Serce lasu
Mimo setek dyrektorskich, policyjnych oraz prokuratorskich zakazów, nakazów, pouczeń, listów i odzewów, w okolicy wciąż znajdują się mugole, którzy w poważaniu mają owe przestrogi, spragnieni łyku adrenaliny. Przepis ostrzegający przejezdnych przed pobytem w lesie głupim nie jest; ma swoje podstawy w logice. Nikt, kto ma w głowie choć kroplę rozumu, nie odważy się zajść tak daleko: ku samemu matecznikowi, gdzie kryją się niebezpieczeństwa, jakich wielu nie jest w stanie sobie nawet wyobrazić.
Olbrzymie, szerokie korony wysokich drzew kryją niebo, skutecznie blokując napływ światła, tak za dnia, jak i w nocy, pogrążając okolice w złowrogiej ciemności. Panuje tutaj niewyobrażalna wręcz cisza, a powtarzane przez leśnika legendy, traktują o straszliwych, krwiożerczych bestiach z piekła rodem; wilkach, jaszczurach, potwornie długich wężach, monstrualnie wielkich pająkach...
Równie niemądre zwiedzanie tych lasów wydaje się czarodziejom, choć trudno ukryć; jest to dobre miejsce dla mugolaków, charłaków i innych brudnej krwi, którzy poszukują schronienia.
Waltham Forest wypełnił się gwarem, muzyką i śpiewem. W samym jego środku uczestnicy święta Brón Trogain mogą bawić się do białego rana. Każdego wieczoru gościom przygrywają grajkowie wykonując przy pomocy celtyckich instrumentów aranżacje współczesnych, rytmicznych szlagierów i choć początkowo na na miękkiej trawie, przebierają pojedyncze pary, już po północy leśny parkiet między drzewami pełen jest żądnych rozrywki czarodziejów.
Lista przebojów Kotła - dołączając do tańców współczesnych na parkiecie, jedna postać z pary może rzucić kością k15 na wybór piosenki:
1: "Incendio w moje serce"
2: "Miłość miłość w Warwickshire"
3: "Mugolskie świnie"
4: "Dziewczyna goblina"
5: "Pocałunek półwili"
6: "Ona czuje galeony"
7: "Świstoklik z napisem dom"
8: "Ministra brygada" (znane również pod tytułem "Auuuuu - Wilkołak w Londynie!")
9: "Kocham cię jak psidwak"
10: "Mniej słów, więcej magii"
11: "Rozpalmy różdżkami Anglii blask"
12: "Jesteś moim pufkiem"
13: "Skocz, krocz i kręć"
14: "Wyrwałem ją z mugolskich rąk"
15: "Niuchacza szał, zaklęć błysk"
Przy drewnianych ławach zbytych tuż obok podestu gra się w czarodziejskiego pokera lub gargulki. Kilku śmiałków już pierwszego dnia festiwalu bliżej godzin porannych zawiesiło na jednym z drzew tablicę do darta, skrzętnie ukrywając ją zaklęciami kamuflującymi przed służbami porządkowymi. Każdy chętny może dołączyć się do zabawy.
Nieopodal ław ustawiono kilka mis ze złotymi jabłkami, które należy wyłowić za pomocą ust i zębów. Każdy gość może podjąć się próby wyłowienia jednego jabłka dziennie. Owoce są jedynie magiczne pozłacane, ale jeden - wyjątkowa nagroda - jest wykonany z prawdziwego kruszcu i zmiękczony zaklęciem w taki sposób, że do czasu wyłowienia wydaje się zwyczajnym jabłkiem.
Złote jabłka - na wyłowienie ustami złotego jabłka należy poświęcić jedną turę (post) w wątku, próby można podjąć się raz w trakcie Festiwalu Lata. Podczas wyławiania jabłka należy rzucić kością k100.
1-99 - brak efektu
100 - wyłowiłeś/aś prawdziwe złote jabłko! Możesz zalinkować post w temacie komponenty magiczne aby do Twojego ekwipunku dopisano komponent złoto; albo spieniężyć jabłko w Banku Gringotta za 100 PM (zalinkuj post w skrytce).
Każdy poziom biegłości szczęście obniża ST losowania złotego jabłka o 1 oczko (99 dla poziomu I, 98 dla poziomu II, 97 dla poziomu III).
Żona gajowego, pasjonatka rękodzieła artystycznego, przygotowała zabawę w ciuciu-wiedźmę, w którą można zagrać każdego wczesnego wieczora przed rozpoczęciem tańców na jednym z podestów. Zasady znają wszyscy — wystarczy z zasłoniętymi oczyma uderzać kijem w pustą kukłę w kształcie trójrękiego mugola ze świńskim ogonem. W tym czasie, rozgrzewają się grajkowie, codziennie na rozpoczęcie grając nowy hit "Mugolskie Świnie", który tak opisuje anatomię niemagicznych. Czarodzieje mali i duzi z upodobaniem ustawiają się w kolejce by wyładować się na ubranej w dżinsy i flanelową koszulę kukle. Po rozwaleniu mugola, wypadają z niego owinięte w kolorowe papierki Fasolki Wszystkich Smaków. Co noc pojawia się nowy "mugol" o równie interesującej anatomii, zaprojektowany przez Elisabeth Wilkes.
Ciuciu-wiedźma - każda postać może podjąć się rzutu na sprawność (do rzutu dodaje się podwojoną sprawność), stosując się do mechaniki celowania na oślep.
W przypadku czarowania w sytuacji pozbawionej widoczności (całkowite pozbawienie zmysłu wzroku, całkowita ciemność, niewidzialny przeciwnik, który w jakiś sposób zdradza się obecnością, np. dźwiękiem kroku lub promieniem rzuconego zaklęcia) postać otrzymuje karę -80 do rzutu. Karę tę niweluje bonus przysługujący z biegłości spostrzegawczości (+30 czyli łącznie -50 za poziom II, +60 czyli łącznie -20 za poziom III, +100 czyli łącznie +20 za poziom IV).
ST 40 - kukła od razu rozpada się na kawałki, wypadają z niej Fasolki Wszystkich Smaków, których smak można losować zgodnie z mechaniką. Fasolek nie można ze sobą zabrać w kieszeniach (po drodze zjedzą je dzieci, które dojrzały zdobycz) ale na miejscu można je jeść bez ograniczeń.
ST 25 - mocny i udany cios, ST uderzenia mugola dla kolejnej postaci w wątku spada o 15
ST 15 - lekki i udany cios
poniżej 15 - cios chybiony
W kukłę można uderzać do skutku w trakcie jednego wątku, z uwzględnieniem czasu oczekiwania w kolejce.
[bylobrzydkobedzieladnie]
– Przyznam się, że tylko te najpiękniejsze – odpowiedział z łobuzerskim uśmiechem. Jako, że rozmowa była coraz śmielsza, sam też sobie poczynał coraz śmielej. A kolejny niewymuszony komplement powinien zadziałać na jego korzyść – tak przynajmniej podpowiadało mu doświadczenie oraz intuicja, na których zwykle polegał w takich sytuacjach. I raczej go nie zawodziło to podejście.
– Ależ to tylko od zachcianki damy zależy, czy będzie chciała usłyszeć inne historie – również zmrużył oczy nie dając zbić się z tropu. Podobało mu się, że Lady Malfoy jest coraz bardziej śmiała i chętnie bawi się tą rozmową przypominającą pewien rodzaj towarzyskiej gry. Gdyby mu tylko przytakiwała rozmowa nie byłaby tak przyjemna.
– Cieszę się, że zgadzamy się w tej kwestii, M'Lady – odpowiedział wyraźnie zadowolony. Tak instytucja więzienia modowego powinna powstać jak najszybciej, jeśli chcemy budować ten piękny idealny świat, o którym tak wyraziście opowiadały współczesne propagandowe media. – Podejrzewam, że podała mu któryś z miłosnych eliksirów. Może i nie była to amortencja, bo dość szybko się opamiętał, ale z pewnością w zwykłych okolicznościach tak szanowany członek socjety uważniej dobrałby partnerkę. Sprawa na szczęście przycichła, ciotka Adalaida o to zadbała. Przecież nie jesteśmy Prewettai, żeby nasze bankiety obfitowały od skandali, nieprawdaż? – wykrzywił się lekko i nawet pomylił krok w tańcu na samo wspomnienie o Prewettach. Wieszać na nich koty mógłby przez cały wieczór. Jak w ogóle mogli uzurpować sobie prawo do tego, żeby konkurować z Nottami o miano najlepszych gospodarzy.
Był trochę zbyty z tropu, gdy usłyszał o tym, że Sabat "uczynił z niej kobietę". Postanowił zapamiętać to określenie, ale nie zadawać w tym momencie pytań, co tak naprawdę się tam wydarzyło. W końcu nie znali się jeszcze na tyle.
– Taniec jest z pewnością pierwszą z atrakcji. Cieszę się, że spodobało się Pani na parkiecie, Panno Malfoy – odpowiedział znów łagodnie się uśmiechając i wspomnianjąc swój pierwszy Sabat. Wyglądało to trochę inaczej. Lubił tańczyć, ale wtedy wolał się jeszcze trzymać z kolegami niż prosić kolejne damy do tańca. Skłonił się lekko słysząc komplementy.
– Pani słowa to miód na moje uszy, Panno Malfoy. To aż dziwne, że ktoś spoza naszego rodu tak wyśmienicie potrafi sprecyzować naszą rodową misję. Jestem pod wrażeniem – uśmiechnął się przekierowując komplement powrotem na Lady Malfoy, która zdecydowanie wiedział jak najlepiej połechtać ego Notta. Już po kilku zwrotach był praktycznie owinięty w okół jej smukłego palca.
– Zdecydowanie był to bardzo dobry pomysł. Połączenie Tradycji z Nowoczesnością, w końcu zaczynamy w pewien sposób nowy rozdział świętowania Festiwalu Lata. To fascynujące, że możemy wziąć w tym udział, chociaż... – nachylił się trochę bliżej, żeby szepnąć w jej stronę: – Zdecydowanie wolę sale balowe niż środek lasu, ale proszę nikomu nie mówić
– Ma Pani rację, Panno Malfoy, teraz ważne są działania dla naszego wspólnego dobra. To szczególny czas w historii świata – przez chwilę się zastanowił nad tym, co on właściwie robi poza mówieniem, że popiera ich wspólną sprawę. Ale widocznie dama jednak nie miała go za rycerza w miękkich pantoflach i nie miał zamiaru wyprowadzać jej z tego przekonania.
Zdawało się, że kobiece spojrzenie zelżało po deklaracji spoglądania na niego jak na młokosa, lecz prawda była całkiem inna. Obie strony mogły coś ugrać w dyskusji sięgając po kartę jego wieku. Dał jej doskonałą okazję do zachwiania jego dumną postawą i skorzystała z niej szybko, bez zwątpienia czy cienia litości. Jeśli rzeczywiście w przeszłości pozostawałby oczarowany nią do szaleństwa, takim prostym przytykiem złamałaby mu serce. Wszystko jednak było precyzyjną grą.
– To naturalny odruch cieszyć się pięknem, z tego powodu wielu zachwyca się sztuką w każdej postaci, niezależnie od tego jak głębokie ma wobec niej zrozumienie – odparł drobny atak ze spokojem i pokorą, pozwalając jej wysnuć scenariusz, że może być w jej obecności onieśmielony. Na pewno był ostrożny, od początku wolał mieć wysokie mniemanie o jej inteligencji niż popełnić błąd w postaci niedoszacowania jej w tym aspekcie. – Czy może być coś bardziej zapierającego dech w piersi niż naturalne piękno damy? Tylko głupiec potępi mnie za posiadanie na tyle dobrego wzroku, aby dojrzeć twój urok, który wszak nie ogranicza się do pięknych strojów i bogatej biżuterii.
Komplement stanowił dobrze wyważony element dyskusji, nie był nachalny czy wymuszony. Nieraz pochlebstwo było mu tarczą, po którą sięgał w naturalnym odruchu. Wierzył, że odpowiada jej bycie obiektem uwagi, również jego, jeśli pozostawało to w dobrym smaku. Podszedłby do Melisande w każdych okolicznościach, choć obecnie czuł większą potrzebę utrzymania z nią dobrych relacji niż przed dwoma tygodniami. Ich rozmowy zawsze były intrygujące, lecz teraz w duszy niósł konkretną intencję, w jego mniemaniu wykiełkowaną ze szczerego pragnienia serca. Wizja bliskości pewnej jasnowłosej postaci zmieniła wszystko, a on musiał uważać w jakim kierunku stawia kroki, aby nie zejść z obranej ścieżki. Na końcu drogi była Imogen; chciał uczynić wszystko co w jego mocy, aby droga była prosta i wolna od wszelkich przeszkód.
Niezależnie od tego jak i kiedy zakończy się rozejm, a także dalszy rozwój wojny, zamierzał starać się o jej rękę po zakończeniu festiwalu. Zaczął już kilka dni temu od pomówienia z matką, ta z kolei wysłuchała go cierpliwie, nie dając jednak żadnej rady ani wytycznych, lecz złożyła obietnicę, że pomoże mu znaleźć zrozumienie u ojca. Układał w głowie listę własnych pobudek, gotów odegnać wszelkie wątpliwości rodzicieli. Tym bardziej musiał mieć po swojej stronie silnych sojuszników z zewnątrz. Jeśli Melisande poświadczy za niego przed mężem, czy nie okaże się to ogromnym argumentem przemawiającym na jego korzyść? Miała prawo wziąć udział w ewentualnej debacie, nawet jeśli poprzez usta małżonka. Potencjalny ożenek z Imogen miał rację bytu, mógł on nie tylko umocnić sojusz z Traversami, ale również dać podwaliny do ocieplenia relacji z Rosierami, z których się wywodziła. Historia jasno świadczyła, że chłodne stosunki z różanym rodem są konsekwencją przyjaźni z Blackami. Czasy się zmieniły, wytoczona szlamolubom i mugolom wojna wniosła na piedestały nowych bohaterów, nikogo więc nie zdziwi, jeśli pewne więzi zostaną poluzowane, a nowe zawarte. Tristan jako nestor wykazywał ku temu tendencję, skoro dał przyzwolenie na narzeczeństwo Melisande i Alpharda.
Przez ostatnie dni dokonywał wielu kalkulacji. Sophos również znał swoją wartość, nie był najstarszym synem, więc ciężar obowiązków nie mógł go przygnieść, zaś nestorski tytuł w jego rodzie zawsze będzie trzymał sir Dagonet jako odwieczny element spójności wszystkich krewnych. Jeszcze nie osiągnął nic własnymi wysiłkami, ale miał ku temu szanse. Wpływy jego rodu sięgały nie tylko trzech hrabstw pozostających pod pieczą Bulstrode’ów, ale również Londynu, gdzie prowadzili interesy. Stale rozwijał swoje ekonomiczne zdolności, dzięki nim mógł pomnażać rodowy majątek, jak również swój osobisty. Pieniądze potrafiły kreować rzeczywistość, burzyć przestarzałe mury, stawiać nowe, decydować o cudzych losach, nawet kończyć żywoty.
Nie wierzył, aby mógł kiedykolwiek zdobyć pełne zaufanie Melisande, ale przynajmniej nie odbierała go jako nudnego czy pozbawionego kultury. Tak przynajmniej sądził, skoro wyrażała chęć prowadzenia z nim niezobowiązujących rozmów. Wystarczy, że powie o nim kilka pozytywnych zdań, bo doskonale rozumiał, że nigdy nie nadstawi za niego karku, kiedy stanowił dla niej raptem parę chwil rozrywki. Ponownie szacowała jego wartość, skorzystała z możliwości podważenia tego ile kryje się w nim chęci sięgania po swoje.
– Wówczas nie miałem wystarczająco odwagi, aby stanąć w szranki. Zdążyło minąć kilka lat od naszego pierwszego tańca, dorosłem i zmądrzałem. Mam nadzieję, że w przyszłości pokażę się z lepszej strony tobie oraz kolejnej lady Bulstrode – wypowiedź mogła uznać za jedną z tych o dyplomatycznej płynności, lecz w jego brązowym spojrzeniu kryła się moc pragnienia stania się najlepsza wersją samego siebie. Nuta powagi wkradła się do głosu i wyprostowała jego sylwetkę mocniej. Udowodni, że nie ma w nim grama tchórzostwa. – Dziękuję za cenną radę, postaram się zachować odpowiedni stosunek do porażek, aby nie pozwalać już nigdy takowym zaistnieć.
Już był bliski uwierzyć, że żaden straszny atak na jego osobę nie nastąpi, ale padła sugestia choroby. Nad wyraz precyzyjny cios, wymierzony prosto w czuły punkt, o którym wiedzy nie mogła posiąść z żadnego źródła – sprawa jego zdrowia nigdy nie opuściła murów Gerrards Cross. W coś innego celowała, dlatego nie objęły go sidła trwogi. Gdyby nie posiadał pośród swych atutów całego rzędu masek budowanych na kłamliwych uśmiechach, prawdopodobnie któryś mięsień jego twarzy drgnąłby zdradziecko. Zachował opanowanie, wciąż miał pełną kontrolę nad własną reakcją, nie dając skruszyć fasady, którą wspierał młodzieńczą buńczucznością pasującą do okazji. – Uznam, że w taki oto sposób życzysz mi zdrowia – odparł bez zająknięcia, dalej racząc ją uśmiechem. – W kwiecie wieku każdy winien na różne sposoby kwitnąć. Pąk najpiękniejszego kwiatu może zostać ucięty, jeśli nie rozwinie się godnie.
Przyjęła jego ramię, prowadził ją do jednej z ław z zachowaniem wszelkich manier, choć jedno czy dwa spojrzenia w tym czasie skupiły się na nich, rzecz jasna szukając potknięcia. – Jakiego niekorzystnego obrotu spraw się obawiasz, milady? – spytał wręcz niewinnie, teatralnie szerzej otwierając oczy z powodu zarzutu co zawisł między nimi, choć nie zmącił on jego kroków. – Nie martw się, nie zamierzam ograbić cię z majątku przy pierwszej grze, to niegodne dżentelmena – dodał śmiało, choć wiedział, że strata materialna była niczym wobec wizji nadszarpniętej reputacji.
Pozostawił ją przy jednej stronie stołu, sam usiadł po drugiej. Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki pudełko z kartami i zgrabnie wyciągnął całą talię, rozkładając je płynnym ruchem w długiej linii na blacie, a potem kolejnym zgrabnym gestem ponownie zagarniając do kupy. Długie palce lorda ewidentnie miały doświadczenie w tasowaniu kart. Jeszcze jedno przetasowanie i zaraz na stole rozłożył cztery asy, a pod nim linię kart w kolorze pik.
– Gier karcianych nie można się nauczyć inaczej niż poprzez praktykę. W pokerze gra się talią złożoną z pięćdziesięciu dwóch kart, od dwójki do asa, trzynaście kart w każdym z czterech kolorów. Kolory mają swoje starszeństwo, w porządku malejącym pik, kier, karo, trefl – w trakcie wymieniania kolorów wskazywał kolory z kolejnych asów, aby Melisande mogła przyjrzeć się znakom na kartach. – Pośród kart także panuje zasada starszeństwa, mamy cztery figury, czyli as, król, dama, walet, od dziesiątki do dwójki – wskazał dłuższy ciąg kart, które wcześniej ułożył zgodnie ze starszeństwem. – Poker ma wiele odmian, zawsze polecam zacząć od pięciokartowego dobieranego, aby zapoznać się z układami kart. W tym wariancie gracze dobierają po pięć kart i wymieniają według własnego uznania te niepasujące, maksymalnie może wymienić cztery karty na nowe z talii. Najmocniejszym układem jest poker królewski, złożony z asa, króla, damy, waleta i dziesiątki w tym samym kolorze. Drugim najmocniejszym układem jest poker, inaczej strit w kolorze, czyli pięć kart w tym samym kolorze, przykładowo od waleta do siódemki.
Oderwał wzrok od kart i spojrzał na nią, na jej twarzy szukając oznak zrozumienia i choćby minimalnego zaciekawienia. Zapewne tylko zdoła wytłumaczyć podstawowe zasady, może zagrają raz czy dwa, póki lady Travers nie poczuje się znudzona lub zmęczona tematem.
and the time comes when we cannot remove them without
removing some of our own skin
Nazwał ją najpiękniejszą - skłamałaby, twierdząc, że poruszło ją to do głębi, przywykła do takich komplementów, w końcu cóż innego mogłoby ucieszyć damę? Do tego taką, z którą nie łączyła kawalera dłuższa relacja? Nicholas nie miał przecież pojęcia, że stoi przed nim nie tylko istota niezwykle urodziwa, ale i utalentowana; artystka, poetka i miłośniczka sztuki. Na bardziej kameralne pochlebstwa przyjdzie jeszcze czas, Cordelia czuła w głębi serca, że jeszcze się spotkają i że ich drogi przetną się niejeden raz. Nie tylko ze względu na pokrewieństwo oraz dojrzałość lady Malfoy, która dopiero od kilku miesięcy poruszała się na salonach samodzielnie, jako czarownica dorosła.
- Intrygujące historie to moja słabość - odparła więc lekko, jasno dając do zrozumienia, że chętnie wysłuchałaby kolejnych opowiastek z bankietów organizowanych przez Nottów. Zwłaszcza takich zawierających sekrety zza kulis, im bardziej pikantne, tym lepiej. Wierzyła, że gdy poznają się z Nicholasem lepiej, ten zaufa jej na tyle, by zdradzić nieco więcej - szanowała jego dyskrecję, nie szastał imionami i detalami na prawo i lewo, mimo to potrafiąc ją szczerze zainteresować. Uśmiechała się do niego promiennie, nie reagując nerwowością, gdy pochylał się nad nią niżej, bliżej, by szepnąć kilka słów przeznaczonych tylko dla jej ucha.
- Lady Adelaide jest niezwykle wspaniałomyślna. Podziwiam ją za to- skomentowała honorowe zachowanie cioci Nott; ona sama na pewno nie wykazałaby się taką łaskawością. Upojony eliksirem miłosnym czy nie, Yaxley sprowadził na szlachtę dziennikarskie zagrożenie, wciągając na salony byle pismaka, łaknącego sensacji. Doprawdy, okropne; dziennikarzyna powinna trafić do modowego więzienia - Parkinsonowie przyklasnęliby temu pomysłowi - a sam arystokrata...Cóż, może nie na banicję, błękitna krew wynosiła go ponad takie kary, ale z pewnością powinien ponieść konsekwencje swej lekkomyślności. Choćby stając się obiektem plotek. Z imienia i nazwiska. Cordelia zapisała w kajeciku umysłu, by skonsultować z Imogen, któż z rodu z bagien mógł paść ofiarą drapieżnej właścicielki ostrego pióra. Na chwilę skupiła się na potencjalnych nazwiskach, lecz nie zmyliła kroku, tańczyła dalej wprawnie i miękko, umiejętnie, nie patrząc nawet pod nogi omijając gęstsze kępy traw, by w żaden sposób nie zakłócić tańca. Kolejne wypowiedzi przyjmowała uprzejmym skinięciem głowy, nie chciała wyjść na jazgoczącą przekupkę, wystarczająco długo prowadziła rozmowę, by teraz móc oddać jej stery Nottowi. Zaśmiała się perliście i potaknęła dopiero, gdy wyznał słabość wobec sal balowych, zgadzała się z nim w stu procentach. - Mam podobną opinię. Taniec tutaj to wyzwanie. Do tego ten mrok i brak stabilnego podłoża - nie mogłam założyć ulubionej kreacji, bo jej dół po pięciu krokach stałby się zielony i wymięty - wyznała szeptem, ucieszona, że nie tylko ona uznaje ten powrót do korzeni za mocno niewygodny. Rozumiała całą idę Brón Tragain, popierała ją w każdym calu, wyuczona odpowiednich formułek przez starszego brata, ale nie mogła się doczekać nadejścia jesieni i zimy. To wtedy sale balowe wielkich posiadłości otwierały się przed gośćmi, a galerie sztuk, opery i balety wypełniały się artystycznymi nowościami. Magiczny świat wracał do życia, rozluźnionego i rozproszonego przez okres lata. To nic, że razem z końcem sierpniowych upałów miała nadejść - powrócić - wojna, Cordelia pozostawała tego błogo nieświadoma, na własnej skórze nie odczuwając przecież żadnych niedogodności. Oprócz przymusowego zesłania do Francji, oczywiście, wierzyła jednak, że ono się nie powtórzy, nie mogła pozwolić sobie na tak długą nieobecność na salonach. - A nam przyszło grać w tych czasach główne role. To takie wspaniałe. I wiąże się z niezwykłą odpowiedzialnością, zwłaszcza dla lordów. Brał lord udział w potyczkach z mugolami i terrorystami? - podsumowała jego wypowiedź poważnie, z emfazą, dodając ciekawe pytanie. Nie rozumiała, na czym konkretnie polegała ta wojna, chciała dać mu więc okazję do pochwalenia się swym bohaterstwem. Ostatnie miłe wrażenie, które pragnęła po sobie pozostawić, zanim muzyka dobiegła końca, a ona dygnęła idealnie, co do cala, dziękując za wspólny taniec. - Zabawa z lordem to prawdziwa przyjemność, obowiązki jednak wzywają - zerknęła przez ramię, przyzwoitka spoglądała na nią nieco niecierpliwie, obok niej zaś kręciło się dwóch kawalerów, zapewne czekających na sposobność do zatańczenia z córką Ministra, by wspomóc swe kariery. Cordelia westchnęła lekko, lecz nie mogła przecież przedłużyć tej przyjemnej konwersacji o jeszcze jeden utwór. - Licze, że niedługo się zobaczymy ponownie, sir. W bardziej sprzyjających konwersacji okolicznościach - uśmiechnęła się do Nicholasa raz jeszcze, po czym puściła jego dłoń, niechętnie, przedłużając dotyk rękawiczki i skóry na tyle, na ile mogła, nie wychodząc na niemoralną. Nie obejrzała się jednak przez ramię, gdy odchodziła, to byłoby za wiele, szła jednak dumnie, ukontentowana i oczarowana zainteresowaniem lorda: zdecydowanie ten wieczór mogła uznać za więcej niż udany.
Nie przejmowała się. Ani tym, co mógł sobie pomyśleć - ani tym, że w istocie mogłaby zachwiać jego uczuciami. Jeśli jakieś do niej żywił - sam sobie winny był własnej bierności. Ona zaś, była nagrodą o którą - jak niezmiennie uważała - należało się postarać. I na ten sposób patrzenia nie wpłynęło nawet aranżowane małżeństwo. Manannan może i w istocie dostał ją, nie stając w konkury, nie zmieniało to jednak tego, że jeśli chciał jej - jej naprawdę - pracę, musiał wykonać sam. Jej też na tym zależało - na nim - z każdym momentem coraz mocniej, nadal jednak tłumacząc sobie wszystko chęcią posiadania siły, którą dzierżył i idącymi za tym dobrami - nie zawsze materialnymi.
Odpowiedź Sophosa sprawiła, że jej usta drgnęły, wydęły się lekko choć mimika nie zmieniła za bardzo, nadal zdawała się uroczo uprzejmie uśmiechać ku niemu - nie kpiąco, nie daj Merlinie. Taktownie i z pełną kulturą. Wysłuchała go w milczeniu, nie odpowiadając od razu. Kącik jej ust drgnął kiedy wspomniał o naturalnym pięknie damy, ale jej spojrzenie pozostało bez zmian. Oczy zmrużyły nawet nie o mikromilimetry.
- Oh, prawdopodobnie może. - odpowiedziała mu, rozciągając usta w zadowolonym uśmiechu. Czasem słowa winno składać się w zdania, nie pytania. Kolejne słowa dźwignęły jej brwi w uprzejmym zaskoczeniu, po którym odrzuciła do tyłu głowę, żeby się zaśmiać.
- Odważnie sobie poczynasz, Shoposie. - powiedziała w końcu nadal rozbawiona. - Ale mów dalej inaczej skora będę uwierzyć, że imponuje ci jedynie moja aparycja i garderoba. - bo to do nich odnosił się w wypowiadanych wcześniej słowach rozbawiony grymas błądził na jej wargach, kiedy wspaniałomyślnie pozwalała dalej obsypywać się komplementami licząc na to, że usłyszy coś, czego jeszcze nie słyszała. Była kobietą, co prawda nie traciła głowy dla kilku komplementów i nie pozwalała sobie na głębsze szaleństwa czy podrygi serca, ale słuchanie superlatywów na swój własny temat było całkiem ciekawą rozrywką. Choć, trudno było się nie zastanowić, jaki cel mógł przyświecać Sophosowi, kiedy ją nimi obdarowywał. Szczerze wątpiła, że istotnie skierował swoje spojrzenie w jej stronę. Jeśli tak - tylko tracił czas, nie była nim zainteresowana. Choć nie ujmowała jego inteligencji sądziła, że nie byłby dla niej większym wyzwaniem. Skromnie, oczywiście, jak zawsze. W końcu była Rosierem. Kącik jej ust drgnął do własnej myśli. Nie mogła się domyślić przecież, że jego działanie pośrednio skupione jest na jej szwagierce. Wszak, nie widziała ich wcześniej razem - a choć Imogen w swoich wymijających i metaforycznych słowach zdawała wplatać coś co jawiło się dla Melisande możliwością ku spoglądaniu cieplej ku któremuś z kawalerów, to niezmiennie posiadała zbyt niewiele informacji, by móc wywnioskować o kim konkretnie mówiła. Nie wstrzymywała słów, nie obawiając się możliwej złości młodego lorda wykorzystując każdą lukę, którą pozostawił - uprzejmie dając mu jednocześnie lekcję tego, na co powinien zwracać uwagę i jak łatwo słowa, można było odwrócić tak, by uderzyły w tego, kto ich używał. Czy była mistrzynią w sztuce dialogu? Nie, jeszcze wiele jej brakowało do perfekcji. Tristan nadal był dla niej wyzwaniem. Był nim też Manannan - ale to, niespodziewanie, ją przyciągało. Momenty w których dyskusja dochodziła do punktu w którym ktoś musiał wywiesić biała flagę, albo zgodzić się na kompromis. Nie zawsze wygrywała, ale też nie przegrywała za każdym razem. Spojrzała na Sophosa unosząc z powątpiewaniem brew do góry kiedy odezwał się ponownie pozwalając by ciemne tęczówki przesuwały się po jego twarzy. Jej brwi zmrużyły się lekko a broda zadarła wyżej, głowa przesunęła na bok.
- A po cóż to, sir, miałbyś pokazywać mi się z lepszej strony? - zadziwiła się uprzejmie - nie łączyły ich zbyt bliskie relacje. A to co o nim myślała tak naprawdę nie miało przecież większego znaczenia. Ale to kolejne słowa mocniej zwróciły jej uwagę mrużąc odrobinę oczy rozchyliła lekko wargi, ale nie wypuściła słów przed kolejnymi słowami płynącymi podziękowaniem. Potknęła lekko głową. - Żeby pokazać się z dobrej strony pannie, którą zamierzasz uczynić własną żoną? - zapytała bo przecież niejako sam do tego odnosił się przed chwilą kiedy obiecywał pokazać się z lepszej strony nie tylko jej, ale i przyszłej lady Bulstrode. Zwracając uwagę Melisande na drugą część tego zdania, dlaczego właśnie teraz o niej wspomniał? Wszak mógł przecież zakończyć swoją wypowiedź na złożonej zaprezentowania się lepiej w przyszłości.
Po raz kolejny odchyliła lekko głowę pozwalając sobie zaśmiać się w rozbawieniu, kiedy płynnie przeszli do tematów zdrowotnych.
- Oh chyba nie każesz damie powiedzieć tego głośno? - odpowiedziała mu, dźwigając kącik ust do góry. - W istocie. - zgodziła się spokojnie, nie ściągając z warg rozbawionego uśmiechu. - Liczę że nadal co jakiś czas będziesz mnie rozbawiał, sir. Więc jako Róża wspomnę jedynie, że dla dobrego kwitnienia należnym jest dobrać odpowiedni nawóz. - tym metaforycznym stwierdzeniem zamknęła i ten temat. Padająca propozycja była jednocześnie w jakiś sposób skandaliczna, ale i kusząca - a w perspektywie planów, które powzięły z Evandrą - a może stworzonego przez jej bratową planu - więcej niż odpowiednia. Nie miała jeszcze czasu poprosić Manannana, żeby zaznajomił ją z karcianymi grami, a okazja pojawiła się przed nią sama w postaci Sophosa.
- Ulga to słyszeć z tych ust, Sophosie. Jednak chyba nie sądzisz, że satysfakcje przyniosłaby mi wygrana w której nie użyłbyś wszystkich swoich umiejętności? - zapytała go, zadzierając lekko brodę, stawiając kroki w kierunku który obrał. Podziękowała mu krótkim skinieniem głowy, wsuwając się na drewnianą ławę splatając dłonie na własnych kolanach obserwując kolejne ruchy których się podejmował. To jak sięgał do marynarki i wyciągnął z niej karty by chwilę później patrzeć, jak rozkłada je na stole i zbiera tasując. Podążała za jego dłońmi, tęczówki zawieszając na kartach rozkładanych na stole w ciszy wsłuchując się w padające słowa, żeby przyswoić sobie i zapamiętać przekazywane jej zasady. Kiedy przerwał jeszcze przez chwilę przesuwała spojrzeniem po kartach, dźwigając tęczówki do góry, by skrzyżować je z tymi jego. - Nie przerywaj, mniemam że to nie koniec. - orzekła brodą wskazując karty. Prostując trochę plecy, brwi zdawały się ledwie odrobinę zmarszczone znacząc się skupieniem i przyjmowaniem kolejnym słów. Słuchając dalszych wyjaśnień padających nad stołem. - Jak rozumiem, nie ma obowiązku wymieniania jakiejkolwiek karty?
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
You will crumble for me
like a Rome.
Powywracane stoły, martwe ciała okryte czarnymi chustami, krzyki, echo skwierczących płomieni i niebo, które wciąż mogło zwalić się im wszystkim na głowy - taki widok zastała po tym jak dotarła za pochodem do miejsca zbiórki, choć nie utrzymała się tam długo na nogach, upadając na kolana obok jednego z wywróconych blatów i kuląc się pod nim, gdy wokół ci którzy przetrwali biegali panicznie w poszukiwaniu członków swoich rodzin, świstoklików, jakiejkolwiek medycznej pomocy. Niektóre dźwięki niosły się głośniej, wzmocnione zaklęciami - być może wydawały polecenia.
Elvira jednak nie mogła skupić myśli na tym mdlącym inferno, wszystko docierało do niej jakby zza szyby, jakby miała watę w uszach. Nie mogła też znaleźć żadnej wygodnej pozycji, siedząc nędznie pod osłoną; każdy najmniejszy ruch potęgował ból, który wydawał się ciasno oplatać całe jej ciało. Jej nogi były niemal zupełnie odsłonięte i teraz mogła w końcu zmusić zamglony wzrok do skupienia się na zniszczeniach. W pierwszej chwili drżący oddech wychodzący spomiędzy jej spieczonych, skrwawionych ust był oddechem ulgi. Po skali cierpienia i widoku eksplodującego krateru spodziewała się czegoś gorszego. Może czarnej spalenizny, wystających kości?
Ale nie, wtedy nie mogłaby iść. Nie mogłaby nawet czuć, bo powyżej pewnej głębokości oparzenia dochodziło do zupełnej destrukcji nerwów.
A ból czuła przecież doskonale.
Nie dała sobie jednak szansy na odpoczynek. Świat wciąż się kończył, wciąż skwierczał, jej blada, perfekcyjna skóra była wściekle czerwona i sączyła surowicą i była przekonana, że już zaczęła odchodzić od ciała. Spróbowała zdjąć buta, ale jej dłonie też były poparzone i zdołała tylko wydusić z samej siebie stłumiony jęk. Przesunęła dłonią po swoim brzuchu, po klatce piersiowej, dochodząc do świadomego wniosku, że tam nic jej nie boli - że kaftan od Marii okazał się wytrzymalszy niż sądziła.
Maria.
Zacisnęła powieki, a potem otworzyła oczy i rozejrzała się wokół. Część ludzi tak jak ona leżała bezładnie przygnieciona obrażeniami. Część ludzi uciekała egoistycznie, a część zostawała by pomóc.
- Maria? - spróbowała, ale jej gardło było zbyt suche, by była w stanie krzyczeć.
Zamiast tego przesunęła zaczerwienionymi palcami po swojej twarzy, nie odnajdując szczęśliwie żadnych krwawych szram, żadnych wgłębień, żadnej odchodzącej skóry. I jej włosy...
Och, Merlinie, jej włosy.
Kończyły się powyżej ramion, były osmalone, lepkie i posklejane i cuchnęły jak wiedźmy palone na stosie. Zaczęła oddychać szybciej i bardziej nerwowo, ale zmusiła samą siebie do tego, żeby na razie zignorować ten problem. Ból wystarczająco ją rozpraszał.
- Cauma Sanavi Maxima - powiedziała cichym, cienkim głosem, przesuwając różdżką nad najbrzydszym oparzeniem nad piszczelą, ale jej głowa była ciężka, myśli splątane i była pewna, że tym razem sama się nie ocali, że może zrobić sobie wyłącznie krzywdę. - Pomocy! - spróbowała więc podnieść głos, choć chrapliwie, żeby zwrócić na siebie uwagę tych, którzy wciąż byli na terenie zrujnowanej uczty.
I przełknęła przy tym dumę, przełknęła cierpką bezsilność.
Primrose Burke powinna być z niej cholernie dumna.
Z posta MG
Elvira: 102/222 (obrażenia tłuczone -30; oparzenia -50*, psychiczne -40) KARA: -30 (+5 do rzutu za splamienie(?));
*nogi i pośladki rana I stopnia - oparzenie I stopnia; ręce ramiona poparzone nieco słabiej, poważnie, ale nie pozostaną na nich trwałe blizny; kaftan osłonił tułw czarownicy; dekolt i twarz lekkie poparzenie
will you be satisfied?
#1 'k100' : 1
--------------------------------
#2 'k8' : 6, 2, 3, 7, 4, 1
Niedawno Elvira przeżyła prawdziwe piekło, omal nie skonawszy w dole, który wrażliwszej osobie mógł się wydawać piekłem. Wyczołgała się z niego sama i znów, próbując uciec od pożaru, została całkowicie sama. Przezornie spróbowała wezwać pomoc, ale zanim to zrobiła—uciekła w stare nawyki, próbując poradzić sobie sama, pomimo świadomości, że w takim stanie łatwo o pomyłki. Że mogła sama sobie zrobić krzywdę.
Serce wciąż mocno pompowało krew, Multon zdawała się rozpalona. Jej dłoń zdawały się gorące, gdy pewniej chwyciła drewno i skierowała różdżkę na poparzoną piszczel...
...nie, to różdżka zdawała się gorąca. Była gorąca, tak rozgrzana, że Elvira omal nie wypuściła jej z ręki—ale nie mogła puścić przedmiotu, jej lepkie palce ścisnęły się w podświadomym, bolesnym skurczu. Elvira miała irracjonalne wrażenie, że drewno topi się w jej dłoni, że rozgrzana różdżka skleja się ze skórą i smaga ciało jęzorami ognia. Zaklęcie powinno działać chłodząco, kojąco, ale Multon zdawało się, że jej własna magia ją parzy. Nigdzie nie zapłonęła iskra, ogień zdawał się fantomowy, ale był wystarczająco bolesny, by sparaliżować bólem wnętrze prawej dłoni Elviry. Żeby wypuścić różdżkę, musiałaby po kolei odgiąć kurczowo zaciśnięte palce. Co gorsza, magiczna energia zgromadzona na czubku różdżki podrażniała i jątrzyła oparzenia na piszczeli. Skóra z nogi zdawała się odłazić, a choć zaklęcie nie uczyniło jej trwalszej szkody niż płomienie—to było wyjątkowo bolesne.
Na okres dwóch tur tracisz całkowicie władzę w dłoni wiodącej - czujesz się jakby była poparzona i jakby skóra skleiła się z drewnem różdżki. Możesz odłożyć różdżkę z pomocą lewej dłoni bądź innej osoby; dopiero wtedy będziesz mogła ocenić, że na dłoni nie masz widocznych obrażeń.
Nawet jeśli jeszcze przed chwilą pozwalała sobie na powolne odchodzenie w objęcia Morfeusza, tak teraz już nic nie sprawi, że ponownie zmruży oko. Dopiero co żegnała się ze współpracownikami, kiwając im ręką z życzeniem spokojnej nocy, schodziła już szerokimi schodami prowadzącymi ku wyjściu z Ministerstwa, kiedy do jej uszu dotarł alarm; nie dla jednego, nie dwóch ratowników - wszystkich.
Niedawno tu była, zaledwie kilka dni wcześniej przechadzała się leśnymi ścieżkami, witała ze znajomymi, pozwoliła nawet namalować się jednemu z artystów na drewnianym moście. Pomówiła z przyjacielem, odkurzyła dawną, nie do końca rozwiązaną znajomość, jaka wyprowadziła ją z równowagi — swoista sielanka. Teraz teleportując się do zapamiętanego miejsca, natychmiast walczy z równowagą, kiedy stopa omsknęła się do jednej z zapadni. Spomiędzy kobiecych warg wydarło się przekleństwo, które zginęło w fali dochodzących zewsząd głosów. Wołanie rozlega się z każdej ze stron. Zawodzące jęki zagłuszają szalejące w piersi serce. Rozwarte szeroko powieki starają się ogarnąć teren wypadku, nawet nie próbuje dociec, co też się tu stało, choć ta wiedza przydałaby się do ustalenia poziomu szkód. Niestety żaden z leżących w okolicy rannych nie zdawał się być na siłach, by wyartykułować, co jest z nim nie tak.
Po szybkiej interwencji przy dwóch młodszych kobietach o rozległych oparzeniach i przetransportowaniu ich do szpitala wraca znów na teren pobojowiska. Dochodzi do wniosku, że musi rozpocząć selekcję i chwytać się tych, którzy rzeczywiście mają niskie prawdopodobieństwo przeżycia.
- Jestem ratowniczką, weź głęboki oddech i powiedz mi, co się dzieje? - rzuca zwyczajowym hasłem, jakim traktuje niemal każdego ze swoich pacjentów. - Możesz się ruszyć, chodzić? - Pochyla się nad kobietą, którą wynajduje wyłącznie po wystającej zza mebla zakrwawionej nodze. Skręca się z bólu, co znaczy, że nadal żyje. - Cauma sanavi maxima - wymierza różdżkę w nogę czarownicy, bo ta pokryta jest jednym wielkim pęcherzem, a od czegoś wypadałoby zacząć. Rozległe na jej ciele oparzenia nie są niczym dla Zabini nowym. Zdążyła przywyknąć do beznadziejnych przypadków, skóry odchodzącej od kości, lejącej się i wsiąkającej w ziemię posoki, wykrzywionych w cierpieniu twarzy. Jeszcze parę lat temu załamywała ręce, nierzadko tłumiła w sobie emocje, zaciskała uporczywie powieki, nie chcąc dopuścić, by choć pojedyncza łza rozpoczęła wędrówkę wzdłuż policzka. Taka oznaka słabości nie przystoi, świadczy o słabych nerwach, niezdolności do pracy, o wrażliwości, jakiej winna się wyzbyć na samym początku pracy. Dla skupionej na krzywdzie innych Merji nie był to łatwy proces. Przez długi czas wracała do Theo zalana łzami, wypłakując się w jego ramię przy każdym cięższym zleceniu. Najgorsze były dzieci. Nawet jeśli odznaczały się skrajną głupotą, sięgając po nieznane dotąd magiczne zaklęcia, tak obserwowanie ich pokiereszowanych ciał wystawia cierpliwość na próbę.
#1 'k100' : 85
--------------------------------
#2 'k8' : 8, 6, 3, 3, 1
Jej spojrzenie jednak błądziło, obraz wciąż zamazywał się w oparach dymu i nie poczuła znajomego podmuchu chłodu. Zamiast tego z jej ust wydarł się syk, jej dłoń rozpaliła się bólem większym niż tylko z powodu powierzchownych oparzeń i kiedy impulsywnie spróbowała puścić różdżkę zdała sobie sprawę, że jej mięśnie są napięte i sztywne, jak spetryfikowane. A jej różdżka się spala.
- Nie, nie, nie... - zaczęła szeptać pod nosem, bo to się po prostu, kurwa, nie mogło dziać. Nie jej. Ile jeszcze miała dzisiaj wytrzymać?
Jej nogi pulsowały bólem w rytm przyspieszonego bicia serca, krew skapywała po rozpalonych ranach wprost na trawę. Musiała też się pomylić i krwawić z twarzy; chyba, że to łzy były tak gorące?
Otarła policzek lewą ręką.
Och. Jednak łzy.
Jej szczekające wezwanie o pomoc spotkało się szczęśliwie z błyskawiczną odpowiedzią i widząc pochylająca się nad nią kobietę niemal odzyskała kontrolę nad nerwami. Niemal.
- Weź ją, weź ją, weź ją, proszę cię, zabierz ją! - wcięła jej się w słowo jeszcze zanim zdążyłaby zapytać o cokolwiek. Jej głos był chrapliwy i nieco niezrozumiały, ale wyciągnięta ręka, zajęta spazmem dłoń i drżące wokół różdżki palce powinny sugerować co ma na myśli. - Nie uszkodź jej, nie uszkodź! - dodała jeszcze, nieco głośniej, a potem zmarszczyła brwi.
Ratowniczka. Chyba ją kojarzyła, powinna przynajmniej, ale czując wciąż popiół w ustach, swąd krwi, spalenizny i szorstki dotyk reszty włosów na karku nie była w stanie sięgnąć tak daleko w odmęty wspomnień.
- Co się dzieje? Prawie spłonęłam, to się dzieje! - odgryzła się z irytacją, zbyt wrogo, więc zaraz wzięła głębszy, uspokajający oddech. - Nie wiem, czy jestem w stanie wstać, mam wrażenie, że jestem poparzona wszędzie poza tułowiem, kaftan jest ze specjalnej tkaniny. Najgorzej jest z nogami, nie wiem czy... nie wiem czy w-wstanę - Zacisnęła zęby, bo zabrakło jej oddechu w kolejnym spazmie bólu. - Nie mogę ściągnąć butów, nie wiem jak źle jest. Ale pewnie źle. - Jej skórzane botki przetrwały, ale stopy z pewnością były tak samo poparzone jak łydki. I gdzie się podziały jej pończochy? Och, tak, te ciemne punkty to przecież nie spalona skóra tylko bawełna stopiona z oparzeniem. Na samą myśl pieczenie stało się jeszcze dotkliwsze. Nie uroniła już jednak więcej łez, nawet półnaga i piekielnie ranna trzymała się resztek godności. - Jestem uzdrowicielką - podkreśliła, kobieta powinna mieć tego świadomość i niczego nie spartaczyć. - Zabierz mnie do Munga - poprosiła już ciszej, bo choć meteoryty nie skończyły spadać na ziemię i bała się wyjść spod swojej osłony, wiedziała też świetnie, że jej rany są zbyt poważne, by leczyć je w warunkach polowych.
Elvira: 100/222 (obrażenia tłuczone -30; oparzenia -38*, psychiczne -54) KARA: -30
will you be satisfied?
- Grzechem by było, gdyby interesujące historie nie trafiały do odpowiednich uszu - szepnął w odpowiedzi starając się jednocześnie przekazać, że jest dobrym partnerem do plotkowania, a jednocześnie nie powiedzieć wprost, że jest plotkarzem. Przecież arystokracie nie wypadało plotkować – to, że wszyscy to robili to całkiem inna sprawa.
– Tak, zdecydowanie – odpowiedział kompletnie bez przekonanie. W końcu dobrze wiedział, że gdy przyjdzie odpowiedni moment, to ciotka wykorzysta te nagromadzone przez lata plotki, w taki sposób, żeby rodzina wyszła na tym jak najlepiej politycznie. Była swoistą obyczajową policją i sam bałby się jej podpaść. A gdyby po tym jak podpadnie zakopała sprawę pod dywan, jeszcze bardziej bałby się, kiedy pod ten dywan zajrzy. Prawdziwa salonowa lwica.
– Przyznam się, że cieszę się, że Panna to mówi. Bo nie zauważyłby jakichkolwiek problemów, a po mnie zapewne widać niewygodę tego podłoża – tak, zdecydowanie lepiej czuł się na sali balowej niż w lesie – ale czy rzeczywiście było to widać? Jadnak do pewnego stopnia był wprawiony w nie do końca sprzyjających warunkach do tańca.
Zawahał się słysząc kolejne pytanie. Nie mógł odpowiedzieć, że obserwował wojnę z bezpiecznej perspektywy. Przecież zdecydowanie nie zaimponowałby w tym Pannie Malfoy, a wręcz przeciwnie. Po chwili namysłu spróbował wybrnąć z tego trudnego dla niego pytania.
– Nasze pochodzenie nakłada na nas niezwykłą odpowiedzialność. Nie miałem jeszcze okazji uczestniczyć w starciach bezpośrednio, ale zapewne nie obejdzie się bez tego. W końcu honor wymaga opowiedzenia się po słusznej stronie – starał się odpowiedzieć na tyle wymijająco, żeby nie wyjść na ostatniego tchórza.
- M'lady, mam nadzieję, na kolejne rychłe spotkanie – skłonił się na pożegnanie i odprowadził wzrokiem Cordelię. Właściwie dawno nie czuł tego, co teraz. Młoda dama wydawała mu się chodzącym ideałem.
/zt
Strzępki wspomnień gdzieś kołysały, daleko i szarawo niczym poranna mżawka. Gdy do niej kierowano się personaliami, ona nieświadoma widziała jedynie kontury dalekich person i jeszcze dalszych słów. Pomimo tego, obdarzała spotkanych rówieśników dozą delikatnego, nieskwapliwie skromnego uśmiechu. Nie była w tym nachalna czy przerysowana, raczej szczędziła na co dzień blasku niesionego dziedzictwa — jak każdy, nawet księżniczką z najwyższych murów wyimaginowanego zamku, pragnęła odrobinę swobody. To właśnie mogli jej podarować, a gdy umysł cieszył się swawolą i ciepłem festiwalowych uniesień, była ku temu bardziej skora niż zwykle. Może nie powinna, szczególnie gdy z krótkich momentach przebywania pośród ludzi, poprosiła o dozę bycia 'na osobności' w ramach matczynego zaufania; może nie powinna, ale słowa Jimmiego i znajomość personaliów, jak również krótkie zapewnienie Marii przekonały ją, że gdy Margaret obwieściła konieczność powrotu do domu, to ona udała się wraz ze swoją pchłą szachrajką (potocznie określaną psem) w stronę serca lasu. Naturalnym gestem znalazła się bliżej drugiego z chłopców, czujnym okiem spoglądając na słodką Marysię i jej towarzysza, którego twarz majaczyła jej podobnie daleko, co jego kolegi. Cudem swoistym był fakt, że w ogóle ich skojarzyła, gdy przed oczyma młodziutkiej półwili zwykły przewijać się setki zainteresowanych twarzy. Niekiedy wyciągano ją z bibliotecznego półmroku, w przyjacielskim geście stawiano na środku grupy znajomych i choć potrafiła stworzyć wokół siebie wianek zainteresowanych, niczym słońce w kopernikowskim poglądzie na Układ Słoneczny, to w tym geocentryzmie było coś męczącego. Gdy wymagano od niej uwagi, ofiarowywała ją w niedomiarze; pozostawiała niedosyt, karmiąc sowicie tych, którzy w ogólnym rozrachunku byli przydatni. Zdarzyło się więc raz czy dwa, że obdarzyła któregoś z panów krótkim uśmiechem podziękowania, gdy na zajęciach z alchemii bała się w ogóle podejść do kociołka (kociołki prychały paskudnymi tworami, przecież jakby jej coś takiego plunęło na twarz, to by była brzydka jak ropucha).
— Jeśli ci się uda, Maggie, to wróć do nas! — Odkrzyknęła, gdy ruszając z resztą w stronę ognisk, odwróciła się na krótki moment w stronę oddalającej się od nich czarownicy. Nie przepadały za sobą, ku temu powodów było wiele, ale nawet spowita złośliwością i półwilą, przerośniętą dumą Imogen, potrafiła czasami po prostu, kolokwialnie, zluzować. Mieli się bawić i choć w jej świecie kryło się to za bogatymi murami, w odmętach drogich alkoholi i sowicie zastawionych ław przepełnionych
— Nie miej jej tego za złe! — Gdzieś w międzyczasie zdołała nachylić się, podpierając dłoń o jego ramię, w stronę Jimmiego, niejako tłumacząc wroga, a z drugiej strony tłumacząc dawną przyjaciółkę. W ich świecie, bo ten świat nadal dzielił się na ichniejszy i tamtejszy, ciężko było o swobodę decyzji i podjętych kroków, szczególnie gdy nie niosło się w sobie krwi morskich wyjadaczy, którzy nade etykietę stawiali sobie zaufanie i przemierzanie własnych granic. I choć ten gest wydawać by się mógł słodkim, niewinnym i iście koleżeńskim, to stawiała swoiste rogi, gdy po cmoknięciu i przywołaniu na powrót do siebie psa, wyprzedziła w kilku krokach szybszego truchtu bruneta, na powrót obracając się w półkroku. Spojrzenie rozkwitło nie tyle kokieterią, ile nutą zadziorności, a zmarszczony nos spotęgował roszczący sobie miejsce uśmiech w kąciku warg.
— Ale skoro tak kwapisz się do tańca, to pokaż, na co cię stać. — Niski z natury głos przybrał gardłowej barwy, zwieńczony pomrukiem na końcu ostatniej głoski. Przerzuciła ostatni kosmyk włosów za ramię i to przez nie wejrzała na idącego nieopodal chłopca, aby w umiejętnym geście zgrywania się, obejrzeć za psem i na powrót cmoknięciem zmotywować go do biegu, w którym i ona podążyła za biegnącą Marią i Marcelem. Skoro zainteresowanie wykazywał w kierunku lady Burke, winien teraz zrekompensować się w imię będącej tu towarzyszki, a grana obojętność mogła to jedynie spotęgować. Na pozór nie rozejrzała się za nim, wcale nie spoglądała, czy ten biegnie również, ale jednak oczekiwała tego i w otoczonej pychą naturze żywiła głębokie poczucie, że to on winien się postarać, gdy łaskawie zdecydowała się podążyć razem z nimi.
Nawet już sama przed sobą nie próbowała wmówić sobie chęci jedynie zabawy; czyny zabarwione złośliwością smakowały tym lepiej, im częściej spoglądała na drugiego, ale pierwszego — skoro nie pamiętała imienia, to określiła go mianem pierwszego, bo liczy się od wolnych, wiadomo — z krótką dozą niewypowiedzianej gry, jak gdyby trzepot rzęs był jedynie wstępem do prawdziwych intencji
Gdy wreszcie, na sekundę, udało jej się zdobyć bliskość Marii, zatrzymała ją w miejscu, kładąc swą dłoń na talii, aby szepcząc do ucha zza pleców, owiać i dziewczęcą szyję krótkim podmuchem ciepłego oddechu i zapachu skrytej w perfumach morskiej bryzy.
— Ślicznie wyglądasz. — Nic bowiem nie działało na kobiecą pewność lepiej, niż — nie męskie — a kobiece, szczere słowo. Tym samym dała jej przyzwolenie, błogosławieństwo, ale i przyjacielskie wsparcie, które w niej właśnie Marysia poszukiwała.
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
Praca w terenie przyzwyczaja do różnorodnych, nierzadko zaskakujących sytuacji. Pacjenci potrafią zadziwić, zdziałać cuda, jeśli chodzi o przekonanie uzdrowiciela co do swojego zaskakująco dobrego, albo niesamowicie trudnego położenia. Każdy lubi popadać w skrajność, tracąc resztki trzeźwości umysłu. Zabini musi wspiąć się na wyżyny cierpliwości i zebrać się w sobie, aby dać sobie z nimi radę. Lata doświadczenia pozwalają się oswoić i nabrać dystansu, a to jest najbardziej istotne w podobnych sytuacjach.
Z początku dziwi ją nieco zachowanie blondynki, ściąga jasne brwi, by zaraz bez większego namysłu przyjąć różdżkę od czarownicy. Początkowo próbuje ją zwyczajnie wyszarpać, jednak zaciśnięte kurczowo palce to uniemożliwiają. Merja pospiesznie wsuwa własną różdżkę do ust, nie chcąc odkładać jej na brudną ziemię, po czym siłą odgina opuszki Elviry, wysuwając zeń rzekomo przeklęty przedmiot. Pochwycona w cienkiej skórzanej rękawiczce zdaje się być najzwyklejszą różdżką w świecie, nie zaś czymś rzeczywiście parzącym w dłonie. Z bólu ludziom mogą się różne rzeczy wydawać, kwituje tylko w myślach, nie zamierzając dociekać skąd ta dziwna reakcja, najpewniej wywołana zwyczajnym szokiem.
- Już, mam ją - zapewnia mocnym tonem, mając nadzieję, że to ją w jakiś sposób uspokoi. Różdżkę kobiety wsuwa za pas, by zarówno ta miała ją w zasięgu wzroku, jak i żeby nie krępowała ruchów podczas czynienia pomocy. Zwróci jej ją później, kiedy emocje nieco opadną.
Uzdrowicielka, wybrzmiewa z ust jasnowłosej, a Zabini już przeklina w myślach. Tacy są najgorsi, doskonale wiedzą, co im dolega i jak należy im pomóc. Chętnie rzuciłaby, że skoro tak, to niech leczy się sama, ale zaciska tylko zęby, odganiając natrętne myśli. Jest na służbie, wykonuje zlecenie dla Ministerstwa, a każdy kolejny uzdrowiciel w czasie wojny jest na wagę złota. Mrużąc oczy próbuje dostrzec na jej twarzy cechy szczególne, które pomogłyby w zidentyfikowaniu kobiety. Przez kurz na policzkach oraz liczne poparzenia nie jest to możliwe, jednak coś Merji podpowiada, że mogą się kojarzyć ze szpitala - może z kursu uzdrowicielskiego? Nie to jest jednak teraz ważne.
Cierpliwie wysłuchuje słów Elviry, od razu przenosząc część uwagi na jej sylwetkę. Rozległe poparzenia nie pozostawiają żadnych wątpliwości, że należy zająć się nimi od razu. Nawet nie chce sobie wyobrażać bólu, jaki ta przeżywa, najpewniej będąc na granicy wytrzymałości.
- Paxo horribilis - pada kolejna inkantacja, tym razem, aby pozwolić kobiecie odetchnąć choć nieznacznie. Przeżywany przez nią ból zakrzywia jej trzeźwy osąd, a skoro jest uzdrowicielką, mogłaby podsunąć konkretne rozwiązania, kiedy tylko się uspokoi.
- Zaraz się przeniesiemy - godzi się ze skinięciem głowy, jednak jej wzrok przesuwa się po ciele czarownicy, chcąc ocenić ryzyko transportu. - Muszę się tylko upewnić co do twojego stanu. Mówisz, że to poparzenie? - Pytanie retoryczne nie wymaga odpowiedzi, ale Merja z doświadczenia wie, że rozmowa z pacjentem pomaga rozproszyć jego myśli, by samemu zająć się tym, co ważne. - Zaraz się tym zajmiemy. Cauma sanavi horribilis - pada kolejne zaklęcie, a zaraz po nim następne, niestety żadne niewywołujące zamierzonych efektów.
| Paxo horribillis udane, leczone obrażenia: 15+Lx2 = 30
Cauma sanavi horribilis nieudane I, nieudane II
— Sam nie wiem — westchnął krótko, ale wyraźnie nieszczerze. — Wedle tradycji za tak bohaterski czyn należy się kawalerowi taniec. Odmowa przynosi pecha obojgu, a to twoja przyjaciółka, lady Travers, zechcesz więc zdjąć z nas widmo rychłego nieszczęścia? — odparł cicho, melodyjnie, a głos miał śpiewny i teraz za sprawką narkotyków, bijący pewnością siebie i odwagą. — Oczywiście dla dobra przyjaciółki, igranie z losem to niebezpieczna zabawa. — zachęcił ją, choć już częściowo się zgodziła; ruszyła z nimi, decydując się dołączyć. Musiał jednak to usłyszeć, zgodę na taniec, o który prosił. Ruszyła prędzej, obracając się tyłem w stronę drogi. Od razu zerknął pod jej nogi, bo polana była pełna trawiastych kęp, o które mogła się potknąć, ale cofała się z gracją, upadek byłby nieprawdopodobny. Złapał jej spojrzenie w mig, czując jak puszczona przez nią iskra przeskakuje na niego i pod postacią drepczą przemieszcza się wzdłuż jego kręgosłupa. Wyszczerzył się szeroko, zawadiacko, lekkim skinięciem głowy przyjmując jej wyzwanie i jej odpowiedź na jego wcześniejsze pytanie. Późniejsza nonszalancja, była podjudzeniem do działania. Nie wiedział skąd to wiedział i dlaczego to rozumiał, bo nie był biegły w tej sztuce, ale podążał dziś za instynktami, a ona wodziła go za nos skutecznie i umiejętnie. Ruszył więc za nią biegiem i choć mógłby ją pewnie prześcignąć, trzymał się tuż za nią, aż do samego końca, z dziwną przyjemnością prześlizgując się po jej sylwetce, kiedy tylko nie patrzyła.
Dzień się kończył, a przedostatnia noc festiwalu powoli rozpoczynała, co widać było po leniwie zbierających się wokół ognisk gościach. Nie znał tych twarzy, żadna z nich ni wydawała się nimi zainteresowana — zajęte były rozmową, piciem, żartami. Ognisko płonęło już wysoko, a ogień przyjemnie lizał skórę, kiedy się zbliżyli. Czuł jego ciepło, które za parę chwil przeobrazi się w pot roszący kark i skronie podczas skocznych tańców. Spojrzał na grajków z celtyckimi instrumentami, słysząc, że melodia dobiega końca, zaraz zacznie się następna. Stanął przy przyjacielu na ułamek chwili, trącając go barkiem.
— Wygrałeś — mruknął cicho, tylko do niego, patrząc niemalże obojętnie w tańczące płomienie.— A może to jednak ja? — spytał nieco głośniej, obracając się na palcach w obrocie i łapiąc jego spojrzenie z łobuzerskim uśmiechem. Zatrzymał się przed Imogen i ukłonił się nisko. Nie znał zasad ukłonów i nie wiedział, jak czynić to prawidłowo, ale niski ukłon zawsze był grzeczny, a szeroki uśmiech i nonszalancki ruch dłonią wprowadził w jego pozę nieco teatralności, odrobinę swawoli. — Pozwolisz, lady Travers?
Marcel chwilę wcześniej zachęcał ich do tańca; do walca się jednak nie przymierzał. Korzystając z krótkiej pauzy grajków wyciągnął dłoń, pragnąć uchwycić tę należącą do jasnowłosej piękności. Cokolwiek zagrają, cokolwiek to będzie, porwie ją w rytmie tańca prosto z serca.
— Jeśli będę musiał zwolnić, upomnij mnie. Przy tobie łatwo się zapomnieć — wyznał jeszcze, ciszej, choć zapewne i Maria i Marcel mogli usłyszeć to bez problemu.
| rzucam na wybór piosenki
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
'k15' : 6