Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk
Leśny park niespodzianek
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Leśny park niespodzianek
Park niespodzianek to ogrodzony teren nieopodal plaży, gęsto zalesiony, głównie drzewami liściastymi. Kręte, przyjemne dla oka ścieżki widokowe są idealnym miejscem na odprężające piesze wycieczki. Rośnie przy nich wiele gatunków rzadkich ziół, kwiatów i grzybów, jest to jednakże rezerwat przyrody i wynoszenie z niego czegokolwiek, niszczenie roślinności, jest kategorycznie zabronione. Na wysokich gałęziach drzew da się zaobserwować nieme, błękitnoskrzydłe memortki, ponad nimi szybują dzikie ptaki drapieżne. Czarodziej z czujnym okiem wypatrzy między krzakami wozaka albo kuguchara - te ostatnie, wyjątkowo inteligentne stworzenia, często zbliżają się do ludzi. Nauczyły się już, że tutaj nie uczynią im krzywdy, przeciwnie - podrapią za uchem, a może nawet podrzucą coś na ząb. Szczególną atrakcją parku są jednak magiczne jelenie o biało-złotym umaszczeniu, które nie występują nigdzie indziej w Europie. Są inteligentne i, choć płochliwe, zbliżają się do ludzi; odbiegają jednak od razu, gdy dostrzegą jakikolwiek niepokojący gest ze strony czarodziejów.
Zaklęte miejsce. Prawie jak w rezerwacie Parkinsonów, ale tutaj zabrakło przechadzających się dumnie pośród pięknych drzew jednorożców, zabrakło błyszczących smug magii. Ona jednak była, niedostrzegalna w przelotnym, zbyt łakomym i nagłym spojrzeniu. Aby ją dostrzec, należało nauczyć się patrzenia. Urok, finezja, sztuka natury czasami nie ujawniały się oczom w kolorach i światłach, nie tak po prostu, nie, gdy mogły manifestować swoją obecność zupełnie w innej formie. Rodzice Cory i Leo dbali o to, by dzieci nauczyły się współistnienia z przyrodą, zatonęły w niej, stały się częścią, a nie ostrym balastem, który matka natura próbuje zwalczyć. Wrośnięta głęboko w ziemię chatka w Little Witcombe przypominała stare drzewo – istniała od zawsze, nie płoszyła ptaków odnajdujących swój azyl pod dachami, nie zdzierała ze ścian wijącego się chętnie bluszczu. Kłębek zatrzymał się w czasie, Kłębek nie potrafił nadążyć za współczesnością, nie zadawał pytań o zawiły, szorstki świat, o społeczność ściśniętą w krwawych łańcuchach wojny. Po prostu trwał. A w nim Cora, jak zaczarowana postać przemierzająca lasy, pełna spokoju, pochłaniająca każdą wstęgę zieleni, każdą ptasią nutę. Tak jak teraz. Najmniejszy krok wiązał się z dziesiątkami obserwacji. Zwierzęta potrafiły się chować, pędzące oko człowieka zerkało zbyt płytko, pragnęło za wiele. Tutaj ludzie wypatrywali zachwytów, połykali świeżość wolnej, wijącej się do słońca flory. Park przypominał skrzynie wypchaną niezwykłymi skarbami. Tej wartości nie dało się wycenić. Piaskowe ścieżki zlewały się w wielką mapę łap. Czegoś takiego nie dało się wytargać z pamięci. Być może z boku obraz wydawał się komiczny, dłoń głaszcząca drzewa, plecy wyginające się ku widokom, w których nie chowało się przecież nic nadzwyczajnego. Czy jednak na pewno? Nos pana Howella wyłapałby jakże różną mieszankę zielonych zapachów, jego but poczułby różnicę w miękkości mchu, jego oko, jak ciekawska lupa, wywęszyłoby ślady najsprytniejszych stworzeń, których próżno szukać wokół chatki nad rzeką. Tęskniła za nim. Zachwycał miłością i opowieścią utkaną z tajemnic świata przyrody.
Z pewnością zdołałby gagatka postawić do pionu i raz dwa wykaraskać z drewnianej pułapki. Zwinny, drobny malec próbował za wszelką cenę odpędzić dłonie zuchwałej wybawicielki(!). Ząbki odnalazły skórę łatwą do pokąsania, kilka wściekłych odgłosów przerwało litanię barwnych epitetów. Gdzieś w tej szamotaninie Cora wyłapała ostry kawałek pnia wbijający się głębiej w ciało wozaka. Jest ranny, jest zaklinowany. Ból męczył zwierzę, ale pewnie nie tak bardzo jak usłużne dłonie czarownicy. Oczywiście, że wolał radzić sobie samotnie ze swoją udręką. Wojowniczo machał łapami, jeszcze chętniej wgryzał się w skórę jasnowłosej, wścibskiej kobiety. Nie przyszło jej do głowy, że ta scenka może przyciągnąć dodatkową parę oczu, nie skupiała się na otoczeniu, mierzyła się z drobnym potworkiem, który tak naprawdę był kupką lęku i potokiem paskudnych słówek. Akurat dzięki tej niepowstrzymanej potrzebie przeklinania wozak musiał się w końcu oderwać od jej ciała. Wtedy też zwróciła uwagę na nieoczekiwanego towarzysza. Popatrzyła na kobietę, przelotnie, krótko. Brakowało czasu na długie uprzejmości i szczegółowe spojrzenia. – Tę dziurę w drzewie wyobraził sobie chyba jako nieco większą – odparła, nie odpuszczając próby wymanewrowania drobną postacią tak, by bez większego bólu wydostać ją z pułapki. Wiedziała, że kobieta komentowała wulgarne okrzyki fretki. – Myślę, że uciszenie go byłoby całkiem niegłupie. Nadział się na wystający kawałek kory. Bardzo go boli. Pomogę mu, ale najpierw trzeba go wykaraskać. Nie jest zadowolony i bardzo się rzuca, a to tylko mu szkodzi – skomentowała, ignorując piekący kawałek ręki. Później będzie musiała nałożyć na podgryzioną skórę maść, ale już wcześniej pocieszne zębiska okazywały jej przyjaźń. Ta nieprzyjemność wpisana była w jej profesję. Wolała nie błyskać różdżką, nie wiedziała dokładnie, jakiego doznał urazu, czy rana jest bardzo głęboka. – No, mały, poczekaj jeszcze chwilę, wydostaniemy cię – odparła ciepło, nie czując gniewu. Właściwie to nigdy nie czuła gniewu. Nie wobec stworzeń. Podejrzewała, że mało kto z przechodniów zwróciłby uwagę na ten dramat. Miał szansę, gdzieś tam pałętały się rodziny wozaków. Cora obiecała sobie, że ten mały wróci do swoich, zdrowy.
Z pewnością zdołałby gagatka postawić do pionu i raz dwa wykaraskać z drewnianej pułapki. Zwinny, drobny malec próbował za wszelką cenę odpędzić dłonie zuchwałej wybawicielki(!). Ząbki odnalazły skórę łatwą do pokąsania, kilka wściekłych odgłosów przerwało litanię barwnych epitetów. Gdzieś w tej szamotaninie Cora wyłapała ostry kawałek pnia wbijający się głębiej w ciało wozaka. Jest ranny, jest zaklinowany. Ból męczył zwierzę, ale pewnie nie tak bardzo jak usłużne dłonie czarownicy. Oczywiście, że wolał radzić sobie samotnie ze swoją udręką. Wojowniczo machał łapami, jeszcze chętniej wgryzał się w skórę jasnowłosej, wścibskiej kobiety. Nie przyszło jej do głowy, że ta scenka może przyciągnąć dodatkową parę oczu, nie skupiała się na otoczeniu, mierzyła się z drobnym potworkiem, który tak naprawdę był kupką lęku i potokiem paskudnych słówek. Akurat dzięki tej niepowstrzymanej potrzebie przeklinania wozak musiał się w końcu oderwać od jej ciała. Wtedy też zwróciła uwagę na nieoczekiwanego towarzysza. Popatrzyła na kobietę, przelotnie, krótko. Brakowało czasu na długie uprzejmości i szczegółowe spojrzenia. – Tę dziurę w drzewie wyobraził sobie chyba jako nieco większą – odparła, nie odpuszczając próby wymanewrowania drobną postacią tak, by bez większego bólu wydostać ją z pułapki. Wiedziała, że kobieta komentowała wulgarne okrzyki fretki. – Myślę, że uciszenie go byłoby całkiem niegłupie. Nadział się na wystający kawałek kory. Bardzo go boli. Pomogę mu, ale najpierw trzeba go wykaraskać. Nie jest zadowolony i bardzo się rzuca, a to tylko mu szkodzi – skomentowała, ignorując piekący kawałek ręki. Później będzie musiała nałożyć na podgryzioną skórę maść, ale już wcześniej pocieszne zębiska okazywały jej przyjaźń. Ta nieprzyjemność wpisana była w jej profesję. Wolała nie błyskać różdżką, nie wiedziała dokładnie, jakiego doznał urazu, czy rana jest bardzo głęboka. – No, mały, poczekaj jeszcze chwilę, wydostaniemy cię – odparła ciepło, nie czując gniewu. Właściwie to nigdy nie czuła gniewu. Nie wobec stworzeń. Podejrzewała, że mało kto z przechodniów zwróciłby uwagę na ten dramat. Miał szansę, gdzieś tam pałętały się rodziny wozaków. Cora obiecała sobie, że ten mały wróci do swoich, zdrowy.
Stworzonko w opałach wiło się niesamowicie, z przejęciem, każdy drobny ruch sprawiał, że nadziewało się jeszcze bardziej na odłamek zaostrzonego drewna i Wren nie mogła oprzeć się wrażeniu, że w podobnych okolicznościach najpewniej zareagowałaby podobnie. Klnąc głośno i siarczyście, na wszystkich, nawet tych pragnących udzielić bolesnej - ale koniecznej - pomocy. Ząbki wyłoniły się z kobiecej skóry, by i ją powitać wiązanką niewyszukanych określeń - świnia! łajza! szmata! -, co czarownica potraktowała jako swoiste zaproszenie by zbliżyć się jeszcze bardziej w kierunku całego zamieszania. Stawiając uważne kroki, ciche, powolne, by niepotrzebnie nie rozsierdzić przelęknionego zwierzęcia gwałtownością ruchów, skierowała dłoń do kieszeni i wydobyła zeń różdżkę, skłonna urzeczywistnić wcześniej zadeklarowaną gotowość. Nie mogłaby przecież przejść obok tak dantejskiej sceny obojętnie; nie kiedy na szali spoczywały już dwa istnienia, w końcu nieznajoma kobieta też odniosła rany, a sumienie Chang nie miało zamiaru nieść na swych barkach odpowiedzialności za podwójnie nieudzieloną pomoc. Nie dzisiaj, nie kiedy pogoda była przyjemna a inwestycja spoczywała w bezpiecznym miejscu, z daleka od paszczy wielkomiejskiego zagrożenia. Jeszcze zmąciłoby to perspektywę słodkiego, zasłużonego wypoczynku tej nocy.
- Jest pani magiwetem? - spytała odruchowo, zaciekawiona deklaracją. Melodia jej głosu nie sugerowała, by cokolwiek w zainteresowaniu uznała za nietaktowne. Spodziewała się przecież, logicznie zresztą, że nie każdy wiedział, w jaki sposób postępować ze zranionym wozakiem, gatunkiem, którego nie dało się udomowić, ukochać: a to sprawiało, że nie stał się dotąd raczej popularnym domownikiem. Takim, z którym można było mieć do czynienia bez większego trudu, porównawszy go do kuguchara, psidwaka czy nawet żałośnie zwyczajnej plumpki. Samej Wren brakowało owej specjalistycznej wiedzy na pewno, o ile podstawowe informacje o gatunkach nie były jej całkowicie obce, zatem zaoferować mogła jedynie pewną biegłość zaklęć ułatwiających przebieg niefortunnego zdarzenia. I to też zrobiła.
- Silencio - nadgarstek poruszył się delikatnie w wyuczonym ruchu, inkantację wypowiedziała spokojnie, a działanie zaklęcia można było dostrzec błyskawicznie. Cóż, nie tyle dostrzec, co usłyszeć - wokół nich zapadła bowiem cisza nawet pomimo kłapiących zawzięcie szczęk wozaka, który nie mógł dosłyszeć już ciskanych przez siebie obelg. Niewątpliwie potęgowało to jego irytację i zajadłość, bo zaraz potem zaczął jeszcze bardziej wiercić się w swych kleszczach, uwydatniał swoją dzikość; na ten widok Wren zmarszczyła brwi, zaniepokojona. - Postaram się go uspokoić, choć nie wiem, na ile to pomoże - przyznała czarownica, kolejnym gestem posyłając w kierunku zwierzęcia wypowiedziane z koncentracją amicus. Ocenę jego skuteczności pozostawiła nieznajomej, podchodząc bliżej i kucając nieopodal. - Jak jeszcze mogę pomóc? - zapytała w skupieniu, pierwszy raz przyglądając się nieznanej jak dotąd twarzy kobiety. Skoro już tkwiły razem w tym bałaganie, niepoprawnym byłoby wycofać się w połowie przedsięwzięcia i zostawić ją z tym samą - instynkt podpowiadał, że powinna przytrzymać tylne kończyny wozaka by łatwiej było wyciągnąć go z dziury w drewnie, lecz wolała nie wybiegać zanadto z sugestiami. Szczególnie, że z własnej woli użyła już zaklęcia, którego działania na magicznych stworzeniach dotąd nie znał - toteż praktyczniej zatem było zawierzyć wyrokom magiweta, bardziej doświadczonego, niechybnie zaznajomionego z podobnymi kłopotami, jeśli w swej praktyce nie była nowicjuszką.
- Jest pani magiwetem? - spytała odruchowo, zaciekawiona deklaracją. Melodia jej głosu nie sugerowała, by cokolwiek w zainteresowaniu uznała za nietaktowne. Spodziewała się przecież, logicznie zresztą, że nie każdy wiedział, w jaki sposób postępować ze zranionym wozakiem, gatunkiem, którego nie dało się udomowić, ukochać: a to sprawiało, że nie stał się dotąd raczej popularnym domownikiem. Takim, z którym można było mieć do czynienia bez większego trudu, porównawszy go do kuguchara, psidwaka czy nawet żałośnie zwyczajnej plumpki. Samej Wren brakowało owej specjalistycznej wiedzy na pewno, o ile podstawowe informacje o gatunkach nie były jej całkowicie obce, zatem zaoferować mogła jedynie pewną biegłość zaklęć ułatwiających przebieg niefortunnego zdarzenia. I to też zrobiła.
- Silencio - nadgarstek poruszył się delikatnie w wyuczonym ruchu, inkantację wypowiedziała spokojnie, a działanie zaklęcia można było dostrzec błyskawicznie. Cóż, nie tyle dostrzec, co usłyszeć - wokół nich zapadła bowiem cisza nawet pomimo kłapiących zawzięcie szczęk wozaka, który nie mógł dosłyszeć już ciskanych przez siebie obelg. Niewątpliwie potęgowało to jego irytację i zajadłość, bo zaraz potem zaczął jeszcze bardziej wiercić się w swych kleszczach, uwydatniał swoją dzikość; na ten widok Wren zmarszczyła brwi, zaniepokojona. - Postaram się go uspokoić, choć nie wiem, na ile to pomoże - przyznała czarownica, kolejnym gestem posyłając w kierunku zwierzęcia wypowiedziane z koncentracją amicus. Ocenę jego skuteczności pozostawiła nieznajomej, podchodząc bliżej i kucając nieopodal. - Jak jeszcze mogę pomóc? - zapytała w skupieniu, pierwszy raz przyglądając się nieznanej jak dotąd twarzy kobiety. Skoro już tkwiły razem w tym bałaganie, niepoprawnym byłoby wycofać się w połowie przedsięwzięcia i zostawić ją z tym samą - instynkt podpowiadał, że powinna przytrzymać tylne kończyny wozaka by łatwiej było wyciągnąć go z dziury w drewnie, lecz wolała nie wybiegać zanadto z sugestiami. Szczególnie, że z własnej woli użyła już zaklęcia, którego działania na magicznych stworzeniach dotąd nie znał - toteż praktyczniej zatem było zawierzyć wyrokom magiweta, bardziej doświadczonego, niechybnie zaznajomionego z podobnymi kłopotami, jeśli w swej praktyce nie była nowicjuszką.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Omijała wiele spraw, odwracała spojrzenie kierowana lękiem, niewiedzą, dziwnym przeczuciem, że to nie jest coś, w co powinna się zaangażować Cora Howell. Przystawała na bezpiecznym poboczu, kryła się między porośniętymi gęsto gałęziami. Blask oczu rozmywał się pośrodku obrazka pełnego elementów o wiele bardziej żywych i wyrazistych od niej. Umykała przed kwestiami wielkiej wagi, przed historią, która nie dawała o sobie zapomnieć, przed aktami przemocy i głośnym wołaniem o wsparcie. Wspierała pojedyncze jednostki zaplątane w chwili wyjątkowego nieszczęścia, nie odmawiała azylu przyjaciołom owiniętym w płaszcz przybłędy. Nade wszystko trwała na straży zwierzęcego królestwa. O nie walczyła, ono śniło jej się nocami, ono pozwalało jej żyć bardziej życiem krainy, która nie jest przeznaczona czarownicy. Tylko czy to wszystko dokądś prowadziło? Czy nie pogłębiało tej udręki, w której zanurzyła się aż po kolana? Pytania obijały się głucho o twarde, wieczne drzewa.
– Tak – odparła krótko, cicho, gdzieś przelotnie w tej walce z nieustępującą energią stworzenia. Konkret bez zastanowienia, wątpliwości, niepewności, o którą wołała skromność głaszcząca zbyt napięte plecy Howellówny. Pamiętała tamto lato. Rodzice długo walczyli z tym, by mała Cora nie powtarzała za wozakiem paskudnych słówek. Leo znalazł ich norę. Zakradali się tam zaciekawieni futerkowymi krzykaczami, aż w końcu ojciec chwycił ich za fraki i wytłumaczył, że te stworzenia wolą, kiedy się ich nie podsłuchuje. Długo jeszcze między rodzeństwem wybrzmiewały zapożyczone od wozaków plugastwa. Podobało się małej Corze to, że potrafiły przemawiać w języku ludzi, chociaż nie umiała pojąć wypowiadanych słów. Z jakiegoś powodu ogromną frajdę sprawiło im powtarzanie tamtych kwestii. Dopiero później świat stał się bardziej zrozumiały. Dziś wiedziała o tych istotach o wiele więcej, ale wciąż nie zamykały buzi. Nie dało się tego powstrzymać inaczej niż przez dość brutalne zaklęcie, po które Corze byłoby dość niewygodnie sięgać w obecnej sytuacji. Na szczęście nie była sama. Wdzięczna kobieta postanowiła wesprzeć sprawę małego cwaniaka. Dobrze, że nie potrafił obronić się przed wyciszającym urokiem. Zamilkł wkrótce zaskoczony tym, że z nieustannie rozwierającego się pyszczka nie wydostają się żadne dźwięki.
I może właśnie to zaskoczyło go na tyle, że przestał się szarpać, odpuścił na krótką chwilę zdzieranie z jasnowłosej skóry, zastygł ogłupiony nieco tak niespodziewanymi okolicznościami. Gdzieś głęboko w myśli odetchnęła, przeczuwając, że to ta chwila, idealna okazja do ostatecznego wybawienia fretki z resztek tego drzewa. Pomyliła się, bo wkrótce ruszył do ataku ze zdwojoną siłą, manifestując swój szał i niezadowolenie z jeszcze większym zaangażowaniem. No nie! Zacisnęła usta, manewrując przy tym dłońmi tak, by miał jeszcze bardziej utrudniony dostęp do podjadania jej ciała. Amicus zadziałał? Na pewno skupił spojrzenie wozaka na nowej… przyjaciółce. Ten jakby stracił zainteresowanie Corą, choć dalej irytowały go obce łapy przy grzbiecie. Coś się zmieniło, ale dzikość tego serca pozwalała jej zakładać, że sytuacja wcale nie została ostatecznie opanowana. – Chyba wystarczy… jeszcze tylko trochę i zaraz będzie wolny – odparła, tym razem wykorzystując całkiem chwilową falę futerkowej łagodności. Wreszcie stworzenie zostało uwolnione i dopiero wtedy oczom kobiet ukazała się naprawdę wąska szpara o brzegach dość ostrych. Jak mógł być tak nieostrożny, by pchać się w tak ciasny przesmyk? Nie roztrząsała tego bardziej. Natychmiast ułożyła wozaka na dywanie z miękkiego mchu. Odnalazła wilgotne od krwi miejsce na futerku i przyjrzała się ranie. – Szarpał się i tylko pogorszył sprawę – mówiła bardziej do siebie, choć pamiętała o obecności nieznajomej. Po opuszczeniu drzewnej przeszkody nieco złagodniał, ale Howell spodziewała się kolejnego napadu furii. Dlatego trzymała go tak, by w razie co nie mógł się wymknąć. Przyglądała się ranie przez chwilę, analizując, czy wystarczy odpowiednie zaklęcie. Ostatecznie mogłaby go zabrać do lecznicy, ale istniało ryzyko, że po powrocie nie odnajdzie się w tym parku. Wyrywanie go z otoczenia nie było raczej dobrym pomysłem. Dalej uparcie prezentował swoje uzębienie, mając wciąż sporo do powiedzenia. Niestety dalej bezgłośne były to ballady. – Przytrzymaj go, proszę, pod łapkami, ale uważaj, może się zaraz znów wzburzyć – odezwała się wreszcie, unosząc głowę, by odnaleźć oczy sojuszniczki. Wyciągnęła różdżkę, ale nim cokolwiek zrobiła, poświęciła więcej uwagi pozostałym częściom drobnego ciała. Możliwe, że urazów było więcej. – Jak masz na imię? – zapytała dość niespodziewanie, ciepła nuta wyraźnie wybrzmiała w spokojnym głosie. – Miałaś kiedyś do czynienia z wozakiem? Są takie piękne i takie pyskate… - Westchnęła, odgarniając sierść w miejscu, które należało zaszyć.
– Tak – odparła krótko, cicho, gdzieś przelotnie w tej walce z nieustępującą energią stworzenia. Konkret bez zastanowienia, wątpliwości, niepewności, o którą wołała skromność głaszcząca zbyt napięte plecy Howellówny. Pamiętała tamto lato. Rodzice długo walczyli z tym, by mała Cora nie powtarzała za wozakiem paskudnych słówek. Leo znalazł ich norę. Zakradali się tam zaciekawieni futerkowymi krzykaczami, aż w końcu ojciec chwycił ich za fraki i wytłumaczył, że te stworzenia wolą, kiedy się ich nie podsłuchuje. Długo jeszcze między rodzeństwem wybrzmiewały zapożyczone od wozaków plugastwa. Podobało się małej Corze to, że potrafiły przemawiać w języku ludzi, chociaż nie umiała pojąć wypowiadanych słów. Z jakiegoś powodu ogromną frajdę sprawiło im powtarzanie tamtych kwestii. Dopiero później świat stał się bardziej zrozumiały. Dziś wiedziała o tych istotach o wiele więcej, ale wciąż nie zamykały buzi. Nie dało się tego powstrzymać inaczej niż przez dość brutalne zaklęcie, po które Corze byłoby dość niewygodnie sięgać w obecnej sytuacji. Na szczęście nie była sama. Wdzięczna kobieta postanowiła wesprzeć sprawę małego cwaniaka. Dobrze, że nie potrafił obronić się przed wyciszającym urokiem. Zamilkł wkrótce zaskoczony tym, że z nieustannie rozwierającego się pyszczka nie wydostają się żadne dźwięki.
I może właśnie to zaskoczyło go na tyle, że przestał się szarpać, odpuścił na krótką chwilę zdzieranie z jasnowłosej skóry, zastygł ogłupiony nieco tak niespodziewanymi okolicznościami. Gdzieś głęboko w myśli odetchnęła, przeczuwając, że to ta chwila, idealna okazja do ostatecznego wybawienia fretki z resztek tego drzewa. Pomyliła się, bo wkrótce ruszył do ataku ze zdwojoną siłą, manifestując swój szał i niezadowolenie z jeszcze większym zaangażowaniem. No nie! Zacisnęła usta, manewrując przy tym dłońmi tak, by miał jeszcze bardziej utrudniony dostęp do podjadania jej ciała. Amicus zadziałał? Na pewno skupił spojrzenie wozaka na nowej… przyjaciółce. Ten jakby stracił zainteresowanie Corą, choć dalej irytowały go obce łapy przy grzbiecie. Coś się zmieniło, ale dzikość tego serca pozwalała jej zakładać, że sytuacja wcale nie została ostatecznie opanowana. – Chyba wystarczy… jeszcze tylko trochę i zaraz będzie wolny – odparła, tym razem wykorzystując całkiem chwilową falę futerkowej łagodności. Wreszcie stworzenie zostało uwolnione i dopiero wtedy oczom kobiet ukazała się naprawdę wąska szpara o brzegach dość ostrych. Jak mógł być tak nieostrożny, by pchać się w tak ciasny przesmyk? Nie roztrząsała tego bardziej. Natychmiast ułożyła wozaka na dywanie z miękkiego mchu. Odnalazła wilgotne od krwi miejsce na futerku i przyjrzała się ranie. – Szarpał się i tylko pogorszył sprawę – mówiła bardziej do siebie, choć pamiętała o obecności nieznajomej. Po opuszczeniu drzewnej przeszkody nieco złagodniał, ale Howell spodziewała się kolejnego napadu furii. Dlatego trzymała go tak, by w razie co nie mógł się wymknąć. Przyglądała się ranie przez chwilę, analizując, czy wystarczy odpowiednie zaklęcie. Ostatecznie mogłaby go zabrać do lecznicy, ale istniało ryzyko, że po powrocie nie odnajdzie się w tym parku. Wyrywanie go z otoczenia nie było raczej dobrym pomysłem. Dalej uparcie prezentował swoje uzębienie, mając wciąż sporo do powiedzenia. Niestety dalej bezgłośne były to ballady. – Przytrzymaj go, proszę, pod łapkami, ale uważaj, może się zaraz znów wzburzyć – odezwała się wreszcie, unosząc głowę, by odnaleźć oczy sojuszniczki. Wyciągnęła różdżkę, ale nim cokolwiek zrobiła, poświęciła więcej uwagi pozostałym częściom drobnego ciała. Możliwe, że urazów było więcej. – Jak masz na imię? – zapytała dość niespodziewanie, ciepła nuta wyraźnie wybrzmiała w spokojnym głosie. – Miałaś kiedyś do czynienia z wozakiem? Są takie piękne i takie pyskate… - Westchnęła, odgarniając sierść w miejscu, które należało zaszyć.
Potwierdzenie profesji w pewnym sensie okazało się przyjemnie pocieszające. Gdyby obydwie bazowały na wiedzy stricte książkowej, pochodzącej z opasłych rozdziałów traktujących o magicznych stworzeniach, wiedzy przekazywanej zaledwie w szkolnej ławie, mogłyby wyrządzić stworzeniu więcej krzywdy niż pożytku. Sama Wren nie posiadała praktycznego doświadczenia w tej dziedzinie. Jej wykształcenie opierało się na zapamiętanych z lat szkolnych informacjach i kilkukrotnym stanięciem twarzą w twarz z magicznym zwierzęciem na ulicy Pokątnej, podczas odwiedzin lokalnych menażerii - głównie podczas konieczności zakupu nowej sowy -, lecz umieszczone tam stworzenia nie biegały wolno. Miały kojce, klatki, a nawet wówczas pozostawały blisko niedostępne. W dziczy również pozostawały w bezpiecznej odległości, na swych własnych warunkach, czarownica nie próbowała naruszać panującej w ichnim świecie harmonii; zachowywała odpowiedni dystans, ciesząc wzrok jako jedyny zmysł - teraz kucała jednak przed prawdziwym wozakiem, wystosowywała w jego kierunku zaklęcia, niepewna, czy okażą się skuteczne, czy nie zaszkodzą jeszcze bardziej... I na powrót poczuła się niczym niewyszkolony uczniak na oficjalnym egzaminie semestralnym. Coś w usposobieniu nakazywało zaimponować kobiecie - przydać się, pomóc, okazać się nieocenionym towarzystwem w niesieniu zbawienia istotce o ogromnym zasobie ulicznych epitetów, coś sprawiało, że pragnęła się wykazać. Zdrowy rozsądek nakazywał jednak rozwagę. Nie brnij za daleko w coś, na czym się nie znasz. Nie udawaj, nie mędrkuj, zdaj się na wiedzę i bagaż praktyk towarzyszącej ci kobiety, ucz się od niej, jeśli chcesz. Zapamiętaj jak najwięcej. Przynajmniej nigdy więcej nie zaskoczy cię w ten sposób podobna sytuacja.
- Gdyby nie rynsztokowe naleciałości, byłby uroczym materiałem na zwierzę domowe. Choć domyślam się, że i z tym językiem ma swoich amatorów - przyznała Wren, opinię bazując wyłącznie na prezencji wozaka. Przypominał jej odrobinę przerośniętą fretkę o bystrym spojrzeniu i błyszczącym futrze, nawet jeśli wiele z jego kosmyków pokrywało się teraz czerwienią rozlewającą się po nadszarpniętej zranieniem skórze. Uciszony zaklęciem sprawiał wrażenie całkiem niewinnego. Owszem, paszcza kłapała zawzięcie, struny głosowe napinały się co rusz w poszukiwaniu odebranych dźwięków a ramię magiweta również płynęło szkarłatem - musiały oczyścić ranę dość szybko, nim z ząbków dzikiego stworzenia wda się poważne zakażenie -, Chang rozumiała jednak, że nawet najbardziej udomowione zwierzę, najbardziej lojalne, zareagowałoby w podobny sposób na przeszywający wnętrzności ból. Czasem ulegała myśli, jak w sytuacji cierpienia zareagowałby Yuan. Wyszczerzyłby w jej kierunku zębiska, kłapnął, ugryzł raz czy dwa? Oby nigdy nie musiała tego sprawdzać. Doberman, o dziwo, stał się jedynym prawdziwym przyjacielem w samotności ściągniętej na barki z wyboru; w ciszy przyglądał się temu, o czym nie mówiła otwarcie nawet tym zaufanym, wiedział, ile przelała krwi, ile niefortunnie uśmierconych mugolek pochowała w zimnej ziemi. I trwał przy niej wiernie. Wren szybko odegnała od siebie teraz tę myśl; uwaga ponownie powróciła do rzeczywistości i czarownica kucnęła obok nieznajomej, skinąwszy na wystosowaną w chęci pomocy prośbę.
- W ten sposób? - Dłonie ułożyły się z uwagą pod łapkami wozaka, spróbowała łagodnością pokazać mu, że nie wiodły za sobą żadnych złych zamiarów. Zwierzę przyglądało się jej wciąż z nieodgadnionym zaciekawieniem, zastanawiała się, czy było to działaniem zaklęcia uspokajającego, czy może mały jegomość wciąż nie wyszedł z pierwotnego szoku na widok kogoś tak bezczelnie ośmielającego się rzucić na niego jakąkolwiek inkantację. Nawet często uczęszczany przez człowieka las musiał wykluczać tego typu scenariusze; jeśli wozaki pojawiały się w zasięgu wzroku, zapewne nie zaskarbiały sobie popularności bezmyślnymi wiązankami, nie zachęcały do nawiązania bliższego kontaktu. Czarownica odetchnęła głęboko, nie ukrywając, że zadanie było przejmujące; nie chciała wyrządzić mu przecież większej krzywdy, niż ta, której klątwę teraz odczuwał. - Wren. Wren Chang. A ty? - Spojrzenie powędrowało w kierunku twarzy towarzyszki, a mimika przybrała odpowiednio cieplejszy wyraz, choć nie odpowiedziała jej jeszcze uśmiechem. - Pracujesz może w jednej z londyńskich klinik? Na Pokątnej? Mam wrażenie, że moja sowa zatruła się czymś podczas ostatniego polowania i nie wiem do kogo się zwrócić - wyznała z pewnym zażenowaniem, w końcu spotkały się w środku magicznego parku, pomagały poszkodowanemu zwierzęciu, a ona postanowiła przepytać kobietę z zakresu jej praktyki. Słysząc to, matka z pewnością uniosłaby się na brak przejawu dobrego wychowania wpajanego do czarnowłosej głowy przez tyle lat. - To mój pierwszy raz. Są rzeczywiście... pyskate. - Słowom towarzyszyło ciche parsknięcie gdy Wren skinęła głową. Mogłaby wiele nauczyć się z kreatywnego doboru słów wozaka. - Twoje rany też wymagają opatrzenia. Rzezimieszek wgryzł się dość głęboko, mogę spróbować coś z tym zrobić, kiedy postawimy go na nogi - zaproponowała nie tyle bezinteresownie, co pragnąc również przetestować swe umiejętności z zakresu magii leczniczej. Nie były spektakularne - ale były, a nawet nikłe talenty należało pielęgnować, by nie zanikły śmiercią naturalną.
- Gdyby nie rynsztokowe naleciałości, byłby uroczym materiałem na zwierzę domowe. Choć domyślam się, że i z tym językiem ma swoich amatorów - przyznała Wren, opinię bazując wyłącznie na prezencji wozaka. Przypominał jej odrobinę przerośniętą fretkę o bystrym spojrzeniu i błyszczącym futrze, nawet jeśli wiele z jego kosmyków pokrywało się teraz czerwienią rozlewającą się po nadszarpniętej zranieniem skórze. Uciszony zaklęciem sprawiał wrażenie całkiem niewinnego. Owszem, paszcza kłapała zawzięcie, struny głosowe napinały się co rusz w poszukiwaniu odebranych dźwięków a ramię magiweta również płynęło szkarłatem - musiały oczyścić ranę dość szybko, nim z ząbków dzikiego stworzenia wda się poważne zakażenie -, Chang rozumiała jednak, że nawet najbardziej udomowione zwierzę, najbardziej lojalne, zareagowałoby w podobny sposób na przeszywający wnętrzności ból. Czasem ulegała myśli, jak w sytuacji cierpienia zareagowałby Yuan. Wyszczerzyłby w jej kierunku zębiska, kłapnął, ugryzł raz czy dwa? Oby nigdy nie musiała tego sprawdzać. Doberman, o dziwo, stał się jedynym prawdziwym przyjacielem w samotności ściągniętej na barki z wyboru; w ciszy przyglądał się temu, o czym nie mówiła otwarcie nawet tym zaufanym, wiedział, ile przelała krwi, ile niefortunnie uśmierconych mugolek pochowała w zimnej ziemi. I trwał przy niej wiernie. Wren szybko odegnała od siebie teraz tę myśl; uwaga ponownie powróciła do rzeczywistości i czarownica kucnęła obok nieznajomej, skinąwszy na wystosowaną w chęci pomocy prośbę.
- W ten sposób? - Dłonie ułożyły się z uwagą pod łapkami wozaka, spróbowała łagodnością pokazać mu, że nie wiodły za sobą żadnych złych zamiarów. Zwierzę przyglądało się jej wciąż z nieodgadnionym zaciekawieniem, zastanawiała się, czy było to działaniem zaklęcia uspokajającego, czy może mały jegomość wciąż nie wyszedł z pierwotnego szoku na widok kogoś tak bezczelnie ośmielającego się rzucić na niego jakąkolwiek inkantację. Nawet często uczęszczany przez człowieka las musiał wykluczać tego typu scenariusze; jeśli wozaki pojawiały się w zasięgu wzroku, zapewne nie zaskarbiały sobie popularności bezmyślnymi wiązankami, nie zachęcały do nawiązania bliższego kontaktu. Czarownica odetchnęła głęboko, nie ukrywając, że zadanie było przejmujące; nie chciała wyrządzić mu przecież większej krzywdy, niż ta, której klątwę teraz odczuwał. - Wren. Wren Chang. A ty? - Spojrzenie powędrowało w kierunku twarzy towarzyszki, a mimika przybrała odpowiednio cieplejszy wyraz, choć nie odpowiedziała jej jeszcze uśmiechem. - Pracujesz może w jednej z londyńskich klinik? Na Pokątnej? Mam wrażenie, że moja sowa zatruła się czymś podczas ostatniego polowania i nie wiem do kogo się zwrócić - wyznała z pewnym zażenowaniem, w końcu spotkały się w środku magicznego parku, pomagały poszkodowanemu zwierzęciu, a ona postanowiła przepytać kobietę z zakresu jej praktyki. Słysząc to, matka z pewnością uniosłaby się na brak przejawu dobrego wychowania wpajanego do czarnowłosej głowy przez tyle lat. - To mój pierwszy raz. Są rzeczywiście... pyskate. - Słowom towarzyszyło ciche parsknięcie gdy Wren skinęła głową. Mogłaby wiele nauczyć się z kreatywnego doboru słów wozaka. - Twoje rany też wymagają opatrzenia. Rzezimieszek wgryzł się dość głęboko, mogę spróbować coś z tym zrobić, kiedy postawimy go na nogi - zaproponowała nie tyle bezinteresownie, co pragnąc również przetestować swe umiejętności z zakresu magii leczniczej. Nie były spektakularne - ale były, a nawet nikłe talenty należało pielęgnować, by nie zanikły śmiercią naturalną.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Nie ma dwóch identycznych wozaków, nie ma dwóch jednakowych sytuacji, w których można odegrać dokładnie tę samą rolę. Oswojenie z cwanymi iskrami w tych fretkowych oczach ułatwia bliższe i dalsze spotkania, ale nie daje pewności. Cora również jej nie posiadała, kiedy zagłębiała dłonie w bokach futerkowego ciała. Zwierzę można spróbować rozszyfrować, można nauczyć się zachowania, przewidzieć możliwe reakcje, ale nigdy nie zakładała, że to jedyny scenariusz. Dzikie ogony i za każdym razem inne środowisko – tu nie można wierzyć całkowicie, że zadziała ten schemat, wyuczone przez lata obrazy. Wiele wozaków przemknęło przez jej dłonie, każdy kolejny zaskakiwał mniej, ale tylko do czasu. Zawsze trafił się jakiś bardziej psotny, głośniejszy, wredny i wyskakujący z żelaznego uścisku z mocą, której nikt się nie mógł spodziewać. Znała czary, pułapki, kryjówki i przyzwyczajenia, nie bała się także zadrapanych rąk i oplutej sukienki. Chwytała pewniej, niż te dziesięć lat temu, kiedy jej praktyka była o wiele mniejsza, ale nigdy nie lekceważyła żadnego ze stworzeń, nie traciła czujności i nie osłabiała uścisku. Należało uważać i obserwować. Zgodnie z tymi postanowieniami zbliżała się do gagatka, a ten nie mógł jej zrobić potencjalnie aż takiej krzywdy.
– Słowa nie są najgorszym, co potrafi zaprezentować – oświadczyła, trochę przestrzegając dziewczynę przed zbyt śmiałymi fantazjami. Miała jednak rację. Nawet i tak groźny, opryskliwy gatunek znajdywał swoich fanów. Pozostawała przeciwniczką zakleszczania stworzeń w klatkach swoich ludzkich pragnień, ale zdarzało jej się na własne oczy ujrzeć, jak człowiek i stworzenie łapią więź niesamowitą, sprzeczną z naturą, zachwycającą i jednocześnie napawającą lękiem. Niektóre stworzenia dotknięte raz ręką czarodzieja wracały i wracały, jakby nie potrafiły zapomnieć. Miała też do czynienia z przypadkami nieco smutnymi, gdy kudłacz po tragicznych przeżyciach już nie potrafił obejść się bez pomocy ludzi. Takie oczy można było spotkać pod dachami Kłębka. Nie poradziłyby sobie w naturalnym środowisku, a w nieodpowiednich łapskach czekała na nie tylko krzywda. Na to Cora nie zamierzała się godzić, więc gromadziła je, gromadziła ich wokół siebie jak najwięcej. Ten tutaj potrzebował tylko uleczenia. Rwał się, by uciec od nich i zakopać się w swojej norce. – Ćśśś, no już, już. Nagadałeś się, a teraz przez chwilę zapiecze, a potem wrócisz do swoich. Obiecuję – mówiła, do stworzenia. – Tak, jest dobrze. Zaraz go puścimy. Muszę tylko… - i urwała, różdżkę przykładając do przybrudzonego rozcięcia. Merlin jeden wie, jakie paskudztwa łasiły się do krwawiącej rany. Mglista stróżka wydostała się z końca różdżki, objęła przecięte miejsce na małym ciałku, a potem rozmyła się. Wozak szarpnął osłabionym ciałem, ale Cora odruchowo pomogła Wren go przytrzymać. Wren, właśnie. Uniosła głowę i przemknęła jej krótka myśl: to prawdziwe nazwisko czy bezpieczny przydomek, który prowadził donikąd? Przyjaciele pouczyli Corę, by była ostrożna w rozmowach z obcymi. Wojna polowała na mugolską krew – tylko to wiedziała, o szczegółach bała się pomyśleć. – Mów mi, Cora, Wren – odparła naturalnie, nie potrafiąc na poczekaniu rzucić losowym imieniem, które nijak nie chciałoby się przykleić do jej postaci. Cora. Po prostu Cora, ostrożnie i prawdziwie. Nie było czasu na rozważania. Szarpiący się wozak tracił cierpliwość, a rana wymagała jeszcze jednego zaklęcia. Mimo to… – Daleko od Londynu, panno Chang. Jeśli faktycznie tak jest, nie powinnaś czekać ani chwili dłużej. Pomóż jej, zanim będzie za późno. Możesz wpaść do mnie. Do Gloucestershire – odparła, znów nieco nierozważnie zdradzając region, z którego pochodziła. Ostatecznie kiepska z niej tajniaczka. Próbowała, brodziła w wygodnych ogólnikach, ale zdradzała coraz więcej i więcej. Michael na pewno nie byłby z tego zadowolony. Michael… Dość. Teraz zaklęcie połączyło rozerwane kawałki skóry. Krew przestała lecieć. Zaraz wozak obmyje się z czerwonych zakrzepów, zaraz jak tylko dwie upierdliwe baby dadzą mu spokój. – Leć, no, leć – dodała ciepło, by zachęcić dość zszokowaną fretkę. Chyba nawet pysk porzucił próby przekrzyczenia własnego bezgłosu. Pomknął wściekle, nagle. Gęste trawy zaszeleściły, a już po chwili jedynym śladem po dramacie były poharatane dłonie Cory. Popatrzyła na zaniepokojoną towarzyszkę.
– To chyba nic… - zaczęła nieco speszona. Wahała się. W pierwszej chwili chciała opuścić rękawy w dół i odejść. Kobieta jednak była bardzo miła. – Moje ręce zawsze budzą zainteresowanie dużych i małych pazurów, zębów jeszcze większe. Przywykłam, choć dziś chyba nie odmówię pomocy – odezwała się w końcu. Dopiero teraz, gdy zwierzę było bezpieczne, mogła pomyśleć o siebie i piekących rankach. – Czy jesteś medyczką? – zapytała mimowolnie.
– Słowa nie są najgorszym, co potrafi zaprezentować – oświadczyła, trochę przestrzegając dziewczynę przed zbyt śmiałymi fantazjami. Miała jednak rację. Nawet i tak groźny, opryskliwy gatunek znajdywał swoich fanów. Pozostawała przeciwniczką zakleszczania stworzeń w klatkach swoich ludzkich pragnień, ale zdarzało jej się na własne oczy ujrzeć, jak człowiek i stworzenie łapią więź niesamowitą, sprzeczną z naturą, zachwycającą i jednocześnie napawającą lękiem. Niektóre stworzenia dotknięte raz ręką czarodzieja wracały i wracały, jakby nie potrafiły zapomnieć. Miała też do czynienia z przypadkami nieco smutnymi, gdy kudłacz po tragicznych przeżyciach już nie potrafił obejść się bez pomocy ludzi. Takie oczy można było spotkać pod dachami Kłębka. Nie poradziłyby sobie w naturalnym środowisku, a w nieodpowiednich łapskach czekała na nie tylko krzywda. Na to Cora nie zamierzała się godzić, więc gromadziła je, gromadziła ich wokół siebie jak najwięcej. Ten tutaj potrzebował tylko uleczenia. Rwał się, by uciec od nich i zakopać się w swojej norce. – Ćśśś, no już, już. Nagadałeś się, a teraz przez chwilę zapiecze, a potem wrócisz do swoich. Obiecuję – mówiła, do stworzenia. – Tak, jest dobrze. Zaraz go puścimy. Muszę tylko… - i urwała, różdżkę przykładając do przybrudzonego rozcięcia. Merlin jeden wie, jakie paskudztwa łasiły się do krwawiącej rany. Mglista stróżka wydostała się z końca różdżki, objęła przecięte miejsce na małym ciałku, a potem rozmyła się. Wozak szarpnął osłabionym ciałem, ale Cora odruchowo pomogła Wren go przytrzymać. Wren, właśnie. Uniosła głowę i przemknęła jej krótka myśl: to prawdziwe nazwisko czy bezpieczny przydomek, który prowadził donikąd? Przyjaciele pouczyli Corę, by była ostrożna w rozmowach z obcymi. Wojna polowała na mugolską krew – tylko to wiedziała, o szczegółach bała się pomyśleć. – Mów mi, Cora, Wren – odparła naturalnie, nie potrafiąc na poczekaniu rzucić losowym imieniem, które nijak nie chciałoby się przykleić do jej postaci. Cora. Po prostu Cora, ostrożnie i prawdziwie. Nie było czasu na rozważania. Szarpiący się wozak tracił cierpliwość, a rana wymagała jeszcze jednego zaklęcia. Mimo to… – Daleko od Londynu, panno Chang. Jeśli faktycznie tak jest, nie powinnaś czekać ani chwili dłużej. Pomóż jej, zanim będzie za późno. Możesz wpaść do mnie. Do Gloucestershire – odparła, znów nieco nierozważnie zdradzając region, z którego pochodziła. Ostatecznie kiepska z niej tajniaczka. Próbowała, brodziła w wygodnych ogólnikach, ale zdradzała coraz więcej i więcej. Michael na pewno nie byłby z tego zadowolony. Michael… Dość. Teraz zaklęcie połączyło rozerwane kawałki skóry. Krew przestała lecieć. Zaraz wozak obmyje się z czerwonych zakrzepów, zaraz jak tylko dwie upierdliwe baby dadzą mu spokój. – Leć, no, leć – dodała ciepło, by zachęcić dość zszokowaną fretkę. Chyba nawet pysk porzucił próby przekrzyczenia własnego bezgłosu. Pomknął wściekle, nagle. Gęste trawy zaszeleściły, a już po chwili jedynym śladem po dramacie były poharatane dłonie Cory. Popatrzyła na zaniepokojoną towarzyszkę.
– To chyba nic… - zaczęła nieco speszona. Wahała się. W pierwszej chwili chciała opuścić rękawy w dół i odejść. Kobieta jednak była bardzo miła. – Moje ręce zawsze budzą zainteresowanie dużych i małych pazurów, zębów jeszcze większe. Przywykłam, choć dziś chyba nie odmówię pomocy – odezwała się w końcu. Dopiero teraz, gdy zwierzę było bezpieczne, mogła pomyśleć o siebie i piekących rankach. – Czy jesteś medyczką? – zapytała mimowolnie.
- Wierzę na słowo - odparła prędko, otrzymane tego dnia doznania w obecności wozaka w zupełności wystarczyły by zaspokoić ciekawość gatunkiem, przynajmniej na jakiś czas. Zdarzyło jej się odwiedzić kiedyś magiweta, który jednym tchem pragnął podzielić się ze światem całą swoją wiedzą, mówił dużo i mądrze, jednak cierpiała na tym uwaga; w jej ocenie zbyt mocno rozproszyła czarodzieja historia o lelkach wróżebnikach, które miał okazję leczyć w swym gabinecie, by postawić prawidłową diagnozę nad dolegliwością jej ostatniej sowy. Nie miała do nich szczęścia - lub one do niej. Pierwsze lata upływały w zdrowiu, we wspólnej beztrosce i przykładnym traktowaniu, następne przywodziły za sobą piętrzące się choróbska, nad którymi należało odpowiednio się pochylić. Sowa nie otrzymała wtedy koniecznej pomocy. Po tygodniu zmarła, choć Wren próbowała jeszcze konsultacji u innego magiweta, gdy terapia zalecona przez poprzednika okazała się sprawę tylko pogarszać, i nie było już czego ratować. Mogła oczekiwać nieuniknionego, a później pochować swą szkolną towarzyszkę w urokliwym miejscu na łonie natury, w Dolinie Godryka, nieopodal domu rodzinnego. Konieczność korespondencji wymusiła na kobiecie zakup Yue, która po ostatnim polowaniu wyglądała na nieswoją. Letarg i niezainteresowanie przekąskami wprawiały Wren w niepewność, w lęk, nie chciała przecież, by i ten oddany jej ptak podzielił ponury los swego poprzednika.
- Dystans nie ma znaczenia. Potrafisz poradzić sobie z wozakiem, z dzikim stworzeniem, mogę tylko zakładać, że sowy znasz jeszcze lepiej - stwierdziła szczerze, bez cienia lukru fałszywie upiększającego słowa. Listowne ptaki posiadał chyba każdy szanujący się czarodziej, w jej mniemaniu oczywistym było zatem, że ich leczenie musiało być również powszechną praktyką. Ale, jak ukazywali po swych działaniach niektórzy, nawet i popularne dziedziny nie zwalniały od głupich, ludzkich błędów. - Nie chciałabym tym razem iść do byle kogo - dodała tonem troszkę już posępnym, zabarwionym urazą. Młodość rządziła się innym prawem, wtedy z wymuszoną przez matkę potulnością przyjęła informację o losie swojego pupila, teraz odniosłaby się do sytuacji zupełnie inaczej, nauczona doświadczeniem, gotowa stanąć do obrony jednej z niewielu istot, na której dobru mogło jej zależeć. - A twoje podejście do zwierząt już znam. Coro. - Nie każdy z podobnym zaangażowaniem podjąłby próbę ratunku uwięzionej w drewnie fretki o ponadprzeciętnej wiedzy na temat wyzwisk, nie każdy zechciałby wytrzymać wgryzające się w skórę zębiska futrzaka; to wystarczyło, by kobieta przekonała do siebie Wren. Nie znaczyło, że nie będzie patrzeć jej na ręce podczas potencjalnej wizyty w lecznicy, ale mogło gwarantować, że przynajmniej posłucha profesjonalnej oceny zanim zacznie produkować własne mądrości.
Stworzonko siłowało się w uścisku jeszcze chwilę, nim cała ta werwa zaczęła je opuszczać wraz z krwią cieknącą z rany - tą zajęła się Cora, szybko i sprawnie. Kilkoma zaklęciami oczyściła poszarpane miejsce, później złączyła ze sobą tkanki i wyswobodziła wozaka z ich wspólnego uścisku, pozwalając mu czmychnąć w zielone przestworza, bezpieczne od maltretujących go olbrzymów - nim zniknął na horyzoncie bezpowrotnie, Wren przerwała jeszcze działanie silencio i pośród dźwięków poruszanych gałązek i krzewów ponownie rozległa się pełna niezadowolenia tyrada wyzwisk, którymi żegnał je fretkowy hultaj. Czarownica pokręciła z niedowierzaniem głową, westchnęła, nagle zmęczona po niespodziewanym wysiłku i towarzyszącym mu emocjom; najchętniej odpoczęłaby chwilę w objęciach łąki, jednak jej spojrzenie powróciło do Cory i jej nieszczęsnego ramienia.
- Bynajmniej. - Nie była na tyle zdesperowana, by dołączyć do grona służby zdrowia. W zasadzie związane z magią leczniczą umiejętności również nie kwalifikowałyby jej do podjęcia jakiegokolwiek stażu, lecz wiedziała o ranach to i owo, najczęściej samodzielnie zasklepiając uszkodzenia własnego ciała. Sięgnęła zatem po różdżkę i skierowała ją w stronę rany. - Ale nie jestem też kompletnym laikiem, powinnam sobie z tym poradzić - zapowiedziała spokojnie, płynnym ruchem nadgarstka rozpoczynając inkantacje. Pierwszą był purus mający oczyścić ranę. Na zębiskach wozaka z pewnością czaiła się cała masa bakterii. Pomijając proces odkażenia i skupiwszy się jedynie na ponownym złączeniu tkanek niechybnie zamknęłaby w środku organizmu ich kolonie, sprawiłaby, że rozpoczęłyby infekcję otaczających ugryzienie wnętrzności, skaziły krew. Tego nie chciała żadna z nich. - Curatio vulnero maxima. - Utrzymana koncentracja pozwoliła zaklęciu poskutkować, odciski po zębach zabliźniły się twardszą tkanką, ale i ta powinna ustąpić po upływie pewnego czasu. - I gotowe. - Wren podniosła się z kolan, w których kości zgrzytnęły nieprzyjemnie. Wcześniejsza pozycja na ziemi nie należała do najwygodniejszych.
- Dystans nie ma znaczenia. Potrafisz poradzić sobie z wozakiem, z dzikim stworzeniem, mogę tylko zakładać, że sowy znasz jeszcze lepiej - stwierdziła szczerze, bez cienia lukru fałszywie upiększającego słowa. Listowne ptaki posiadał chyba każdy szanujący się czarodziej, w jej mniemaniu oczywistym było zatem, że ich leczenie musiało być również powszechną praktyką. Ale, jak ukazywali po swych działaniach niektórzy, nawet i popularne dziedziny nie zwalniały od głupich, ludzkich błędów. - Nie chciałabym tym razem iść do byle kogo - dodała tonem troszkę już posępnym, zabarwionym urazą. Młodość rządziła się innym prawem, wtedy z wymuszoną przez matkę potulnością przyjęła informację o losie swojego pupila, teraz odniosłaby się do sytuacji zupełnie inaczej, nauczona doświadczeniem, gotowa stanąć do obrony jednej z niewielu istot, na której dobru mogło jej zależeć. - A twoje podejście do zwierząt już znam. Coro. - Nie każdy z podobnym zaangażowaniem podjąłby próbę ratunku uwięzionej w drewnie fretki o ponadprzeciętnej wiedzy na temat wyzwisk, nie każdy zechciałby wytrzymać wgryzające się w skórę zębiska futrzaka; to wystarczyło, by kobieta przekonała do siebie Wren. Nie znaczyło, że nie będzie patrzeć jej na ręce podczas potencjalnej wizyty w lecznicy, ale mogło gwarantować, że przynajmniej posłucha profesjonalnej oceny zanim zacznie produkować własne mądrości.
Stworzonko siłowało się w uścisku jeszcze chwilę, nim cała ta werwa zaczęła je opuszczać wraz z krwią cieknącą z rany - tą zajęła się Cora, szybko i sprawnie. Kilkoma zaklęciami oczyściła poszarpane miejsce, później złączyła ze sobą tkanki i wyswobodziła wozaka z ich wspólnego uścisku, pozwalając mu czmychnąć w zielone przestworza, bezpieczne od maltretujących go olbrzymów - nim zniknął na horyzoncie bezpowrotnie, Wren przerwała jeszcze działanie silencio i pośród dźwięków poruszanych gałązek i krzewów ponownie rozległa się pełna niezadowolenia tyrada wyzwisk, którymi żegnał je fretkowy hultaj. Czarownica pokręciła z niedowierzaniem głową, westchnęła, nagle zmęczona po niespodziewanym wysiłku i towarzyszącym mu emocjom; najchętniej odpoczęłaby chwilę w objęciach łąki, jednak jej spojrzenie powróciło do Cory i jej nieszczęsnego ramienia.
- Bynajmniej. - Nie była na tyle zdesperowana, by dołączyć do grona służby zdrowia. W zasadzie związane z magią leczniczą umiejętności również nie kwalifikowałyby jej do podjęcia jakiegokolwiek stażu, lecz wiedziała o ranach to i owo, najczęściej samodzielnie zasklepiając uszkodzenia własnego ciała. Sięgnęła zatem po różdżkę i skierowała ją w stronę rany. - Ale nie jestem też kompletnym laikiem, powinnam sobie z tym poradzić - zapowiedziała spokojnie, płynnym ruchem nadgarstka rozpoczynając inkantacje. Pierwszą był purus mający oczyścić ranę. Na zębiskach wozaka z pewnością czaiła się cała masa bakterii. Pomijając proces odkażenia i skupiwszy się jedynie na ponownym złączeniu tkanek niechybnie zamknęłaby w środku organizmu ich kolonie, sprawiłaby, że rozpoczęłyby infekcję otaczających ugryzienie wnętrzności, skaziły krew. Tego nie chciała żadna z nich. - Curatio vulnero maxima. - Utrzymana koncentracja pozwoliła zaklęciu poskutkować, odciski po zębach zabliźniły się twardszą tkanką, ale i ta powinna ustąpić po upływie pewnego czasu. - I gotowe. - Wren podniosła się z kolan, w których kości zgrzytnęły nieprzyjemnie. Wcześniejsza pozycja na ziemi nie należała do najwygodniejszych.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Dobre słowo od przypadkowej osoby. Opinia wystawiona dość śpiesznie, pisana mocą przyuważonego obrazka, w którym kobieta z parku pełnego przypadków próbuje wycisnąć maleństwo spomiędzy kajdan wąskiej szpary w pniu. Czy to nie brzmiało zabawnie? Cora nie wiedziała. Raczej należała do tych nudnawych osób, przechodziła przez życie powoli, brodziła w mętnej rzece. Doglądała nieustannie tych samych zakątków, chociaż przewijały się przez nie setki różnych oczu, długich i krótszych pazurów, srebrzystych grzyw i wykudlonych grzbietów. Rozwijała się, nieustannie, wciąż z tak wielkim entuzjazmem i zachwytem odkrywała sekrety różnorodnych stworzeń. Posiadała wiedzę ogromną, wiedziała o tym, choć nie lubiła myśleć o sobie jako o mistrzu dziedziny, kroczyła w szacie skromności. Zawsze będzie istniało zagadnienie nowe, nieustannie rozwijająca się praktyka uzdrawiania magicznych stworzeń wymagała ciągłego poszerzania wiedzy, ciągłego przekraczania granic. Istniały gatunki, do których nigdy nie udało jej się dotrzeć, specjalizowała się w mniejszych stworzeniach, ale kochała je wszystkie, ciekawiły ją nawet smoki, ogromne, wszechmocne, piekielnie przerażające istoty. Któregoś dnia chciała stanąć u boku smokologa, przeżyć kolejne doświadczenie. Brakowało jej siły do okiełznania wielkich bestii, ale umysł pozostawał głodny, chętny, a serce otwarte, gotowe bohatersko rzucić się na pomoc każdej niewinnej istocie. – Przyjdźcie do mnie, kiedy tylko chcecie. Rzeka w Little Witcombe zaprowadzi was do chaty, nasłuchujcie psich głosów – oznajmiła tajemniczo, choć raczej serdecznie. – Ale nie zwlekaj z tym, Wren. Każda godzina zwłoki powiększa tragedię w maleńkim sercu stworzenia.
Nie znała doświadczeń kobiety, wolała też nie rozliczać i nie oceniać pozostałych magicznych weterynarzy. Zdawała sobie sprawę z tego, że są różni, że u niektórych dawno wygasł zapał, a innym brakowało nowatorskiego podejścia do sprawy. Pochodzili z różnych zakątków świata, proponowali rozmaite praktyki, z jednymi pewnie by się zgodziła, z innymi nie. W swoich działaniach kierowała się spokojem, nieustępliwością, podejmowała próby stworzenia dróg tam, gdzie ich nie było. Nie poddawała się. W niektórych przypadkach to działało. Dobro zwierząt stawiała na pierwszym miejscu, niekiedy należało powiedzieć dość. Nie chciała, aby przypadek sowy młodej kobiety był jednym z nich. Była bardzo miła, zatrzymała się, przejęła, choć mogłaby przecież pójść dalej, czyniąc ten obraz wozaka niewidzialnym dla swoich oczu. To wiele o niej mówiła. Obudziła zaufanie Cory.
Przez chwilę trwała w zamyśleniu. O uszy obijały się coraz cichsze przekleństwa uwolnionego, wyleczonego gagatka. Chyba nawet uśmiechnęła się do swoich myśli, ignorując całkiem ten tępy ból. Po chwili przytaknęła Wren, która nie była uzdrowicielką, ale zaoferowała leczniczą moc swoje różdżki. Cora umiałaby sobie z tym poradzić, ale nie potrafiła jej odmówić. W ciszy obserwowała jej działania, dobrze wiedząc, że zwykle nadgorliwość prowadzi do rozproszenia i irytacji. Sama wolała, gdy rozemocjonowani właściciele stworzeń nie zalewali jej wodospadami teorii i wątpliwości – choć akurat to było nieuniknione i winna dawno przywyknąć do natłoku słów. Emocje świadczyły jednak o więzi. Lubiła wiedzieć, że przychodzi do niej ktoś, kto nie kieruje się jedynie fałszywym uczuciem lub nagim poczuciem obowiązku wobec bytującego pod jego dachem stworzenia. – Wyobrażam sobie, jak skomentowałby tak szybko znikające ślady zębów. Ja mogę tylko podziękować za twą dobroć. I wobec wozaka i wobec moich ran – oznajmiła, również wstając z kolan, powoli. Poczuła mrowienie w łydkach. – Spotkajmy się jak najszybciej, Wren Chang. Do zobaczenia – odparła, kierując się wreszcie w swoją stronę. Było jeszcze kilka ścieżek, którymi powinna się zainteresować. Zdawało się, że żadna z nich tak szybko nie zapomni o czarującej fretce.
zt
Nie znała doświadczeń kobiety, wolała też nie rozliczać i nie oceniać pozostałych magicznych weterynarzy. Zdawała sobie sprawę z tego, że są różni, że u niektórych dawno wygasł zapał, a innym brakowało nowatorskiego podejścia do sprawy. Pochodzili z różnych zakątków świata, proponowali rozmaite praktyki, z jednymi pewnie by się zgodziła, z innymi nie. W swoich działaniach kierowała się spokojem, nieustępliwością, podejmowała próby stworzenia dróg tam, gdzie ich nie było. Nie poddawała się. W niektórych przypadkach to działało. Dobro zwierząt stawiała na pierwszym miejscu, niekiedy należało powiedzieć dość. Nie chciała, aby przypadek sowy młodej kobiety był jednym z nich. Była bardzo miła, zatrzymała się, przejęła, choć mogłaby przecież pójść dalej, czyniąc ten obraz wozaka niewidzialnym dla swoich oczu. To wiele o niej mówiła. Obudziła zaufanie Cory.
Przez chwilę trwała w zamyśleniu. O uszy obijały się coraz cichsze przekleństwa uwolnionego, wyleczonego gagatka. Chyba nawet uśmiechnęła się do swoich myśli, ignorując całkiem ten tępy ból. Po chwili przytaknęła Wren, która nie była uzdrowicielką, ale zaoferowała leczniczą moc swoje różdżki. Cora umiałaby sobie z tym poradzić, ale nie potrafiła jej odmówić. W ciszy obserwowała jej działania, dobrze wiedząc, że zwykle nadgorliwość prowadzi do rozproszenia i irytacji. Sama wolała, gdy rozemocjonowani właściciele stworzeń nie zalewali jej wodospadami teorii i wątpliwości – choć akurat to było nieuniknione i winna dawno przywyknąć do natłoku słów. Emocje świadczyły jednak o więzi. Lubiła wiedzieć, że przychodzi do niej ktoś, kto nie kieruje się jedynie fałszywym uczuciem lub nagim poczuciem obowiązku wobec bytującego pod jego dachem stworzenia. – Wyobrażam sobie, jak skomentowałby tak szybko znikające ślady zębów. Ja mogę tylko podziękować za twą dobroć. I wobec wozaka i wobec moich ran – oznajmiła, również wstając z kolan, powoli. Poczuła mrowienie w łydkach. – Spotkajmy się jak najszybciej, Wren Chang. Do zobaczenia – odparła, kierując się wreszcie w swoją stronę. Było jeszcze kilka ścieżek, którymi powinna się zainteresować. Zdawało się, że żadna z nich tak szybko nie zapomni o czarującej fretce.
zt
Rzeka w Little Witcombe zaprowadzi was do chaty, nasłuchujcie psich głosów. Polecenie niemalże wyjęte z przygodowej baśni; słowa kobiety sprawiły, że Wren mimowolnie wyczekiwała momentu, w którym ta wręczy jej podstarzałą, pożółkłą mapę nakreśloną leciwym tuszem, z czerwonym krzyżykiem w miejscu, do którego powinna się kierować. Nic takiego jednak nie miało miejsca, całe szczęście, wobec czego czarownica skinęła głową, zapamiętując uważnie instrukcję. Lecznica musiała być niewielka, bardzo prywatna, jeśli Cora nie podzieliła się z nią nawet nazwą ulicy, zamiast tego zakamuflowała jej położenie w zagadkowej trasie; co mogło to oznaczać? Przeróżne wizje nawiedzały wyobraźnię, lecz Wren nie zdecydowała się zwerbalizować żadnej z nich, uważała, że większość sekretów stanie przedeń otworem kiedy już pojawi się na miejscu i na własne oczy oceni sytuację. Ukrywała się? Nie kojarzyła twarzy kobiety z żadnego z plakatów wywieszonych w gablotach Ministerstwa czy na ulicach, jej wizerunek nie podkreślał oficjalnego komunikatu o poszukiwaniu; może naraziła się prawu czymś innym, niż mugololubstwem? Może zwyczajnie preferowała kameralną samotność? Coś w Chang wezbrało się buntem, sugerowało, że może nie warto było ryzykować wyprawą do tego miejsca, ale zdrowie sowy spędzało sen z powiek, domagało się rychłej interwencji, nie ufała też klinikom z Pokątnej. Już nie.
- Odwiedzę cię niebawem, Coro - zdecydowała, surowością traktując pojawiające się w głowie domysły. Nie były jej potrzebne; cokolwiek ponurego zastanie na miejscu, z tym zmierzy się jak dumna czarownica, nie przelękniony mugol. - Niech tylko psy nie przestają szczekać, niech będą głośne i wyraźne - dodała już łagodniej, głosem o na powrót miękkim zabarwieniu, świadoma, że zwierzęta te miały stać się jej głównym przewodnikiem w zlokalizowaniu chaty, jeśli ta nie znajdowała się bezpośrednio przy linii brzegowej.
Po udanym zasklepieniu ran Cory czarownica schowała różdżkę do kieszeni płaszcza, wygładziła go również odrobinę niedbałym ruchem, zauważając, że materiał pokrył się niewielką liczbą gałązek do tej pory zalegającej na ziemi. Najwyraźniej podczas klęczek pozbierała je niczym magnes, każdą z nich strzepując z powrotem na leśną ściółkę i w tym samym czasie kątem oka dostrzegła tego samego kuguchara, który zaczepił ją wcześniej na głównym szlaku ciągnącym się po całej długości parku. Liczył, że w czasie rozłąki odnalazła smakowity kąsek, którym mogłaby go uraczyć?
- Och, lepiej sobie tego nie wyobrażać. Wciąż bolą mnie uszy. - Kącik ust uniósł się w niewielkim uśmiechu, uniosła dłoń ku górze w odpowiedzi na podziękowanie - nie uczyniła przecież nic spektakularnego, pomoc była typowo ludzkim odruchem - i ruszyła w kierunku, z którego nadeszła wcześniej, krokiem powolnym i uważnym, by nie nadepnąć żyjątek skrytych pośród ziemnej zieleni. - Bywaj, Coro. Nie pakuj się w szczęki kolejnych złośników - rzuciła przez ramię, by po chwili pochylić się i podrapać kotowatego kompana za uchem. Kuguchar zamruczał wdzięcznie i, najwyraźniej nie mając w zanadrzu innego zajęcia, towarzyszył jej aż do wyjścia z leśnego parku.
zt <3
- Odwiedzę cię niebawem, Coro - zdecydowała, surowością traktując pojawiające się w głowie domysły. Nie były jej potrzebne; cokolwiek ponurego zastanie na miejscu, z tym zmierzy się jak dumna czarownica, nie przelękniony mugol. - Niech tylko psy nie przestają szczekać, niech będą głośne i wyraźne - dodała już łagodniej, głosem o na powrót miękkim zabarwieniu, świadoma, że zwierzęta te miały stać się jej głównym przewodnikiem w zlokalizowaniu chaty, jeśli ta nie znajdowała się bezpośrednio przy linii brzegowej.
Po udanym zasklepieniu ran Cory czarownica schowała różdżkę do kieszeni płaszcza, wygładziła go również odrobinę niedbałym ruchem, zauważając, że materiał pokrył się niewielką liczbą gałązek do tej pory zalegającej na ziemi. Najwyraźniej podczas klęczek pozbierała je niczym magnes, każdą z nich strzepując z powrotem na leśną ściółkę i w tym samym czasie kątem oka dostrzegła tego samego kuguchara, który zaczepił ją wcześniej na głównym szlaku ciągnącym się po całej długości parku. Liczył, że w czasie rozłąki odnalazła smakowity kąsek, którym mogłaby go uraczyć?
- Och, lepiej sobie tego nie wyobrażać. Wciąż bolą mnie uszy. - Kącik ust uniósł się w niewielkim uśmiechu, uniosła dłoń ku górze w odpowiedzi na podziękowanie - nie uczyniła przecież nic spektakularnego, pomoc była typowo ludzkim odruchem - i ruszyła w kierunku, z którego nadeszła wcześniej, krokiem powolnym i uważnym, by nie nadepnąć żyjątek skrytych pośród ziemnej zieleni. - Bywaj, Coro. Nie pakuj się w szczęki kolejnych złośników - rzuciła przez ramię, by po chwili pochylić się i podrapać kotowatego kompana za uchem. Kuguchar zamruczał wdzięcznie i, najwyraźniej nie mając w zanadrzu innego zajęcia, towarzyszył jej aż do wyjścia z leśnego parku.
zt <3
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
5 XII 1957
Szare popołudnie nie sprzyjało podróżom, ale czasem po prostu nie miało się wyboru. Stevie na sam wpierw spakował swoją walizkę, wsadzając tam cały sprzęt, jaki mógł się przydać, po czym ponownie wypakował ją, wpatrując się jedynie we wszystkie graty. Życie było prostsze jakiś czas temu. Przez chwilę przypomniał sobie spotkanie z tamtą dziwną czarną mgłą, potem tego topielca, co przez szmalcowników, chciał odebrać sobie życie, a na koniec Sallowa. Że też zdążył czmychnąć... W głowie Steviego pojawiało się zbyt dużo myśli, które kłębiły się zbyt mocno, odbierając spokój. Dziecko...? Córka? I jak miała na imię? Czy to była ta Layla? Dowie się... Poprosi kogoś o pomoc i się dowie. Ubrał szarą szatę od Beatrix, która zapewnić mu miała niemożność wykrycia jakimkolwiek magicznym sposobem. Wolał przygotować się. Ostatnio nie był przygotowany i co się stało...? Parszywy drań uciekł. Córce zostawił tylko kartkę na blacie w kuchni i, oczekując na Justine, wyszedł na plac w Dolinie Godryka, skąd deportowali się do Norfolk. - Muszę sprawdzić kilka przedmiotów, do których ktoś mógł się dobrać. Na wszelki wypadek, dla bezpieczeństwa - wypowiedział cicho, gdy zmierzali przez gęsto zalesiony teren. W kieszeni spokojnie leżała mapa z odpowiednimi punktami, której zamierzał chronić. Zapamiętał większość z nich. Może i ciało już nie to, może umysł słabł, ale pamięć wciąż miał dobrą. Pierwszy świstoklik, jaki musiał sprawdzić, znajdował się w niebezpiecznym hrabstwie, rad był więc, że obok była Justine. Gdy rzeczywiście dotarli do krańca polany, tam, gdzie według zapisków, miał chować się przedmiot, Beckett rozejrzał się dookoła. - Cave Inimicum - wypowiedział wskazując na teren wokół siebie. - Carpiene - dodał jeszcze. Skupiona magia wydawała się działać. Beckett nie dostrzegł ani nikogo w pobliżu, ani żadnej pułapki. Przedmiot, który leżał tuż przed nim, na pierwszy rzut oka miał być wolny od interwencji osoby trzeciej. Stevie najpierw wskazał na niego różdżką, a zaraz potem wymamrotał coś pod nosem. - Dostałem szczegółową mapę tych świstoklików, ktoś mógł przy nich dłubać... Nie można ryzykować, że miałoby nastać jakieś nieszczęście - dodał tylko wpatrując się w Tonks, jakby ta potrzebowała wyjaśnień na jego dziwne podrygiwanie różdżką i mówienie do siebie. Tereny były iście niebezpieczne, ale misja, jaką przyszło im wykonać, pozostawała zbyt ważną, aby po prostu ją zostawić. Wybuch jednego świstoklika na początku października dosłownie omal nie zabiła kilku osób. Nie wolno było do tego ponownie dopuścić, to też ich obecność tutaj, była całkowicie usprawiedliwiona. Ba! Była konieczna. Tonks z pewnością wiedziała co robić, a Beckett rzucił jedynie okiem na jej nadgarstki, usiłując dostrzec czy wyglądają już lepiej. Nie z wścibskości, a zwykłej troski. Potrzebował jej różdżki, jej siły. - Chyba jest w miarę bezpiecznie? - zapytał, rozglądając się na boki, gotowy, aby zabrać się do wnikliwej analizy przedmiotu spoczywającego przed nim. Ten na wszelki wypadek tkwił w jego kieszeni, gotowy, aby zabrać ich do domu, gdy tylko będzie taka potrzeba.
mam przy sobie świstoklik (szpułka czarnej nici) oraz szatę z dwóch tkanin z włókien sieci przyczajacza
Szare popołudnie nie sprzyjało podróżom, ale czasem po prostu nie miało się wyboru. Stevie na sam wpierw spakował swoją walizkę, wsadzając tam cały sprzęt, jaki mógł się przydać, po czym ponownie wypakował ją, wpatrując się jedynie we wszystkie graty. Życie było prostsze jakiś czas temu. Przez chwilę przypomniał sobie spotkanie z tamtą dziwną czarną mgłą, potem tego topielca, co przez szmalcowników, chciał odebrać sobie życie, a na koniec Sallowa. Że też zdążył czmychnąć... W głowie Steviego pojawiało się zbyt dużo myśli, które kłębiły się zbyt mocno, odbierając spokój. Dziecko...? Córka? I jak miała na imię? Czy to była ta Layla? Dowie się... Poprosi kogoś o pomoc i się dowie. Ubrał szarą szatę od Beatrix, która zapewnić mu miała niemożność wykrycia jakimkolwiek magicznym sposobem. Wolał przygotować się. Ostatnio nie był przygotowany i co się stało...? Parszywy drań uciekł. Córce zostawił tylko kartkę na blacie w kuchni i, oczekując na Justine, wyszedł na plac w Dolinie Godryka, skąd deportowali się do Norfolk. - Muszę sprawdzić kilka przedmiotów, do których ktoś mógł się dobrać. Na wszelki wypadek, dla bezpieczeństwa - wypowiedział cicho, gdy zmierzali przez gęsto zalesiony teren. W kieszeni spokojnie leżała mapa z odpowiednimi punktami, której zamierzał chronić. Zapamiętał większość z nich. Może i ciało już nie to, może umysł słabł, ale pamięć wciąż miał dobrą. Pierwszy świstoklik, jaki musiał sprawdzić, znajdował się w niebezpiecznym hrabstwie, rad był więc, że obok była Justine. Gdy rzeczywiście dotarli do krańca polany, tam, gdzie według zapisków, miał chować się przedmiot, Beckett rozejrzał się dookoła. - Cave Inimicum - wypowiedział wskazując na teren wokół siebie. - Carpiene - dodał jeszcze. Skupiona magia wydawała się działać. Beckett nie dostrzegł ani nikogo w pobliżu, ani żadnej pułapki. Przedmiot, który leżał tuż przed nim, na pierwszy rzut oka miał być wolny od interwencji osoby trzeciej. Stevie najpierw wskazał na niego różdżką, a zaraz potem wymamrotał coś pod nosem. - Dostałem szczegółową mapę tych świstoklików, ktoś mógł przy nich dłubać... Nie można ryzykować, że miałoby nastać jakieś nieszczęście - dodał tylko wpatrując się w Tonks, jakby ta potrzebowała wyjaśnień na jego dziwne podrygiwanie różdżką i mówienie do siebie. Tereny były iście niebezpieczne, ale misja, jaką przyszło im wykonać, pozostawała zbyt ważną, aby po prostu ją zostawić. Wybuch jednego świstoklika na początku października dosłownie omal nie zabiła kilku osób. Nie wolno było do tego ponownie dopuścić, to też ich obecność tutaj, była całkowicie usprawiedliwiona. Ba! Była konieczna. Tonks z pewnością wiedziała co robić, a Beckett rzucił jedynie okiem na jej nadgarstki, usiłując dostrzec czy wyglądają już lepiej. Nie z wścibskości, a zwykłej troski. Potrzebował jej różdżki, jej siły. - Chyba jest w miarę bezpiecznie? - zapytał, rozglądając się na boki, gotowy, aby zabrać się do wnikliwej analizy przedmiotu spoczywającego przed nim. Ten na wszelki wypadek tkwił w jego kieszeni, gotowy, aby zabrać ich do domu, gdy tylko będzie taka potrzeba.
mam przy sobie świstoklik (szpułka czarnej nici) oraz szatę z dwóch tkanin z włókien sieci przyczajacza
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Pogoda za oknem nie zachęcała do wyjścia, ale coś takiego, jak pogoda nigdy nie było w stanie jej zatrzymać. Znajdowała się jeszcze w Irlandii, ze spokojem zajmując jeszcze miejsce na podłodze, przeglądając notatki i myśli, które spisała na kartkach. Jean znalazła się obok, nosem trącając jej rękę. Pogłaskała ją za uchem, nie zwracając na szczeniaka większej uwagi. Jasne brwi schodziły się w zamyśleniu. W końcu westchnienie wydobyło się z jej ust, kiedy natknęła się na kolejną ścianę, poza którą nie potrafiła wyjść. Zerknęła na zegarek, a zaraz po tym zajęła się zbieraniem rozłożonych kartek. Musiała się zbierać, żeby zdążyć na wyznaczony czas. Choć kiedyś spóźnienia były jej znakiem rozpoznawczym, tak teraz nie pozostał po nich nawet ślad. Możliwe, że gdyby nie wojna, niezmiennie pozostawały tak naiwna i trochę dziecinna jak wcześniej. Ona zmusiła ją, by spoważniała. Obecność Hannah odsuwała od niej niewidoczne mary i głosy. Dochodziła do siebie, choć niezmiennie miała wrażenie, że trwało to zbyt długo. Potrzebowała działa, nie umiała stać w miejscu. Korzystając ze świstoklika dostała się na Wyspy, dokładniej pod dom w Somerset, ale nie weszła do środka. Wszystko co uważała, że może potrzebować miała ze sobą. Pas z nakładkami standardowo wypełniony eliksirami: antidotum podstawowe i antidotum na powszechne trucizny, do tego marynowana narośl ze szczuroszczeta, smocza łza, maść z wodnej gwiazdy, złoty eliksir i wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu, na wszelki wypadek jeszcze kameleon. Przy niej niezmiennie znajdowała się broszka z jednorożcem, czarna perła, muszla i pazur gryfa, jej własne talizmany, które przetrwały przy niej mimo wszystko. W wysokie wiązane półbuty wetknęła różdżkę, która nie należała do niej. Postanowiła nie ruszać się bez zapasowej. Włosy miała ciemne, co tylko mocniej ukazywało zapadnięte jeszcze policzki, potwierdzające jej chorobliwą chudość. Założyła koszulę, mimo, że ta nie skrywała do końca tatuażu z Azkabanu. Spotkanie ze Steviem, mimo pomocy jemu, miało pomóc jej znaleźć pewne odpowiedzi, może dostrzec możliwości. Na ramiona miała narzucony płaszcz w odcieniu ciemnej szarości. Ręce schowane w kieszeniach, oczy obserwowały otoczenie zbliżając się do mężczyzny, którego właściwie nie znała zbyt dobrze.
- Stevie. - przywitała się krótkim skinieniem głowy. Nie znali się, pytania mogące potwierdzić ich tożsamości nie mogły in w niczym pomóc. Wyciągnęła i uniosła różdżkę. - Veritas Claro. - wypowiedziała, już po chwili czując jak magia odpowiada na jej wezwanie. Przesunęła spojrzeniem po mężczyźnie, nie dostrzegając żadnej ze zmian. Stała czujność. Jak powtarzał jak mantrę Kieran. - Prowadź. - powiedziała, a może stwierdziła, czy poleciła. Ruszyła obok niego rozglądając się wokół jasne spojrzenie przeczesywać teren w poszukiwaniu niebezpieczeństwa.
- Wiadomo skąd wiedzieli o ich położeniu? - zapytała nie skupiając się na świstokliku, mniej też na działaniach mężczyzny, zamiast tego patrzyła, czy nikt nie kręcił się obok. Nie spoglądał w ich kierunku. Czy nie było kogoś, kim należało się zająć. - Na razie jest, ale w każdej chwili wszystko może się zmienić. Nie zostawajmy w jednym miejscu dłużej, niż to konieczne. - powiedziała krótko z widocznym na twarzy skupieniem. To nie był czas na rozluźnienie, mimo, że rzeczywiście, nie zapowiadało się by wokół ktoś był. Wszystko jednak mogło się szybko zamienić. A fakt ten zależał głównie od szczęścia, którego ona przeważnie miała naprawdę mało. - Zmienię twarz, na wszelki wypadek. - poinformowała go jeszcze, nic konkretnego. Nie należącego do nikogo znajomego, ale jednocześnie nie pozwalające by ktoś dostrzegł jego w towarzystwie zbiegłej terrorystki. Na razie, póki ich ścieżki nie zostały powiązane tak powinno pozostać.
mam ze sobą: nakładka na pas z sakwami a w niej: antidotum podstawowe, antidotum na powszechne trucizny, marynowana narośl ze szczuroszczeta, smocza łza, maść z wodnej gwiazdy, złoty eliksir, wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu, kameleon, różdżka - justyny i edgara, pazur gryfa, muszla, perła, broszka
|20-40 Zmiana twarzy w inną, nienależącą do konkretnej osoby - (bonus +40)
- Stevie. - przywitała się krótkim skinieniem głowy. Nie znali się, pytania mogące potwierdzić ich tożsamości nie mogły in w niczym pomóc. Wyciągnęła i uniosła różdżkę. - Veritas Claro. - wypowiedziała, już po chwili czując jak magia odpowiada na jej wezwanie. Przesunęła spojrzeniem po mężczyźnie, nie dostrzegając żadnej ze zmian. Stała czujność. Jak powtarzał jak mantrę Kieran. - Prowadź. - powiedziała, a może stwierdziła, czy poleciła. Ruszyła obok niego rozglądając się wokół jasne spojrzenie przeczesywać teren w poszukiwaniu niebezpieczeństwa.
- Wiadomo skąd wiedzieli o ich położeniu? - zapytała nie skupiając się na świstokliku, mniej też na działaniach mężczyzny, zamiast tego patrzyła, czy nikt nie kręcił się obok. Nie spoglądał w ich kierunku. Czy nie było kogoś, kim należało się zająć. - Na razie jest, ale w każdej chwili wszystko może się zmienić. Nie zostawajmy w jednym miejscu dłużej, niż to konieczne. - powiedziała krótko z widocznym na twarzy skupieniem. To nie był czas na rozluźnienie, mimo, że rzeczywiście, nie zapowiadało się by wokół ktoś był. Wszystko jednak mogło się szybko zamienić. A fakt ten zależał głównie od szczęścia, którego ona przeważnie miała naprawdę mało. - Zmienię twarz, na wszelki wypadek. - poinformowała go jeszcze, nic konkretnego. Nie należącego do nikogo znajomego, ale jednocześnie nie pozwalające by ktoś dostrzegł jego w towarzystwie zbiegłej terrorystki. Na razie, póki ich ścieżki nie zostały powiązane tak powinno pozostać.
mam ze sobą: nakładka na pas z sakwami a w niej: antidotum podstawowe, antidotum na powszechne trucizny, marynowana narośl ze szczuroszczeta, smocza łza, maść z wodnej gwiazdy, złoty eliksir, wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu, kameleon, różdżka - justyny i edgara, pazur gryfa, muszla, perła, broszka
|20-40 Zmiana twarzy w inną, nienależącą do konkretnej osoby - (bonus +40)
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 61
--------------------------------
#2 'Zdarzenia' :
#1 'k100' : 61
--------------------------------
#2 'Zdarzenia' :
Stevie nie miał najmniejszego zamiaru oceniać książki po okładce, ale dostrzegając niewielką kobietę, niską i bardzo drobną. Ani jej wygląd, ani wzrost nie określał jej umiejętności magicznych, a skoro polecił ją Rineheart, to musiała być dobra. Była młoda, ale jej twarz nosiła już znamiona zmęczenia, a może było to jedynie wrażenie podparte szczątkową wiedzą na temat stanu dziewczyny. Dostrzegając kawałek tatuażu o dziwnym numerze pod linią szczęki, wzdrygnął się, czując jak nieprzyjemny dreszcz rozchodzi się po plecach. Porównywalny do przesuwania wzdłuż kręgosłupa kostki lodu, w końcu minął, a wyobrażenie o tym jakie piekło musiała tam przeżyć, musiało pozostać dzisiaj w ogrodzie. Mieli do wykonania pracę niezwykle ważną, może nawet będącą w stanie uratować komuś życie, a przynajmniej tak lubił myśleć Beckett. W końcu po to to robił. Nie chodziło ani o pieniądze, ani o satysfakcję. Jak trzeba pomóc, to trzeba pomóc. - Nie wiadomo czy w ogóle je znaleźli - zamyślił się, wzruszając jeszcze ramionami. - Jeśli jednak tak, to wątpię w przypadek. Szanse na to wynoszą góra dwie setne procenta. Zakładałbym, że z kogoś po prostu wyciągnęli informację o jego położeniu - odpowiadał, gdy umysł dalej skupiony był na wykryciu w przedmiocie magii której nie powinno tam być. Różdżką obrócił go wokół własnej osi. Stary kalosz, przedziurawiony na wysokości dużego palca u nogi, był całkowicie niepozorny, a jednak potrafił tak wiele. - Wydaje się w porządku, ale... - podrapał się jeszcze po brodzie, bo coś nie grało, coś było nie tak. Doskonale poczuł jak but próbował mu się wyrwać, gdy usiłował sprawdzić dokąd prowadzi jego droga. Można było jednak wiedzieć, jeśli ktoś miał taką wiedzę jak Beckett, że prowadzi w bezpieczne miejsce, a to było najważniejsze. - Nie zadziała dla większych grup, góra dla pięciu osób - powiedział, odchylając się w końcu od przedmiotu. Było zimno, mróz szczypał w nos, a dłonie kostniały, ale zapach, który dobiegł do jedno nozdrzy wskazywał, że coś było tak. - Czujesz to? - spalenizna. Szybki odwrót w prawo i dopiero to dostrzegł, gdzieś w oddali potężny pożar z jakiegoś budynku. Sprawdzony świstoklik musiał tu zostać, należało sprawdzić co się dzieje i liczyć jedynie na to, że to nie pułapka. Beckett spojrzał na przemienioną twarz Justine, ta była na plakatach, o wiele bezpieczniej gdyby nikt jej nie dostrzegł, teraz jednak liczyło się coś innego. Ile sił w nogach, zmierzali więc w stronę płonącego domostwa, mijając drzewa, krzaki, a nawet depcząc coś co zabrzmiało jak szyszka. Śnieg skrzypiał pod nogami, ale w końcu dotarli. Nie było czasu, aby robić teraz ekspertyzę z czego mógł wziąć się pożar, powodów mogło być wiele. Może to kwestia niesprawnego kominka, albo przypadku? Oby nikt nie zrobił tego naumyślnie, a jeśli tak, to kto i dlaczego? I czyje ręce uderzały teraz w szybę? Zaraz się tym zajmą, ale najpierw... - Porta Creare - wypowiedział wskazując różdżką na ścianę, tuż obok okien w które uderzały pięści uwięzionych w środku ludzi. Kto mógł wiedzieć ile jeszcze zostało im czasu? I dlaczego nie skorzystali z magii?
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Była niepozorna. I wcześniej strasznie tym sfrustrowana. Nie brali jej na poważnie i w końcu zamiast widzieć w tym ujmę, zaczęła widzieć… możliwość. Właśnie ta niepozorność mogła stworzyć jej okazję, chociaż teraz nie wyglądała już aż tak niepozornie. Blizna rozciągająca się na czole. Tatuaż, który wychodził na wierzch wystając nad kołnierz koszuli, kiedy nie przykryła go włosami. Znamiona, które jako jedyne były zauważalne. Reszta skryta pod ubraniami, niewidoczna dla oczu innych.
Przeniosła na krótką chwilę spojrzenie z obserwowanego otoczenia na mężczyznę. Pozwoliła by jasne brwi zeszły się ze sobą odrobinę. Lewa dłoń machinalnie pomknęła do biodra, kiedy przenosiła ciężar na nogach i tam już została.
- Wiesz ilu wiedziało? - zapytała więc zamiast tego, unosząc ponownie spojrzenie. Nie wchodziła w jego kompetencje, nie zbliżała się do świstoklika kiedy sprawdzał, czy wszystko było z nim w porządku. Ale próba dotarcia do tego od kogo mogły wyciec informacje, mogła im pozwolić… ustrzec się takich błędów w przyszłości. Zwróciła ku niemu spojrzenie dopiero, kiedy odezwał się ponownie, nadal zaciskając dłoń na różdżce, gotowa z niej skorzystać w każdym momencie. Przytaknęła krótko głową na wypowiedzianą informację, nie będąc przekonana, co powinna z nią zrobić. Odwróciła głowę w tym samym miejscu w którym wypadło pytanie. - Tak. - zgodziła się, wzrokiem poszukując miejsca z którego docierał do nich zapach.
Ruszyli, skoro działał, to chyba nic więcej nie musieli tutaj robić. Za to nie można było pozwolić, na rozprzestrzenianie się pożaru. Zatrzymała się, spoglądając na bok domu, dostrzegając ludzi w oknie. Unosiła już różdżkę w zamiarze mając rozbicie okien, ale Stevie był szybszy i bardziej pomysłowy. Cóż, wątpiła, by ona była w stanie wyczarować drzwi. Otworzyła je na oścież.
- Szybko, na zewnątrz. - poleciła mężczyźnie i kobiecie z którymi znajdował się jeszcze jeden, młodszy mężczyzna. Kaszel wychodził z ust każdego z nich, dym dostał się do płuc, ciemna sadza osadzała na policzkach, ale żyli. A to było najważniejsze. - Jesteście cali? - upewniła się, zerkając na Steviego i przesuwając do nich spojrzeniem. - Nebula exstiguere - wypowiedziała, wskazując różdżkę do środka pomieszczenia, domu, który trawił żywioł. Było jasne, że niewiele zostanie i z budynku i z tego, co było w środku. Ale pozostawiony sam sobie, mógł się rozprzestrzenić na domy obok. Jednocześnie, pozostanie tu zbyt długo, wiązało się z niebezpieczeństwem. Przesuwała różdżką, wskazując kolejne miejsca. Ponawiając zaklęcie, tak, by zgłuszyć ogień i nie pozwolić na jego rozprzestrzenienie. - Macie gdzie się zatrzymać? - zapytała ludzi, przesuwając po nim spojrzeniem. Spojrzenie przesunęło się po okolicy wypatrując z pewnością mającego się pojawić - może nie niebezpieczeństwa, a - towarzystwa. Musieli się stąd zbierać.
Przeniosła na krótką chwilę spojrzenie z obserwowanego otoczenia na mężczyznę. Pozwoliła by jasne brwi zeszły się ze sobą odrobinę. Lewa dłoń machinalnie pomknęła do biodra, kiedy przenosiła ciężar na nogach i tam już została.
- Wiesz ilu wiedziało? - zapytała więc zamiast tego, unosząc ponownie spojrzenie. Nie wchodziła w jego kompetencje, nie zbliżała się do świstoklika kiedy sprawdzał, czy wszystko było z nim w porządku. Ale próba dotarcia do tego od kogo mogły wyciec informacje, mogła im pozwolić… ustrzec się takich błędów w przyszłości. Zwróciła ku niemu spojrzenie dopiero, kiedy odezwał się ponownie, nadal zaciskając dłoń na różdżce, gotowa z niej skorzystać w każdym momencie. Przytaknęła krótko głową na wypowiedzianą informację, nie będąc przekonana, co powinna z nią zrobić. Odwróciła głowę w tym samym miejscu w którym wypadło pytanie. - Tak. - zgodziła się, wzrokiem poszukując miejsca z którego docierał do nich zapach.
Ruszyli, skoro działał, to chyba nic więcej nie musieli tutaj robić. Za to nie można było pozwolić, na rozprzestrzenianie się pożaru. Zatrzymała się, spoglądając na bok domu, dostrzegając ludzi w oknie. Unosiła już różdżkę w zamiarze mając rozbicie okien, ale Stevie był szybszy i bardziej pomysłowy. Cóż, wątpiła, by ona była w stanie wyczarować drzwi. Otworzyła je na oścież.
- Szybko, na zewnątrz. - poleciła mężczyźnie i kobiecie z którymi znajdował się jeszcze jeden, młodszy mężczyzna. Kaszel wychodził z ust każdego z nich, dym dostał się do płuc, ciemna sadza osadzała na policzkach, ale żyli. A to było najważniejsze. - Jesteście cali? - upewniła się, zerkając na Steviego i przesuwając do nich spojrzeniem. - Nebula exstiguere - wypowiedziała, wskazując różdżkę do środka pomieszczenia, domu, który trawił żywioł. Było jasne, że niewiele zostanie i z budynku i z tego, co było w środku. Ale pozostawiony sam sobie, mógł się rozprzestrzenić na domy obok. Jednocześnie, pozostanie tu zbyt długo, wiązało się z niebezpieczeństwem. Przesuwała różdżką, wskazując kolejne miejsca. Ponawiając zaklęcie, tak, by zgłuszyć ogień i nie pozwolić na jego rozprzestrzenienie. - Macie gdzie się zatrzymać? - zapytała ludzi, przesuwając po nim spojrzeniem. Spojrzenie przesunęło się po okolicy wypatrując z pewnością mającego się pojawić - może nie niebezpieczeństwa, a - towarzystwa. Musieli się stąd zbierać.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Szpiegowanie, czy też pozyskiwanie informacji, nigdy nie było mocną stroną Steviego. Mógł się ukrywać, albo uciekać, ale nie był mówcą, ani wprawionym kłamcą. Na pytanie więc ilu wiedziało, wzruszył tylko ramionami, nie odrywając wzroku od swojej pracy. Był tutaj w jednym celu i zamierzał dopiąć go tak szybko, jak to możliwe. Świstoklik był bezpieczny, mógł przetransportować uciekinierów w bezpieczne miejsce. Beckett przesunął jeszcze ściółkę, którą przykryty był stary kalosz. - Nie pytaj mnie... Jeśli miałbym strzelać, to pewnie ktoś złapał zbiegów, a potem przesłuchał. Albo złapał kogoś z naszych - powiedział znacznie ciszej. Numerolog nie wierzył, że ktokolwiek z Zakonu mógłby świadomie i z premedytacją poinformować wroga o rozłożeniu świstoklików. Cały szkopuł polegał jednak na tym, że były one tam po to, aby jak najwięcej potrzebujących mogło skorzystać. Niemożliwym wydawało się, aby pozostały bezpieczne na zawsze. Przy tym na szczęście nikt nie dłubał, jednak problemy były wystarczająco blisko, chociaż miały zupełnie inną naturę. Nie miał już tej samej sprawności co wcześniej, jednak czując zbliżające się niebezpieczeństwo, adrenalina buzowała w starych kościach. Kiedyś uciekłby daleko, a dzisiaj aż korciło go, aby wejść do środka i tylko zdrowy rozsądek nakazał działać ze spokojem. Powolna autodestrukcja przejmowała kontrolę nad jego umysłem, ale walczył z nią, dalej nieświadomy tego co właściwie robi jego własna głowa. Udane zaklęcie wyczarowało drzwi, niedaleko okna, w które pięściami uderzali przerażeni ludzie. Justine wykazała się zimną krwią, otwierając je na oścież, tak aby mogli uciec. Starszy mężczyzna i kobieta, może w wieku Becketta, może młodsi, a do tego jeszcze jeden, góra w wieku Trixie. Brudni od dymu, kaszlący, zmęczeni, ale żywi. Pokiwali tylko głowami, na pytanie Tonks, a gdy ta wskazała różdżką na środek pomieszczenia, fioletowa chmura rozpoczęła swoje łowy na roztańczone płomienie, dociskając je do ziemi, by w końcu zgasły. Beckett zmrużył oczy. - Dziękuję, dziękuję... - dyszała kobieta, wpatrując się na przemian w wybawców. - Szwagier mieszka w... - wyraźnie się zawahał. - Devon - w mężczyźnie widoczna była niepewność, wynikająca ze strachu o własne życie. Tereny półwyspu kornwalijskiego były bezpieczniejsze niż reszta kraju, dzięki sojuszowi Prewetta, jednak wciąż mówienie o tych terenach mogło zostać źle odebrane. Na szczęście nie przez Steviego Becketta i nie przez Justine Tonks. - To bezpieczna kraina - odpowiedział Stevie, zgodnie z prawdą. Przynajmniej jeśli porównać by ją do Norfolk. Straciliśmy cały dobytek - kobieta posmutniała i łza spłynęła z jej oka, oczyszczając sadzę, która osadziła się na policzku. Przytulił ją młodszy mężczyzna, widocznie był jej synem, a przynajmniej tak wydawało się na pierwszy rzut oka. Pożar gasł, a już na pierwszy rzut oka było widać, że w zgliszczach nie zostało niemal nic. - Nie straciliście życia. Uciekajcie stąd, możecie się teleportować? - dopytał jeszcze Stevie, na co starszy mężczyzna pokiwał mu głową. Widocznie coś go męczyło, coś w nim siedziało i coś było nie tak. Miał na końcu języka zdanie, którego widocznie nie śmiał powiedzieć, aż w końcu głos zabrała kobieta. - Nie śmiemy prosić o pomoc, ale... Szmalcownicy polują, a wy jesteście dobrymi ludźmi, może... - dukała - może odwiedzicie nas, odwdzięczymy się... Proszę? - spojrzała na Tonks z absolutnym oddaniem i wdzięcznością w oczach.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Informacja o potencjalnej ilości osób, które wiedziały o rozmieszczeniu świstoklików, mogłaby im pomóc. Mogłaby spróbować zlokalizować miejsce, a raczej osobę od której mogła wyjść informacja. Zgadzała się ze słowami, które wypowiedział Beckett. Nie podjerzewała, żeby ktoś z własnej woli oddał informacje przeciwnikom. Głównie dlatego, że ludzi którym pomagali byli muglakami, albo mieli ich w rodzinie. Ale człowiek, zepchnięty na granicę, torturowany, przesłuchany przy użyciu legilimencji, czy eliksirów, mógł podać informacje, mimo chęci pozostawienia ich tylko dla siebie. Dlatego przytaknęła jedynie głową, nie mając nic więcej do powiedzenie. Sztuczne zapychanie ciszy nie było w jej stylu, a może już nie? Wcześniej chyba mówiła więcej, potrafiła rozmawiać, żartować, może nawet zainteresować się kimś bardziej. Dzisiaj, skupiona właściwie na jednym, zmieniła się prawie całkowicie.
Nie zwiastujące większych problemów sprawdzenie świstoklika zmieniło się w ratunek rodziny z palącego się domu. Stevie zareagował szybciej, tworząc drzwi i dając możliwość wyjścia jednostkom na zewnątrz podczas gdy ona sama zajmowała się podgaszaniem pożaru. Z domu właściwie nic nie zostało, było to widać na pierwszy rzut oka. Spaliło się też prawie wszystko, co było w środku, ale nie to było najważniejsze. Po pierwsze - przeżyli. Po drugie, nie mogli dopuścić, żeby pożar rozprzestrzenił się wokół. Nie dopuścić do możliwości, żeby zajęły się inne domy. Im bardziej ogień rósł, tym trudniej było go ugasić. Tym bardziej nieprzewidywalny się robił. Tym więcej chciał pożreć, zniszczyć, spalić. Rzucała kolejny raz to samo zaklęcie, a ciemne obłoki dymu unosiły się nad domostwem coraz wyraźniej.
- Musimy zaraz znikać. - zwróciła się do Becketta, nie odwracając nawet w jego kierunku głowy, rzucając jeszcze raz zaklęcie, przesuwając jasnymi tęczówkami w poszukiwaniu czegoś, czego mogła wcześniej nie dostrzec. Pominąć. Ale nie znalazłszy niczego takiego odwróciła się w ich kierunku, kiedy rozmawiali już ze Steviem. Podeszła kilka kroków, słysząc wspomnienie o stracie dorobku. Spojrzała na kobietę ostrzej. Stracili, ale żyli. O więcej dzisiaj nie mogli prosić. W odpowiedzi uprzedził ją numerolog. Skrzyżowała z nią spojrzenie, kiedy odezwała się ponownie, by w końcu skinąć krótko głową.
- Dobrze. Gdzie się zatrzymacie? - zgodziła się, wypowiadając z początku jedno krótko słowo. Zadając niewiele dłuższe pytanie. Wsadziła dłonie w kieszenie, przesuwając spojrzenie dookoła. - Możecie zacząć odwdzięczać się od razu. Jesteśmy tak silni, jak długo działamy wspólnie. Jeśli kiedyś spotkacie kogoś, kto potrzebować będzie pomocy, pomóżcie mu, jeśli nie będziecie mogli, niech pośle swoją sowę do nas. Jeśli ktoś straci kiedyś nadzieję, przypomnijcie mu, że Zakon nadal walczy. Jeszcze nic nie jest przegrane. - przeniosła spojrzenie z kobiety, na mężczyznę, a później na tego młodszego. - Zbierajcie się. - poleciła jeszcze krótko, spoglądając na Becketta. - My też powinniśmy. - zwróciła się już bezpośrednio do niego. Dym w każdej chwili mógł skierować kogoś w ich stronę. Wolała nie podejmować walki, jeśli nie była ona konieczna, ani alarmować o obecności osób, które właściwie nie miały powodów by właśnie tutaj być.
Nie zwiastujące większych problemów sprawdzenie świstoklika zmieniło się w ratunek rodziny z palącego się domu. Stevie zareagował szybciej, tworząc drzwi i dając możliwość wyjścia jednostkom na zewnątrz podczas gdy ona sama zajmowała się podgaszaniem pożaru. Z domu właściwie nic nie zostało, było to widać na pierwszy rzut oka. Spaliło się też prawie wszystko, co było w środku, ale nie to było najważniejsze. Po pierwsze - przeżyli. Po drugie, nie mogli dopuścić, żeby pożar rozprzestrzenił się wokół. Nie dopuścić do możliwości, żeby zajęły się inne domy. Im bardziej ogień rósł, tym trudniej było go ugasić. Tym bardziej nieprzewidywalny się robił. Tym więcej chciał pożreć, zniszczyć, spalić. Rzucała kolejny raz to samo zaklęcie, a ciemne obłoki dymu unosiły się nad domostwem coraz wyraźniej.
- Musimy zaraz znikać. - zwróciła się do Becketta, nie odwracając nawet w jego kierunku głowy, rzucając jeszcze raz zaklęcie, przesuwając jasnymi tęczówkami w poszukiwaniu czegoś, czego mogła wcześniej nie dostrzec. Pominąć. Ale nie znalazłszy niczego takiego odwróciła się w ich kierunku, kiedy rozmawiali już ze Steviem. Podeszła kilka kroków, słysząc wspomnienie o stracie dorobku. Spojrzała na kobietę ostrzej. Stracili, ale żyli. O więcej dzisiaj nie mogli prosić. W odpowiedzi uprzedził ją numerolog. Skrzyżowała z nią spojrzenie, kiedy odezwała się ponownie, by w końcu skinąć krótko głową.
- Dobrze. Gdzie się zatrzymacie? - zgodziła się, wypowiadając z początku jedno krótko słowo. Zadając niewiele dłuższe pytanie. Wsadziła dłonie w kieszenie, przesuwając spojrzenie dookoła. - Możecie zacząć odwdzięczać się od razu. Jesteśmy tak silni, jak długo działamy wspólnie. Jeśli kiedyś spotkacie kogoś, kto potrzebować będzie pomocy, pomóżcie mu, jeśli nie będziecie mogli, niech pośle swoją sowę do nas. Jeśli ktoś straci kiedyś nadzieję, przypomnijcie mu, że Zakon nadal walczy. Jeszcze nic nie jest przegrane. - przeniosła spojrzenie z kobiety, na mężczyznę, a później na tego młodszego. - Zbierajcie się. - poleciła jeszcze krótko, spoglądając na Becketta. - My też powinniśmy. - zwróciła się już bezpośrednio do niego. Dym w każdej chwili mógł skierować kogoś w ich stronę. Wolała nie podejmować walki, jeśli nie była ona konieczna, ani alarmować o obecności osób, które właściwie nie miały powodów by właśnie tutaj być.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Leśny park niespodzianek
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk