniał, nie krzywiąc się ani odrobinę. Zjadłby wszystko, bez wybrzydzania i grymaszenia, jak rozkapryszony chłopiec, ale musiała się upewnić.— Nie są takie stare. Chyba.— Sięgnęła ręką do słoika i wyciągnęła jedno, powąchała wpierw, a później skosztowała. Twarde, ale zjadliwe. Nie były takie dobre jak mówił — musiał być straszliwie głodny — ale dało się nimi zapchać, wypełnić pusty żołądek, który najwyraźniej mu dokuczał. Musiała poprawić swoje umiejętności, popracować nad tym. Chciała dorównać mamie, szczególnie teraz, gdy była już dorosła, gdy mogła zostać panią domu, głową swojej rodziny, nawet jeśli nic podobnego nie czaiło się na horyzoncie. Przeświadczenie o staropanieństwie jej nie ciążyło, nigdy nie wyszłaby za mąż, nie darząc swej połówki uczuciem. Teraz musiała zająć się nim, ukochanym bratem, który potrzebował jej troski i czułości, tak jak ona jego.
Ujęła kubek z herbatą skropioną mlekiem z lekkim uśmiechem. Wiedział, że je lubiła, odstąpił jej napar nie wahając się ani odrobinę, choć przecież dała mu wybór. Upiła łyk, a później drugi, czując jak ciepły napój zalewa jej gardło. Mało co się nie zakrztusiła, wysłuchując jego słów.
— Mugole też?— nie kryła zdziwienia. Nie zdążyła się dobrze rozejrzeć, rozeznać w sytuacji. Myślała, że tylko oni mieli problem z magią, czarodziejskie dzieci. Ciemne brwi ściągnęły się jeszcze ciaśniej.— Jak to "czarują"? Przecież... Masz na myśli wybuchy magii, tak jak u dzieci? Niespodziewanie? Może to jakieś zaburzenia... Ale to niemożliwe, magia nie może się obudzić u... mugoli — myślała głośno. Przyłożyła dłoń do czoła i westchnęła, rozważając wszystko to, co się wydarzyło. — Może tak naprawdę nie ma żadnego podziału na "nas" i na "nich", wszyscy jesteśmy jedną, wielką rodziną, a my... po prostu mieliśmy więcej szczęścia i to się w nas przebudziło — mruknęła, próbując sobie to wszystko w głowie poukładać. Nie znała tajemnic świata, pojęcie o magii miała, choć niewielkie — by nadawać miotłom szczególne właściwości musiała zgłębiać wiedzę, która dla wielu wydawała się czarną magią. Ale może niektórzy numerologie, może niewymowni znali odpowiedź na jej wątpliwości. Może Ministerstwo Magii od wieków już skrywało przed światem tajemnice o tym, czym jest magia i skąd brała się w ludziach, czarodziejach.
Szturchnięta przez brata podniosła na niego wzrok.
— Wiem, że to Ben, wiem, że nie ma na niego mocnych — burknęła pod nosem. — Jeśli jest w centrum rozszalałej anomalii to powinnam po niego pójść i skopać mu tyłek, że robi to beze mnie.
Nie mogła temu zaprzeczyć. Jeśli ktokolwiek miał dać temu wszystkiemu radę to właśnie Benjamin — czasem pogrążony w chaosie bardziej niż wszyscy wokół, ale on jedyny miał siłę, by oprzeć się wszystkim przeciwnościom losu i stanąć jak kamień w poprzek rwącej rzeki. Nie musiał być utalentowanym czarodziejem, choć dla niej zawsze będzie wzorem do naśladowania w każdej dziedzinie, miał upór, który prowadził go daleko. —Ale jeśli coś mu się stało, to bym sobie nie wybaczyła. Co do Billy'ego... Miałam do niego zajrzeć, ale to wszystko stało się tak nagle. Pozdrów go, dobrze? Przekaż, że ciasto będzie na niego czekać.— Dokładnie takie, jak lubi.
Spojrzała na słoik pełen ciastek w dramatycznym zastanowieniu. Nie potrafiła przypomnieć sobie, jak dawno temu je piekła, ostatnio miała wiele na głowie, cały sklep, jego problemy finansowe, kłopoty z dostawcami, opieka nad dziećmi sąsiadów.
— Bez przesady — mruknęła, marszcząc z niezadowoleniem brwi, gromiąc go przy okazji surowym spojrzeniem. Brązowymi oczami świdrowała Josepha, jak je pochłaniał, nie krzywiąc się ani odrobinę. Zjadłby wszystko, bez wybrzydzania i grymaszenia, jak rozkapryszony chłopiec, ale musiała się upewnić.— Nie są takie stare. Chyba.— Sięgnęła ręką do słoika i wyciągnęła jedno, powąchała wpierw, a później skosztowała. Twarde, ale zjadliwe. Nie były takie dobre jak mówił — musiał być straszliwie głodny — ale dało się nimi zapchać, wypełnić pusty żołądek, który najwyraźniej mu dokuczał. Musiała poprawić swoje umiejętności, popracować nad tym. Chciała dorównać mamie, szczególnie teraz, gdy była już dorosła, gdy mogła zostać panią domu, głową swojej rodziny, nawet jeśli nic podobnego nie czaiło się na horyzoncie. Przeświadczenie o staropanieństwie jej nie ciążyło, nigdy nie wyszłaby za mąż, nie darząc swej połówki uczuciem. Teraz musiała zająć się nim, ukochanym bratem, który potrzebował jej troski i czułości, tak jak ona jego.
Ujęła kubek z herbatą skropioną mlekiem z lekkim uśmiechem. Wiedział, że je lubiła, odstąpił jej napar nie wahając się ani odrobinę, choć przecież dała mu wybór. Upiła łyk, a później drugi, czując jak ciepły napój zalewa jej gardło. Mało co się nie zakrztusiła, wysłuchując jego słów.
— Mugole też?— nie kryła zdziwienia. Nie zdążyła się dobrze rozejrzeć, rozeznać w sytuacji. Myślała, że tylko oni mieli problem z magią, czarodziejskie dzieci. Ciemne brwi ściągnęły się jeszcze ciaśniej.— Jak to "czarują"? Przecież... Masz na myśli wybuchy magii, tak jak u dzieci? Niespodziewanie? Może to jakieś zaburzenia... Ale to niemożliwe, magia nie może się obudzić u... mugoli — myślała głośno. Przyłożyła dłoń do czoła i westchnęła, rozważając wszystko to, co się wydarzyło. — Może tak naprawdę nie ma żadnego podziału na "nas" i na "nich", wszyscy jesteśmy jedną, wielką rodziną, a my... po prostu mieliśmy więcej szczęścia i to się w nas przebudziło — mruknęła, próbując sobie to wszystko w głowie poukładać. Nie znała tajemnic świata, pojęcie o magii miała, choć niewielkie — by nadawać miotłom szczególne właściwości musiała zgłębiać wiedzę, która dla wielu wydawała się czarną magią. Ale może niektórzy numerologie, może niewymowni znali odpowiedź na jej wątpliwości. Może Ministerstwo Magii od wieków już skrywało przed światem tajemnice o tym, czym jest magia i skąd brała się w ludziach, czarodziejach.
Szturchnięta przez brata podniosła na niego wzrok.
— Wiem, że to Ben, wiem, że nie ma na niego mocnych — burknęła pod nosem. — Jeśli jest w centrum rozszalałej anomalii to powinnam po niego pójść i skopać mu tyłek, że robi to beze mnie.
Nie mogła temu zaprzeczyć. Jeśli ktokolwiek miał dać temu wszystkiemu radę to właśnie Benjamin — czasem pogrążony w chaosie bardziej niż wszyscy wokół, ale on jedyny miał siłę, by oprzeć się wszystkim przeciwnościom losu i stanąć jak kamień w poprzek rwącej rzeki. Nie musiał być utalentowanym czarodziejem, choć dla niej zawsze będzie wzorem do naśladowania w każdej dziedzinie, miał upór, który prowadził go daleko. —Ale jeśli coś mu się stało, to bym sobie nie wybaczyła. Co do Billy'ego... Miałam do niego zajrzeć, ale to wszystko stało się tak nagle. Pozdrów go, dobrze? Przekaż, że ciasto będzie na niego czekać.— Dokładnie takie, jak lubi.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Uśmiechnął się na te "chyba nie tak stare ciastka", kiedy bez chwili namysłu sięgnął po jedno z nich i wpakował sobie do dzioba. Tyle, że już po chwili coś chrupnęło, a Joeyowi momentalnie zrzedła mina, kiedy chwytał się za policzek. Czy to możliwe złamać zęba na... ciastku? Spojrzał z przestrachem na Hanię, ale zaraz parsknął śmiechem z własnego żartu. Tak, tak, żartował tylko.
- Bardzo dobre - oświadczył pogodnie, jedząc w najlepsze dalej. Ciastka były trochę twarde i czerstwe, to prawda, ale bez przesady. W smaku były w porządku, więc niczym nie trzeba było się martwić, ot co.
No... chyba, że anomaliami i nagłymi, nieprzyjemnymi przejawami magii u dzieci i mugoli.
Spoważniał błyskawicznie, kiwając posępnie głową, po czym siorbnął gorącej herbaty.
- Parę razy oberwałem od mugoli piorunami, bo nimi strzelali, ot tak - pstryknął palcami, by zaraz sięgnąć po kolejne ciastko. Naprawdę były smaczne! Do herbaty idealne.
- Zsyłali dziobiące ptaki... jeden nawet dostał przy mnie czkawki teleportacyjnej - potrząsnął głową z niedowierzaniem. To było naprawdę niepokojące, bo dotąd nie słyszał o mugolach cierpiących na czarodziejskie choroby... Zasępił się jeszcze bardziej, kiedy pomyślał o matce. Całe szczęście, że nie wypowiedział na głos swoich myśli ten jeden jedyny raz, może Hania będzie miała o jedno zmartwienie mniej na głowie...? W końcu rodzice na pewno doskonale sobie radzili.
- Nie mam pojęcia - mruknął na jej domniemywanie co do mugoli. To znaczy od zawsze uważał ich za braci, mieli nawet rodzonych kuzynów mugoli... ale jak to było faktycznie z perspektywy magii? Nie znał się na tym... ale może to i lepiej? Dzięki temu zapewne wiele rzeczy było dla niego prostszych.
- Ale trochę tak to wygląda - dodał - skoro występuje i u mugoli i u dzieci.
Dużo prostszych... jak na przykład przyjęcie do wiadomości, że może w każdym człowieku drzemie cząstka magii niezależnie od tego czy jest mugolem czy czarodziejem. To by było nawet logiczne, a przynajmniej w jego mniemaniu. Ale co on tam wie?
Na słowa siostry parsknął serdecznym śmiechem. Może i była dziewczyną, ale była też Wrightem z krwi i kości i nie dało się tego ukryć w żaden sposób. Joe objął ją jedną ręką znów do siebie przytulając.
- Mam więc propozycję: dopijmy herbatę, zjedzmy jeszcze trochę ciastek, a potem znajdźmy drania i razem skopmy mu za to tyłek, co ty na to? Przy okazji możemy naprawić też trochę anomalii - uśmiechnął się łobuzersko. To był chyba całkiem dobry plan, nie? Po drodze wysłałby sowy - w tym i do Billa - a co do wiadomości dla przyjaciela: przytaknął tylko. Przekaże, przekaże pozdrowienia. Spokojna głowa.
- Bardzo dobre - oświadczył pogodnie, jedząc w najlepsze dalej. Ciastka były trochę twarde i czerstwe, to prawda, ale bez przesady. W smaku były w porządku, więc niczym nie trzeba było się martwić, ot co.
No... chyba, że anomaliami i nagłymi, nieprzyjemnymi przejawami magii u dzieci i mugoli.
Spoważniał błyskawicznie, kiwając posępnie głową, po czym siorbnął gorącej herbaty.
- Parę razy oberwałem od mugoli piorunami, bo nimi strzelali, ot tak - pstryknął palcami, by zaraz sięgnąć po kolejne ciastko. Naprawdę były smaczne! Do herbaty idealne.
- Zsyłali dziobiące ptaki... jeden nawet dostał przy mnie czkawki teleportacyjnej - potrząsnął głową z niedowierzaniem. To było naprawdę niepokojące, bo dotąd nie słyszał o mugolach cierpiących na czarodziejskie choroby... Zasępił się jeszcze bardziej, kiedy pomyślał o matce. Całe szczęście, że nie wypowiedział na głos swoich myśli ten jeden jedyny raz, może Hania będzie miała o jedno zmartwienie mniej na głowie...? W końcu rodzice na pewno doskonale sobie radzili.
- Nie mam pojęcia - mruknął na jej domniemywanie co do mugoli. To znaczy od zawsze uważał ich za braci, mieli nawet rodzonych kuzynów mugoli... ale jak to było faktycznie z perspektywy magii? Nie znał się na tym... ale może to i lepiej? Dzięki temu zapewne wiele rzeczy było dla niego prostszych.
- Ale trochę tak to wygląda - dodał - skoro występuje i u mugoli i u dzieci.
Dużo prostszych... jak na przykład przyjęcie do wiadomości, że może w każdym człowieku drzemie cząstka magii niezależnie od tego czy jest mugolem czy czarodziejem. To by było nawet logiczne, a przynajmniej w jego mniemaniu. Ale co on tam wie?
Na słowa siostry parsknął serdecznym śmiechem. Może i była dziewczyną, ale była też Wrightem z krwi i kości i nie dało się tego ukryć w żaden sposób. Joe objął ją jedną ręką znów do siebie przytulając.
- Mam więc propozycję: dopijmy herbatę, zjedzmy jeszcze trochę ciastek, a potem znajdźmy drania i razem skopmy mu za to tyłek, co ty na to? Przy okazji możemy naprawić też trochę anomalii - uśmiechnął się łobuzersko. To był chyba całkiem dobry plan, nie? Po drodze wysłałby sowy - w tym i do Billa - a co do wiadomości dla przyjaciela: przytaknął tylko. Przekaże, przekaże pozdrowienia. Spokojna głowa.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Popatrzyła na niego z troską — troską starszej siostry względem młodszego brata, wyciągnęła w jego kierunku dłoń i pogłaskała go po twarzy, wyjątkowo przystojnej, pociągłej, palcami gładząc jego zarost. Wcale nie dziwiła się wiernym fankom, Joseph był bardzo urodziwym mężczyzną, ale przede wszystkim niezwykle utalentowanym, grał w Zjednoczonych, reprezentował sobą klasę i niebywałe umiejętności. Oderwała rękę od jego twarzy, gdy coś chrupnęło. Wyprostowała się, kręgosłup zesztywniał, unosząc ją kilka cali, a oczy rozszerzyły się wbijając w niego z niewypowiedzianym, lecz widocznym w brązowych tęczówkach pytaniem.
— Co?— zdążyła wydukać z przestrachem. Złamany ząb był wciąż tylko zębem, ale jeśli coś wbiłoby mu się gdzieś w podniebienie, czy dziąsła, była gotowa wyciągnąć mu to choćby i obcęgami. Szybko jednak uświadomił ją w swoim wyjątkowo kiepskim żarcie, więc sprzedała mu kuksańca w bok z zażartą miną. — Następnym razem nic nie dostaniesz — odgroziła się, odpychając tę wredną małpę od siebie, próbując zamaskować czający się na pełnych wargach uśmiech. Była kiepskim kłamcą, kąciki ust momentalnie się wygięły, a w policzkach ukazały drobne dołeczki. Bardzo się starała zachować to tylko dla siebie.
Mugole ciskający piorunami? Tego jeszcze nie słyszała. Widziała, że dzieci potrafiły podpalić zasłony, rozbić szkło, przełamać stół na pół, ale mugole objawiający magię byli dla niej zupełną nowością — z jednej strony nieprawdopodobną, z drugiej fascynująco piękną. Naiwnie się łudziła, że moc mogła przejawić się u wszystkich, nie tylko u tych, którzy mieli w życiu wyjątkowego farta. Objęła kubek herbaty z mlekiem obiema dłońmi i przysunęła pod nos, by upić kilka sporych łyków po chwili, w cichej zadumie.
— Chciałabym powiedzieć, że to niezwykłe, tak myślę, Joe, ale trochę mnie to przeraża — przyznała cicho, marszcząc brwi pod bujną grzywką. Westchnęła cicho, wbijając wzrok w ziemię. — Nie mugole, tylko, no wiesz, ta magia i to, co się z nią dzieje. Nie wiem jeszcze, co jest tego przyczyną, ale się dowiem. Musimy znaleźć na to jakiś sposób, zabezpieczyć się i pomóc tym wszystkim ludziom, którzy sobie z tym nie radzą — zaproponowała, spoglądając na brata z boku. — Czeka cię dużo pracy, dużo wyjazdów teraz? — Radziła sobie sama, bracia i rodzice dobrze ją wychowali, potrafiła być samodzielna i samowystarczalna, ale nie mogła udawać, że nie brakowało jej bliskich. Joe i Ben byli najbliżsi, najważniejsi. Bez nich w pobliżu była tylko zwykłą miotłą, pozbawioną swoich magicznych właściwości, czaru i piękna. Wspólnie budowali tożsamość Wrightów, byli rodziną, której nie dało się niczym innym zastąpić. I była wdzięczna za nich, za to, że ich miała.
— Nie wiem, co dzieje się w domu — przyznała, jakby czytając w jego myślach. Pomyślała, że powinni spróbować się tam przeteleportować, sprawdzić, czy z rodzicami wszystko w porządku, z ich chatką. — Powinniśmy ich odwiedzić — sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. nawet gdyby nie było, nigdy by nie napisali tego w liście, nie przyznali się, że jest im ciężko — a teraz mogło być bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. — Musimy sprawdzić, jak mama się czuje. Bena skopiemy później— dodała smutno, oczy jej spochmurniały. Jak tylko go dorwie, powyrywa mu wszystkie włosy z twarzy, włos po włosku, mszcząc się za każdy dzień zwłoki z odpowiedzią na jej zaniepokojone listy.
— Nie jedz tych ciastek już, bo jeśli są rzeczywiście stare to będziesz puszczał bąki, których nie wytrzymam nawet ja, nie mówiąc już o twoich delikatnych koleżankach.— Posłała mu wymowne spojrzenie, spod przymrużonych powiek, ale pozwoliła mu się przyciągnąć do siebie. Objęła go rękami, wtulając twarz w jego pierś. Pachniał tak dobrze, pachniał czymś znajomym — domem.
| zt
— Co?— zdążyła wydukać z przestrachem. Złamany ząb był wciąż tylko zębem, ale jeśli coś wbiłoby mu się gdzieś w podniebienie, czy dziąsła, była gotowa wyciągnąć mu to choćby i obcęgami. Szybko jednak uświadomił ją w swoim wyjątkowo kiepskim żarcie, więc sprzedała mu kuksańca w bok z zażartą miną. — Następnym razem nic nie dostaniesz — odgroziła się, odpychając tę wredną małpę od siebie, próbując zamaskować czający się na pełnych wargach uśmiech. Była kiepskim kłamcą, kąciki ust momentalnie się wygięły, a w policzkach ukazały drobne dołeczki. Bardzo się starała zachować to tylko dla siebie.
Mugole ciskający piorunami? Tego jeszcze nie słyszała. Widziała, że dzieci potrafiły podpalić zasłony, rozbić szkło, przełamać stół na pół, ale mugole objawiający magię byli dla niej zupełną nowością — z jednej strony nieprawdopodobną, z drugiej fascynująco piękną. Naiwnie się łudziła, że moc mogła przejawić się u wszystkich, nie tylko u tych, którzy mieli w życiu wyjątkowego farta. Objęła kubek herbaty z mlekiem obiema dłońmi i przysunęła pod nos, by upić kilka sporych łyków po chwili, w cichej zadumie.
— Chciałabym powiedzieć, że to niezwykłe, tak myślę, Joe, ale trochę mnie to przeraża — przyznała cicho, marszcząc brwi pod bujną grzywką. Westchnęła cicho, wbijając wzrok w ziemię. — Nie mugole, tylko, no wiesz, ta magia i to, co się z nią dzieje. Nie wiem jeszcze, co jest tego przyczyną, ale się dowiem. Musimy znaleźć na to jakiś sposób, zabezpieczyć się i pomóc tym wszystkim ludziom, którzy sobie z tym nie radzą — zaproponowała, spoglądając na brata z boku. — Czeka cię dużo pracy, dużo wyjazdów teraz? — Radziła sobie sama, bracia i rodzice dobrze ją wychowali, potrafiła być samodzielna i samowystarczalna, ale nie mogła udawać, że nie brakowało jej bliskich. Joe i Ben byli najbliżsi, najważniejsi. Bez nich w pobliżu była tylko zwykłą miotłą, pozbawioną swoich magicznych właściwości, czaru i piękna. Wspólnie budowali tożsamość Wrightów, byli rodziną, której nie dało się niczym innym zastąpić. I była wdzięczna za nich, za to, że ich miała.
— Nie wiem, co dzieje się w domu — przyznała, jakby czytając w jego myślach. Pomyślała, że powinni spróbować się tam przeteleportować, sprawdzić, czy z rodzicami wszystko w porządku, z ich chatką. — Powinniśmy ich odwiedzić — sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. nawet gdyby nie było, nigdy by nie napisali tego w liście, nie przyznali się, że jest im ciężko — a teraz mogło być bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. — Musimy sprawdzić, jak mama się czuje. Bena skopiemy później— dodała smutno, oczy jej spochmurniały. Jak tylko go dorwie, powyrywa mu wszystkie włosy z twarzy, włos po włosku, mszcząc się za każdy dzień zwłoki z odpowiedzią na jej zaniepokojone listy.
— Nie jedz tych ciastek już, bo jeśli są rzeczywiście stare to będziesz puszczał bąki, których nie wytrzymam nawet ja, nie mówiąc już o twoich delikatnych koleżankach.— Posłała mu wymowne spojrzenie, spod przymrużonych powiek, ale pozwoliła mu się przyciągnąć do siebie. Objęła go rękami, wtulając twarz w jego pierś. Pachniał tak dobrze, pachniał czymś znajomym — domem.
| zt
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Sklep dziadka od pewnego czasu cieszył się względnym porządkiem i spokojem. Od wybuchu anomalii nie było tu zbyt wielu problemów. Zdarzało się wciąż, że miotły same spadały z mosiężnych wieszaków i zamiast prezentować swoje latające właściwości zmiatały podłogę — przez to musiała z powrotem brać je na warsztat i czyścić, prostować wszystkie witki, a później delikatnie wypolerować każdą z nich — zdarzało się też, że słoik z pastą się sam odkręcał, a cały stół, na którym pracowała na zapleczu był z niej brudny, czy narzędzia lewitowały same z siebie, zderzały się ze sobą lub atakowały ja, gdy przekraczała drzwi na zaplecze. Nie działo się jednak nic wyjątkowo groźnego, nic z czym nie mogła sobie sama poradzić. Wybuch anomalii i całe to zamieszanie przyczyniło się do zrobienia pewnych porządków. Sprzatając pozbyła się starych i niepotrzebnych rzeczy. Stare tłuczki i kafle wyniosła w wielkich skrzyniach na zaplecze, by w wolnej chwili udać się do czarodzieja, który posiadał wielki sklep i zajmował się ich produkcją, by je sprawił i odrestaurował. Wiele z przedmiotów pamiętało jeszcze lata świetlości sklepu, czasy, w których dziadek urzędował tu sprzedając najznakomitsze produkty. Od tamtej pory minęło wiele lat, technika tworzenia kafli się zmieniła, mechanizmy działania tłuczków i zniczy zostały znacznie ulepszone i poprawione, a ona, szczególnie teraz, musiała zadbać o to, by jej sklep oferował swoim klientom najlepsze produkty. Potrafiła ocenić wartość i jakość posiadanego sprzętu, nie była w stanie jednak zapewnić im odpowiedniej wytrzymałości. Konserwowanie narzędzi nie przynosiło rezultatów, niektóre rzeczy po prostu starzały się szybciej niż inne.
W sklepie nagle zrobił się porządek. Półki były starannie wyczyszczone z kurzu, podobnie gabloty i kufry. Starą garderobę treningową zabrała do domu. Postanowiła wyposażyć w sklep w najnowsze szaty meczowe. Niedługo miał rozpocząć się kolejny sezon ligi Quidditcha, niektórzy zawodnicy będą kupować stroje na własną rękę, w tych lepszych sponsorzy będą składać wielkie zamówienia. Chciała dostać się ze swoim sklepem do grupy najlepszych, zaistnieć w świecie Quidditcha i stać się partnerem biznesowym najlepszych światowych drużyn. Wiedziała, że czeka ją mnóstwo pracy, będzie musiała zainwestować w to mnóstwo pieniędzy. Nie miała zbyt wiele oszczędności, wciąż borykała się z długami, które zaciągnęła — nieco bezmyślnie, choć wciąż nie żałowała. Była jednak nie tylko dobrej myśli, wiedziała, że jeśli odpowiednio przygotuje się do nadchodzącego sezonu, uda jej się stworzyć odpowiedni plan biznesowy i wyjść na prostą. Zainwestowane środki zwrócą się, a ona odda długi i zacznie w końcu zarabiać na czysto.
Kiedy skończyła pisać listy do dostawców z propozycją wzięcia większej ilości dobrej jakości towaru i prośbę o zapłatę w późniejszym terminie, zadźwięczał dzwonek, informujący o tym, że ktoś wszedł do sklepu. Spojrzała na zegar — jej gość był punktualny, nie mogła wykazać się ignorancją. Czym prędzej ruszyła do głównej, wystawowej części sklepu. Jej oczom ukazał się młody mężczyzna, zakładała, że był niewiele starszy od niej. Wyglądał na biurokratę — miał szarą, smętną szatę, nieco za luźno, na głowie melonik. Był dość przystojny, ale wydał się jej od razu typowym nudziarzem. Wiedziała, że będzie musiała go zainteresować czymś szczególnym. Weszła za ladę, odgarniając włosy do tyłu i obdarzyła go miłym, sympatycznym uśmiechem. Pan Sykes, prawda?— przywitała go, wyciągając ku niemu rękę. Uścisk miał słaby, dłoń nieco wilgotną. Wytarła ją o spódnicę, gdy nie patrzył. Od razu postanowiła przejść do rzeczy. Oprowadziła go po wysprzątanym sklepie, przekonując o jego wartości, o renomie, jaką dziadkowi udało się przez lata zdobyć i o tym, jak sklep podupadł przez ostatnie lata, gdy dziadek zachorował, a później wyjechał do rodzinnej Szkocji. Miała pomysł na to, by przywrócić temu sklepu nieco życia, miała pomysł na inwestycje — nie mówiła o tym, że na razie brakuje jej środków i ledwie wiąże koniec z końcem. Pan Sykes zajmował się branżą odzieżową, od lat szyli najlepsze stroje do gry w Quidditcha, renomowane sklepy chciały mieć w swojej ofercie ich produkty, a gracze chwalili sobie jakość wykonania i materiały, z których zostały uszyte. Chciała go przekonać do siebie, chciała nawiązać współpracę, ale brakowało jej argumentów przemawiających za tym, że sklep nie stoczy się na dno. Sytuacja na rynku miotlarskim była wyjątkowo średnia, popyt był niski, podaż zbyt wysoka. Jeśli chciała się utrzymać musiała spróbować uderzyć w duże drużyny, klienci detaliści nie pozwolą jej odbić się od dna.
Kiedy skończyła oprowadzać go po sklepie, pokazała miotły, które miała w swoim sklepie. Może nie mogła pochwalić się najdroższymi ochraniaczami jakie wyprodukowano, tymi ze smoczej skóry, ani najlepszej jakości butami, ale miotły robiła bardzo dobre, a nieustające zamówienia pozwalały jej utrzymać się na powierzchni. Sykes wydawał się zainteresowany — bardziej nią, niż tym, co mu pokazywała, ale nie czuła się tym wcale zmieszana. Nie zamierzała zamykać sobie drogi kobiecą dumą, ten typ musiał jej pomóc postawić sklep na nogi, jakkolwiek miałoby do tego dojść. Na samym końcu na pergaminie rozpisała mu cały plan zamówień, jakie chciałaby zrealizować i oświadczyła mu jakie terminy płatności za towar musiałaby mieć. Przeliczyła sobie to wszystko wcześniej, zrobiła przy nim podobną analizę przyszłej sprzedaży, ukazując zwroty i planowany przychód, jeśli wszystko pójdzie po jej myśli. Wierzyła, że ma szansę dotrzeć do odpowiednich osób. Ayden, Adair, Joseph mogli jej pomóc. Może i Billy, ale nie wiedziała, czy wciąż mogła na niego liczyć. Długo zwlekała z tą decyzją — nie chciała wspomagać się braćmi, by ratować sklep, ale nie mogła z tym czekać w nieskończoność. Mogli jej pomóc swoimi znajomościami, mieli wpływ na to, co działo się w świecie quidditcha, Joseph był popularny, pomógłby jej wypromować sklep, gdyby tylko go o to poprosiła. Nie chciała tego robić, tak jak zasłaniać się sławnym zawodnikiem, ale musiała użyć wszystkich silnych stron do tego, by przekonać Sykesa do współpracy. Przyznała mu o tym, kim byli i są jej bracia, że na pewno przyczynią się do tego, by ta współpraca była owocna. Zdawało jej się, że to stało się wisienką na torcie i w rzeczywistości przypieczętowało ich umowę. Oczy czarodzieja zaświeciły się, zrobił się nagle bardziej zainteresowany możliwościami sklepu, tym, czym mógł się z czasem stać, jeśli się dogadają.
Na pożegnanie uścisnęli sobie ręce. Poczuła, że teraz to ona ma wilgotną dłoń. Była zmęczona i zestresowana tymi negocjacjami, ale obiecał, że jeszcze się odezwie. Pożegnał ją słowami liczę na współprace. Och tak, ona też na to liczyła, choć miała nadzieję, że nie przyjdzie mu do głowy zaproszenie jej na obiad, czy kolację. Chciała otrzymać list zwrotny z informacją, że z przyjemnością prześlą jej kilka kompletów strojów i poczekają kilka dni na zapłatę, idąc jej na rękę. Wątpiła, by to urok osobisty miał na to jakikolwiek wpływ, nie była też najlepsza w negocjacjach. Była prostą czarownicą, która najlepiej radziła sobie w warsztacie, tworząc kolejne miotły, choć nie była też najgorsza w rachunkach.
Zamknęła sklep — było już późno, wieczorem nikt nie przyjdzie. Wróciła na zaplecze, rozpaliła wszystkie świece i stanęła przed stołem, na którym znajdował się kawałek dębowego drewna, który przygotowała sobie wcześniej do obrobienia. Jego intensywny zapach unosił się w powietrzu, mieszał z aromatem świeżego wosku i tłustą pastą, a także olejami i zapachem trocin, które znajdowały się pod spodem. Miała w planach stworzenie dobrej miotły. Wzięła do ręki różdżkę i wymierzyła ją przed siebie, by wyprofilować odpowiedni kształt, zanim przetrze wszystko i wygładzi wszystkie nierówności. Nie mogła przestać myśleć o dzisiejszym spotkaniu. Denerwowała się tym, że nie poszło najlepiej, że przedstawiony plan był zbyt mało atrakcyjny dla dostawcy. Nasłuchiwała naiwnie pohukiwania sowy, choć przecież wiedziała, że czarodziej nie wyśle jej jeszcze dziś listu z odpowiedzią. Może jutro, może za kilka dni — może wszystko się zmieni i w końcu zacznie zmierzać ku dobremu.
| zt
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
| ?.9.1956.
Od pewnego czasu był zaniepokojony. Nie potrafił zrozumieć dlaczego Hannah w ogóle mu nie odpisała… ani Joseph. Jedyną osobą, która z rodzeństwa Wrightów posłała mu zwrotny list był Benjamin. Zdawałoby się, że w takim przypadku wszystko było w porządku, ale mimowolnie coś mu nie odpowiadało. Niestety, ale list najstarszego Wrighta był dziwnie… niepokojący. Wszystkie te próby uspokojenia Macmillana były dziwnie podejrzane. Najbardziej dziwną częścią listu było jednak to, że jego przyjaciel wysilał się, żeby przekonać Anthony’ego aby nie próbował nawet pisać czegokolwiek do Hannah. Co to miało znaczyć? Macmillan sam zadawał sobie to pytanie przez kilka tygodni i od kilku tygodni zadręczała go ta jedna myśl.
A co jeżeli chodziło jakąś niespodziankę? Tak próbował usilnie się pocieszać. Negatywne myślenie wyjątkowo go dołowało i zniechęcało do czegokolwiek. Co jeżeli, na przykład, cała trójka szykowała prezent dla młodych Macmillanów i może były to nowiutkie miotły i to właśnie spod zgrabnej ręki panny Wright? Głupia rzecz, ale może rodzeństwo chciało w jakiś sposób zaskoczyć wszystkich małych Macmillanów, którzy marzyli o własnych miotełkach? Jak bardzo chciałby „rozczarować się” w tak przyjemny sposób, ale coś mu podpowiadało, że w tej całej dziwnej ciszy wcale nie szło o prezenty w środku września… Co jeżeli coś się stało? Co jeżeli Joseph miał jakieś problemy i teraz cała trójka zaczęła kombinować nad tym, żeby nikt się nie zamartwiał?
A może po prostu coś sobie ubzdurał? Miał do tego powody – stan wojenny był niepokojący. Gazety pisały o czarnoksiężnikach… Niedawno Ministerstwo rozleciało się w drobny mak. Sam nie potrafił ocenić czy powinien myśleć pozytywnie czy negatywnie. Może wszyscy dobrze się trzymali, może po prostu nie mieli czasu, żeby odpowiedź. Benjamin w końcu pisał o nowej pracy, a Hannah mogła mieć ręce pełne pracy, Joseph mógł robić kto-wie-co był w końcu gwiazdą Zjednoczonych.
Wolał jednak sprawdzić co działo się z Wrightami i to właśnie poprzez jedyną kobietę w tym szalonym trio. W końcu kto lepiej nie martwi się o dwójkę dorosłych braci jak właśnie siostra? Sam chciałby mieć rodzeństwo, a zwłaszcza opiekuńczą i kochaną siostrę (sam upornie utrzymywał w swojej głowie wyjątkowo ciepły obraz Hannah). Przyjaźń z dwójką Wrightów była dla niego czymś w rodzaju posiadania właśnie braci i siostry. Może przez ostatnie osiem lat nie miał najlepszego kontaktu z całą trójką. Najmniejszą styczność miał właśnie z Hannah, ale doskonale wiedział, że kobiety zawsze miały w sobie jakiś opiekuńczy instynkt. Tu właśnie powinien szukać odpowiedzi na nurtujące go pytania.
W Londynie pojawił się rano i zamiast spełniać niektóre ze swoich obowiązków, postanowił czym prędzej pokazać się w sklepie miotlarskim. To tutaj, miał nadzieję, powinien spotkać uroczą i młodą pannę Wright. Ostrożnie przekroczył próg. Rozejrzał się uważnie po wszystkich modelach mioteł (ciężko przy tym wzdychając i przeklinając samego siebie za nierozsądne wybory jakich dokonał w młodości pod naporem matki).
– Dzień dobry – zawołał, zauważając że nikt nie stał przy ladzie. Jego uwaga i tak została pochłonięta przez otaczające go przedmioty.
Od pewnego czasu był zaniepokojony. Nie potrafił zrozumieć dlaczego Hannah w ogóle mu nie odpisała… ani Joseph. Jedyną osobą, która z rodzeństwa Wrightów posłała mu zwrotny list był Benjamin. Zdawałoby się, że w takim przypadku wszystko było w porządku, ale mimowolnie coś mu nie odpowiadało. Niestety, ale list najstarszego Wrighta był dziwnie… niepokojący. Wszystkie te próby uspokojenia Macmillana były dziwnie podejrzane. Najbardziej dziwną częścią listu było jednak to, że jego przyjaciel wysilał się, żeby przekonać Anthony’ego aby nie próbował nawet pisać czegokolwiek do Hannah. Co to miało znaczyć? Macmillan sam zadawał sobie to pytanie przez kilka tygodni i od kilku tygodni zadręczała go ta jedna myśl.
A co jeżeli chodziło jakąś niespodziankę? Tak próbował usilnie się pocieszać. Negatywne myślenie wyjątkowo go dołowało i zniechęcało do czegokolwiek. Co jeżeli, na przykład, cała trójka szykowała prezent dla młodych Macmillanów i może były to nowiutkie miotły i to właśnie spod zgrabnej ręki panny Wright? Głupia rzecz, ale może rodzeństwo chciało w jakiś sposób zaskoczyć wszystkich małych Macmillanów, którzy marzyli o własnych miotełkach? Jak bardzo chciałby „rozczarować się” w tak przyjemny sposób, ale coś mu podpowiadało, że w tej całej dziwnej ciszy wcale nie szło o prezenty w środku września… Co jeżeli coś się stało? Co jeżeli Joseph miał jakieś problemy i teraz cała trójka zaczęła kombinować nad tym, żeby nikt się nie zamartwiał?
A może po prostu coś sobie ubzdurał? Miał do tego powody – stan wojenny był niepokojący. Gazety pisały o czarnoksiężnikach… Niedawno Ministerstwo rozleciało się w drobny mak. Sam nie potrafił ocenić czy powinien myśleć pozytywnie czy negatywnie. Może wszyscy dobrze się trzymali, może po prostu nie mieli czasu, żeby odpowiedź. Benjamin w końcu pisał o nowej pracy, a Hannah mogła mieć ręce pełne pracy, Joseph mógł robić kto-wie-co był w końcu gwiazdą Zjednoczonych.
Wolał jednak sprawdzić co działo się z Wrightami i to właśnie poprzez jedyną kobietę w tym szalonym trio. W końcu kto lepiej nie martwi się o dwójkę dorosłych braci jak właśnie siostra? Sam chciałby mieć rodzeństwo, a zwłaszcza opiekuńczą i kochaną siostrę (sam upornie utrzymywał w swojej głowie wyjątkowo ciepły obraz Hannah). Przyjaźń z dwójką Wrightów była dla niego czymś w rodzaju posiadania właśnie braci i siostry. Może przez ostatnie osiem lat nie miał najlepszego kontaktu z całą trójką. Najmniejszą styczność miał właśnie z Hannah, ale doskonale wiedział, że kobiety zawsze miały w sobie jakiś opiekuńczy instynkt. Tu właśnie powinien szukać odpowiedzi na nurtujące go pytania.
W Londynie pojawił się rano i zamiast spełniać niektóre ze swoich obowiązków, postanowił czym prędzej pokazać się w sklepie miotlarskim. To tutaj, miał nadzieję, powinien spotkać uroczą i młodą pannę Wright. Ostrożnie przekroczył próg. Rozejrzał się uważnie po wszystkich modelach mioteł (ciężko przy tym wzdychając i przeklinając samego siebie za nierozsądne wybory jakich dokonał w młodości pod naporem matki).
– Dzień dobry – zawołał, zauważając że nikt nie stał przy ladzie. Jego uwaga i tak została pochłonięta przez otaczające go przedmioty.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W swoich działaniach była chaotyczna, niepoukładana bardziej niż dawniej. Wszystko leciało jej z rąk. A choć próbowała się skupić na przygotowaniu drewna do wystrugania podstawowego kształtu miotły, co chwile coś odciągało jej uwagę. Każdy szmer za ścianą, jakby słyszała pająki przemykające pomiędzy jej sklepem, a sklepem sąsiada. Jakby słyszała ich wędrówki po stromiznach i kpiące szepty, gdy przyglądały jej się spomiędzy szpar. Zdawało jej się, że słyszy każdy pyłek kurzu, który upada na ziemię i burzył całe jej skupienie, a każdy śmiech z zewnątrz docierający z Pokątnej brzmiał w jej głowie jak szum nie do zniesienia. Przez to wszystko brała narzędzia do ręki i odkładała je z powrotem, szorstkie dłonie odkładając na niewyheblowaną deskę, opuszkami palców muskając nieświadomie fakturę i powierzchnie, jakby przynosiło jej to jakąś niebywałą ulgę.
Miała na sobie długą, ciemną spódnicę, pokrytą trocinami i wiórami, których pył przyozdabiał materiał w jaśniejsze plamy, bordową koszulę wetkniętą w pas spódnicy i rozpiętą dość głęboko na dekolcie. Jej rękawy podwinęła niechlujnie, roboczo — jak zwykle podczas pracy. W jej ciemnych włosach spoczywały kawałki drewna, które wplątały się niechciane, kiedy już zabrała się za pracę i odgarniała włosy z twarzy, które wrednie osuwały się do przodu. Długa grzywka częściowo przykrywała czarną opaskę. Za zaś chroniła świat przed nieprzyjemnym widokiem wydłubanego oka. Kiedy była sama, w domu, czasem zdejmowała ją i spoglądała w lustro, by przyjrzeć się jasnoróżowej skórze. Wklęsła powieka, niemalże przyklejona do ścian oczodołu wyglądała upiornie. Rzęsy były rzadkie i wątłe, w przeciwieństwie do drugiego, zdrowego oka. Katowała się w ten sposób. I zaczynała przyzwyczajać się do tego procesu — zdejmowania opaski i w tym potwornym widoku budowania siły. Była kobietą. Jak każda kobieta chciała być piękna. Była szpetna. Okaleczona. Naznaczona piętem człowieka, którego obdarzyła dozgonną nienawiścią od pierwszego wejrzenia. Ale była też Wightem, który musiał utorować sobie drogę przez chaszcze i odnaleźć w sobie siłę, by sprostać wszystkim wyzwaniom, które zostały przed nim postawione.
Po prostu potrzebowała czasu.
Nie spodziewała się wizyty Anthony'ego. Pogrążona w myślach nawet nie zauważyła, kiedy narzędzia zsunęły się z deski i zraniły jej dłoń. Pod dwoma palcami, z niedługiej rany popłynęła gęsta krew.
—Na gacie Merlina!— warknęła od razu przytykając sobie dłoń do twarzy, do ust, by przyssać się do rany i zatamować krwotok. Nie miała pojęcia, jaki był w tym cel. Robiła tak od małego. A może robili tak wszyscy, a ona po nich powtarzała, nie wiedząc nawet dlaczego — jaki to miało przynieść skutek i co to miało w rzeczywistości dać. Chciała tylko, by przestało się sączyć.
Męski głos w tym czasie dosięgła ją na zapleczu. Przymknęła oko, klnąc siarczyście już tylko w myślach. Od razu wstała i wybiegła do serca sklepu z ręką przyłożoną do usta. Słodka krew umorusała jej wargi, ale musiała ją odjąć, by powitać gościa.
— Anthony!— jęk, a może wyraz zdumienia wyrwał się z niej nagle i bezkształtnie wraz z wydychanym powietrzem. Nie spodziewała się go tu. Na pewno nie teraz Nie w takim stanie. Spojrzała mu w oczy od razu odwracając głowę tak, by włosy przysłoniły częściowo opaskę. List, na który odpisała bardzo późno, ledwie dziś w nocy, niósł ze sobą wątpliwości, na które nie chciała mu odpowiadać. — Dobrze cię widzieć — zreflektowała się, podchodząc do lady. Jej dłonie nagle zaczęły potrzebować czegoś, co mogłaby chwycić, by tylko przestać się denerwować. Bo jak niby miała mu wytłumaczyć swój stan? — Mam nadzieję, że u ciebie wszystko w porządku. Wybacz, że odpowiedziałam ci tak późno... — I w głębi duszy miała nadzieję, że jeszcze listu nie odczytał. A może jeszcze do niego nie dotarł. I oby nigdy się to nie stało.
Miała na sobie długą, ciemną spódnicę, pokrytą trocinami i wiórami, których pył przyozdabiał materiał w jaśniejsze plamy, bordową koszulę wetkniętą w pas spódnicy i rozpiętą dość głęboko na dekolcie. Jej rękawy podwinęła niechlujnie, roboczo — jak zwykle podczas pracy. W jej ciemnych włosach spoczywały kawałki drewna, które wplątały się niechciane, kiedy już zabrała się za pracę i odgarniała włosy z twarzy, które wrednie osuwały się do przodu. Długa grzywka częściowo przykrywała czarną opaskę. Za zaś chroniła świat przed nieprzyjemnym widokiem wydłubanego oka. Kiedy była sama, w domu, czasem zdejmowała ją i spoglądała w lustro, by przyjrzeć się jasnoróżowej skórze. Wklęsła powieka, niemalże przyklejona do ścian oczodołu wyglądała upiornie. Rzęsy były rzadkie i wątłe, w przeciwieństwie do drugiego, zdrowego oka. Katowała się w ten sposób. I zaczynała przyzwyczajać się do tego procesu — zdejmowania opaski i w tym potwornym widoku budowania siły. Była kobietą. Jak każda kobieta chciała być piękna. Była szpetna. Okaleczona. Naznaczona piętem człowieka, którego obdarzyła dozgonną nienawiścią od pierwszego wejrzenia. Ale była też Wightem, który musiał utorować sobie drogę przez chaszcze i odnaleźć w sobie siłę, by sprostać wszystkim wyzwaniom, które zostały przed nim postawione.
Po prostu potrzebowała czasu.
Nie spodziewała się wizyty Anthony'ego. Pogrążona w myślach nawet nie zauważyła, kiedy narzędzia zsunęły się z deski i zraniły jej dłoń. Pod dwoma palcami, z niedługiej rany popłynęła gęsta krew.
—Na gacie Merlina!— warknęła od razu przytykając sobie dłoń do twarzy, do ust, by przyssać się do rany i zatamować krwotok. Nie miała pojęcia, jaki był w tym cel. Robiła tak od małego. A może robili tak wszyscy, a ona po nich powtarzała, nie wiedząc nawet dlaczego — jaki to miało przynieść skutek i co to miało w rzeczywistości dać. Chciała tylko, by przestało się sączyć.
Męski głos w tym czasie dosięgła ją na zapleczu. Przymknęła oko, klnąc siarczyście już tylko w myślach. Od razu wstała i wybiegła do serca sklepu z ręką przyłożoną do usta. Słodka krew umorusała jej wargi, ale musiała ją odjąć, by powitać gościa.
— Anthony!— jęk, a może wyraz zdumienia wyrwał się z niej nagle i bezkształtnie wraz z wydychanym powietrzem. Nie spodziewała się go tu. Na pewno nie teraz Nie w takim stanie. Spojrzała mu w oczy od razu odwracając głowę tak, by włosy przysłoniły częściowo opaskę. List, na który odpisała bardzo późno, ledwie dziś w nocy, niósł ze sobą wątpliwości, na które nie chciała mu odpowiadać. — Dobrze cię widzieć — zreflektowała się, podchodząc do lady. Jej dłonie nagle zaczęły potrzebować czegoś, co mogłaby chwycić, by tylko przestać się denerwować. Bo jak niby miała mu wytłumaczyć swój stan? — Mam nadzieję, że u ciebie wszystko w porządku. Wybacz, że odpowiedziałam ci tak późno... — I w głębi duszy miała nadzieję, że jeszcze listu nie odczytał. A może jeszcze do niego nie dotarł. I oby nigdy się to nie stało.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie przeczytał jeszcze tego listu. Właściwie przez zbyt dużo problemów związanych z tym, co obecnie działo się na dworze u Macmillanów. Każdy zaaferowany był albo sportem, albo chęcią trzepnięcia jakiegoś konserwatywnego szlachcica miotłą w głowę. On z kolei zaaferowany był dziwnym listem Benjamina, który śmierdział (choć to może zbyt mocne słowo) mu swego rodzaju niedopowiedzeniem. Może naprawdę nic mu się nie stało, ani żadnemu Wrightowi, a po prostu Macmillan był za bardzo przewrażliwiony przez zbyt bliskie kontakty z trójką rodzeństwa. Sam już nie potrafił tego określić. Tak samo nie zdołał przeczytać jeszcze listu od Josepha, który prawdopodobnie był w drodze.
Przekleństwo, które usłyszał gdzieś z zaplecza odwróciło jego uwagę od mioteł i akcesoriów do gry w Quidditcha. To tylko znaczyło, że dobrze trafił, szczególnie że udało mu się rozpoznać kobiecy głos. Z dziwną niecierpliwością w sobie czekał aż Hannach podejdzie do lady. Długo zresztą nie czekał, szczególnie kiedy zawołał pannę Wright. Spodziewał się zobaczyć dosłownie wszystko. List Benjamina dziwnie go zaniepokoił i rozbudził w nim najbardziej przerażające myśli. Zamiast tego jednak wyraźnie się zaskoczył, gdy zobaczył Hannę, która wyglądała zupełnie normalnie. Opaski na oku zupełnie nie zauważył, choć nie da się ukryć, że przecież Anthony nie należał do najbystrzejszych, szczególnie jeżeli chodziło o damski sposób ubioru i sposobu bycia (o ile można tak nazwać dodatek w postaci opaski na oko). Z braku dowodu na to, że coś się działo Hannah (a właściwie z powodu przeoczenia charakterystycznego elementu), nie wiedział co powinien odpowiedzieć na jej pytanie. Zapowietrzył się, zawstydził, a przy tym próbował jakoś wyjść ze sytuacji swojego niezapowiedzianego pojawienia się w sklepie miotlarskim.
– Odpowiedziałaś mi? – zaśmiał się nerwowo, dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, że wypadł na kogoś zupełnie nerwowego. Nie chciał przecież, żeby czarownica pomyślała o nim w dziwny sposób. – Nic się nie stało… po prostu trochę się martwiłem – odpowiedział, a jego mimika twarzy wyraźnie wskazywała, że czuł się nieswojo z tego powodu. – Myślałem, że coś się stało, to znaczy tobie i Josephowi. Rozumiesz, Benjamin mnie tak trochę… wystraszył… swoim listem, ale pewnie się myliłem. I tak jestem kiepski w czytaniu osób. – Może przez to, że bał się spojrzeć w twarz pannie Wright dalej nie był w stanie zauważył jej opaski na oku. – Poza tym, pomyślałem, że jak już jestem tutaj to może rozejrzę się za czymś dla dzieciaków od nas – tłumaczył się, próbując choć trochę usprawiedliwić swoją obecność w sklepie. Zupełnie tak, jak gdyby widok Macmillana w takim miejscu był czymś nienaturalnym (a przecież było odwrotnie).
Przekleństwo, które usłyszał gdzieś z zaplecza odwróciło jego uwagę od mioteł i akcesoriów do gry w Quidditcha. To tylko znaczyło, że dobrze trafił, szczególnie że udało mu się rozpoznać kobiecy głos. Z dziwną niecierpliwością w sobie czekał aż Hannach podejdzie do lady. Długo zresztą nie czekał, szczególnie kiedy zawołał pannę Wright. Spodziewał się zobaczyć dosłownie wszystko. List Benjamina dziwnie go zaniepokoił i rozbudził w nim najbardziej przerażające myśli. Zamiast tego jednak wyraźnie się zaskoczył, gdy zobaczył Hannę, która wyglądała zupełnie normalnie. Opaski na oku zupełnie nie zauważył, choć nie da się ukryć, że przecież Anthony nie należał do najbystrzejszych, szczególnie jeżeli chodziło o damski sposób ubioru i sposobu bycia (o ile można tak nazwać dodatek w postaci opaski na oko). Z braku dowodu na to, że coś się działo Hannah (a właściwie z powodu przeoczenia charakterystycznego elementu), nie wiedział co powinien odpowiedzieć na jej pytanie. Zapowietrzył się, zawstydził, a przy tym próbował jakoś wyjść ze sytuacji swojego niezapowiedzianego pojawienia się w sklepie miotlarskim.
– Odpowiedziałaś mi? – zaśmiał się nerwowo, dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, że wypadł na kogoś zupełnie nerwowego. Nie chciał przecież, żeby czarownica pomyślała o nim w dziwny sposób. – Nic się nie stało… po prostu trochę się martwiłem – odpowiedział, a jego mimika twarzy wyraźnie wskazywała, że czuł się nieswojo z tego powodu. – Myślałem, że coś się stało, to znaczy tobie i Josephowi. Rozumiesz, Benjamin mnie tak trochę… wystraszył… swoim listem, ale pewnie się myliłem. I tak jestem kiepski w czytaniu osób. – Może przez to, że bał się spojrzeć w twarz pannie Wright dalej nie był w stanie zauważył jej opaski na oku. – Poza tym, pomyślałem, że jak już jestem tutaj to może rozejrzę się za czymś dla dzieciaków od nas – tłumaczył się, próbując choć trochę usprawiedliwić swoją obecność w sklepie. Zupełnie tak, jak gdyby widok Macmillana w takim miejscu był czymś nienaturalnym (a przecież było odwrotnie).
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jego zakłopotanie i chwilową dezorientację przyjęła z niewysłowiona ulgą. Nie dostał go, nie przeczytał, nie wiedział, co w nim zawarła — jeśli to zrobi będzie już po wszystkim, wróci do domu uspokojony i pewny, że wszystko jest tak jak być powinno. Patrzyła na niego przez chwilę w milczeniu, jeszcze nie wiedząc, co powinna powiedzieć, ale rzadko sama bywała zakłopotana. Uśmiechnęła się więc pogodnie, upuszczając z siebie nieco powietrza. Ramiona nieco jej opadły, ciało rozluźniło się, a chwilowo napięta twarz złagodniała. Opaska na oku nie stanowiła dla niego problemu, a może taktownie nie chciał owego tematu poruszać i za to musiała mu być wdzięczna. Zwalniał ją tym samym z odpowiedzialności opowiedzenia mu o wszystkim co się stało. Nie umiała kłamać, ale nie mogła mu powiedzieć całej prawdy. Lawirowanie pomiędzy tym, co mogła mu zdradzić, a tym, co zachować dla siebie było dla niej wyjątkowo trudne. Świadomie lub nie ułatwił im tą sytuację, przez chwilę niezręczną.
— Tak, odpowiedziałam — przytaknęła w końcu, wycierając dłonie o spódnicę. Na jej twarzy pojawiły się naturalne, lekkie rumieńce. Cieszyła się, że przyszedł, że ją odwiedził, w całym tym zamieszaniu odnajdując chwilę, by zajrzeć i sprawdzić, czy wszystko u niej było w porządku. – To miłe, ale nie musiałeś. Wiesz, że wszystko u mnie zawsze jest w porządku, radzę sobie — mruknęła cicho, pod nosem. Nauczyła się żyć z tą myślą, w tym stanie. Wciąż nie poradziła sobie z męczącymi ją długami, potrzebowała możliwości rozwoju, wsparcia — nie tylko emocjonalnego, ale bardzo realne. Jeśli miała postawić sklep dziadka na przysłowiowe nogi, sama musiała twardo stąpać po ziemi.
Wyszła zza lady, kierując się w stronę skrzyni, która często stawała się jednym z siedzisk i wskazała mu miejsce.
— Siadaj. Chciałbyś herbaty z mlekiem? Albo czegoś innego? — Nie miała w pracowni alkoholu — żałowała. Miała wielką ochotę spić się do nieprzytomności i odrzucić to wszystko gdzieś w niepamięć. — Wybacz mi za warunki, ale... nie mam tu gdzie postawić krzeseł — dodała po chwili, zdając sobie sprawę, że powinna ugościć go inaczej, ale z przyzwyczajenia potraktowała go jak każdego. Nie wszyscy lordowie byli jak on.
— Co Jamie ci napisał w tym liście?— Uniosła brew, która pozostawała ledwie widoczna pod za długą, niesfornie opadającą na oczy grzywką. Miała nadzieję, że nie zdradził jej zbyt wiele, ale jeśli napisał Anthony'emu coś na jej temat mógł podobne, bzdurne listy wysłać do wszystkich ich znajomych. — Niepokoi się niepotrzebnie, ostatnio wiele się dzieje. Ale cieszę się, że przyszedłeś. Właściwie jest coś, o czym chciałabym z tobą porozmawiać, miałam słać do ciebie sowę, ale twoja mnie uprzedziła — podjęła poważnie, splatając ze sobą ręce. Przygryzła przy tym wargę w zamyśleniu, a później, jakby obudzone nagle spojrzała na niego. — Ale najpierw siadaj.
— Tak, odpowiedziałam — przytaknęła w końcu, wycierając dłonie o spódnicę. Na jej twarzy pojawiły się naturalne, lekkie rumieńce. Cieszyła się, że przyszedł, że ją odwiedził, w całym tym zamieszaniu odnajdując chwilę, by zajrzeć i sprawdzić, czy wszystko u niej było w porządku. – To miłe, ale nie musiałeś. Wiesz, że wszystko u mnie zawsze jest w porządku, radzę sobie — mruknęła cicho, pod nosem. Nauczyła się żyć z tą myślą, w tym stanie. Wciąż nie poradziła sobie z męczącymi ją długami, potrzebowała możliwości rozwoju, wsparcia — nie tylko emocjonalnego, ale bardzo realne. Jeśli miała postawić sklep dziadka na przysłowiowe nogi, sama musiała twardo stąpać po ziemi.
Wyszła zza lady, kierując się w stronę skrzyni, która często stawała się jednym z siedzisk i wskazała mu miejsce.
— Siadaj. Chciałbyś herbaty z mlekiem? Albo czegoś innego? — Nie miała w pracowni alkoholu — żałowała. Miała wielką ochotę spić się do nieprzytomności i odrzucić to wszystko gdzieś w niepamięć. — Wybacz mi za warunki, ale... nie mam tu gdzie postawić krzeseł — dodała po chwili, zdając sobie sprawę, że powinna ugościć go inaczej, ale z przyzwyczajenia potraktowała go jak każdego. Nie wszyscy lordowie byli jak on.
— Co Jamie ci napisał w tym liście?— Uniosła brew, która pozostawała ledwie widoczna pod za długą, niesfornie opadającą na oczy grzywką. Miała nadzieję, że nie zdradził jej zbyt wiele, ale jeśli napisał Anthony'emu coś na jej temat mógł podobne, bzdurne listy wysłać do wszystkich ich znajomych. — Niepokoi się niepotrzebnie, ostatnio wiele się dzieje. Ale cieszę się, że przyszedłeś. Właściwie jest coś, o czym chciałabym z tobą porozmawiać, miałam słać do ciebie sowę, ale twoja mnie uprzedziła — podjęła poważnie, splatając ze sobą ręce. Przygryzła przy tym wargę w zamyśleniu, a później, jakby obudzone nagle spojrzała na niego. — Ale najpierw siadaj.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Obserwował ją przez chwilę bardzo uważnie. Szukał jakichkolwiek wskazówek, które podpowiedziałyby mu, że może jednak miał rację martwiąc się i o Hannę, i o Josepha. Nic takiego jednak nie dostrzegł. To z kolei sprawiło, że zaczął czuć się głupio i nie potrafił powstrzymać w sobie wrażenia, że wyszedł na durnia. Pokiwał głową porozumiewawczo na jej potwierdzenie. A więc wysłała mu list… a on go nie odebrał. Aha. I co z tym zrobisz Anthony? Pośpieszyłeś jak wariat, obwiniając starego przyjaciela o to, że coś przed Tobą skrywa, zaczął obwiniać się w myślach. Nie wiedział jak wybrnąć z tej niezręcznej dla niego sytuacji. Wszystko było w porządku, prawda? Hannah stała przed nim w jednym kawałku. W takim razie dlaczego Benjamin… Anthony zatrzymał się w swoich rozmyślaniach, zanim jeszcze rozwinął swoje dumania w niepokojącą (jak mu się wydawało) stronę. Wiedział jedno – jeżeli zacząłby teraz za bardzo się przejmować, to nawet jeden włos mniej na głowie panny Wright byłby dla niego podejrzeniem o dziwne zachowanie jej brata. Ba, nawet krzywo postawiona miotła byłaby znakiem, że coś złego się stało. Najwyraźniej źle zrozumiał słowa najstarszego z rodzeństwa, a i sam przez obecną sytuację w Anglii niepotrzebnie panikował. Robił to jednak dlatego, że zależało mu na Wrightach.
– Chętnie wypiję, jeżeli nie będzie to dla ciebie problemem – odpowiedział, odbijając się przy tym od lady, żeby następnie usiąść na wskazanej przez czarownicę skrzyni. Nie przejmował go brak krzeseł. W końcu był to sklep, a nie bar. Nie oczekiwał też wielkich luksusów. A siedzenie na skrzyni sprawiało, że choć na chwilę czuł się… normalnie. – Nie masz co się tłumaczyć – przerwał jej zaraz po tym jak użyła słowa „wybacz”. – Jamie napisał mi tylko, że nie powinienem was zadręczać, to znaczy ciebie i Joe. Nigdy się tak nie zachowywał, co mnie trochę zadziwiło. Przyznaję, że i zmartwiło. Głupio to brzmi, ale naprawdę się przestraszyłem, że tobie i Małemu Joe coś się stało. Nie wiem… Może Ben się na mnie obraził, ale nie wiem za co… no, ale gdyby tak było… to w sumie nie odpowiadałby mi wtedy na sowę… Nie mam pojęcia, nie wiem co myśleć – odpowiedział jej na pytanie, bawiąc się przy tym wyraźnie swoimi palcami. Próbwał się uspokoić. Jego twarz wskazywała na zakłopotanie i zmartwienie. – Może po prostu coś sobie uroiłem. Anglia nie jest obecnie bezpiecznym miejscem, niestety… a przeczuwam, że będzie jeszcze gorzej.
Zerknął na nią, chcąc dostrzec jej reakcję. Może naprawdę przesadzał? Benjamin był prostym, ale dobrym czarodziejem, nie miałby co przed nim ukrywać. Nie miałby też po co go zamartwiać. Pewnie biedaczyna martwił się o spokój swojego rodzeństwa. Westchnął ciężko. Hannah miała pewnie stuprocentową rację, że Benjamin się niepokoił. Jej słowa wyraźnie go uspokoiły, a on odetchnął z ulgą, choć nie dosłownie. Rozbudził się, gdy usłyszał, że panna Wright chciała z nim porozmawiać. Szczerze się uśmiechnął.
– O czym chciałabyś ze mną porozmawiać? – zapytał. Podejrzewał, że chodziło o miotły… albo dzieci znowu coś nabroiły… albo namówiły do kupna nowych mioteł… lub cokolwiek, co miało powiązanie z relacjami Wright-Macmillan. Spojrzał w jej stronę. Dopiero teraz zauważył, że chyba coś zmieniło się na twarzy Hanny. – To jakaś nowa fryzura? – zapytał ni z gruszki, ni z pietruszki. – Coraz częściej widzę kobiety z grzywkami. To jakaś nowa moda?
– Chętnie wypiję, jeżeli nie będzie to dla ciebie problemem – odpowiedział, odbijając się przy tym od lady, żeby następnie usiąść na wskazanej przez czarownicę skrzyni. Nie przejmował go brak krzeseł. W końcu był to sklep, a nie bar. Nie oczekiwał też wielkich luksusów. A siedzenie na skrzyni sprawiało, że choć na chwilę czuł się… normalnie. – Nie masz co się tłumaczyć – przerwał jej zaraz po tym jak użyła słowa „wybacz”. – Jamie napisał mi tylko, że nie powinienem was zadręczać, to znaczy ciebie i Joe. Nigdy się tak nie zachowywał, co mnie trochę zadziwiło. Przyznaję, że i zmartwiło. Głupio to brzmi, ale naprawdę się przestraszyłem, że tobie i Małemu Joe coś się stało. Nie wiem… Może Ben się na mnie obraził, ale nie wiem za co… no, ale gdyby tak było… to w sumie nie odpowiadałby mi wtedy na sowę… Nie mam pojęcia, nie wiem co myśleć – odpowiedział jej na pytanie, bawiąc się przy tym wyraźnie swoimi palcami. Próbwał się uspokoić. Jego twarz wskazywała na zakłopotanie i zmartwienie. – Może po prostu coś sobie uroiłem. Anglia nie jest obecnie bezpiecznym miejscem, niestety… a przeczuwam, że będzie jeszcze gorzej.
Zerknął na nią, chcąc dostrzec jej reakcję. Może naprawdę przesadzał? Benjamin był prostym, ale dobrym czarodziejem, nie miałby co przed nim ukrywać. Nie miałby też po co go zamartwiać. Pewnie biedaczyna martwił się o spokój swojego rodzeństwa. Westchnął ciężko. Hannah miała pewnie stuprocentową rację, że Benjamin się niepokoił. Jej słowa wyraźnie go uspokoiły, a on odetchnął z ulgą, choć nie dosłownie. Rozbudził się, gdy usłyszał, że panna Wright chciała z nim porozmawiać. Szczerze się uśmiechnął.
– O czym chciałabyś ze mną porozmawiać? – zapytał. Podejrzewał, że chodziło o miotły… albo dzieci znowu coś nabroiły… albo namówiły do kupna nowych mioteł… lub cokolwiek, co miało powiązanie z relacjami Wright-Macmillan. Spojrzał w jej stronę. Dopiero teraz zauważył, że chyba coś zmieniło się na twarzy Hanny. – To jakaś nowa fryzura? – zapytał ni z gruszki, ni z pietruszki. – Coraz częściej widzę kobiety z grzywkami. To jakaś nowa moda?
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słuchała go uważnie, pamiętając o tym, by nie przyglądać mu się zbyt wnikliwie, ponieważ mogło to naprowadzić go na właściwy trop, a tego nie chciała. Odkąd straciła jedno oko była czujniejsza. Uważniej słuchała innych, zrobiła się wrażliwsza na dotyk, zapachy, analizowała wszystkie dźwięki, nawet najmniejsze szmery, często walcząc z pogłębiającą się paranoją. Nie miała jednak innego wyjścia, jej pole widzenia i możliwości były ograniczone. Nie zdążyła do tego jeszcze przywyknąć, wszystko było nowe, świeże, ale miało też kilka plusów, do których nie chciała się przyznać nawet przed samą sobą. Widziała więcej. Dostrzegała detale, które pomijała dotąd, uznając za nieważne, nieistotne. Lepiej odczytywała emocje innych, czasem nawet sądziła, że słyszy nie tylko bicie własnego, ale i cudzego serca, kiedy ktoś był obok. Dzięki temu zdała sobie sprawę, co tak naprawdę przygnało tu Anthony'ego. Wielki Ben, to wszystko jego sprawka. Wywołał w nim niepokój, a przecież Macmillan zawsze miał dobre i wielkie serce, mógł sam przewidzieć, że to wszystko się tak skończy; że prędzej czy później odwiedzi ją albo Joego, by sprawdzić, czy wszystko gra. Nie wiedziała co mu odpowiedzieć, ani jak się zachować. Kolejny raz przeczesała włosy palcami, w tym grzywkę, która opadała jej na czoło. Wiele się wydarzyło i musiałaby mu opowiedzieć przynajmniej część z tego, a nie potrafiła kłamać. Była fatalnym kłamcą. Wiedziała, że kiedy tylko zostanie spytana o coś, co powinna zachować dla siebie zaczerwieni się jak burak i zacznie dukać bez sensu.
— Nie, to żaden problem, Anthony — powiedziała ciszej i już bez entuzjazmu. — Nigdy nas nie zadręczasz, wiesz przecież... Jestem pewna, że nie o to mu chodziło. Ben, jak to Ben, nie zawsze potrafi wyrazić to, co naprawdę chce powiedzieć — wyjaśniła, a przynajmniej spróbowała usprawiedliwić postępowania brata, będąc pewną, że raczej chciał go odwieźć od oglądania jej w tym stanie lub dopytywania o wszystko, co się wydarzyło. A może i jego dla bezpieczeństwa chciał trzymać z dala od kłopotów, od tajemnic, których żadne z nich nie chciało przed Macmillanem mieć. — Nic nam nie jest, po prostu dużo się ostatnio dzieje, czasem nawet za dużo jest tego wszystkiego na jedną głowę, by to pomieścić i jakoś sobie poukładać — dodała smętnie, spuszczając wzrok w dół, na podłogę.
Anthony miał rację, Anglia od dawna nie była bezpiecznym miejscem. Wokół szalały anomalie, wszędzie panował jeszcze chaos po zbrodniach Grindelwalda, który jakby zapadł się pod ziemię, a mimo to przestępstwa nie ustępowały. Ale już wiedzieli dlaczego. Chorzy ludzie o chorych, sadystycznych poglądach opanowywali ulice, siali zamęt, gnębili słabszych, czyhali na ludzkie życie — w imię czego, po co? Sama padła ofiarą ataku, który ją sprowadził na ziemię. Upadła na kolana i nie mogła się podnieść przez kilka pierwszych dni, ale zaczynała rozumieć swój błąd. Inaczej to sobie wyobrażała, nie była gotowa na coś podobnego, pomimo całej świadomości otaczającej ją wojny.
— Nie jest bezpiecznie, Tony. I dlatego powinieneś zrobić wszystko, by zadbać o rodzinę i krewnych. Źli ludzie czują się coraz swobodniej, robią co chcą. Musisz was strzec — poradziła mu nieporadnie, starając si przy tym unikać wrażliwego tematu, którego poruszać nie powinna. W końcu podniosła się i sięgnęła po leżące na blacie klucze. — Chodź, przejdziemy się. Znam miejsce, gdzie serwują wyśmienite pączki i pyszną herbatę — zaproponowała, będąc pewną, że dzięki temu ucieknie od przykrej odpowiedzialności. — Szukam kontaktów. Wiem, że Macmillanowie od zawsze są związani z quidditchem, a ja myślę o tym, żeby trochę rozwinąć skrzydła, poszerzyć ofertę, zaistnieć. Mam kilka pomysłów, w głowie przygotowałam projekt miotły sportowej, ale prawdopodobnie będę potrzebować omówić to z kimś, kto się zna... Kimś kto korzysta z mioteł zawodowo, rozumiesz — zaczęła, gnąc klucze w dłoniach. Wiedziała, że mogła przy tym liczyć na Bena i Joego, że nikt nie pomoże jej udoskonalić nowego projektu z taką zapalczywością, jak oni, ale myślała o tym poważnie, a to wymagało od niej wyjścia poza rodzinną zagrodę.
Spytana o fryzurę speszyła się. Anthony na szczęście nie wygłupił się, odwróciła głowę szybko i znów poprawiła włosy. — Trochę podcięłam włosy...— zająknęła się, czując jak pąsowieje. Pociągnęła mężczyznę za sobą i wyszła wraz z nim na ulicę.
| Wychodzimy i kontynuujemy: tu w sklepie zt
— Nie, to żaden problem, Anthony — powiedziała ciszej i już bez entuzjazmu. — Nigdy nas nie zadręczasz, wiesz przecież... Jestem pewna, że nie o to mu chodziło. Ben, jak to Ben, nie zawsze potrafi wyrazić to, co naprawdę chce powiedzieć — wyjaśniła, a przynajmniej spróbowała usprawiedliwić postępowania brata, będąc pewną, że raczej chciał go odwieźć od oglądania jej w tym stanie lub dopytywania o wszystko, co się wydarzyło. A może i jego dla bezpieczeństwa chciał trzymać z dala od kłopotów, od tajemnic, których żadne z nich nie chciało przed Macmillanem mieć. — Nic nam nie jest, po prostu dużo się ostatnio dzieje, czasem nawet za dużo jest tego wszystkiego na jedną głowę, by to pomieścić i jakoś sobie poukładać — dodała smętnie, spuszczając wzrok w dół, na podłogę.
Anthony miał rację, Anglia od dawna nie była bezpiecznym miejscem. Wokół szalały anomalie, wszędzie panował jeszcze chaos po zbrodniach Grindelwalda, który jakby zapadł się pod ziemię, a mimo to przestępstwa nie ustępowały. Ale już wiedzieli dlaczego. Chorzy ludzie o chorych, sadystycznych poglądach opanowywali ulice, siali zamęt, gnębili słabszych, czyhali na ludzkie życie — w imię czego, po co? Sama padła ofiarą ataku, który ją sprowadził na ziemię. Upadła na kolana i nie mogła się podnieść przez kilka pierwszych dni, ale zaczynała rozumieć swój błąd. Inaczej to sobie wyobrażała, nie była gotowa na coś podobnego, pomimo całej świadomości otaczającej ją wojny.
— Nie jest bezpiecznie, Tony. I dlatego powinieneś zrobić wszystko, by zadbać o rodzinę i krewnych. Źli ludzie czują się coraz swobodniej, robią co chcą. Musisz was strzec — poradziła mu nieporadnie, starając si przy tym unikać wrażliwego tematu, którego poruszać nie powinna. W końcu podniosła się i sięgnęła po leżące na blacie klucze. — Chodź, przejdziemy się. Znam miejsce, gdzie serwują wyśmienite pączki i pyszną herbatę — zaproponowała, będąc pewną, że dzięki temu ucieknie od przykrej odpowiedzialności. — Szukam kontaktów. Wiem, że Macmillanowie od zawsze są związani z quidditchem, a ja myślę o tym, żeby trochę rozwinąć skrzydła, poszerzyć ofertę, zaistnieć. Mam kilka pomysłów, w głowie przygotowałam projekt miotły sportowej, ale prawdopodobnie będę potrzebować omówić to z kimś, kto się zna... Kimś kto korzysta z mioteł zawodowo, rozumiesz — zaczęła, gnąc klucze w dłoniach. Wiedziała, że mogła przy tym liczyć na Bena i Joego, że nikt nie pomoże jej udoskonalić nowego projektu z taką zapalczywością, jak oni, ale myślała o tym poważnie, a to wymagało od niej wyjścia poza rodzinną zagrodę.
Spytana o fryzurę speszyła się. Anthony na szczęście nie wygłupił się, odwróciła głowę szybko i znów poprawiła włosy. — Trochę podcięłam włosy...— zająknęła się, czując jak pąsowieje. Pociągnęła mężczyznę za sobą i wyszła wraz z nim na ulicę.
| Wychodzimy i kontynuujemy: tu w sklepie zt
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
31.12.
Jedno trzeba przyznać: na temat swojej miotły Joseph nigdy, ale to przenigdy nie żartował. Po pierwsze: była jego świętością, a ze świętości się nie żartuje. Bez niej nie tylko nie byłby dobrym zawodnikiem... ale w ogóle nie byłby zawodnikiem quidditcha. Stanowiła jego nieodzowną część jak prawa ręka - bez niej to ani rusz. Drugą kwestią stanowiło przeświadczenie Joey'a, że miotły, podobnie jak różdżki, mają swoje charaktery i swoje humory i trzeba żyć z nimi w zgodzie i szacunku, bo w przeciwnym razie to się na pewno skończy źle dla właściciela - połamanymi kończynami, przegranym meczem, a nawet śmiercią.
Joe więc ani trochę nie żartował pisząc do siostry o pomoc w doprowadzeniu jego miotły do porządku i to jeszcze tego samego dnia - w Sylwestra. Bo prócz tego, że śmiertelnie poważnie traktował miotlarskie sprawy, to na domiar złego był przesądnym czarodziejem. Wchodzenie w Nowy Rok ze zniszczoną miotłą? Nie było takiej opcji! Choćby miał zaprzedać duszę samemu Slytherinowi, to by do takiej sytuacji nie dopuścił! Właśnie dlatego, gdy tylko dojrzał sowę dziadka lecącą w stronę jego domostwa, wyszedł jej naprzeciw już ubrany i spakowany do drogi. Nie bawił się już w odpisywanie Hani, ale zaraz po przeczytaniu wiadomości od niej, wskoczył na miotłę obierając kierunek na Londyn. Dallas szybko został w tyle.
- Hannah! - zamknął siostrę w mocnym uścisku, gdy tylko znalazła się w zasięgu jego rąk. Był zimny od mroźnego, zimowego wiatru, a lekki szron na jego brodzie dopiero po chwili zaczął powoli topnieć w ciepłym wnętrzu sklepu.
- Ratujesz mi życie! - dorzucił tak samo szczerze jak i z pobrzmiewającą wdzięcznością. - Nie zajmę ci dużo czasu, słowo, jeszcze oboje pójdziemy na tego Sylwka - ciągnął dalej, jakby w obawie, że siostra zaraz zmieni zdanie twierdząc, że jego miotłą zajmie się jutro albo nawet pojutrze, bo teraz to ona nie ma na to czasu. Pewnie też z tego powodu, Joe postawił na ladzie dwie butelki wina - w ramach umowy... i przekupstwa. Takiego niewielkiego.
- Ja się nią już zająłem, ale twoja ręka, to jednak twoja ręka - spojrzał z troską na swoją miotłę, po czym ostrożnie położył ją na blacie obok wina i przejechał dłonią po trzonku. Zwykły śmiertelnik zapewne nie wyczułby tych drobnych nierówności i wgłębień pod palcami, ale Joe i z pewnością Hania również, zauważali je momentalnie mimo, że Wright faktycznie porządnie wyszlifował drewno.
- Wracając wczoraj od rodziców, dała nam w kość pogoda - wyjaśnił wciąż zmartwiony przyglądając się miotle, jakby była żywym stworzeniem. Zupełnie zapomniał przy tym wyjaśnić dlaczego tak właściwie opuścił rodzinny dom tak wcześnie, choć przecież podczas świąt zaznaczał nie raz, że w tym roku wyjątkowo zostanie do Sylwestra i jeszcze kilka dni dłużej.
- Śnieg, deszcz, który zaraz zamarzał, a na koniec zbombardował nas grad. Zanim wylądowałem to cholerstwo zdążyło ją już uszkodzić - z jednej strony pobrzmiewała mu w głosie złość, ale z drugiej i... wyrzuty sumienia? Jakby czuł się winny tego, co się wydarzyło. A w zasadzie miotła nie była w złym stanie jak na zawodowo i intensywnie eksploatowaną kilkulatkę. Nie dało się ukryć, że Joe na nią chuchał i dmuchał przez cały ten czas i o nic innego nie dbał aż do tego stopnia. Tych kilkanaście wgłębień w trzonku, które wyczułoby niewielu ludzi na ziemi i postrzępione na końcach witki (część niestety też połamana przez anomalię pogodową dzień wcześniej), to i tak niewiele jak na taki czas. I zapewne specjalnie by miotle nie zaszkodziło... ale to był Joseph. I to była jego miotła, do której siłą rzeczy był przywiązany. Może nawet trochę za bardzo... bo już jakiś czas temu powinien sprawić sobie nową. Miotły sportowe dość szybko się zużywały i starzały, co szczególnie rzucało się w oczy przy ich młodszych - szybszych i zwrotniejszych - wersjach, w które często byli zaopatrzeni inni zawodnicy. Tylko czy Joe był gotów zmienić miotłę? To było dobre pytanie.
Jedno trzeba przyznać: na temat swojej miotły Joseph nigdy, ale to przenigdy nie żartował. Po pierwsze: była jego świętością, a ze świętości się nie żartuje. Bez niej nie tylko nie byłby dobrym zawodnikiem... ale w ogóle nie byłby zawodnikiem quidditcha. Stanowiła jego nieodzowną część jak prawa ręka - bez niej to ani rusz. Drugą kwestią stanowiło przeświadczenie Joey'a, że miotły, podobnie jak różdżki, mają swoje charaktery i swoje humory i trzeba żyć z nimi w zgodzie i szacunku, bo w przeciwnym razie to się na pewno skończy źle dla właściciela - połamanymi kończynami, przegranym meczem, a nawet śmiercią.
Joe więc ani trochę nie żartował pisząc do siostry o pomoc w doprowadzeniu jego miotły do porządku i to jeszcze tego samego dnia - w Sylwestra. Bo prócz tego, że śmiertelnie poważnie traktował miotlarskie sprawy, to na domiar złego był przesądnym czarodziejem. Wchodzenie w Nowy Rok ze zniszczoną miotłą? Nie było takiej opcji! Choćby miał zaprzedać duszę samemu Slytherinowi, to by do takiej sytuacji nie dopuścił! Właśnie dlatego, gdy tylko dojrzał sowę dziadka lecącą w stronę jego domostwa, wyszedł jej naprzeciw już ubrany i spakowany do drogi. Nie bawił się już w odpisywanie Hani, ale zaraz po przeczytaniu wiadomości od niej, wskoczył na miotłę obierając kierunek na Londyn. Dallas szybko został w tyle.
- Hannah! - zamknął siostrę w mocnym uścisku, gdy tylko znalazła się w zasięgu jego rąk. Był zimny od mroźnego, zimowego wiatru, a lekki szron na jego brodzie dopiero po chwili zaczął powoli topnieć w ciepłym wnętrzu sklepu.
- Ratujesz mi życie! - dorzucił tak samo szczerze jak i z pobrzmiewającą wdzięcznością. - Nie zajmę ci dużo czasu, słowo, jeszcze oboje pójdziemy na tego Sylwka - ciągnął dalej, jakby w obawie, że siostra zaraz zmieni zdanie twierdząc, że jego miotłą zajmie się jutro albo nawet pojutrze, bo teraz to ona nie ma na to czasu. Pewnie też z tego powodu, Joe postawił na ladzie dwie butelki wina - w ramach umowy... i przekupstwa. Takiego niewielkiego.
- Ja się nią już zająłem, ale twoja ręka, to jednak twoja ręka - spojrzał z troską na swoją miotłę, po czym ostrożnie położył ją na blacie obok wina i przejechał dłonią po trzonku. Zwykły śmiertelnik zapewne nie wyczułby tych drobnych nierówności i wgłębień pod palcami, ale Joe i z pewnością Hania również, zauważali je momentalnie mimo, że Wright faktycznie porządnie wyszlifował drewno.
- Wracając wczoraj od rodziców, dała nam w kość pogoda - wyjaśnił wciąż zmartwiony przyglądając się miotle, jakby była żywym stworzeniem. Zupełnie zapomniał przy tym wyjaśnić dlaczego tak właściwie opuścił rodzinny dom tak wcześnie, choć przecież podczas świąt zaznaczał nie raz, że w tym roku wyjątkowo zostanie do Sylwestra i jeszcze kilka dni dłużej.
- Śnieg, deszcz, który zaraz zamarzał, a na koniec zbombardował nas grad. Zanim wylądowałem to cholerstwo zdążyło ją już uszkodzić - z jednej strony pobrzmiewała mu w głosie złość, ale z drugiej i... wyrzuty sumienia? Jakby czuł się winny tego, co się wydarzyło. A w zasadzie miotła nie była w złym stanie jak na zawodowo i intensywnie eksploatowaną kilkulatkę. Nie dało się ukryć, że Joe na nią chuchał i dmuchał przez cały ten czas i o nic innego nie dbał aż do tego stopnia. Tych kilkanaście wgłębień w trzonku, które wyczułoby niewielu ludzi na ziemi i postrzępione na końcach witki (część niestety też połamana przez anomalię pogodową dzień wcześniej), to i tak niewiele jak na taki czas. I zapewne specjalnie by miotle nie zaszkodziło... ale to był Joseph. I to była jego miotła, do której siłą rzeczy był przywiązany. Może nawet trochę za bardzo... bo już jakiś czas temu powinien sprawić sobie nową. Miotły sportowe dość szybko się zużywały i starzały, co szczególnie rzucało się w oczy przy ich młodszych - szybszych i zwrotniejszych - wersjach, w które często byli zaopatrzeni inni zawodnicy. Tylko czy Joe był gotów zmienić miotłę? To było dobre pytanie.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Część z miotłami
Szybka odpowiedź