Serce lasu
Mimo setek dyrektorskich, policyjnych oraz prokuratorskich zakazów, nakazów, pouczeń, listów i odzewów, w okolicy wciąż znajdują się mugole, którzy w poważaniu mają owe przestrogi, spragnieni łyku adrenaliny. Przepis ostrzegający przejezdnych przed pobytem w lesie głupim nie jest; ma swoje podstawy w logice. Nikt, kto ma w głowie choć kroplę rozumu, nie odważy się zajść tak daleko: ku samemu matecznikowi, gdzie kryją się niebezpieczeństwa, jakich wielu nie jest w stanie sobie nawet wyobrazić.
Olbrzymie, szerokie korony wysokich drzew kryją niebo, skutecznie blokując napływ światła, tak za dnia, jak i w nocy, pogrążając okolice w złowrogiej ciemności. Panuje tutaj niewyobrażalna wręcz cisza, a powtarzane przez leśnika legendy, traktują o straszliwych, krwiożerczych bestiach z piekła rodem; wilkach, jaszczurach, potwornie długich wężach, monstrualnie wielkich pająkach...
Równie niemądre zwiedzanie tych lasów wydaje się czarodziejom, choć trudno ukryć; jest to dobre miejsce dla mugolaków, charłaków i innych brudnej krwi, którzy poszukują schronienia.
Waltham Forest wypełnił się gwarem, muzyką i śpiewem. W samym jego środku uczestnicy święta Brón Trogain mogą bawić się do białego rana. Każdego wieczoru gościom przygrywają grajkowie wykonując przy pomocy celtyckich instrumentów aranżacje współczesnych, rytmicznych szlagierów i choć początkowo na na miękkiej trawie, przebierają pojedyncze pary, już po północy leśny parkiet między drzewami pełen jest żądnych rozrywki czarodziejów.
Lista przebojów Kotła - dołączając do tańców współczesnych na parkiecie, jedna postać z pary może rzucić kością k15 na wybór piosenki:
1: "Incendio w moje serce"
2: "Miłość miłość w Warwickshire"
3: "Mugolskie świnie"
4: "Dziewczyna goblina"
5: "Pocałunek półwili"
6: "Ona czuje galeony"
7: "Świstoklik z napisem dom"
8: "Ministra brygada" (znane również pod tytułem "Auuuuu - Wilkołak w Londynie!")
9: "Kocham cię jak psidwak"
10: "Mniej słów, więcej magii"
11: "Rozpalmy różdżkami Anglii blask"
12: "Jesteś moim pufkiem"
13: "Skocz, krocz i kręć"
14: "Wyrwałem ją z mugolskich rąk"
15: "Niuchacza szał, zaklęć błysk"
Przy drewnianych ławach zbytych tuż obok podestu gra się w czarodziejskiego pokera lub gargulki. Kilku śmiałków już pierwszego dnia festiwalu bliżej godzin porannych zawiesiło na jednym z drzew tablicę do darta, skrzętnie ukrywając ją zaklęciami kamuflującymi przed służbami porządkowymi. Każdy chętny może dołączyć się do zabawy.
Nieopodal ław ustawiono kilka mis ze złotymi jabłkami, które należy wyłowić za pomocą ust i zębów. Każdy gość może podjąć się próby wyłowienia jednego jabłka dziennie. Owoce są jedynie magiczne pozłacane, ale jeden - wyjątkowa nagroda - jest wykonany z prawdziwego kruszcu i zmiękczony zaklęciem w taki sposób, że do czasu wyłowienia wydaje się zwyczajnym jabłkiem.
Złote jabłka - na wyłowienie ustami złotego jabłka należy poświęcić jedną turę (post) w wątku, próby można podjąć się raz w trakcie Festiwalu Lata. Podczas wyławiania jabłka należy rzucić kością k100.
1-99 - brak efektu
100 - wyłowiłeś/aś prawdziwe złote jabłko! Możesz zalinkować post w temacie komponenty magiczne aby do Twojego ekwipunku dopisano komponent złoto; albo spieniężyć jabłko w Banku Gringotta za 100 PM (zalinkuj post w skrytce).
Każdy poziom biegłości szczęście obniża ST losowania złotego jabłka o 1 oczko (99 dla poziomu I, 98 dla poziomu II, 97 dla poziomu III).
Żona gajowego, pasjonatka rękodzieła artystycznego, przygotowała zabawę w ciuciu-wiedźmę, w którą można zagrać każdego wczesnego wieczora przed rozpoczęciem tańców na jednym z podestów. Zasady znają wszyscy — wystarczy z zasłoniętymi oczyma uderzać kijem w pustą kukłę w kształcie trójrękiego mugola ze świńskim ogonem. W tym czasie, rozgrzewają się grajkowie, codziennie na rozpoczęcie grając nowy hit "Mugolskie Świnie", który tak opisuje anatomię niemagicznych. Czarodzieje mali i duzi z upodobaniem ustawiają się w kolejce by wyładować się na ubranej w dżinsy i flanelową koszulę kukle. Po rozwaleniu mugola, wypadają z niego owinięte w kolorowe papierki Fasolki Wszystkich Smaków. Co noc pojawia się nowy "mugol" o równie interesującej anatomii, zaprojektowany przez Elisabeth Wilkes.
Ciuciu-wiedźma - każda postać może podjąć się rzutu na sprawność (do rzutu dodaje się podwojoną sprawność), stosując się do mechaniki celowania na oślep.
W przypadku czarowania w sytuacji pozbawionej widoczności (całkowite pozbawienie zmysłu wzroku, całkowita ciemność, niewidzialny przeciwnik, który w jakiś sposób zdradza się obecnością, np. dźwiękiem kroku lub promieniem rzuconego zaklęcia) postać otrzymuje karę -80 do rzutu. Karę tę niweluje bonus przysługujący z biegłości spostrzegawczości (+30 czyli łącznie -50 za poziom II, +60 czyli łącznie -20 za poziom III, +100 czyli łącznie +20 za poziom IV).
ST 40 - kukła od razu rozpada się na kawałki, wypadają z niej Fasolki Wszystkich Smaków, których smak można losować zgodnie z mechaniką. Fasolek nie można ze sobą zabrać w kieszeniach (po drodze zjedzą je dzieci, które dojrzały zdobycz) ale na miejscu można je jeść bez ograniczeń.
ST 25 - mocny i udany cios, ST uderzenia mugola dla kolejnej postaci w wątku spada o 15
ST 15 - lekki i udany cios
poniżej 15 - cios chybiony
W kukłę można uderzać do skutku w trakcie jednego wątku, z uwzględnieniem czasu oczekiwania w kolejce.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wzdycha z ulgą, gdy chłodne palce uzdrowicielki radzą sobie z jej własną, pokurczoną dłonią. Dotyk czyjejś niesparzonej skóry jest właściwie przyjemny, ale nie jest w stanie skupić się na nim we własnym bólu. Jej spojrzenie podąża łapczywie za różdżką, doszukując się jakichkolwiek oznak osmalenia lub pęknięcia. Nie widząc jednak nic wzdycha po raz kolejny i zaciska zęby, by powstrzymać cisnący się na usta złośliwy komentarz na widok swojej różdżki przy czyimś pasie. Równie dobrze mogłaby jej wyrwać serce albo zabrać...
W przypływie paniki unosi rękę do własnej piersi i odnajduje na niej odłamek zawieszony na srebrnym łańcuszku; jakimś cudem cały, wiecznie obecny, chłodny. Ostatnia łza spływa po jej policzku, a potem marszczy nos, próbując zamknąć te wszystkie emocje, to cierpienie, gdzieś głęboko wewnątrz siebie. Musi przeżyć, musi się dostać do miasta. Popłacze sobie później. Sama. A najlepiej wcale. Z pewnością nie będzie już panikować, kiedy zagrożenie minie, prawda?
Gdzie była Maria?
- Nie wsadzaj różdżki w zęby, co robisz... - mamrocze z nieokreśloną frustracją, bo z opóźnieniem dostrzegła co ratowniczka zrobiła z własną, żeby jej pomóc. Co to za zwyczaje... Posłusznie wyciąga jednak ręce i odwraca przedramiona do góry, by pozwolić jej ocenić zakres obrażeń. Kiedy próbuje poruszyć nogami, z jej ust wyrywa się tylko kolejne zwierzęce warknięcie. - Kurwa. - Jak boli.
Czy na pewno przeżyje taki szok? Ile już utraciła płynów z osoczem? Czy czołgając się po ziemi w jakimś pieprzonym lesie nie złapała już zakażenia? I ile tak naprawdę pozostanie jej blizn? Te wszystkie myśli kłębią się na fali bólu i chyba zaczęłaby hiperwentylować znów, gdyby nie silne zaklęcie, które na najbliższe chwile zwolniło jej procesy myślowe i otuliło myśli watą. Nawet jej serce zdawało się teraz bić wolniej. To dobrze.
- A wygląda ci na coś innego? - Odgryza się, choć ze znacznie mniejszym zapałem. Nie jest już tak zirytowana, ale niepokój i złość nadal czają się pod powierzchnią fałszywego spokoju. Wyciąga dłonie i próbuje złapać ratowniczkę za ramię, podeprzeć się na jej ręce i podnieść, ale uginają się pod nią nogi. Świetnie. Nie jest w stanie jeszcze wstać, ale instynktownie też odsuwa się spod kolejnych zaklęć ratowniczki; może to właśnie te ruchy tak kobiecie wszystko utrudniają. - Wiesz chyba, że pokrycie nieoczyszczonych ran nową skórą pozostawia brzydsze blizny? Chyba was tego jeszcze uczą? - pyta sarkastycznie. W tym momencie nie ma sił trzymać w ryzach własnej paskudnej natury, tej najprawdziwszej, najbardziej surowej. Potem może będzie tego żałować; może będzie jej wstyd. Może nie. - Oczyść je i lekko nadlecz, żeby przestały mi przez nie uciekać jony z osoczem, bo się odwodnię. I znieczul najlepiej. Rzuć potem Ferulę. Rekonstrukcję zostaw uzdrowicielom - poinformowała ją nieco spokojniej, próbując za wszelką cenę, choć ledwo, zachować profesjonalizm. Ma już na to siły. Zapomniała za to, że w spazmach bólu sama dopiero co próbowała zrobić to co Merja, schładzać i łatać oparzenia bez żadnego przygotowania pola; może to i szczęście, że jej się to nie udało.
Elvira: 130/222 (obrażenia tłuczone -30; oparzenia -38*, psychiczne -24) KARA: -20
will you be satisfied?
Wróżkowy pył szumiał w głowie, coraz intensywniej rozprzestrzeniał się we krwi, przenikał wewnątrz ciała setką przedziwnych bodźców, każdy z nich był inny, choć równie intensywny, czuł chłód letniego wiatru otulającego mokrą skórę, czuł zapach pobliskiego jeziora i zapach palonych ognisk, słyszał muzykę, szczekanie psa, który do nich dołączył, dostrzegł błyszczące złoto włosów obłędnie pięknej Imogen i czuł zapach jej perfum, słyszał też śmiech Marii, tak szczery i czysty, urzekający. Myśli w narkotycznym transie krążyły szybko, nie zatrzymywały się, podążały za podstawowymi instynktami i pragnieniami, a dziś chciał zapomnienia i dobrej zabawy. Wygrał z Jimem zakład już teraz, ale półwila ruszyła za nimi a tyle wystarczyło, by oboje wiedzieli - że w rzeczywistości była to wygrana Jima. Marcel przyglądał się opuszkom drobnych dłoni Marii sunących wzdłuż łodygi kwiatu, delikatnego i przesiąkniętego tym samym typem uroku co ona. Przyjemnie patrzyło się na radosną iskrę w jej oku wywołaną drobiazgiem tak błahym, nie każdy potrafił cieszyć się małymi rzeczami, ze śmiechem obserwował lekkie ruchy ciała, gdy zawirowała w obrotach, wreszcie podążył za nią, gdy wskazała drogę. Nie planował zwiedzać Waltham, nie cieszył się wcale, że tu przyszli, ale być może mylił się i to w Weymouth tracił tylko czas. Nie zdarzyło się tam nic dobrego. Chciał zapomnieć - o ostatnich dwóch tygodniach. O każdym jednym dniu. O każdej jednej chwili. Okpi każdego, kto nazwie minione święto świętem miłości, los nie był aż tak okrutny, by drwić z nich w ten sposób. Nie doświadczyli miłości. Doświadczyli zawodu, zdrady i bólu. Samotności i odrzucenia. Złamania marzeń. Bolesnego powrotu do przeszłości. Nawet fizycznego bólu. Nienawidził się za to, co mu zrobił. Nie chciał o tym myśleć.
- Wydeptali tam trawę bardziej niż tutaj? Niemożliwe - odparł, z chochliczym uśmiechem, podchwytując klimat zdradzonej tajemnicy. Nachylił się nad nią, jakby i on chciał zdradzić jej wielki sekret, choć chyba chciał tylko znaleźć się bliżej. - Zaraz to naprawimy, nie będą się bawić lepiej od nas - zapewnił szeptem, z powagą, miał w sobie mnóstwo energii, dobrej i złej, zamierzał pozbyć się ich obu, a kolano już mu drgało do znajomej melodii, nie potrafił zbyt długo trwać w bezruchu i bez muzyki. - Lubisz jazz? Swing? Rock'n'roll? - Nie znał kroków walca, ani innych dawno niemodnych tanecznych potupajek z głównego ogniska. Kobiety przy nim wydawały się piękne, odległe i niedostępne, ale sprawiały też wrażenie zimnych, nudnych i nieszczęśliwych. - Kim chciałabyś być? - spytał, z uśmiechem ciągnąc jej słowa, choć wiedział, że nie to miała na myśli - lecz jak lepiej poznać człowieka, niż zaglądając w jego marzenia?
Dołączyli do nich, Imogen zgarnęła Marię, on poczuł szturchnięcie Jima, błyszczące spojrzenie prędko pomknęło wpierw ku niemu, potem ku obłędnie pięknemu profilowi Imogen. Zasługiwał na to. Po tych koszmarnych dwóch tygodniach. Zasługiwał. Żeby się wreszcie - tak po prostu - zabawić z dziewczyną piękniejszą od słońca. Nie myśleć o problemach, zatracić się w tańcu, nie myśleć. Nie myśleć, nie myśleć, nie myśleć. Dyskretnie kiwnął na nią głową, ze śmiechem, nie odpowiedział, nie chcąc, by nieszczere intencje dobiegły do uszu dziewcząt; wróżkowy pył w krwi dodawał pewności siebie, pobudzał ciało, rozległy się pierwsze takty kolejnej piosenki, Ona czuje galeony miało lekką skoczną melodię, w sam raz na początek. - Wisisz mi cztery dychy - rzucił na odchodne, bez kontekstu, nim zerwał się, by odebrać Marię z ramion Imogen - starał się nie patrzeć przy tym na półwilę, ale oko i tak mu uciekło - i porwać ją do tańca, szybkiego, skocznego, szalonego i pełnego bezmyślnego szaleństwa, palce prawej dłoni splotły się z jej ciasno, nie pozwoliły jej się wymknąć, lewa niekiedy umykała, obrót za obrotem, podskok za podskokiem, muzyka płynęła dymem ognisk, blaskiem nieba, rosą trawy, płynęła w białych płatkach jej wianka, w złożonych w uśmiechu ustach, w skrzących oczach, w sercu, w ciele, które zapomnieć pragnęło i wreszcie zapomniało, tu i teraz - przez kilka chwil - żyjąc tylko muzyką i radością ulotnej chwili. A świat zwolnił, wróżkowy pył zmieniał percepcję, dźwięki wydawały się intensywniejsze, hałas sąsiednich par głośniejszy, pot skroplił jego czoło, ciało pragnęło więcej, barwy tańczących w obrotach spódnic wydawały się jaskrawsze, uśmiechy szersze i bardziej szczere, zapachy intensywniejsze, spowijająca ją biel bielsza, każdy ruch wydawał się wolniejszy, nie był, w tańcu pędził, pędem płynnym, szybkim, szalonym, rytmem bębnów i lutni, rytmem skrzącego nad ogniskiem dymu.
Czy wiesz, jak to jest, Mario, naprawdę chcieć zapomnieć?
Nie potrafiła przestać się uśmiechać, w szczególności gdy biegli. Czuła się dziwnie wolna, choć tak naprawdę niewiele się zmieniło. Zamiast nosić kwiecistą koronę w dłoniach, walcząc z zawahaniem przed puszczeniem jej na wodę, miała ją teraz na skroniach, kolejny dowód bohaterstwa towarzyszącego jej młodzieńca. Może to jego gest, jego otwartość dała jej tę wolność? Zepchnęła wszystkie strachy, niepewność i smutki gdzieś na bok? A może to fakt, że właściwie byli w tym wszystkim sami — poza psem Imogen, który jeszcze sam był szczenięciem, nikt ich przecież nie pilnował. Mogli więc stać się, kimkolwiek tylko chcieli. Jim, ten sam Jim, którego poznała w niespokojnych okolicznościach w domku na drzewie, właśnie miał tańczyć z jedyną osobą, której Maria kiedykolwiek zwierzyła się z problemów, które zazwyczaj pozostawiała samej sobie. Z prawdziwą księżniczką, jak z bajki. Imogen mogła z kolei wyrwać się na moment z kajdan, które nakładał jej stan, krew urodzenie.
— Naprawdę. Ale myślę, że to zorganizowana akcja — odpowiedziała mu, chcąc dalej brzmieć poważnie, lecz radość, zupełnie pierwotna i niespodziewana, zdawała się z niej niemalże wylewać; do tego stopnia, że nie była w stanie utrzymać powagi, przytknęła dłoń do ust, chcąc zagłuszyć swój chichot. Chciała mu wytłumaczyć, że widziała tamtych w tańcu. Tych, którym nigdy nie dorówna, tylko z powodu tego, kim była jej mama i że w domu nigdy im się nie przelewało. I że tamci tańczyli w tak wyśrubowanych figurach i układach, że powinni wydeptać kwadraty i linie, nie zaś cały leśny parkiet. Ale słowa pogubiły się gdzieś w drodze między myślą a ustami, gdy znalazł się bliżej niej i szeptał już poważnie, dorośle, obietnice dobrej zabawy. Dłoń osunęła się nieco z ust, teraz tylko opuszki palców dotykały dolnej wargi, gdy szaroniebieskie spojrzenie skupiło się w jego oczach, a ona sama nie potrafiła nabrać oddechu, jakby trafiona nieznanym zaklęciem. Nie cofnęła się jednak, w jej twarzy i gestach nie było strachu, mięśnie nie napięły się w obronie. Wydawała się co prawda być zawstydzona i niepewna tego, czy nie była tylko uwięziona w pięknym śnie. Czas zwolnił na kilka sekund, w uszach szumiało jej od pędzącej krwi, ciepło na policzkach rozlało się nawet na czubek nosa i uszu, ale uśmiech nie znikał z jej ust. Jeżeli to sen — niech trwa do samego końca!
— Najbardziej rock'n'roll — wydusiła z siebie wreszcie, zgodnie z prawdą. Skoczna melodia już poczynała grać, gdyby tylko mogła skupić się odrobinę na własnych myślach, a nie towarzyszącym jej młodzieńcu, pewnie wyobraziłaby sobie odpowiedni doń układ. — Ale jeżeli mnie poprowadzisz, zatańczę resztę — cała odwaga, którą zbierała skrupulatnie przez te wszystkie lata, wreszcie się na coś przydała. Słowa wypowiedziała szeptem, zbliżając się jeszcze o krok, musiała mieć pewność, że usłyszy. I nawet pąsowiejące poliki, zazwyczaj będące powodem do jeszcze większego wstydu, nie mogły jej teraz zatrzymać ni łomoczące serce. Skąd w niej taka pewność, że się uda? Że się nie zbłaźni? Akurat przy nim...? — Poetką — odwagi starczyło jeszcze na wypowiedzenie marzenia na głos. Wypowiedzenie pierwszy raz, choć myśl ta przewijała się w jej głowie od wczesnego dzieciństwa. Kochała literaturę, kochała poezję, ale we własnej głowie wydawała się być zbyt prosta i zbyt głupiutka, by kiedykolwiek stać się artystką. Dla dziewcząt takich jak Maria przeznaczona była ciężka praca, obtarte od niewygodnych butów roboczych kostki, odmawiające wyprostowania z mrozu palce dłoni, oddech gubiony pod ochronną, bawełnianą chustą, pokłute od igieł opuszki palców. Nic z elegancji pióra i czerni inkaustu. Ta k było na co dzień, ale dziś mogli być tym, kim chcieli... Kim chciał być Marcel? — A ty? — zapytała, nim Jim i Imogen dobiegli do nich, nim ich uwaga odwróciła się wreszcie od własnego towarzystwa.
Dłoń lady Travers na jej własnej talii, perfumy przywodzące na myśl bezbłędnie zapach morskiej bryzy, jej niski głos dobiegający wprost do ucha. Wraz ze wszystkimi wrażeniami, emocjami, które tak gwałtownie dopadły Marię wyłącznie przez Marcelowe towarzystwo, sprawiły, że poczuła ciepły dreszcz płynący w dół jej ciała. Jedno pytanie — głupiutkie w swej naturze — przeszło jej przez myśl, ale nie mogło przecież wybrzmieć. Nie tu i nie teraz. Czy tak dziewczę staje się kobietą? Pragnęła zadać to pytanie półwili, zapewne zada je kiedyś, w innych okolicznościach. Czuła się zupełnie lekka, pomimo wciąż odczuwanego ciężaru serca i fali gorąca.
— Naprawdę? — pytanie wymsknęło się samo, równocześnie z dotknięciem wianka, przeczesaniem włosów palcami. Póki chłopcy byli zajęci sobą, nie miała wiele czasu, ale... Chyba pierwszy raz, tak naprawdę, chciała być właśnie taka. Śliczna. A kto mógł więcej wiedzieć o pięknie niż ta, która była jego uosobieniem? — Kirimvose — szeptane dziękuję w języku trytońskim było silniejsze w wyrazie, niż jakiekolwiek inne słowo w języku angielskim. Trytońskiego uczyły się wspólnie i choć Maria nie miała takiego talentu do języków, co dama, starała się ze wszystkich sił nie pozostawać w tyle. Tak, aby język ten mógł się stać ich wspólną, dziewczęcą tajemnicą.
Nie spodziewała się, że blondyn porwie ją do tańca tak prędko, choć była świadoma zakończenia jednej i początku drugiej piosenki. Nagłość wszystkiego sprawiła, że znów się zaśmiała — tym razem bez wstydu już, bo taniec przede wszystkim opierał się na zaufaniu. Pozwoliła mu spleść ich palce ze sobą, prędko wpadła w rytm, wolną dłoń układając na jego barku, aby później unieść ją w obrocie, albo przytrzymać wianek, chcący za wszelką cenę zsunąć się z jej głowy, gdy podskakiwali wspólnie. Nie dało się nie zauważyć tego, że był naprawdę dobrym tancerzem. Nie tylko pełnym energii, ale świadomym swoich ruchów, ich intensywności, którą Maria najlepiej, jak tylko umiała, starała się mu oddawać, przez brak doświadczenia gubiąc się gdzieś w niuansach póz. Wystarczyło jej teraz oglądać świat wirujący z nimi, czuć dym z ogniska (który na chwilę przypomniał jej, że Marcel powinien się ogrzać, żeby się nie przeziębić, ale to za chwilę, za dwie piosenki, albo trzy, gdy pragnienie wreszcie się o nich upomni), czuć ciepło jego dłoni, i krople z przemoczonego ciała zbierane przez wszystko dookoła, a najbardziej przez jej własną sukienkę i włosy, na których krople przez kilka chwil zatrzymywały się, podobne do maleńkich kryształków. Szczęście i zapomnienie nie były przecież aż tak wymagające, potrzebowały tylko swojej chwili.
Życie Marii Multon miało wiele momentów, które najchętniej wyrzuciłaby ze swej pamięci.
Wiesz, Marcel, tej chwili nigdy nie będę chciała zapomnieć.
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
Ze swoją różdżką zbyt dobrze się znają, by jej nie ufać. Wyciągała ją już z o wiele gorszych tarapatów, zawsze idealnie zgrane, nie ma więc sensu wierzyć, że przydarzy się coś złego. Merja nie komentuje słów Elviry w żaden sposób, zbyt skupiona na celu, aby się rozpraszać. Z tyłu głowy ma wciąż tych wszystkich otaczających ich ludzi, którzy czekają jeszcze na ratunek, a jakich nie chce pozostawić na pastwę losu. Nie wiadomo, czy wszyscy z oddziału dotrą tu na czas.
- Moją rolą jest sprawić, żebyś przeżyła, a nie mogła się chwalić pięknem gładkich nóg - rzuca kąśliwie, starając się nie dać ponieść zdenerwowaniu. To nie pierwszy jej dzisiejszy pacjent, którego wyciągać trzeba z tarapatów, jednak pierwszy, który stara się ją pouczać. Takich nie lubi najbardziej — idiotycznie pyskatych. - Zakładasz, że mamy dostatecznie wiele czasu, by bawić się w wypełnienie każdej, najdrobniejszej procedury. Masz pewność, że nic nam się nie osypie na głowę? - Spadający z nieba deszcz meteorytów nadal nie traci na sile. W każdej chwili mogą trafić do kolejnego, rozprzestrzeniającego się tuż obok krateru, co nie jest pocieszającą wizją. Nikomu nie życzy takiej przyszłości — sobie, ani nawet irytującej pacjentce.
- Purus - rzuca finalnie, żeby kobieta przestała zawodzić, że blizna nie wyglądać będzie tak, jak zakładała. Sięga po to zaklęcie tylko wtedy, gdy ma dostatecznie wiele czasu, by się nad nim zastanowić. Ulewa gwiazd to takich warunków nie należy. Zrzędzenie blondynki jest denerwujące, ale też wzbudza w Zabini żal. Jeśli brzydka blizna jest tym, co kobietę najbardziej martwi, przykre musi mieć ona życie. Wedle Merji są w świecie znacznie bardziej istotne sprawy, niż piękno ciała, jak choćby posiadanie wszystkich kończyn. - Cauma sanavi horribilis - pada inkantacja, która spełza się niczym. Dziś wyjątkowo trudno przychodzi jej skupienie — czy to zasługa jej dzisiejszej pacjentki. Oczywiście, że nie. Jest daleka od oceniania swoich własnych porażek przez pryzmat otoczenia. Ma wysoko postawione standardy i oczekuje od siebie stawania w pełni swych mocy. Pluje sobie w brodę z każdym zachwianym tonem głosu i każdym drżeniem nadgarstka przy wykonaniu obrotu różdżką. Irytujący pacjenci nie mają tu nic do rzeczy. Zaklęcie pada po raz kolejny, tym razem skutecznie zasklepiając ranę. Merja wypuszcza spomiędzy ust więcej powietrza, wzdychając nad trudem jednego z pokonanych etapów.
- Czy masz czucie w ciele? Czy możesz się poruszyć? - zwraca się do pacjentki, przyglądając się uważnie rozległym poparzeniom. Nie jest w stanie idealnie ocenić, jak głęboko sięgają rany. Jej zadaniem jest stwierdzić, czy w tym stanie potrafiłaby ona przenieść się do szpitala. Wolałaby zgarnąć przy jednym rzucie teleportacyjnym więcej osób, niż tylko jedną, ale do tego musi mieć pewność, że towarzysząca jej kobieta będzie w stanie wykonać te kilka kroków do sąsiedniego zawalonego drzewa, skąd dochodzą je dalsze pojękiwania.
- Zaraz… Elvira? - ściąga jasne brwi w zastanowieniu, rzucając nagle nasuwającym się na myśl imieniem. Nie poznała jej oblanej krwią i z licznymi poparzeniami, nie poznała też po nadmiernej opryskliwości i chęci przejęcia kontroli nad ratowniczką, i kierowaniem nią wedle swej woli. To barwa jej głosu, z trudem wygrzebana z otchłani umysłu, powraca wraz ze skojarzeniem imienia specyficznej koleżanki z czasów nauki w szpitalu.
| Purus - udane
Cauma sanavi horribilis - nieudane
Cauma sanavi horribilis - udane 15+(21x2) = 57
- Ja... - Kobieta właściwie miała rację, nie znajdowały się w bezpiecznym miejscu i powinny jak najszybciej opuścić las zanim spłonie cały... na samą myśl wracały do niej mdłości. Ratownicy zdawali sobie z takich rzeczy sprawę lepiej niż uzdrowiciele, ale czy to coś złego, że oczekiwała najlepszej możliwej opieki? Oczekiwała przeżycia, ale oczekiwała też... była bohaterką narodową, oczekiwała... - Pospiesz się - wycedziła tylko przez zęby, sfrustrowana i zalękniona, bo skoro powinny znaleźć się w Mungu jak najszybciej to powinny znaleźć się w Mungu jak najszybciej.
Być może Merja wzięła to sobie do serca, bo Elvira już po chwili jest zmuszona zacisnąć wściekle zęby na własnym i tak obolałym nadgarstku, by nie wydać z siebie dźwięku, który byłby cholernie zawstydzający. Sama się prosiła, wiedziała, że zaklęcia odkażające są bolesne, ale musiała podejmować racjonalne decyzje, a nie kierowane strachem. Strach nigdy jeszcze jej nie zdominował i z pewnością nie zmieni się to dzisiaj.
Nie komentuje już kilku pomniejszych błędów w gestach i zakresie zaklęć, nie dostrzega ich nawet ponad szumem we własnych uszach i połyskującymi drobinami białego światła, które zaczęły pojawiać się w polu jej widzenia bez żadnej przyczyny.
- Nie wiem jak długo jeszcze będę przytomna - mamrocze najpierw, a potem kręci głową, bo po kilku niepewnych próbach dochodzi do wniosku, że jest już w stanie poruszać nogami, mimo tego jak wściekle różowe i wrażliwe są nadal. Zbywa problem sukienki kończącej się ledwie za biodrami; ma bieliznę, więcej nie ma w tym momencie znaczenia. - Nie pozwól mi umrzeć - przypomina najpierw ochryple, coś między rozkazem a desperacką prośbą, a potem próbuje wstać, chwytając się za podporę blatu najbliższego wywróconego stolika. Ma ochotę warczeć, choć ostatecznie przełyka gorycz. Nie cierpi Munga, ale nic nie brzmi teraz lepiej niż chłodna pościel na chłodnym łóżku w chłodnej sali chorych. - Będę iść. Chyba niczego nie czuję... na razie - Zapewnia o tym być może samą siebie, bo przesunięcie dłonią po nodze nie sprawia jej niczego poza dodatkowym bólem. - Daj mi różdżkę... - zaczyna, ale urywa, gdy coś w spojrzeniu Merji się zmienia. Och, czyli ją rozpoznała. Jak źle musi wyglądać, jeżeli nie jest już charakterystyczna? Zawsze była ładniejsza od pozostałych kobiet na stażu, miała też wyrobioną opinię, chwiejną, ale miała; przecież by o niej nie zapomnieli. - Tak, Elvira Multon. - Nie zamierzała przyznawać, że sama nie pamięta jej zbyt dobrze. - Pomóż mi dotrzeć do Munga - zarządziła.
Elvira: 168/222 (obrażenia tłuczone -30, psychiczne -24) KARA: -10
[bylobrzydkobedzieladnie]
will you be satisfied?
Ponaglenie przyjmuje ze spokojem, puszcza je gdzieś mimo uszu i ignoruje natrętność pacjentki, nie traktując jej słów personalnie. Gdyby miała przejmować się wszystkim, co pada z ust ludzi, już dawno zamknęłaby się w sobie i odeszła ze służby. Człowiek w kryzysie potrafi rzucić wiele gorzkich słów, wygrzebanych prosto z najczarniejszych kręgów umysłu. Czy przemawia przez nich wtedy ich prawdziwa natura, a może to tylko ekspresja związana z nienawiścią względem własnego pecha (bądź głupoty), która musi znaleźć gdzieś ujście? Zabini woli skłaniać się ku temu drugiemu, bo nie doszukuje się w ludziach prawdziwej złośliwości.
- Nie umrzesz - kwituje krótko, tym samym ucinając wszelką dyskusję, ale nie pogrąża się w irytacji. Jeszcze nie. Ponaglenie traktuje zaś osobiście, bo kobieta ma rację. Nie mogą spędzić tu zbyt wiele czasu, nikt nie wie, kiedy w ich stronę polecą kolejne odłamki.
- Jeszcze jedno - mruczy pod nosem, oceniając po ruchu kobiety, że oparzenia nie są jedynym, co jej dolega. Ograniczone ruchy, grymas na twarzy pod naciskiem bólu. Przesuwa dłonią ponad jej ciałem, dochodząc do wniosku, że najlepsze, co mogłaby pacjentce zaproponować, to ułożenie się w wygodnym miejscu i obłożenie meridianami. Nie wspomina jednak o tym na głos, nie każdemu alternatywne sposoby leczenia przypadają do gustu, zwłaszcza profesjonalnym uzdrowicielom. - Arcorecte maxima - pada kolejna inkantacja z wymierzoną w Elvirę różdżką. Musi zadbać o jej mobilność, aby do Munga dotarła w jednym kawałku. Nie ma pewności, czy zostało udowodnione, że magia teleportacji dodatkowo osłabia osoby z uszczerbkiem na zdrowiu, ale woli nie ryzykować.
- Elvira Multon - powtarza zaraz za nią, jakby rzeczywiście coś w otchłani pamięci kliknęło. Nie pamięta dobrze koleżanki z kursu, zresztą miały tylko kilka łączonych ze sobą zajęć i to starsza przebijała się na tle innych swoją ambicją i specyficznym nastawieniem. Chyba nie miały nigdy okazji, aby ze sobą pomówić, o bliższym poznaniu nie wspominając. Oddaje czarownicy różdżkę, kiedy ta się o nią upomina. Odzyskała władanie w dłoniach, porusza się nieco sprawniej, jak na panujące warunki.
- Daj mi moment - mówi jeszcze i powoli podnosi się z ziemi, uważając przy tym, czy nie leci coś w jej kierunku. - Czy jest tu ktoś? - woła w przestrzeń, rozglądając się wokół. Złośliwość żywiołu przywiała tu prawdziwy kataklizm. Wszędzie leżały pokryte warstwą krwi i ziemi ciała. Podchodzi do kilku z nich, sprawdzając tętno. Wszędzie odpowiada jej cisza.
| Arcorecte maxima - 5+2L = 24
Elvira pławiła się w tym wszystkim wystarczająco długo, by nie dostrzegać już, że dla wielu uzdrowicieli i ratowników empatia była istotnym trzonem zawodu; że istnieli ludzie, których podejście do medycyny było tak skrajnie różne od jej, i którzy bez cienia zawahania nazwaliby ją bezduszną suką.
Nie myśli jednak o tych wszystkich rzeczach, gdy niespodziewanie i wbrew własnej woli trafia nagle na drugą stronę równania. Dla Merji jest tylko kolejną pacjentką, a jednak nie dostrzega niczego niezrozumiałego w tym, że uważa iż jej wola i opinia winny stać się dla ratowniczki instrukcją do działania. Mówiono, że uzdrowiciele są najgorszymi pacjentami, ale Elvira doprowadzała ten stereotyp do granic. Istniała tylko jedna rzecz mogąca powstrzymać ją przed dalszym przegadywaniem się na temat tego co Zabini powinna zrobić z jej obrażeniami. Był to skrzek i jęk płonących drzew, woń rozkładu i perspektywa śmierci.
Śmierć pojawiała się dziś wszędzie.
- Oby - szczeknęła, zaciskając zęby do bólu po podjęciu pierwszej próby podniesienia się na nogi. - Oby dla ciebie, nie masz pojęcia kim jestem... - dodała znacznie, znacznie ciszej, na tyle cicho, że Merja mogłaby tego nie usłyszeć, o ile uważnie nie próbowała wyłapać każdego jej słowa. Może tak było. Ratownicy byli czuli, musieli odnotowywać rzeczy nawet tak subtelne jak niewielka różnica w rozmiarze źrenic i zmiana rytmu oddechu.
Kolejne zaklęcie usztywnia jej dygoczące kostki i sprawia, że zdają się one mniej nabrzmiałe i ciężkie; być może były zwichnięte, ale w pędzie za życiem nie zdołała tego wcześniej dostrzec. Ciężko odróżnić jeden ból od drugiego, gdy doświadcza się go tak wiele. Wrażliwa, cienka skóra która ledwie pokrywa sączące wciąż osoczem ślady na nogach nie jest mniej uciążliwa od ciężaru w piersiach, który mógł być efektem wyrzutu adrenaliny, a mógł być czymś zupełnie innym.
- Tak powiedziałam. Pamiętasz mnie? - mówi z irytacją, gdy Merja powtarza za nią jej imię. Wpatruje się w jej twarz i oczy próbując dostrzec ślad jakiejś emocji, niechęci, złości albo (a to tylko naiwne nadzieje) podziwu. Może przez podmuchy gorąca wysuszające spojówki a może przez fakt, że wszystko to wciąż wydaje się po części snem, nie jest w stanie dostrzec nic.
- Przestań. Inni ratownicy wkrótce tu będą. Twoim obowiązkiem jest uratować mnie, Merja - sarknęła egoistycznie, gdy mogła już wstać i stanąć obok niej. Czubkiem resztek buta trąciła najbliższe osmalone zwłoki mężczyzny, który najprawdopodobniej się udusił. Wodząc spojrzeniem po najbliższych ciałach szuka złotawej blond czupryny, ale przestaje szybko, bo być może wcale nie chce jej znaleźć. Nie tu.
Obraca różdżkę w palcach, przez myśl przechodzi jej absurdalna chęć teleportacji i ucieczki, jak najdalej, jak najdalej stąd. Aż tak głupia jednak nie jest, choć bólu w prawym przedramieniu już właściwie nie czuje. W tej chwili wydaje się jakby nigdy nie istniał albo należał do zupełnie innej osoby.
- Czego chcesz? Żebym ci podziękowała? - Była wdzięczna, ale to był ratowniczki zasrany obowiązek. - Wynagrodzę ci wszystko później, ale uciekajmy wreszcie - Po Waltham nadal niosły się echa kolejnych eksplozji.
Uniosła twarz do nieba. Jego żar przygasł, ale jak tlące się ognisko w porzuconym kominku, wciąż zupełnie nie zgasło.
Elvira: 192/222 (obrażenia tłuczone -6, psychiczne -24) KARA: -5
will you be satisfied?
Wróżkowy pył obsypywał jego ciało pewnością siebie, mienił się jaskrawymi barwami, podbijał najpiękniejsze dźwięki muzyki, dodawał blasku jej oczom, błyszczały w jego oczach, niby lodowe odłamki zaklęte w czarnych źrenicach. Śledził ruch jej dłoni, palców zsuwających się na miękkie usta, i przez zbyt długą chwilę patrzył na czerwień tych ust zachłannie, porwany radością, beztroską chwili, taneczną zabawą, otaczającą ich wolnością, a przede wszystkim - skąpany w pyle wróżek. Czy to ten sam pył spowolnił właśnie bicie jego serca? Kątem oka dostrzegł piękno Imogen, była piękniejsza od tych wszystkich kwiatów, ściągała uwagę wszystkich, jej twarz, ciało, zapach, sam jej widok burzył krew w żyłach. Jego głowa drgnęła, pociągnęło go do ust Marii, lecz ruch wstrzymały jej słowa. Uśmiechnął się szerzej, potrafiła się bawić. Rock'n'roll przede wszystkim wymagał pewnego kroku, noga w bok, na palcach, cała stopa, trzy razy w miejscu, wyciągnął ku niej dłoń, zamierzając porwać ją w tłum, na leśny parkiet.
- Nawet i na koniec świata - odpowiedział, głupio, ale na języku wciąż czuł smak pyłu. Róż na policzkach sprawiał, że wydawała się żywa, szczera, radosna i dziewczęca, czemu nie mieliby się dziś razem zabawić? Zacisnął dłoń na jej dłoni, zdecydowanie prowadząc ją w tańcu; zdecydowanie, wiedział, że dziewczętom na potańcówkach zwykle imponowały jego umiejętności, przynajmniej do momentu, w którym docierało do nich, dlaczego tańczył tak dobrze. To nie miało znaczenia. Nie musiała wiedzieć. - Poetką - powtórzył po niej, z konsternacją przyglądając się jej twarzy, może na taką wyglądała, dobrą, wrażliwą, rozmarzoną. Mądre dziewczyny rzadko z nim rozmawiały. - Chciałabyś być, czy jesteś? - spytał, śledząc ruch jej warg, czy poetką można było zostać, czy nie istniała iskra, z którą trzeba było się urodzić? Czy miała ją w sobie? - Napisałaś kiedyś wiersz? - dopytał, nie wiedział, jak to działa, ledwie pisał listy, nie znał się na poezji, w życiu w ogóle niewiele przeczytał. Nie znał się na tym. - Opowiesz mi? - Ten wiersz, pytał dalej, choć nie zdążyła jeszcze zaprzeczyć, że tego nie zrobiła, jeśli myślała o poezji, musiała przecież próbować. Poeci żyli i umierali w biedzie, nie rozumiani przez nikogo, kto ich otaczał, może mógł czasem czuć się podobnie. - Ja? - spytał z zaskoczeniem, może zdziwiony, że ją to zaciekawiło, może dla przeciągnięcia chwili, gdy szukał odpowiedzi. Rzadko myślał o czymś innym, niż to, co trwało tu i teraz, rzadko pragnął od życia więcej, niewiele napędzało go prócz gniewu - słusznego gniewu - wobec tych, którzy odebrali jego świat. Chciałbym zostać doceniony, Mario, chciałbym, żeby skandowali moje imię, chciałbym być potężny, podziwiany i bogaty, chciałbym być dobry, honorowy i odważny, chciałbym być aurorem, rycerzem walczącym w imię lepszego jutra, najprawszym pośród prawych, najmężniejszym pośród mężnych. Czy to nie brzmiało naiwnie? Czy nie podkreślało wszystkiego tego, kim nie był ni trochę? - Kosmonautą - oznajmił z tajemniczą miną. - Wiesz, kto to jest? - Nie wiedziała, oczywiście, że nie. Czy ściągał ją na złą drogę, zdradzając buntowniczą naturę? Czy gdyby nie wróżkowy pył, wypowiedziałby słowa równie śmiałe, co głupie? Za to jedno zdanie mogliby go tu wybatożyć, może i na jej oczach. Chyba robił to specjalnie, igrał z losem. - Mugole - szepnął jej do ucha zakazane słowo - wierzą, że mogą polecieć w kosmos - zatrzymał ją w tańcu, ale nie wypuścił jej dłoni, pociągnął ją w górę, ku niebu nad nimi, wskazując na nieskończone przestworza. - Budują wielkie maszyny, które pewnego dnia zasiedlą inne planety. Wyślą na nie kosmonautów, którzy je zdobędą dla ludzi. To oni zobaczą je jako pierwsi. - Pewnego dnia. Nowe światy, czy wyglądały tak jak ten? Tam też trzeba było odwagi, może nawet nie kłamał. Koncept nie mógł ściągnąć na niego większego gniewu niż pierwsza myśl o aurorach, gdyby usłyszał go teraz ktoś - ktokolwiek - pilnujący tutaj porządku. Chyba naprawdę by tego pragnął, odkrywać nowe światy. - Tam na pewno rosną piękniejsze kwiaty. Spójrz, jak błyszczą - szeptał dalej, patrząc błyszczące w ciemniejącym niebie gwiazdy. To piękno Imogen ściągnęło go na ziemię, dosłownie i w przenośni, kiedy Maria uciekła w jej ramiona na kilka chwil. Wróciła do niego szybko, z perlistym śmiechem, jeśli chciała zachować wianek, musiała przytrzymać go dłonią, gdy obrotów, podskoków i uniesień w swojej gwałtowności nie szczędził. Krople potu prędko zrosiły mu czoło, ale taniec kochał, tańczyć mógł do utraty tchu.
- Niektórzy mówią, że dopiero w podróży można poznać więcej, niż czubek własnego nosa - Słyszał to kiedyś w taborze, kiedy zbierali się w dalszą drogę. Słyszał to od cyrkowców pamiętających, jak Arena Carringtonów podróżowała jeszcze po kraju. - Świat jest więzieniem, chciałbym poznać drogę ucieczki - Z tego co znali, z niewygodnej i nudnej codzienności, z ciężaru ostatnich dni, z czarnych barw wszystkiego, co wydarzyło się w Weymouth. Został porzucony, sam zdradził, jak pięknie byłoby móc zacząć to wszystko od nowa. Cofnąć czas, potrafić formować rzeczywistość... jak... jak wróżkowy pył, którego skrzydła go dzisiaj niosły.
Słodka uwaga, niezakorzeniona niczym więcej niż frywolną, młodzieńczą zabawą. Wszakże nie tylko element buntu był stymulatorem takiego zachowania, ale sama natura kobiety, która zawsze miała chcieć więcej — gdy świat uciął jej skrzydła, te odbudowała drewnianym stelażem i pszczelim miodem, prąc ku górze, prąc coraz mocniej ku słońcu. Sparzysz się, Imosiu.
Brązowe włosy podążały po jej twarzy i nadawały jej komplement, miała do takiej barwy słabość, która przed kilkoma dniami odbierała jej dech w piersi, a teraz przypominała najcieplejszym odcieniem czekolady o tym, jakiego spojrzenia pragnęła. Zachwyt, jeden za drugim, jeden i kolejny — gdy niegdyś uciekała od tego, teraz zdawała się spróbować smaku uwagi i dążyła do niej tym bardziej, im częściej przeświadczono ją, że na nią zasługiwała. Była plastyczna, podatna na sugestie, gdy odrodzona na nowo zasmakowała socjety i jej walorów. Czy poszukiwała ukojenia i uciechy w odpowiednich rękach, gdy lekki ruch brwi potęgował zawadiacki wyraz twarzy młodej kobiety. Czy to słabość, zabawa czy próba stanowienia sama o sobie?
— Czuję się gotowa przyjąć rolę wybawicielki. — Stłumiła wybuch śmiechu, jakże wyuczony mechanizm niepozwalający na niegodne zachowanie trzepiotek. Tak od Marii, po Marcela, któremu stała się nie wchodzić naprzeciw, aby nie zranić panny Multon, finalnie na powrót trafiła w odmęty brązowego spojrzenia, teatralności i gestykulacji, która zaróżowieniem policzków i rozbawieniem — szczerym, nieprzerysowanym — gościła na twarzyczce damy. Błysk w oku towarzyszył podobnym lśnieniom znanym jej biżuterii, pani matka mawia, że męskie spojrzenia winno się nosić i segregować niczym biżuterię. Słodki, poczuj się niczym diament, gdy błysk Twój chowa cyrkonię.
A mimo to był wyjątkowy, w tej krótkiej i ulotnej chwili, coś nie pozwalało jej odciągnąć od niego spojrzenia — coś wpajało jej poczucie, że jest doprawdy intrygujący.
Rytm nie był zaskakujący, wszakże wśród tańców balowych uczono młode panny także zwinniejszych ruchów, choć niewspółdzielonych często z partnerami, ale niekoniecznie przejmowała się poprawnością wszelkich kroków. Naturalna gracja była ratunkiem, przypieczętowaniem i zasłoną dymną zagubionych, metaforycznych pantofelków — jeśli spoglądano, to na rozwiane blond włosy, jeśli oceniano, to spoczynek męskiej dłoni na kobiecej talii.
— Obiecuję zaś, że z pewnością nie zapomnisz o mnie. — Półszept rozbawienia, by na krótki moment znów splotła spojrzenie z James'em, na przekór i w imię zabawy, wsłuchując się w rytm nieznanej jej dotąd melodii. Jeszcze za czasów Hogwartu kojarzyła więcej znanych jej rówieśnikom melodii, ale jako dość nikła fascynatka muzyki, ledwie interesowała się muzykami godnymi damy, a co dopiero tym, co teraz wprawiało ją w taniec. Mimo to, w kolejnych ruchach, w pozwoleniu sobie na podążanie za wyższym ciałem bruneta, była radosna, żywo i młodzieńczo, bez obłudy nadanej jej statusem lat.
— Co jeszcze potrafisz, poza prowadzeniem w tańcu i komplementami? — Prowokacja i podbudowanie męskiej dumy w jednym, igraszka stymulująca ego na tyle, aby obserwować zmiany mimiki. Im łagodniejsi wobec niej byli, tym bezpieczniej się czuła — czyż nie w metodzie budowania potulności była metoda? Nawet w takiej prozie życia, zwykłości ledwie spotkania okraszonego chwilą wspólnego tańca, odnajdywała budowany grunt własnej, niewypowiedzianej walki. Każda kolejna osoba, każde spojrzenie, niczym arsenał dla jej własnego poczucia siły, była budowaniem siły w tym, co uznawała niegdyś za broń. Na ile jednak była tego świadoma, gdy słowa wypływały naturalnie, a umysł roztrwaniał uwagę pośród muzyki, tańcu i godnego południa, ciepłego spojrzenia? Na ile byłaś naiwna wobec samej siebie, Imogen?
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
To wszystko było jak piękny sen, z którego nie chciała się budzić. Nie pamiętała już tej niepewności, która towarzyszyła jej, gdy zbierała białe kwiaty do swojego wianka. Nie pamiętała też ścisku w żołądku, pierwszego zwiastującego niepowodzenie symptomu. Wtedy zastanawiała się, dlaczego w ogóle to robiła — czemu wystawiała się na kolejne rozczarowanie, bo przecież nikt nigdy jej nie zauważał. Nikt nigdy nie myślał, że była wystarczająca, przynajmniej na tyle, aby podjąć się choć drobnego wysiłku, a co dopiero pewnej dewocji i aktu odwagi, jakim było wyłowienie kwietnej konstrukcji. Obok zawsze był ktoś lepszy, najpierw Margaret, później Imogen, obie damy, obie przepiękne i bogate, tak bardzo, że na ich tle była ledwie wypłowiałym, polnym kwiatkiem z żałości dla jego przemijającej natury, umieszczonym w kącie przez wrażliwość malarza tworzącego obraz życia. Teraz odpowiedź na pytanie czemu była jaśniejsza niż kiedykolwiek. Pani Jeziora miała rację — powinna wierzyć, że wszystko, co robi, ma swój powód i że nawet pospolitość, którą w sobie widziała, może być dla kogoś piękna. Odpowiedź jaśniała przecież jak odłamki lodu w czarnych źrenicach, jak pyłek fae feli, jak krople spadające z przemoczonego wianka, gdy zachłannie łapały słoneczne promienie.
Jaśniała też twarz Marii, usta rozciągnięte w szerokim uśmiechu, dłoń w dłoni, pewny uścisk i zapewnienie, że poprowadzi ją nawet na koniec świata. Zrób tak, Marcel. Dzisiaj, z tobą, krok do przodu, obrót i wyskok, potem do siebie i od siebie, na koniec świata. Potrafił tańczyć, właściwie to mało powiedziane. Przez moment umysł przeszyła myśl, że mu nie dorównywała. Zamiast martwić się tym faktem, otulić znajomą wiedzą o własnej niewystarczalności, zmusiła się do wyciszenia wszelkich myśli. Taniec przede wszystkim się czuło. Chciała więc czuć jego ruchy, odpowiadać na nie, może przez tę krótką chwilę złapać drobną jeszcze, bo ledwo zawiązaną niteczkę porozumienia, nie myśleć wcale, tylko czuć, czuć, czuć, bo taniec też był przecież językiem i mogła nim przekazać, cokolwiek tylko chciała. Kolano w górę, ręka w bok.
— Chciałabym — głos jej przypominał bardziej westchnienie, twarz zaróżowiła się jeszcze mocniej, tym razem z wysiłku, ale nie zamierzała przestawać. — Zawsze lubiłam dużo czytać. Wiersze lepiej pokazują to, co czuje człowiek, a poeta może być głosem tych, którzy wstydzą się sami przed sobą — na przykład jej; ile razy zdarzało jej się wczytać w coś, co rezonowało w niej tak potężnie, tak mocno, jakby to wielki, mosiężny dzwon zabił zaraz przy niej, a fale dźwiękowe przeszły przez każdą komórkę jej ciała. Poezja pozwalała odnaleźć to, co ukryte tak głęboko, jak tylko się dało. Nie zawsze nazywała emocje i uczucia, to nie był jej cel, przynajmniej według Marii. Ale pozwalała przecież poczuć się odrobinę mniej samotnie. Gdzieś tam, w kiedyś w jakimś miejscu istniał ktoś, kto czuł to samo. Nie była sama. — Nie napisałam, jeszcze boję się to przelać na papier — przyznała, strach przed porażką był głównym powodem, który zatrzymywał ją w działaniu, który przytrzymywał drzwi wyobraźni, jej świata wewnętrznego, do którego nie mogła zaprosić tak naprawdę nikogo, przez te wszystkie lata. Ale sierpień, wesołe obchody święta życia, miłości i dostatku, wszystkie zdarzenia upchnięte w te kilka intensywnych dni zrobiły delikatną wyrwę. Do jej krainy samotności i marzeń docierał nieśmiały podmuch wiatru z zewnątrz. — Ale opowiem ci — zdecydowała, teraz albo nigdy, jeżeli ci się nie spodoba, to za kilka dni nie będzie już po mnie śladu w twoim życiu; to tylko napis na piasku, fala twego życia prędko go pochłonie i zamaże. Nie wiedziała, w którym momencie impuls nakazał jej złożenie dłoni na jego policzku, opuszki palców pulsowały w nadciągającej antycypacji; chciała, aby pochylił głowę, żeby przytknęli na chwilę czoło do czoła, oboje skropieni wodą i potem, świadectwami wspólnego już wysiłku. Przymknęła oczy, rzęsy opadły na rozgrzaną skórę tuż nad policzkami, a wargi, wargi poruszyły się, wypuszczając pierwsze słowa. — Śmiało jak orzeł, chciałabym wzlecieć w górę, za plecami zostawić świat cały; Porzucić myśli i strachy, co pod nieba osłoną milkną i nikną, wypuszczając mą głowę i pierś swobody utęsknioną. Lecz orłem nie jestem, miast skrzydeł, los gałązki mi podarował; które wyciągam do nieba, lecz nigdy nie sięgam. I korzeniami wnikając coraz głębiej, marzę bez ustanku — aby choć jednym listkiem zielonym sięgnąć chmur, przynajmniej do ranku — wiersz spływał z jej ust pewnie, pamięć gnębiona tym obrazem nigdy jej nie zawodziła. Nie spodziewała się jednak, że zdecyduje się wreszcie uchylić rąbka własnej tajemnicy. Nie, nie rąbka — odsłoni się przed nieznajomym przecież chłopcem, tak bardzo ukazując mu swoją tęsknotę za wolnością, postrzegany przez siebie marazm przywiązania do i konieczności współistnienia ze swymi strachami i troskami. Czy mógł ją zrozumieć? Czy nie powiedziała za dużo...?
Nie; pokiwała przecząco głową, bo nie chciała myśleć, że powiedziała za dużo i nie wiedziała, kim był kosmonauta. Ciekawość błysnęła w szarozielonych oczach, opowiedz mi, proszę. Odpowiedział na jej prośbę, ciepły szept przy uchu sprawił, że dostała gęsiej skórki, wciąż uśmiechając się szeroko. Mogą polecieć w kosmos, to przecież niemożliwe, pomyślała w pierwszej chwili, ale gdy wyciągnął ich ręce w górę, sama zadarła głowę, spoglądając z ciekawością na granat nieba. Nie znała kultury mugolskiej, jej ojciec zawsze trzymał się stanowiska swojej rodziny, dyktując tym samym zakaz kontaktów z mugolami wszystkim swym krewnym. — Nie boisz się? — pierwsze pytanie, które wypadło z jej ust, było skrajnie naiwne. Oczywiście, że się nie bał. Skoro marzył o kosmosie, o odkrywaniu nowych światów, musiał być odważny. — Gdy wrócisz... Opowiesz mi o tym, co widziałeś? — spytała, odrywając wreszcie wzrok od gwiazd, w półobrocie pozwalając im znów spojrzeć na siebie; a może zrobiła to z niepoprawnej samolubności, bo chciała widzieć gwiazdy, tak, ale odbite w błękicie jego oczu. Na obrazoburczy dla zdecydowanej większości uczestników festiwalu pomysł i wspomnienie mugoli wydawała się nie reagować; była prawdziwie ciekawa tego, czy mu się uda, zupełnie tak, jakby mieli już żyć w pokoju na zawsze, a nie jeszcze najwyżej na dwa dni. Jakby świat nareszcie miał powrócić do normy, celebrować życie, ciekawość, chęć zdobycia tego, co jeszcze nieukryte — wszystkie cechy, którymi nasiąknięta była ludzkość od samego początku jej istnienia. Imogen była obok, ale nie mogła wiedzieć o marzeniach Marcela. To jedno było pewne, to jedno znów przypomniało jej o korzeniach. O tym, że tylko gałęzie i listki wyciągać może ku swobodzie, ale jeżeli nic się nie zmieni, jeżeli świat nie wywróci się do góry nogami — nigdy nie zazna prawdziwej wolności.
Teraz jednak starała się jedną ręką trzymać wianek w miejscu, na jej głowie, ale kolejny obrót sprawił, że ze śmiechem wypuściła kwietną koronę z ręki, zamiast tego ręce zarzucając na szyję blondyna w radosnej próbie asekuracji przy bardziej niespodziewanej figurze. Do tej pory tańczyła rock'n'rolla tylko z chłopcami, którzy bali się podobnych akrobacji, więc nie była do nich przyzwyczajona, ale gdy wianek upadł, pędem ich ruchów wyrzucony dalej, poza parkiet, unikając tym samym możliwości zdeptania, zdecydowała się, tej jednej nocy, tańczyć tak, jak tylko chciała. Tak, jak to czuła.
— Też chciałabym uciec — wyszeptała, byli blisko, nawet muzyka nie mogła mu przeszkodzić w dosłyszeniu tej deklaracji. Bo naprawdę chciała. Tak, jak nigdy wcześniej pragnęła być wolna, zrzucić z siebie łańcuchy, które plątały ją przez całe życie, w których splątała się sama do tego stopnia, że często bała się nawet odezwać, czy na kogoś spojrzeć. Bała się żyć naprawdę, dlatego żyła w swojej wyobraźni, dlatego zamykała się w rezerwacie, bo wśród zwierząt i sobie podobnych czuła się najbezpieczniej, ale Weymouth i labirynt, Król Rybak i Pani Jeziora, to wszystko pokazało jej, że tak się nie żyje. Tak można tylko wegetować. — Ale nie chcę być sama... — dodała nareszcie, formułując swój największy strach. Pozostawała w miejscu, bo tylko tam znajdowali się ludzie, których znała, którym ufała. Mama, tata, opiekunki z rezerwatu, siostry i Elvira, nie było ich wiele i chyba dlatego właśnie nie chciała ich stracić, być zupełnie samą na tym świecie. — Po co komu wolność, skoro nie ma się z kim nią cieszyć?
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
— Słodka to obietnica — wyznał zbliżając się do niej na chwilę, zaraz potem zmienił dłonie, obrócił się sam, prowadząc jej rękę po swojej koszuli podczas wolniejszego obrotu. Zmniejszył dzielący ich dystans do minimum i w kilku krokach zapędził ją w tył, drugą jej rękę ułożył sobie na karku, spoglądając jej w oczy; zmiana tempa ledwie na chwilę, by mógł zamienić z nią parę słów. — W takim razie, by nie pozostać niewdzięcznikiem, zrobię wszystko, byś ty nie zapomniała tego tańca.— Byś wracała do niego myślami, podczas samotnych nocy, podczas tych wszystkich nudnych spotkań wymagających nieszczerych uśmiechów i spojrzeń; podczas walców, których energia nie mogła przemykać z ciała do ciała tak jak tu i teraz podczas rock and rolla. W serii nieprzypadkowych dotyków przez szerokie grono konserwatystów i nudziarzy uznawanych za niewłaściwe i przekraczające wszelkie granice. Ujął obie jej dłonie i to dłońmi ją poprowadził, wyznaczając kierunek i ruch ciał, kołysał biodrami, nie spuszczając z niej wzroku. Uśmiech na jego twarzy ugruntował się na jej słowa.
— Ujeżdżać dzikie konie — mruknął z nonszalancją, lekko wzruszając przy tym ramionami. Czy potrafiła jeździć konno, by to docenić? Czy w ogóle lubiła zwierzęta? O je kochał całym sercem. Miała psa, nie mógł być tylko ozdobą — szczególnie, że marną.— Grać na skrzypcach melodie, które mogłyby śnić ci się po nocach — przechwalał się dalej zuchwale, utrzymując spojrzenie. Jej błyszczało, jej skóra jaśniała w ciemnościach lasu rozgonionych tańczącymi płomieniami gorącego ogniska. Była naprawdę piękna, zjawiskowa. — I kłamać — odparł niewinnie, nieco zaczepnie, jakby chciał poddać próbie słowa wypowiedziane przed chwilą. Czy mówił prawdę? Skąd mogła to wiedzieć. — Ale ciebie oszukać bym nie mógł — wyznał, unosząc brew. — Przejrzałabyś mnie na wylot, prawda? — Miała czujne spojrzenie, co nie powinno go dziwić, biorąc pod uwagę ile niebezpieczeństw na nią czyhało. Strzelił wzrokiem w bok na chwilę, na przyjaciela, niepewien czy pochwyci jego spojrzenie w tak krótkiej chwili, ale wystarczyło mu to, by w jego ruchach i krokach odnaleźć pomysły na własne. Marcel zawsze tańczył lepiej i zawsze ukradkiem spoglądał na niego, wykorzystując jego ruchy do poprawy i urozmaicenia własnych. Nie zwalniał. Obrót za obrotem, bliżej raz dalej. Nogi podrygiwały do skocznej melodii, dłonie szukały raz dłoni, raz ciała. Było mu gorąco, było mu duszno — być może nie tylko z powodu tańca, ale też partnerki. Energia przepływała przez niego, czuł się jak ryba w wodzie. — Ty i Maria, jesteście przyjaciółkami? — spytał wścibsko, nie spoglądając jednak na drugą blondynkę. Poznał ją w dość nietypowych okolicznościach, ale nie chodziła do Hogwartu. Imogen pamiętał ze szkoły. Nie sposób było jej zapomnieć, miała rację.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
- Nigdy się nie boję - odparł, z zawadiackim uśmiechem, i być może kołysany tym samym pyłem w tej chwili naprawdę w to wierzył; potrafił to, o czym mówiła, potrafił latać, balansował na linie zawieszonej pod niebem, tańczył na grzbiecie pędzących rumaków, nie trudnym słowem, a ruchem i tańcem wyrażał, to, co czuł w sercu, bo mówić tak pięknie jak ona nie potrafił. W zapomnieniu, w szale zabawy, patrząc na jej uśmiech, nie myślał o tym, czego bał się naprawdę i czego bał się cały czas. Roześmiał się głośno, kręcąc głową. - Nie wrócę - odpowiedział, wciąż z uśmiechem. - Pierwsi, którzy polecą, zachowają te widoki dla siebie. - Jego matka, wpatrzona w niebieski ekran telewizji, w której raz w tygodniu nadawano wiadomości, nazywała ich szaleńcami. Dla niego byli bohaterami. Odkrywcami. Tak czuli się żeglarze, którzy pierwsi odkrywali nowe lądy. To nic, że wielu z nich nie wróciło nigdy do domu, chciałby być jednym z nich nawet za tę cenę. - Ale przetrą szlaki innym, a dzięki temu ty kiedyś zobaczysz to na własne oczy. - Ale jednym z nich nie będzie, w szkole był głupkiem, a gdy próbowano przekonać go, że jest kimś więcej, został głupim czarodziejem. Teraz żył jako błazen i wciąż potrafił kochać to życie, nawet gdy niewiele z niego już zostało. A szkoda, to byłaby ładna myśl, odlecieć w przestrzeń wysoko nad nimi po to, żeby móc jej dać gwiazdkę z nieba. Nie chciał móc jej o tym opowiedzieć, chciał, by sama mogła to zobaczyć.
Uśmiechnął się, w ostatnim czasie pierwszy raz od dawna czuł się naprawdę samotny. To, co zrobił Jimowi było niewybaczalne, nawet jeśli tylko on sam wybaczyć sobie nie potrafił. Przyjaciele nie byli przy nim, kiedy zawalił się jego świat, nikogo przy nim nie było, nie chciał wracać do tego teraz myślami, do niej, jeszcze kilka dni temu tak bliskiej. Jej włosy były trochę jaśniejsze, niż włosy Marii, barwy jej tęczówek różniły się od siebie. Lewa była podobna, prawa bardziej jak jego. - Na wolności nie jest się nigdy samotnym. Pełno tu wolnych duszy, Mario - odpowiedział, wbrew swoim myślom. Bo zawsze dotąd tak uważał, bo zawsze tak było. To, co działo się teraz, przypominało anomalię, która nie powinna nigdy się zdarzyć. Chciał o niej zapomnieć, nie rozpamiętywać. Zapomnieć o innej. - Pokażę ci wolność - wolność prawdziwą, pełną śmiechu, ludzi bliskich sobie jak rodzina, obiecał szeptem kierowanym do jej ucha. Pociągnął ją pomiędzy tańczące pary, pomiędzy wszystkich, na sam środek, nie poświęcając uwagi kwiatom, które wypadły z jej włosów, tam wziął ją w kolejne obroty, w taniec, w który dał z siebie wszystko, w taniec, w którym szukał zapomnienia, tańcz, szalej, jak dziki ogień, jak huragan, śmiej się i tańcz, baw się i pij, ciesz, życiem, chwilą, bo to te krótkie i ulotne chwile szaleństw sprawiają, że jest tak piękne. I że warto było wciąż o nie walczyć.
/zt dla nas
Powstrzymuje się przed wywróceniem oczu. Zdążyła przywyknąć do podobnego zachowania, do złości i zuchwałości. Do wyzwisk i lamentu. Do błagań, składanych modłów i bladych, przepełnionych nadzieją uśmiechów. Ofiary katastrof niewiele się od siebie różnią, każdy ma swój mechanizm obronny, jaki łatwo można rozłożyć na czynniki pierwsze i z miejsca rozpoznać, jak dany pacjent będzie się zachowywać. Elvira nie jest tu wyjątkiem, nie jest też zaskoczeniem.
Z trudem dociera do niej wyplute przez zaciśnięte zęby hasło. Za kogo ona się ma? Merja nie do końca pamięta osobowość Multon z czasów kursu. Kojarzy jej istnienie, wysoko uniesiony podbródek, chłodne spojrzenie, ale żeby wiedzieć, w którym kierunku potoczyła się jej kariera? To leży na samym końcu zainteresowań ratowniczki.
- To nieistotne, Multon - odpowiada bezdusznym tonem na zawieszoną w gęstym powietrzu irytację. To nieistotne, kim jest i nieistotne, czy ją pamięta. Cała ta sytuacja sprowadza się do sztywnej relacji pacjent-ratownik, w której nie ma miejsca na zbędne pogawędki. Merja lubi wykonywać swoją pracę czysto zadaniowo, a przynajmniej tak twierdzi, starając się nazbyt do pacjentów nie przywiązywać - to szkodzi zdrowiu.
- Uroczy uśmiech, ciepło płynące prosto z serca? - parska sarkastycznie, powracając do Multon. Zaciska mocniej palce na trzonku różdżki i powoli wprowadza do płuc powietrze. Nie da się wyprowadzić z równowagi, nie uniesie na nią głosu i nie pokusi się o kąśliwe uwagi. No, może parę. - Twoja wdzięczność w zupełności mi wystarczy. - Jasna brew wędruje ku górze, kiedy celowo przeciąga ich odejście o kilka długich sekund, ot, by ją poddenerwować. Zabini nie ma w życiu zbyt wiele rozrywek, uśmiech równie rzadko gości na jej twarzy - dlaczego więc nie korzystać z okazji i pożerować trochę na cudzym nieszczęściu? To nie tak, że czerpie dziką przyjemność z zatruwania innym życia, ale kiedy ci ewidentnie sami się proszą, jakże mogłaby nie odwdzięczyć się z nawiązką?
Staje obok Elviry, zauważając, że wzrostem są sobie niemal równe, jednak rysy twarzy uzdrowicielki są nieco pełniejsze. Przyprószona kurzem, rozczochrana, z płonącą w błękitnych tęczówkach złością. Czy wszystkie piękne kobiety mają to do siebie, że ich serca pełne są obrzydliwej czerni? A może to tylko stres, jaki towarzyszy czarownicy w sytuacji zagrożenia życia? Dalsze zagłębianie się w psychikę ofiary jest zbędne. Nie ma całej nocy na zabawę z Multon, są inni ludzie, którzy potrzebują pomocy, i którzy rzeczywiście będą jej wdzięczni.
- Trzymaj się - rzuca jeszcze oszczędnie, kiedy niedelikatnym ruchem zarzuca sobie rękę blondynki na ramię. Ofiary zwykle tak mają, że w locie zupełnie tracą poczucie przestrzeni i na miejscu lądują w dziwacznych pozycjach, robiąc sobie jeszcze większą krzywdę. Merja chwyta ją stabilnie i jeszcze jednym, ostatnim spojrzeniem omiata okolicę, jakby spodziewając się, że jednak ktoś wychyli się na horyzoncie. Kiedy nic takiego się nie dzieje, zbiera w sobie magię i wraz z uzdrowicielką znika z pola bitwy.
| zt dla Merji i Elviry
— Jesteś spragniona? Chciałabyś odpocząć? — spytał, spowalniając przez moment, kiedy i ona wydawała się tracić oddech. Z troską i przejęciem szukał jej spojrzenia. Chciał o nią zadbać, zająć się tak, jak należało damą — zrobić i pozostawić po sobie jak najlepsze wrażenie i choć intencje miał jak najlepsze nie wiedział jeszcze, że zostanie wciągnięty w wir tańców z Vesną, a potem zaśnie w dziczy i nagości, okryty mgłą nadciągającego poranka. — Zaraz wrócę, znajdę dla nas wino — zaoferował, odsuwając się i pociągając ją delikatnie na bok, z dala od tańczących par, które mogłyby wpaść na nią nieuważnie. Ucałował jej dłoń ostrożnie i powiódł wzrokiem znów do jej pięknych oczu. Z trudem się oderwał, z jeszcze większym kłopotem pozostawił ją za sobą, by przedrzeć się przy wydeptane ścieżki na drugą polanę, gdzie w akompaniamencie innych melodii młode dziewczęta roznosiły wino. Z kieszeni wyciągnął to, co pozostało, przekazał po drodze Marcelowi ostatnią porcję, nim sam skorzystał, doprowadzając się znów do porządku.
| zt
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
Niesiony takim więc powodem dotarłem na festiwal nieco spóźniony, acz jedynie odrobinkę, nie powodując tym ani wielkiego faux pas, ani żadnego zamieszania. Można powiedzieć, że moje przybycie pozostało niemal bez echa, co oczywiście nie mogło być prawdą, dlatego zacząłem się od razu rozglądać za tymi, którzy zauważyli roztaczaną przeze mnie aurę elegancji i szlachetności.
Moje spojrzenie dość szybko zawisło na parze skupionej nad stołem i błyskawicznie przypisało nazwiska do twarzy, co nie było wszak trudne; jedną z nich znałem doskonale, prawie bezbłędnie potrafiąc odmalować jej rysy w swojej wyobraźni, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Drugiej poświęciłem o wiele mniej czasu, jako że była to twarz męska, a więc leżąca poza kręgiem moich zainteresowań, chyba że zainteresowania właściciela tejże twarzy pokrywałyby się z moją chęcią opchnięcia mu paru lepszych garniturów. Nie marnując ani sekundy więcej, bo i tak zdecydowanie za długo stałem na środku jak kołek, ruszyłem w ich kierunku długimi krokami, docierając dokładnie w tej chwili, gdy młodzieniec perorował na temat układu kart w pokerze.
Jęknąłem w duchu. Dlaczego ta dzisiejsza młodzież wybiera najmniejszą linię oporu, aby zaimponować kobiecie? Poker? Doprawdy? Na tyle ciekawych gier towarzyskich? Czy przy kolejnym spotkaniu będzie jej deklamował trzynastozgłoskowcem przepis na sałatkę z wołowiną?
- Nie ma takiego obowiązku – ubiegłem Bulstrode'a, zanim ten choćby otworzył usta, pojawiając się jednocześnie w polu widzenia kobiety. - Powiem więcej, nic tak nie wzburza współgraczy jak tajemnicza mina towarzysząca krótkiemu „nie wymieniam”. Ci o słabszych nerwach pasują od razu, reszta tkwi w niepewności do samego końca, nie wiedząc czy powinna podbijać stawkę czy też odpuścić... - Oparłem się kolanem o ławę, na której siedział Sophos, prawie że zasłaniając go swoją sylwetką, zawłaszczając nie tylko przestrzeń, ale i uwagę Melisande. - Czy mylę się, lady Travers, jeśli założę, że gra o wysoką stawkę i podejmowanie ryzyka nie budzi w pani przerażenia? - Uśmiechnąłem się do niej, zgarniając jednocześnie kilka losowych kart rozłożonych wcześniej przez Bulstrode'a. Złożyłem je w malutką kupkę i od niechcenia przetasowałem, pozwalając moim ostatnim słowom wybrzmieć delikatną dwuznacznością. Za plecami słyszałem coś w rodzaju poburkiwania, ale nie zamierzałem drgnąć nawet o milimetr, gdy przed sobą mogłem skupiać wzrok na obiekcie o wiele bardziej interesującym niż zapewne zaczerwieniona z irytacji twarz młodego szlachcica. Wybacz, szczeniaku.
Strona 13 z 14 • 1 ... 8 ... 12, 13, 14