Serce lasu
Mimo setek dyrektorskich, policyjnych oraz prokuratorskich zakazów, nakazów, pouczeń, listów i odzewów, w okolicy wciąż znajdują się mugole, którzy w poważaniu mają owe przestrogi, spragnieni łyku adrenaliny. Przepis ostrzegający przejezdnych przed pobytem w lesie głupim nie jest; ma swoje podstawy w logice. Nikt, kto ma w głowie choć kroplę rozumu, nie odważy się zajść tak daleko: ku samemu matecznikowi, gdzie kryją się niebezpieczeństwa, jakich wielu nie jest w stanie sobie nawet wyobrazić.
Olbrzymie, szerokie korony wysokich drzew kryją niebo, skutecznie blokując napływ światła, tak za dnia, jak i w nocy, pogrążając okolice w złowrogiej ciemności. Panuje tutaj niewyobrażalna wręcz cisza, a powtarzane przez leśnika legendy, traktują o straszliwych, krwiożerczych bestiach z piekła rodem; wilkach, jaszczurach, potwornie długich wężach, monstrualnie wielkich pająkach...
Równie niemądre zwiedzanie tych lasów wydaje się czarodziejom, choć trudno ukryć; jest to dobre miejsce dla mugolaków, charłaków i innych brudnej krwi, którzy poszukują schronienia.
Waltham Forest wypełnił się gwarem, muzyką i śpiewem. W samym jego środku uczestnicy święta Brón Trogain mogą bawić się do białego rana. Każdego wieczoru gościom przygrywają grajkowie wykonując przy pomocy celtyckich instrumentów aranżacje współczesnych, rytmicznych szlagierów i choć początkowo na na miękkiej trawie, przebierają pojedyncze pary, już po północy leśny parkiet między drzewami pełen jest żądnych rozrywki czarodziejów.
Lista przebojów Kotła - dołączając do tańców współczesnych na parkiecie, jedna postać z pary może rzucić kością k15 na wybór piosenki:
1: "Incendio w moje serce"
2: "Miłość miłość w Warwickshire"
3: "Mugolskie świnie"
4: "Dziewczyna goblina"
5: "Pocałunek półwili"
6: "Ona czuje galeony"
7: "Świstoklik z napisem dom"
8: "Ministra brygada" (znane również pod tytułem "Auuuuu - Wilkołak w Londynie!")
9: "Kocham cię jak psidwak"
10: "Mniej słów, więcej magii"
11: "Rozpalmy różdżkami Anglii blask"
12: "Jesteś moim pufkiem"
13: "Skocz, krocz i kręć"
14: "Wyrwałem ją z mugolskich rąk"
15: "Niuchacza szał, zaklęć błysk"
Przy drewnianych ławach zbytych tuż obok podestu gra się w czarodziejskiego pokera lub gargulki. Kilku śmiałków już pierwszego dnia festiwalu bliżej godzin porannych zawiesiło na jednym z drzew tablicę do darta, skrzętnie ukrywając ją zaklęciami kamuflującymi przed służbami porządkowymi. Każdy chętny może dołączyć się do zabawy.
Nieopodal ław ustawiono kilka mis ze złotymi jabłkami, które należy wyłowić za pomocą ust i zębów. Każdy gość może podjąć się próby wyłowienia jednego jabłka dziennie. Owoce są jedynie magiczne pozłacane, ale jeden - wyjątkowa nagroda - jest wykonany z prawdziwego kruszcu i zmiękczony zaklęciem w taki sposób, że do czasu wyłowienia wydaje się zwyczajnym jabłkiem.
Złote jabłka - na wyłowienie ustami złotego jabłka należy poświęcić jedną turę (post) w wątku, próby można podjąć się raz w trakcie Festiwalu Lata. Podczas wyławiania jabłka należy rzucić kością k100.
1-99 - brak efektu
100 - wyłowiłeś/aś prawdziwe złote jabłko! Możesz zalinkować post w temacie komponenty magiczne aby do Twojego ekwipunku dopisano komponent złoto; albo spieniężyć jabłko w Banku Gringotta za 100 PM (zalinkuj post w skrytce).
Każdy poziom biegłości szczęście obniża ST losowania złotego jabłka o 1 oczko (99 dla poziomu I, 98 dla poziomu II, 97 dla poziomu III).
Żona gajowego, pasjonatka rękodzieła artystycznego, przygotowała zabawę w ciuciu-wiedźmę, w którą można zagrać każdego wczesnego wieczora przed rozpoczęciem tańców na jednym z podestów. Zasady znają wszyscy — wystarczy z zasłoniętymi oczyma uderzać kijem w pustą kukłę w kształcie trójrękiego mugola ze świńskim ogonem. W tym czasie, rozgrzewają się grajkowie, codziennie na rozpoczęcie grając nowy hit "Mugolskie Świnie", który tak opisuje anatomię niemagicznych. Czarodzieje mali i duzi z upodobaniem ustawiają się w kolejce by wyładować się na ubranej w dżinsy i flanelową koszulę kukle. Po rozwaleniu mugola, wypadają z niego owinięte w kolorowe papierki Fasolki Wszystkich Smaków. Co noc pojawia się nowy "mugol" o równie interesującej anatomii, zaprojektowany przez Elisabeth Wilkes.
Ciuciu-wiedźma - każda postać może podjąć się rzutu na sprawność (do rzutu dodaje się podwojoną sprawność), stosując się do mechaniki celowania na oślep.
W przypadku czarowania w sytuacji pozbawionej widoczności (całkowite pozbawienie zmysłu wzroku, całkowita ciemność, niewidzialny przeciwnik, który w jakiś sposób zdradza się obecnością, np. dźwiękiem kroku lub promieniem rzuconego zaklęcia) postać otrzymuje karę -80 do rzutu. Karę tę niweluje bonus przysługujący z biegłości spostrzegawczości (+30 czyli łącznie -50 za poziom II, +60 czyli łącznie -20 za poziom III, +100 czyli łącznie +20 za poziom IV).
ST 40 - kukła od razu rozpada się na kawałki, wypadają z niej Fasolki Wszystkich Smaków, których smak można losować zgodnie z mechaniką. Fasolek nie można ze sobą zabrać w kieszeniach (po drodze zjedzą je dzieci, które dojrzały zdobycz) ale na miejscu można je jeść bez ograniczeń.
ST 25 - mocny i udany cios, ST uderzenia mugola dla kolejnej postaci w wątku spada o 15
ST 15 - lekki i udany cios
poniżej 15 - cios chybiony
W kukłę można uderzać do skutku w trakcie jednego wątku, z uwzględnieniem czasu oczekiwania w kolejce.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Czy odpowiedź na to pytanie, nie odkryje mych kart niemal całkiem jeszcze zanim gra się zacznie? - wypadło z ust Melisande, dźwigając jedną z jej brwi ku górze, choć widocznie miała dziś fenomenalny nastrój. W ciemnych tęczowkach odbijały się iskarmi płomienie rozpalonych ognisk, dodając jej uroku. Sprawy wszak składały się dla niej. Odchyliła się trochę. Odpowiedź znała już przecież. Uniosła rękę, żeby gestem odrzucić rozpuszczone, czarne, ciemne włosy na plecy. - Jedno czego jestem pewna - zaczęła niemal niemal nieśpiesznie chwilę później, pozwalając by głoski brnęły ponad stołem w akompaniamencie rozgrywającej wokół celtyckiej muzyki. Dźwięków, które wszak przecież teraz, były jej bliższe niż wcześniej. - to to, że ty z pewnością nie obawiasz się ryzyka, sir. - wypadło z różanych warg wymownie unosząc brwi Melisande ku górze. A może nie jego samego, a plotek które ściągnie nasza rozmowa z pewnością. - przecież dobrze wiedział, że teraz obmywały ją fale, którym przecież stawiali tamę - z wzajemnością. Dawna znajomość, musiała ulec zmianie przecież, bo tak należało, tego wymagała też wrogość, która od teraz winna między nimi zasiąść. A jednak Harland zdawał się tym nie przejmować wcale. Dźwignęła brodę omiatając go spojrzeniem uważniej, odrobinę współczując młodemu Sophosowi, a jednocześnie rozciągający się przed nią widok mimowolnie ją bawił - wewnętrznie, rzecz jasna i nie samego Sophosa a niewerbalnej sprzeczki - może wojny nawet - o jej atencję. Uwagę. Przesunęła spojrzenie na tasowane w dłoniach karty, które Harland zebrał ze stołu. - Czy to koniec prezentacji? - zapytała właściwie ich oboje, odsuwając od nich tęczówki, przekręcając trochę ciało, żeby oprzeć się wygodniej o stół przy którym była tak by jednocześnie móc zerkać w stronę polany, wzrokiem przeszukując ją tylko w sobie wiadomym celu. Cóż, skłamałby gdyby nie przyznała, że wypatrywała jednostki pewnego pirata. Spędzone wspólnie dni, zarówno tutaj jak i w Hiszpanii zbliżyły ich ku sobie bardziej, niż się spodziewała. Sophos prawie nie był w stanie spojrzeć ku niej, bo widok zasłaniał mu Harland, który… cóż, zdecydowanie wiedział jak zwrócić ku sobie uwagę. - Dziękuję Sophosie. - orzekła leniwie, bardziej by ulżyć młodemu mężczyźnie i nie zmuszać go do wycofywania się bez słowa jej zgody i doprowadzenia obiecanych wyjaśnień do końca. Do niego - nie dotarli. Ale to nie miało już znaczenia, bo przeczuwała, że Harland do ich końca i tak nie zamierzał nikomu pozwolić dotrzeć poza sobą. Świadczyła o tym jego obecność, przyjęta poza i zajęte miejsce. A że był starszy, a ona była mężatką młodzieniec właściwie nie miał po co walczyć o jej atencję, kiedy to wszak od samego początku miał jedynie umilić jej odrobinę czasu. Podniósł się i grzecznie dziękując odszedł, pozostawiając własne karty nadal na stole pomiędzy pozostała dwójką. - Dobrze się bawisz? - zapytała, niemal dwuznacznie - bo wszak mogła pytać o tą grę którą poprowadził dla przejęcia jej uwagi, ale i o całość festiwalowych wydarzeń. Nie spojrzała jednak na niego, unosząc kielich pod wargi.
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
You will crumble for me
like a Rome.
- Niekiedy gra z odkrytymi kartami bywa bardzo emocjonująca – zauważyłem, przesuwając się jeszcze odrobinę w prawo i przydeptując męską stopę, która na pewno nie należała do mnie; gdybyśmy rozgrywali z Sophosem partię szachów, właśnie zmiótłbym go z planszy swoim królewskim zagraniem. Bradford mógłby być ze mnie dumny, bo jak na laika, który ledwie odróżnia pionka od gońca, w tym starciu zdecydowanie prowadziłem. Stuknąłem kartami o stolik. - Niemniej z prawdziwą przyjemnością przyznaję ci rację, milady, bo nie przywykłem do obawiania się ryzyka. - Zawiesiłem na moment głos, poświęcając te dwie sekundy na wyprodukowanie najszczerszego uśmiechu pod słońcem. Sam w sobie pozostawał zwykłym wyrazem twarzy, grą odpowiednio wykorzystanych mięśni, jednak w połączeniu ze spojrzeniem, które posłałem Melisande, zaadresowanym tylko i wyłącznie do niej, osłoniętym od reszty świata, był jasnym sygnałem, że podejmę się każdego rodzaju gry, nie tylko jej karcianych zachcianek.
- Wszak bez ryzyka nie ma zabawy, a czy festiwal lata nie jest idealnym czasem na to, aby się właśnie bawić? - zapytałem retorycznie, rozglądając się jednocześnie dookoła i omiatając wzrokiem tych szczęśliwców, którzy jak ja wzięli sobie te słowa do serca i właśnie hołdowali dobrej zabawie kryjąc się w pobliskich krzakach. Podejrzewałem, że jedynie część z nich udała się tam z powodów zbyt małej tolerancji na mocny alkohol. Nie miałem jednak czasu zastanawiać się na hedonizmem niektórych uczestników festiwalu.
- Och, lordzie Bulstrode, nie zauważyłem, że tu jesteś – powiedziałem z niemal szczerym zdumieniem, jakbym rzeczywiście nie dostrzegł, że prawie siedziałem mu na kolanach, próbując zawłaszczyć sobie całą dostępną przestrzeń. Młodziak podniósł się ze swojego miejsca i chyba tylko ostatkiem silnej woli nie szturchnął mnie na do widzenia; rzuciłem mu pełne uznania spojrzenie, po czym moja uwaga znów skupiła się na rzeczach ważnych, pozostawiając błahostki za plecami.
- Wyśmienicie, moja droga – odparłem, rozpierając się na miejscu, które raczył był zwolnić Sophos i porzucając sztywne konwenanse tytulatury. W zasięgu co najmniej kilku stolików nie było nikogo, kto mógłby nas podsłuchać, a posyłane w naszą stronę spojrzenia pozostawały jedynie spojrzeniami. - Liczę jednak, że dzięki twemu uroczemu towarzystwu, będę się bawić jeszcze lepiej – wyraziłem grzecznie swoją prośbę, śledząc uważnie ruch jej dłoni, która unosiła powoli kielich. Jego brzeg niemal stykał się z kobiecymi wargami, lecz tylko niemal; pozostawiał ten ledwie widoczny prześwit, nieme oczekiwanie, aż krople spłyną sobie znaną ścieżką.
Nie krępowałem się, nie próbowałem ukryć kierunku, w którym podążał mój wzrok, nie peszyła mnie świadomość, że Melisande doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Zbyt wiele razy rozgrywaliśmy to preludium w rezerwacie, by teraz udawać, że wszystko jest nowe i świeże. Uporczywa przeszkoda w postaci Sophosa zniknęła, ale wciąż otaczały nas o c z y – z daleka i z bliska – pozostawała więc jedynie rozmowa, taniec dwuznaczności, rozgrywka między słowami, które tworzyły niewypowiedziane wiersze, pozwalając naszym spojrzeniom dopowiedzieć rymy.
- Będę oczywiście zaszczycony, mogąc ci zapewnić rozrywkę, jakiej tylko zapragniesz – nie krępowałem się też swojej bezpośredniości, wciąż nie pozbywając się uśmiechu z twarzy. Przysunąłem do siebie resztę kart, złożyłem je w równy stosik, przetasowałem i rozdzieliłem na dwie części. Wszystko szybko, sprawnie, bez chwili zawahania. W szkole wróżbiarstwo nie leżało w kręgu moich zainteresowań i do tej pory zresztą uważałem tarota za marnowanie czasu. Przewidywanie przyszłości było dla mnie równie wielką abstrakcją jak połączenie prążkowanej koszulki z garniturem w szkocką kratę. Jednak siedząc naprzeciwko lady Travers kusiło mnie, aby zapytać kart o naszą przyszłość. Może los okazałby nam nieco ze swojej łaskawości? - Czy jest jakieś pragnienie, które mógłbym spełnić? - zapytałem, pochylając się nieznacznie w jej stronę ponad kartami. Nie ściszyłem głosu, nie bałem się podsłuchiwania, ale i tak jego ton lekko się zmienił, gdy napięcie zastąpiło dotychczasową swobodę.
Kąciki ust drgnęły na padające z ust mężczyzny zapewnienie i niemal natychmiastową zmianę w tym w jaki sposób się do niej zwracał. Lubił przekraczać granice. No i oczywiście - dlaczego miałby nie bawić się wyśmienicie, wszak właśnie zaskarbił sobie jej uwagę, odsuwając na bok jednego z młodszych lordów, którym przyzwoliła na swoje towarzystwo. Ego, które, cóż, gdyby urosło mu jeszcze trochę z pewnością pozwoliłoby na łagodne unoszenie nad ziemią, zostało zaspokojone. Kolejne słowa odciągnęły jej spojrzenie od sylwetek na polanie, ciemne onyksowe tęczówki zawisły na nim, uśmiech błąkał się w kącikach malinowych warg, by zaraz płynnie zmienił w rozbawienie odrzucając jej głowę do tyłu. Wyciągając z warg perlisty śmiech, unosząc w charakterystycznym geście rękę, którą przysłoniła usta. - Parkinson z Traversem? - zapytała - upewniła się może bardziej - całkowicie otwarcie sugerując a może przypominając mu dosadniej, że teraz nosiła barwy ku którym jego rodzina spoglądała z wrogością, sięgając po kielich, podsuwając go pod wargi, już niemal, prawie dotykając nimi warg, kiedy postanowiła jednak go odsunąć kierując rękę bardziej w jego stronę. Chwilę po tym, kiedy pozostawił pomiędzy nimi kolejne słowa. Zmierzyła go spojrzeniem z wargami wygiętymi w urokliwym uśmiechu. - Nic się nie zmieniłeś, Harlandzie. - orzekła niemal odkrywczo. - Mogłeś darować lordowi Bulstrode - lubię go. Na powitanie zacytował mi klasykę. - dorzuciła, kiedy widzieli się ostatnim razem? Nie była pewna, prawdopodobnie na dłużej jeszcze zanim zmieniła nazwisko. Później skupiła swoją uwagę całkowicie na postawionym przed nią zadaniem. Musiała rozeznać się w nowym zamku, nowych twarzach, zjednać sobie mieszkańców Cobernic Castle i przekonać do siebie własnego męża, którego poznała ledwie chwilę przed zamążpójściem. Ślub był wydarzeniem, o którym mówiono jeszcze później - przynajmniej takie informacje dotarły do niej samej. Możliwe, że za sprawą pieczołowicie wykonanych aranżacji, łączących w sobie rosierowe złoto i róże, ale dzięki znajomej Traversom transmutacji i ich morski granat, na który kolor zmieniły dekoracje, kiedy była już po słowie z nowym mężem i nowym nazwiskiem. A może to chodziło o suknię, która miała tego dnia na sobie, nie białą, a odważną skąpaną w rubinie i złocie, po raz ostatni przywdziewając te kolory tego wieczoru. Zmieniła się jednak w tym czasie - choć nie całkowicie i nie pozornie. Chwile spędzone z Manannanem, a może po prostu odkrycie w jakiś sposób innego aspektu kobiecości dodało jej jeszcze pewności - a może świadomości samej w sobie. Wcześniej była odrobinę inna, stosowna, niemal udająca że nie dostrzega w jego słowach drugiego dna, które wyłapywała. Nie do końca nimi wzruszona, nie całkiem oczarowana. Choć zdecydowanie ukontentowana uwagą, jaką jej poświęcał. Zamknięta bardziej - jeśli taka wola - wychodząca z założenia, że jeśli Harland byłby nią zainteresowany na poważnie, wykonałby odważniejszy krok w jej stronę. Na chwile uniesień w kuluarach nie miała czasu, a swoich uczuć nie składała nikomu bez uprzedniej pewności. Jej wartość była zbyt duża. Do tego czasu, mogła ofiarować mu jedynie trochę sympatii. Odpowiadała mu jednak przeważnie. grzecznie, czasem równie niejednoznacznie, pozwalając na obecność w swoim otoczeniu kiedy miała na to ochotę. Która kobieta nie lubiła uwagi, która potwierdzała jej wartość samą w sobie? Tak jak teraz, mógł wszak skierować swoje kroki w inną stronę, zająć czas innej jednostki, damy - może jakiejś panny, która zaoferowałaby mu więcej niż ona kiedykolwiek. A jednak, znalazł się obok niej, jedynie potęgując fenomenalny nastrój, który nie opuszczał jej od czasu rozpoczęcia Festaiwalu. W tęczówkach coś błysło kiedy unosiła odrobinę wyżej brodę na kolejne słowa którymi ją uraczył. Brwi uniosły się niemal wymownie.
- Oczywiście. - że będziesz zaszczycony. Kąciki zadrgały. Wszak, jak mogłoby być inaczej? Uniosła w końcu kielich do warg. - Spróbuj więc obstawić, na co mam ochotę. - przyzwoliła, zerkając na stół z którego zbierał karty. Nie zbliżając się ku niemu nawet o jotę obserwując jedynie kolejne ruchy dłoni. Przynajmniej do momentu w którym nie nachylił się nieznacznie ku niej wypuszczając między nich kolejne pytanie. Jedna, druga, trzecia sekunda, tyle zajęło, nim dźwignęła tęczówki z rozmysłem przeciągając ten moment. Zaraz za podciągnęła też głowę unosząc brodę, przekrzywiając ją na lewą stronę oceniająco patrząc na niego. Pozwalając by jedna z dłoni pomknęła wyżej, układając palce w charakterystycznym dla siebie geście pod brodą. Wargi rozciągały się z każdą chwilę coraz mocniej w uśmiechu. Nachyliła się ku niemu, pozostając jednak w odpowiedniej odległości. - Obawiam się, Harlandzie, że nie posiadasz możliwości by sięgnąć ku tym większym. - odpowiedziała pozwalając by wargi w zadowoleniu wydęły się trochę, kiedy prostowała się powracając po kielich z winem. - Poza tym, większość z nich spełniania jest na bieżąco. - przyznała jeszcze unosząc drugą z dłoni, zasuwając kosmyk ciemnych rozpuszczonych dziś włosów, mimowolnie przesuwając palcami po miejscu na szyi którą niewiele wcześniej rozgrzewały słodkie pocałunki. - Możesz zadbać o to, by wino w moim kieliszku nie sięgło dna. - orzekła wspaniałomyślnie, znajdując jednak jedno z niewielkich pragnień do spełnienia - a może czegoś na co winna mieć baczenie tak, by nikt nie był w stanie wyliczyć ile wypiła. Stuknęła w talię paznokciem. - Zamierzasz umilić mi czas oczekiwania przy ich pomocy? - zapytała, mocząc wargi w alkoholu nim odstawiła go na stół ponowie. - Słyszałam ostatnio ciekawą plotkę. - dorzuciła mimochodem, odwracając tęczówki i od niego i stołu, dostrzegając kilka spojrzeń kierujących się w ich stronę.
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
You will crumble for me
like a Rome.
- Parkinson z Traversem – powtórzyłem, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu, jaki Melisande rzuciła właśnie wyjątkowo sprośnym dowcipem. - Myślisz, że wywołamy skandal, jeśli w ciągu pięciu minut żadne z nas nie zacznie rzucać w drugie przekleństwami i nie będziemy próbowali się zabić, tylko zamiast tego będziemy prowadzili spokojną rozmowę? - zapytałem, starając się podkreślić choć minimalnie udawaną troskę o to, jak odbierają nas ludzie z zewnątrz. Oboje byliśmy aż nazbyt świadomi śledzących nas oczu, ale z naszej dwójki to prawdopodobnie ja miałem lżejsze podejście do swojej reputacji. Nie przeszkadzały mi szepty i podejrzliwe spojrzenia, bo nijak nie mogły mi zaszkodzić; raczej działały na moją korzyść, czyniąc mnie mniej atrakcyjną partią dla córek na wydaniu. Aczkolwiek i tak nie przebiłbym pewnie Bulstrode'a w konkursie na nudziarza.
- Gdybym wiedział, że tak uwielbiasz klasyków, pokazałbym ci naszą rodową bibliotekę– tym razem w moim głosie zabrzmiała wyraźnie wyczuwalna nuta żalu za straconą szansą ugoszczenia wtedy-jeszcze-lady-Rosier w swoich pokojach. Ileż to mogło dawać możliwości pogłębienia naszej wspólnej wiedzy o klasykach! Zamiast tego musiałem zadowalać się wizytami w rezerwacie smoków, dzieląc swoją fascynację między te wspaniałe stworzenia i ich równie wspaniałą badaczkę oraz jej urodę i młodość. Mimo że minęło już kilka lat od rozpoczęcia naszej znajomości, nie potrafiłem jednoznacznie nazwać tej relacji; była nieuchwytna, zawieszona między rozkosznym flirtem a chęcią złamania pewnego tabu obowiązującego szlachetnie urodzonych. Wydawało mi się jednak, że ten wypracowany status quo między nami pasował obojgu i każda próba nazwania go i wciśnięcia w pewne sztywne ramy jedynie by zaszkodziła. Była teraz mężatką, co uznawałem i szanowałem, ale co nie zmieniało faktu, że była piękna, bystra i odpowiadała na mój flirt z uroczą pewnością siebie. Nie przeszkadzała mi jej formalna niedostępność i nowe nazwisko. Taneczny parkiet naszej znajomości nadal czekał na ostateczny taniec.
- W ugrzecznionej wersji uznam, że masz ochotę na moje towarzystwo, bo jako jeden z nielicznych nie zanudzę cię na śmierć. - Pochyliłem się jeszcze bardziej w jej stronę, wciąż pozostawiając jednak przestrzeń na tyle przyzwoitą, aby żaden kraken nie wyssał ze mnie szpiku. - W głębi serca jednak liczę, że masz ochotę na to samo co ja – powiedziałem, spoglądając bez skrępowania prosto w jej oczy, które skryte w wieczorze wydawały się wręcz czarne, bez żadnej białej plamki. Oderwałem tym samym wzrok od jej ust, choć wyjątkowo niechętnie i już tęskniłem, aby z powrotem wrócić tam spojrzeniem. – Jednakże z uwagi na delikatność twych niewieścich uszu nie odważę się wypowiedzieć tego pragnienia na głos – droczyłem się z nią, aż nazbyt wyraźnie całym sobą pokazując, że brak odwagi nie jest tu żadnym problemem. Ponownie – to nie ja ryzykowałem najwięcej swoją reputacją. Moje słowa, pełne dwuznaczności, podszyte flirtem, celujące w niemal intymną swobodę, jeśli niosły konsekwencje, to nie były one wycelowane we mnie. W naszym świecie mężczyzna nadal mógł więcej; nadal płazem uchodziły mu rzeczy i zachowania, za które kobiety płaciły ogromną cenę.
Wychodząc naprzeciw jej oczekiwaniom rozejrzałem się natychmiast dookoła, szukając wzrokiem jakiegoś służącego, skrzata czy kogokolwiek, kto mógłby nam dostarczyć pełną butelkę najlepszego wina. Wskazałem dłonią na kielich i gestem dałem znać, aby się tym zajęto i doniesiono mi drugi. W oczekiwaniu na przybycie służącego spojrzałem znów na siedzącą naprzeciwko kobietę.
- Och, moja droga, umilenie ci czasu jest od dawna moim skrytym marzeniem. - Jakimś cudem udało mi się przy tym łobuzersko nie mrugnąć, chociaż podejrzewałem, że ten chłopięcy gest wcale by mi nie zaszkodził. Ponoć kobiety lubią niegrzecznych chłopców. - Niemniej myślałem o tym, aby pokazać ci ciekawszą grę. Nazywa się prawda lub wyzwanie – wyciągnąłem z talii dwie karty, jedną w czerwonym, jedną w czarnym kolorze. - Ciągniemy karty z odwróconej talii naprzemiennie. Jeśli wyciągniemy czerwoną, musimy szczerze odpowiedzieć na pytanie zadane przez drugą osobę. Jeśli czarną, wypełniamy zadanie, które dla nas wymyśli. - Przerwałem, chowając karty z powrotem do talii i spojrzałem na Melisande nieco powątpiewającym wzrokiem, doskonale odgrywając zasmuconego. - Obawiam się jednak, że może zabraknąć nam obojgu odwagi, zwłaszcza że jest to gra sprawdzająca się w bardziej... kameralnych okolicznościach. - Wzruszyłem ramionami, rzeczywiście głęboko żałując, że tłum osób dookoła nieco psuje mi plany. Miałem kilka pytań do lady Travers, na które bardzo chętnie uzyskałbym odpowiedzi. I jeszcze więcej zadań, które z przyjemnością bym jej wyznaczył. - Chociaż z miłą chęcią posłucham ploteczek. Nigdy nie wierz mężczyźnie, jeśli mówi, że nie jest nimi zainteresowany – dodałem, przypominając sobie wszystkie najświeższe doniesienia ze świata arystokracji, które odbijały się echem w pomieszczeniach domu mody Parkinsonów. Nasze klientki uwielbiały plotkować.
- Widziałam już waszą bibliotekę, Harlandzie. - powiedziała, unosząc uwolnią od pozostawionego na stole wina rękę, by machnąć nią nonszalancko kilka razy. Bo i owszem miała okazję w niej już stanąć, nawet przeszukać książek kilka, kiedyś poprosiła Edwarda, żeby zabrał ją do niej, licząc, że może tam trafi na poszukiwane informację. Kolejne słowa przeniosły jej uwagę znów ku niemu, odważne, butne słowa wyrwały z piersi rozbawiony śmiech.
- Wysoko się cenisz. - orzekła, przesuwając w końcu tęczówki na Harlanda. Nie poruszyła się, kiedy nachylił się mocniej w jej stronę unosząc w wymownym zadziwieniu brwi ku górze. Nie cofnęła, kiedy nachylił bliżej, nie zamierzając dać mu satysfakcji w tej niewerbalnej walce, choć trudno było powiedzieć o co tak naprawdę walczyli. O nic, prawdopodobnie, choć to nie przeszkadzało wcale Melisande. Spoglądała po prostu ku niemu czekając - wiedząc, że doda coś więcej, nie miała co do tego żadnych wątpliwości. A kiedy w końcu padły przesunęła spojrzeniem po męskiej twarzy. Wypowiedziane słowa były aż nazbyt dosadne, a może ona sama otulona nie tylko samą atmosferą Festiwalu, ledwo minionych wakacji a obecnością Manannana mimowolnie skierowała swoje myśli w kierunku namiotu który zajmowali. W ciemnych tęczówkach błysnęło, wargi rozchyliły się mimowolnie. Kolejne słowa Harlanda sprawiły, że drgnął jej kącik ust pozostawiając usta odrobinę rozchylone, zanim ułożyła je w urokliwym, rozbawionym uśmiechu. Jeszcze kilka miesięcy temu, może rok, zapewniłaby go, że z pewnością nie mają na myśli tego samego, czując mimowolnie jak jego dwuznaczne słowa są już zbyt delikatne na jej niedoświadczone uszy, które nie umiały przywołać obrazów, które on z pewnością miał w głowie. - To zabawne - zaczęła nadal nie zmieniając zajmowanej pozycji. - nie sądzisz? - zapytała, choć przecież nie mógł wiedzieć o co pytała go tak właściwie. - Liczyć na coś, co nigdy się nie spełni. - uniosła kielich z winem, widocznie zamierzając coś jeszcze powiedzieć, skończyć - ale zanim, sięgnęła po kielich z winem. Uniosła go do warg, urwała jednak gest jakby przypominając sobie że nie skończyła mówić, odsunęła naczynie wprawiając płyn w nim w ruch kolistymi ruchami nadgarstka. - Choć znów, przez brak owej odwagi, nigdy nie przyjdzie ci nawet przekonać, czy myśli nasze jednakie są czy różne całkiem. - uniosła wymownie brwi, przysuwając w końcu kielich do ust. - Cóż więc ci pozostaje, Harlandzie? - zapytała przekrzywiając głowę, na krótką chwilę mocniej mrużąc oczy.
- Dużo mówisz dziś o odwadze, Harlandzie, a jednak zdaje się ona jedynie wygodnym powodem, by czegoś nie zrobić. - orzekła swobodnie, jednak w znajomej dla siebie oceniającej manierze, za nic mając, że mogłaby go obrazić. Właściwie, poniekąd to robiła, zarzucając mu brak odwagi. - Sama gra byłaby mało zajmująca. - dodała po chwili, przesuwając na niego tęczówki. - Nigdy nie miałam potrzeby, by składać słowa obleczone fałszem w twe dłonie, co do zaś samych wyzwań...- urwała na chwilę zastanawiając się. - może obawiasz się do czego doprowadziłyby cię twoje własne wybory? Oh, albo tego że przekrój owych wyzwań, okazałaby się rozczarowująco… jednaki. - zapytała go z przekorą przekrzywiając głową. Na języku pozostawiając stwierdzenie o tym, że potrafiła się domyślić, dlaczego uważał - a może używał - tej gry w bardziej kameralnych(jak sam określił) warunkach.
- Ta cię może zainteresować bardziej niż inne. - powiedziała leniwie przesuwając tęczówkami po zgromadzonych wokół ludziach. - Wyobraź sobie że nasze kręgi ostatnio obiega informacja o rychłym ślubie pewnej lady, znaczy, oczywiście zaręczynach najpierw te już są - wedle jej słów - zaraz za rogiem - ostatnio rozprawiała nad tym, jakiego kroju winna ubrać suknię na to wydarzenie. Nic dziwnego - właściwie zachowanie przyszłej panny młodej. - snuła, nawet nie zauważając, że robiła to podobnie do Tristana, może była zbyt blisko niego by zauważyć, że w podobny sposób opowiadał przed jej zaręczynami o klaczach. - Rozwodziła się nad tym szczebiocząc w miłosnych superlatywach wzdychając nad szczęściem swym własnym - a jakże, tylko z suknią problem. Zapytałam jednej z dam od której to zasłyszałam cóż na Merlina może być problematyczne w zamówieniu sukni? - zerknęła na niego porozumiewawczo. Nie było to przecież zadanie nad wyraz trudne. - I wyobraź sobie, mój drogi - zmimikowała jego zwrot do siebie samej z wcześniej - okazało się, że owa lady, bardzo nie chce, by jej przyszły narzeczony mógł zobaczyć tą suknię wcześniej. Zapytałam więc: jakim sposobem możliwe by to miało być, skoro oboje z dwóch różnych domów pochodzą. - logiczne pytanie, jakby nie spojrzeć. - odpowiedziała mi: Cóż, to Harland Parkinson, czasem przecież bywa w Domu Mody. - patrzyła prosto ku niemu powtarzając te słowa, unosząc brwi ku górze, mrużąc na chwilę oczy. - Twoja przyszła małżonka chyba nie byłaby zadowolona z naszej rozmowy. - wypadło sugestywnie unosząc jej brwi do góry. Nie z wybrzmiewających pod zdaniami insynuacjach i stwierdzeniach. Nie przeszkadzały jej one - chełpiły jej własne ego, zapewniając o wartości którą posiadała. Tym, że Manannan mógłby złamać mu kilka kości gdyby znalazł się obok nie obchodziło jej w ogóle. To Harland był ryzykantem nie ona sama. - Nie wspomnę o tym, że czuję się niemal urażona, że informacje dotarły do mnie w taki sposób. - dorzuciła i choć pozornie jej słowa mówiły o urażeniu, maniera pozostała wcześniejsza, niemal rozbawiona, lekka, idealnie pasująca do swobodności i rozluźnienia festiwalu.
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
You will crumble for me
like a Rome.
Och, nie uważałem oczywiście naszej rozmowy za śmiertelnie poważny pojedynek na śmierć i życie; była to jednak bez wątpienia słowna potyczka, w której – miałem nadzieję – nie chodziło o zwycięstwo, a jedynie testowanie uznawanych przez społeczeństwo nieprzekraczalnych granic. Granic, które wedle mojej życiowej filozofii były niezwykłe płynne i zróżnicowane, inne dla każdego człowieka i inne dla każdej relacji. Nadeptywanie na tę linię zawsze wyglądało odmiennie w kontekście różnych osób i wiedziałem, że na równie bezpośrednią poufałość, jaką wykazywałem względem Melisande, nie mógłbym sobie pozwolić w stosunku do kogoś innego. Bardziej płochego, nieobytego i przede wszystkim niezamężnego. Owszem, jako mężczyzna miałem większe pole do popisu i śmiałości niż ona, jednakże dzięki obrączce na dłoni i tak mogła sobie pozwolić na więcej niż niezamężna panna. Największą swobodę uzyskałaby oczywiście będąc wdową, jednak tej propozycji nie śmiałem jej złożyć.
- Natomiast co do jednakich wyzwań – westchnąłem, przetasowując karty po raz kolejny, mieszając je ze sobą, aby pozostawić całą resztę losowi i nie dać sobie zarzucić oszustwa – obawiam się, że nieco przeceniasz moją... - zastanowiłem się nad kolejnymi słowami, aby ująć je we właściwy sposób – skłonność do pewnych fantazji – uśmiechnąłem się rozbrajająco. W zasadzie to nie przestawałem się uśmiechać od jakiegoś czasu, po prostu zmieniałem rodzaje tych uśmiechów z uroczych na bardziej urocze; z niewinnych na niewinniejsze; z prowokacyjnych na bardziej prowokacyjne. - I zakładam, że ty zakładasz, iż moje pytania i wyzwania byłyby wyjątkowo skandaliczne albo – przerwałem, bo właśnie ten moment wybrano, aby przynieść nam wino i kielich dla mnie. Natychmiast sięgnąłem po butelkę, ale jeszcze jej nie otworzyłem; chciałem dokończyć zaczętą wcześniej myśl. - Cóż, powiedzmy sobie szczerze: skandaliczne i wulgarne. Pewnie by tak było – potwierdziłem, nie mając zamiaru ukrywać takiej ewentualności, w końcu dość prawdopodobnej. - Wyjaśnijmy sobie jednak ważną rzecz, moja droga – tym razem mój uśmiech stracił nieco na łagodności, zamiast tego przywołałem na twarz wyraz powagi, jakbym zdradzał jej wyjątkowo ważny sekret, z którego nie należało żartować. W jakimś sensie właśnie tak było.
Sięgnąłem po jej kielich, dolewając do niego wina, po czym hojnie nalałem szkarłatnego trunku również do swojego. - Jestem człowiekiem, który woli gonić królika, zamiast go łapać. Albo, będąc bardziej bezpośrednim, który woli podziwiać kwitnącą różę i wdychać jej słodki zapach, zamiast ją zrywać. Złapane króliki marnieją w niewoli, a ścięte róże szybko obumierają w wazonie. - Odstawiłem butelkę, po czym podałem kielich Melisande, dotykając jej palców zdecydowanie za długo, aby było to przelotne dotknięcie podczas przekazywania naczynia. - Nie chciałbym nigdy zobaczyć, jak obumierasz z mojego powodu. - Ostatnie słowa wyszeptałem, nie spuszczając z niej wzroku, odkrywając maleńką część siebie i swoich przekonań tak odmiennych od tego, jak postrzegali mnie inni ludzie. I tyle musiało wystarczyć; wykrojony fragment wrażliwości, której inni nie dostrzegali, widząc we mnie chłopięcego bawidamka i rozpustnika kolekcjonującego kobiety jak krawaty, mimo że moje nazwisko nigdy nie pojawiło się w kontekście skandali, zdrad i sięgania po cudzą własność. Podziwiać z daleka, adorować, komplementować, ale nie przekraczać granic sprawdzało się doskonale. Jednakże jak wspominałem: nigdy nie mówiłem nigdy. Na świecie z pewnością są króliki, które chcą być złapane. Może nawet są i róże, które pragną zostać ścięte.
Rozmyślania nad tym stanem pochłonęły mnie na moment bez reszty, że dopiero po dłuższej chwili dotarły do mnie słowa wypowiadane przez Melisande. Jeszcze więcej czasu zajęło mi wydobycie z siebie odgłosu na wpół skomlenia, na wpół śmiechu, nie mogąc się zdecydować, która reakcja będzie odpowiedniejsza na takie absurdum.
- Aha – powiedziałem w końcu, wyduszając z siebie z trudem te trzy litery, które brzmiały i tak bardziej jak parsknięcie niż ludzki dźwięk. - Wyobraź więc sobie, jaki urażony jestem j a, że informacja o moim ślubie dociera do mnie jako do ostatniego – dodałem, robiąc naburmuszoną minę i niemal zapominając o naszej słownej potyczce. Moje myśli błyskawicznie odpłynęły od dwuznaczności i prowokacji w stronę zdrowego oburzenia plotkami. - Poza tym, że ślub to wprost niedorzeczny pomysł, bo dopiero co straciłem żoną – wiele miesięcy temu, ale nadal wykorzystywałem to jako wymówkę przed kolejnym małżeństwem – to chyba oczywiste, że akurat ja na pewno brałbym czynny udział w szyciu sukni ślubnej dla mojej przyszłej żony. Nie dopuściłbym do ślubu, na który ubrałaby się w coś nieakceptowalnego – burknąłem z najwyższą pogardą dla plotkarzy, którzy nie wzięli pod uwagę tego znaczącego czynnika. - A czy plotka zdradza, która to lady miałaby być tą szczęściarą? - zapytałem, odnotowując w pamięci wszystkie przypadki moich ostatnich relacji z młodymi (i starszymi, acz niezamężnymi) pannami ze szlacheckich rodzin i zastanawiając się, gdzie mogło być źródło tej informacji.
Rozpoczęła swoją historię, unosząc kącik warg ku górze, mówiąc dalej plotąc kolejne słowa, które udało jej się zasłyszeć. Zbierała informacje - a może bardziej plotki, bo te potrafiły skrywać w sobie jakąś część prawdy.
- Trochę? - podchwyciła unosząc brwi do góry w wyraźnej sugestii, że trochę, nie było do końca odpowiednim odkreśleniem dla tego stanu. - Oh, oczywiście - mówi. Nie domyślasz się? - wypadło z różowych warg, spoglądając na talię która znalazła się na stole, potasowana, gotowa do pozostawienia samej sobie. Sięgnęła po pierwszą ze znajdujących się na wierzchu. Wyciągnęła ją jednak w taki sposób, by jej kolor jako pierwszemu objawił się Harlandowi, obróciła łapiąc w dwa palce, nadal pozostawiając zasłoniętą przed sobą. Unosząc jedną z brwi ku górze w oczekiwaniu na to, co przynieść miał dla niej los w tym momencie.
Prawdę, czy wyzwanie?
czarne(wyzwanie) - parzyste; czerwone(prawda) - nieparzyste
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
You will crumble for me
like a Rome.
'k10' : 4
- Gdyby konsekwencje tego, czego naprawdę chcę skupiały się tylko na mnie, niewątpliwie bym po to sięgał bez najmniejszego wahania – odpowiedziałem, czując przyjemność płynącą z tego, jak uważnie mi się przyglądała. Lubiłem być w centrum kobiecego spojrzenia, lubiłem świadomość damskiego wzroku mierzącego moją sylwetkę i twarz, lubiłem moment, gdy zyskiwałem pewność, że podoba im się to, na co patrzą. - Problem polega na tym, że gdybym spełnił swoją zachciankę i cię teraz pocałował, nie tylko ja musiałbym się mierzyć ze skutkami tej decyzji – rozłożyłem ręce w geście bezradności, rezygnując z delikatnego owijania w bawełnę. Nikt nie mógł nas podsłuchać, nikt nie mógł usłyszeć, jak cicho wzdycham z rozczarowaniem, że głupie konwenanse i małżeńska wierność stoją mi na przeszkodzie do realizacji pragnienia.
Oczywiście, mógłbym to zrobić; w ostateczności większość osób spodziewała się po mnie, że będę wywoływał skandale i szokował. Wykradzenie damie chwili intymności na środku festiwalowej polany byłoby w ich oczach czymś naturalnym dla młodszego Parkinsona i mało kto okazałby zdziwienie. Byłem gotowy na szepty i plotki, piekący policzek wymierzony przez Melisande, obicie szczęki przez jej rodzinę oraz męża. To konsekwencje, z którymi bez problemu bym się pogodził, utrwalając swój obraz rozpustnika. Ale narażanie na nieprzewidziane konsekwencje kobiety, jakiejkolwiek, tylko dlatego, że chciałem się z nią zabawić? Nie, to absolutnie nie mieściło się w moich granicach gotowości. Wolałem już uchodzić za tchórza.
Prawda była też taka, że nie do końca rozumiałem ideę wyłączności. Była dla mnie święta przez sam fakt składania drugiej osobie obietnicy wierności, po prostu nie wiedziałem d l a c z e g o jest to konieczne. Z jakiego powodu trzeba przysięgać sobie wierność i stałość? Czemu człowiek koniecznie sam siebie musi ograniczać, zamiast czerpać garściami z tego, co daje mu życie? Czy nie wystarczało po prostu być, wspierać i szanować swoją żonę lub męża? Opiekować się sobą wzajemnie, pomagać, czuwać w chorobie? Dlaczego nie można było połączyć tego z dobrą zabawą, flirtem, komplementowaniem kogoś innego? Z pocałunkami przynoszącymi przyjemność i dotykiem obiecującym jej jeszcze więcej?
Najwidoczniej nie było nam pisane skosztowanie zakazanego owocu; eksperymentowanie i szukanie przyjemności musiało nam wystarczyć w formalnych i legalnych związkach, na które nikt krzywo nie patrzył. Jednak gdy dwoje dorosłych ludzi chciało poczuć odrobinę emocji i dreszczu niepewności przed ewentualnym nakryciem, los robił wszystko, aby to uniemożliwić. Wpadłem nagle w melancholijny nastrój, wodząc spojrzeniem dookoła nas i przygasając na krótką chwilę, w czasie której Melisande nachyliła się ku mnie, niemal szepcząc słowa docierające jak przez wodną kurtynę, wytłumione i głośne jednocześnie.
- Obyś więc zawsze pozostała dumna jak twe smoki, lady Rosier – po tych słowach sam uniosłem kielich w cichym toaście – i nieujarzmiona jak twe oceany, lady Travers – dodałem po chwili, zanim przytknąłem kielich do ust, upijając porządny łyk wina. Szukałem w trunku odpowiedzi na te wszystkie „dlaczego” padające w moich myślach sekundy wcześniej, ale żadna nie nadchodziła, pozostawiając mnie we frustrującej niewiedzy. Potrząsnąłem głową, próbując odegnać niepotrzebne rozmyślania.
- Plotki może rozsiewać tylko ktoś, kto chce mi zaszkodzić. A że jest sporo takich osób, nie będę nawet zgadywał – parsknąłem, machając ręką na znak, że naprawdę nie ma to dla mnie znaczenia. Każda plotka prędzej czy później wygaśnie, gdy zastąpi ją nowa, bardziej soczysta, kąśliwa i sprośna. Pogłoski o moim ślubie zapewne jeszcze niejednokrotnie rozgrzeją szlacheckie towarzystwo, musiałem się do tego przyzwyczaić. Nie chciałem sobie zawracać tym głowy zwłaszcza teraz, gdy dłoń Melisande powędrowała w stronę kart, a potem tak po prostu, jakby od niechcenia, wyciągnęła jedną z nich w moim kierunku. Rzuciłem jej pytające spojrzenie, jakby upewniając się, że sobie ze mnie nie żartuje, a potem przesunąłem wzrok na wylosowaną kartę. Dostrzegłem czarną damę pik; jakże wymownie.
- Wyzwanie – powiedziałem, ledwie panując nad radością brzmiącą w moim głosie. Próbowałem zachować powagę, być dojrzałym i odpowiedzialnym graczem, ale Merlin mi świadkiem, jak cholernie trudne się to okazało. - W takim razie – zastanowiłem się, przybierając zamyślony wyraz twarzy – chciałbym, abyś... - bardzo trudno było wybrać spośród dziesiątek scenariuszy wyzwań, które zalały mi myśli (ale tylko niektóre z nich były naprawdę wyzywające i rozpustne) – zapozowała do portretu, który potem odkupię i zatrzymam, ale to ja wybiorę twoją pozę i artystę, który zagwarantuje pełną dyskrecję – wyszeptałem, nie mogąc ujarzmić figlarnego uśmiechu, który pojawił się na mojej twarzy.
- Twoje bolałaby zdecydowanie bardziej. - orzekła po krótkiej chwili odsuwając tęczówki przed siebie. - Istnieje szansa, że byłaby to ostatnia radość, nim wydałbyś z płuc finalne tchnienie. Jednak to szczęście, że i do głosu pozwalasz dojść rozsądkowi czasem. - orzekła niemal niewzruszona padającym nad stołem stwierdzeniem, choć trudno było nie wyczuć oplatającej jej aury zadowolenia i uniesionego ku górze kącika ust. Przeniosła na niego spojrzenie, nie zmieniając zajmowanej pozycji z twarzą zwróconą niemal całkowicie bokiem do niego jakby oceniając przez chwilę czy mówił poważnie czy jedynie się z nią drażnił - finalnie dochodząc do wniosku, że nie miało to znaczenia. Nie poszukiwała innych westchnień, ust należących do kogokolwiek innego poza tymi jej męża. Była ukontentowana uwagą którą wyszarpnęła od korsarza decydując się miesiąc wcześniej na skandaliczne działanie. Upomniała się o swoje miejsce u jego boku i dostała je - dostała nawet więcej. Nowe oblicze Manannana Traversa, pocałunki tak różne od tych, które ofiarował jej wcześniej, gesty bardziej podniecające, zatracające na swojej łagodności, kiedy tracił nad sobą chwilami kontrolę a jednocześnie bezpieczne. Było jej z nim dobrze, nie wiedząc wcześniej nawet - nie spodziewając się - że bliskością dwóch osób można zachłysnąć się tak dosadnie i mocno. Należała do niego zgodnie z przysięgą, którą żłożyła w obecności wielu par oczu - ale teraz, po raz pierwszy naprawdę tego chciała. Przesunęła rękę długimi palcami dotykając obrączki znajdującej się na palcu drugiej ręki. Choć jego umiejętność do znikania, kiedy już jakiś czas temu powinien być obok, zdecydowanie będzie irytować ją niezależnie od lat spędzonych razem. Szczęśliwie dla siebie samej, Harland był dziś na tyle miły, by dotrzymać jej towarzystwa, zasiadając do znajomej już dla nich gry.
Odpowiedź na jej butne stwierdzenie uznała za życzenie pomyślności dla siebie samej. Wzniosła więc kielich w toaście. Nie zamierzała - ani porzucić własnej dumy, ani dać się ujarzmić. Nie składała fałszywych świadectw w słowach, które wypowiadała ku niemu wcześniej. Wierzyła w każde jedno odnajdując ją w sobie. Nie była tylko Różą - była czymś więcej, była klejnotem, była nagrodą, była portem i morzem, ogniem i ziemią, łączyła w sobie więcej, czasem pozornie sprzecznych leżących po dwóch skrajnych miejscach na osi cechach a jednak w jakiś sposób zgrywających się w niej jedno.
Pochyliła głowę uznając to, że Harlanda nie interesowała która z dam rozwiewała te informacje wśród swoich koleżanek - a te naturalną koleją rzeczy zostały podane dalej przez te którym to powiedziała. Czy zrobiła to z rozmysłem, czy też przypadkiem trudno było powiedzieć. Wśród szlachetnie urodzonych dam przyjaźnie trzeba było wybierać rozważnie, a sekretami dzielić się tylko z tymi, którzy dowiedli że warci są zaufania.
Uniesiona karta zaległa między nimi, nie obawiała się dlatego nie obracała jej w swoją stronę wiedząc, że Harland nie ma powodów by ją okłamać - zresztą, kłamstwo w tej kwestii było nieznaczące a je same mogła przecież łatwo sprawdzić. Jedna z brwi drgnęła na wyraźnie brzmiącą radość w głosie rozmówcy. Odłożyła ją na miejsce z którego wzięła sięgając na powrót po kielich zastanawiając się nad padającym wyzwaniem - przeciągając moment odpowiedzi, rozmyślając nad tym co właściwie kierowało jego prośbą, spojrzenie pozostawiając utkwione przed sobą, tym razem w jednym punkcie. Upiła jeszcze trochę wina odkładając kielich na stół. Podniosła się przynosząc łagodny podmuch różanego zapachu. Ciemne spojrzenie odnalazło tęczówki Parkinsona.
- Równowartość kwoty za którą odkupisz obraz wpłacisz na cele charytatywne. Zaś owy artysta, będzie zmuszony oddać to wspomnienie po zakończeniu swojej pracy. Jeśli uznam twoją pozę za niegodną kobiety mojego formatu pozostaniesz z pustym płótnem. - w chwilowym namyśle zastanawiała się, czy nie pominęła jakiś warunków, ale nie odnajdując niczego więcej dodała tylko: - Zorganizuj wszystko. - poleciła. - A teraz, jeśli pozwolisz - spędzę trochę czasu z małżonkiem. Bywaj, Harlandzie. - dygnęła z gracją, oddalając się w kierunku w którym jak sądziła dostrzegła postawną jednostkę kapitana Szalonej Selmy, nie odwracając się za siebie.
| mela zt? daj znać jak ztx2
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
You will crumble for me
like a Rome.
- W rzeczy samej, zdrowy rozsądek niejednokrotnie uratował mnie przed nieszczęściami – potwierdziłem, łapiąc jej spojrzenie i na moment zatapiając się w ciemność tęczówek. Ogniska wokół nadawały scenerii obcesowo romantyczny wydźwięk, szumiące obok drzewa dogrywały takty muzyki, a my tkwiliśmy pośrodku świadomi, że nasza gra powoli dobiega końca. Czy gdyby nie miała męża, zaryzykowałbym zaproszeniem jej na spacer leśną ścieżką nad jezioro? Gdyby jej dłoni nie zdobiła obrączka, czy pozwoliłbym narazić ją na dwuznaczne spojrzenia mijanych wtedy osób? Czy odważyłbym się w mroku zarośli dotknąć jej inaczej niż tylko muśnięciem palców przy przekazywaniu kielicha? - Z drugiej strony moja wyobraźnia nigdy nie dawała się rozsądkowi ujarzmić – dodałem lekkim tonem, znów mocząc usta w winie, które smakowało słodką przyjemnością pokusy.
Przez niemal dziesięć lat to wyobraźnia była mi najbliższym przyjacielem znającym wszystkie moje sekrety; nawet Hectorowi nie udało się przedrzeć przez moją niedostępną skorupę pragnień, aby podjąć ryzyko i porzucić żonę, oddalając ją z powodu niezgodności charakterów. Marzenie zgasło równie szybko, jak się pojawiło, gdy tylko zaszła w ciążę. Nawet Hectorowi nie zdradzałem się z wyobrażeń o kobietach w moim życiu, do których poczułbym coś więcej niż niechęć i znudzenie; które rozpalały mój umysł swoją inteligencją i bystrą rozmową, wymuszając przetasowanie mojego światopoglądu i spojrzenia na świat.
Oczywiście, że odczuwałem różne inne pragnienia, a moja wyobraźnia nie ograniczała się do grzecznościowych ukłonów i całowania dłoni, do szarmanckich gestów szacunku. Panowałem nad tym jednak, spychając je w głąb świadomości, nie pozwalając fantazjom stać się rzeczywistością.
Być może popełniałem największy błąd mego życia, dusząc się w sztywnych ramach małżeńskiej wierności. Może zamiast spędzać wieczory w Wenus, co nie było zdradą w mojej pokrętnej logice, powinienem spędzać je na adorowaniu chętnych kobiet, jak czyniło wielu innych mężczyzn za cichym przyzwoleniem społeczeństwa. Teraz i tak nie miało to znaczenia; zostawiłem przeszłość za sobą, ciesząc się odzyskaną wolnością.
- Nie śmiałbym urągać twojej szlachetności, proponując niegodną cię pozę – zapewniłem płomiennie, wciąż nie pozbywając się pełnego zadowolenia uśmiechu ze swojej twarzy. Wstałem razem z nią, gdyż nie godziło się siedzieć przy stojącej damie, nawet jeśli podobała mi się chwilowa pozycja, w której się znalazłem, z nią u góry. Portret lady Travers wiszący w moich pokojach z pewnością budziłby zaskoczenie i rodził mnóstwo pytań, nie zamierzałem go jednak nikomu pokazywać. Będzie łupem i zdobyczą, namiastką tego, co odbierały nam konwenanse i przysięgi. - Zajmę się wszystkim i powiadomię listownie o terminie – obiecałem, kiwając głową na potwierdzenie jej warunków.
z/t
Festiwal rozpoczął się lepiej, niż mogłaby przypuszczać. Niesamowita atmosfera — las Waltham po raz kolejny okazał się miejscem, które oferowało ucieczkę od rzeczywistości, tym razem nie tylko mieszkańcom Londynu, ale i wszystkim prawowitym obywatelom magicznej Anglii. Było w tym wszystkim coś szczególnie wyzwalającego. Od czasu opuszczenia murów Hogwartu nie potrafiła pozbyć się zachwytu nad stanem rzeczy w jej ukochanym mieście. Pozbycie się elementu mugolskiego było decyzją, która kiedyś, prędzej czy później, musiała zostać podjęta. Porzucenie zasad Kodeksu Tajności otworzyło drogę do rozwiązań niewyobrażalnych nigdy wcześniej, odważnie kreśląc nową historię współczesną kraju.
W Waltham śniła sen — ten sam śnili z nią wszyscy mijani ludzie, niezależnie od klasy, do której przynależeli, niezależnie od stanu majątkowego, czy wieku. Przez krótki czas kilku ciepłych, sierpniowych wieczorów i nocy znajdowali się bowiem w świecie zupełnie innym, niż ten, który był im domem przez ostatnie miesiące i lata. Zielone spojrzenie damy przesuwało się po twarzach mijanych osób — większość z nich nosiła na sobie wyryte ślady ciężaru wojny, który nieść musiały masy słabsze, wszystkie jednak bez wyjątku wydawały się mieć w sobie to coś, pewną esencję szczęścia, pewniejszą i silniejszą nawet od Felix Felicis, bo pochodzącego z wnętrza ludzkiej natury. Przodkowie Hypatii nazywali to eudajmonią, choć żaden z nich nie był zgodny co do tego, czym naprawdę była. Lady Crouch natomiast, sunąc przez leśne gęstwiny krokiem lekkim, bo nieobciążonym troskami, miała coraz to silniejsze przekonanie, że właśnie odkrywała prawdziwe znaczenie tego słowa.
Nie przeszkadzała jej głośna, właściwie to w odczuciu własnym przaśna muzyka. Jej uwaga tylko na moment zaogniskowała się na muzykach grupy Kocioł, od których znacznie bardziej wolała tradycyjne rytmy wygrywane w innych częściach lasu, przede wszystkim z użyciem bodhránu. Wystarczyła sama świadomość, że przecież w każdej chwili mogła zawrócić, powrócić do miejsca, w którym czuła się najlepiej. Nie przeszkadzały jej nawet piski rozradowanych dzieci biegających wokoło i dopingujących swych kolegów czy też koleżanki w zabawach w ciuciu-wiedźmę. Zazwyczaj drażliwa na punkcie niezapowiedzianych, głośnych dźwięków Hypatia przystanęła nawet na sekundę koło dziecięcego zgromadzenia, z zaciekawieniem obserwując walkę jednego prawdziwie zaciętego malca z mugolska kukłą. Łagodny uśmiech wykwitł na jej twarzy, gdy kukła rozerwała się pod wpływem ciosu, a dzieci — patrząc po ubrankach raczej nieszczególnie mogące liczyć na rodzicielską uwagę i pełny żołądek — rzuciły się po słodycze. Sama zaczekała, aż mały zwycięzca podwinie opaskę do góry, z zaskoczeniem otwierając szerzej jedno, odkryte oko, gdy odkrył, że to właśnie na nim skupiła się uwaga niewiele bądź co bądź starszej damy. Damy, której dłonie ułożyły się do krótkich, lekkich oklasków. Zasłużył na nie i tyle, w tej senno—marowej atmosferze mogła mu dać.
Wyminęła dziecięce zbiegowisko, pewnie ruszając dalej. Dorośli mężczyźni próbujący swych sił w chwytaniu złotych jabłek sprowokowali u niej wyłącznie uśmiech politowania. Złote jabłka zresztą zbyt mocno osadzone były w historii jej rodziny, szczycącej się starożytnym i szlachetnym rodowodem sięgającym Troi. Wiedziała, że symbolizm złotych jabłek w klutrze celtyckiej był zgoła odmienny — jednakże nie potrafiła pozbyć się wrażenia, że pojawienie się tu tegoż symbolu nieść mogło ze sobą tylko nieszczęście.
Sięgnęła więc po swe kieszonkowe lusterko, podarowane przez matkę, nim ta zniknęła z jej życia na zawsze. Zazwyczaj obawiała się spoglądania w zwierciadło w miejscach publicznych wiedząc, że jeżeli otworzy swoje trzecie oko, niechybnie odczuje skutki nagłego przepływu magii dzięki swojej chorobie. Teraz jednak w złoconej oprawie widziała tylko swoje odbicie. Skrzące z ciekawości oczy, bladą pomimo ciepła okolicznych ognisk twarz, jasne wargi, których krzywizna traciła na pobłażliwości i przybierała wyraz szczerego zadowolenia. Zamknęła lusterko, schowała je w bezpieczne miejsce, a następnie obróciła się na obcasach pantofelków w stronę towarzyszącej jej, choć utrzymującej stosowny dystans, służącej.
W tym samym momencie, z całkiem niedaleka, dobiegł ją niespodziewany dźwięk rabanu. Nie było to co prawda nic zaskakującego — przy takiej ilości ludzi i ogólnodostępnego alkoholu podobne burdy się zdarzały, jednakże Hypatia trzymała się od takich elementów z daleka. Tym razem jednak nie była w stanie określić przyczyny konfliktu, nim do jej uszu dotarł alarmujący pisk jej własnej służącej, która — co Hypatia widziała kątem oka — rzuciła się ku niej z wyciągniętymi rękoma. Stare ciało było jednak za wolne, a młode zdawało się nie pojmować, w jakim zagrożeniu się znalazło.
Pierwsze, co poczuła, to świst powietrza, który powinien szarpnąć materiałem jej sukni, gdzieś na wysokości jej biodra. Kolejnym był dźwięk, mokre plasknięcie, któremu towarzyszyło stłumione och!, głosem należącym do starej służącej. Następnie, jak w najgorszym koszmarze — wilgoć. Wilgoć, która rozpoczęła się od jej lewej łydki, w mgnieniu oka rozprowadzając się po większej części materiału, zupełnie zachłannie i bez względu na paraliż, z którym przyglądała się całej sprawie lady Crouch. Lady Crouch, do której nie docierało jeszcze, że całe to zdarzenie przydarzyło się właśnie jej. Pierwsze uczucie obezwładniającego zimna szybko ustąpiło gorącu, które w gniewie rozlało się po całym jej ciele, także — wyjątkowo — na policzkach, gdy podnosiła wzrok w kierunku, z którego wystosowano (jak jej się wydawało) atak.
— Och, panienko, nie skaleczyła się panienka? — słyszała głos swojej służącej, pytającej troskliwie i sięgającej do lewej dłoni Hypatii, która opuszczona była niedaleko plamy, aby dopilnować zdrowia swej pani. Blondynka nie wyrywała ręki, ale nie odpowiedziała jej, spoglądając tylko na stojącego w pewnej odległości, lecz w prostej linii, brodatego mężczyznę. Człowieka odpowiedzialnego za oblanie jej sukni piwem, ze wszystkich alkoholi.
This beast that you're after will eat you alive
And spit out your bones
wine-dark and wanting.
Pogrążony w festiwalowej zabawie Londyn stawał się miejscem godnym uwagi. Upał nie był w stanie nikogo odstraszyć, spragnienie wrażeń czarodzieje i czarownice tłumnie stawiali się w miejscach, gdzie mogli liczyć na dobrą rozrywkę. Każdy był w stanie znaleźć coś dla siebie, jedni obcowali ze sztuką, drudzy tańcowali, trzeci dumali nad losem poległych, a jeszcze inni szukali wskazówek co do przyszłości u wróżbitów. Byli też tacy, co decydowali się czerpać garściami z prostszych atrakcji, rzucając się w wir rywalizacji na różne sposoby. Nic dziwnego, że Fergus finalnie znalazł się w tej części lasu, gdzie panował największy ferwor, lubił podejmować się wyzwań, stawanie w szranki z innymi było już częścią jego natury.
Może nie należał do grona wielce światłych umysłów, ale swój rozum miał i wiedział, że coś podejrzanego dzieje się przy tym stole. Za pierwszym razem karta nijak mu nie szła, tak się zdarzało, więc nie był tym specjalnie przejęty. Po blisko dekadzie morskich podróży i portowych przygód stał się wyczulony na pewne sygnały, jednak karty nie były znaczone, zauważyłby to najpóźniej przy drugim rozdaniu, ale nie to było podstawą całego oszustwa. Do myślenia dała mu rzucona przez kogoś obok uwaga, że jeden z czarodziejów ma wyjątkowe szczęście. Szybko zauważył pewną prawidłowość, kilka gier wystarczyło, aby spostrzec, że tylko jeden z graczy co chwila wygrywa, czasem nawet dwa lub trzy rozdania pod rząd, zazwyczaj wtedy, gdy stawka wzrasta, a przy mniejszej puli zaczyna się robić zachowawczy. Może i Fergus nigdy wielkiego szczęścia w kartach nie miał, ale pech też się go nigdy tak długo nie trzymał.
– Ty zapchlony oszuście – wycedził przez zaciśnięte zęby, nie bacząc na to, że ostre słowa pozostają zniekształcone i nikt nie pochylił się specjalnie nad ich rozszyfrowaniem. Reszta współgraczy była zresztą ślepa, swoje dotychczasowe porażki zrzucając na karb parszywego pecha. To wręcz niemożliwe aby przez pięć rozdań nie mieć przyzwoitego układu. Wyczuł podstęp, zlokalizował źródło problemu, lecz nikt jak na razie nie wsparł jego zarzutu choćby przytaknięciem swojej pustej łepetyny. Przekonywał się właśnie, że banda marynarzy przy grach karcianych ma więcej rozumu od zgromadzonych obecnie przy tej festiwalowej ławie w środku lasu czarodziejów. Oskarżenie wobec innego gracza padło i nie zamierzał go cofnąć, bo gorsza od utraty raptem kilku sykli włożonych do puli gry była sama zniewaga. Nikomu nie pozwoli robić z siebie głupca, a już na pewno nie jakiemuś karcianemu krętaczowi! – TY SZUJO! – ryknął wściekle, podrywając się w tej samej chwili na równe nogi, gwałtownym ruchem przewracając cudzy kubek z trunkiem. – PODERWIJ SWOJE RĘKAWY!
Rzucił się nad ławą w stronę tego ścierwa, co śmiało z niego zakpić, jednak drań był smukły na tyle, że przy swoim niskim wzroście szybko uchylił się przed silnymi rękoma Traversa. Sprawnie, płynnym ruchem, cofnął się całym ciałem, zmieniając swój środek ciężkości i zanurkował plecami ku ziemi. Skubaniec był przygotowany do ucieczki, bo nie upadł twardo, zamiast tego zmienił ułożenie nóg, wykonał przewrót w tył, a po cholernym fikołku, jakby nigdy nic, znalazł się w pionie i puścił biegiem ku linii drzew. Od samego początku miał wszystko zaplanowane, wybrał nawet świetny kierunek ucieczki, bo chciał niechybnie osłonić się przed ewentualnie rzucanymi za nim zaklęciami. Wcale by się nie zdziwił, gdyby niektórzy spośród grających nie mieli już przy sobie swoich sakiewek, zwłaszcza posiadacze tych bardziej pękatych.
Fergus rąbnąłby całym stołem, przewrócił go chociaż na bok albo na niego wskoczył w imię lepszej pozycji do rozpoczęcia pościgu, lecz nie znajdował się w portowej spelunie tylko w londyńskim lesie. – MYŚLISZ, ŻE CIĘ NIE DOPADNĘ?! – krzyknął za gnidą i w akcie frustracji, ostatnim zrywie gniewu, gdy był już pewien, że wyminięcie wszystkich będzie znaczącym opóźnieniem dla pogoni, chwycił inny kufel i po szerokim zamachu wypuścił go w powietrze. Naczynie nie było puste, co miało znaczenie w osiągnięciu należytej prędkości i utrzymaniu trajektorii lotu.
Tragedia wisiała w powietrzu. Bum, trach, bęc, plask. Wprawiony w ruch przedmiot uderzył w inną osobę, czyniąc ją przypadkową ofiarą całego incydentu.
Och, panienko, nie skaleczyła się panienka?
Gdy tylko postrzegł kogo naraził na nieprzyjemności, wręcz bezwiednie ruszył w stronę jasnowłosego dziewczęcia, nad którym czuwała wstrząśnięta piastunka. Stając przed młodą czarownicą wyglądał jak ostatni prostak. Brodę wciąż miał wilgotną od wcześniejszych prób wyłowienia złotego jabłka. Rozchełstaną białą koszulę od guzików lepiej trzymała w ryzach modra marynarka pokryta granatowymi haftami. W tej chwili to nawet garniturowe spodnie o pełnej długości w jego mniemaniu nie nachodziły na buty jak trzeba. Dumna postura uginała się pod ciężarem odczuwanej presji. Twarz dziewczęcia była czerwona ze złości, jego pobladła z poczucia winy, które rosło równolegle z powiększającą się plamą na materiale ewidentnie cennej sukni.
– Przepraszam – wydukał z siebie cicho, rzadko zachowując podobnie wielką ostrożność w mowie. – Nie było moją intencją trafić w panienkę – spróbował się usprawiedliwić, gdy nic nie przemawiało w jego obronie. Nawet tytułowanie jej panienką w ślad za towarzyszącą jej kobietą było przejawem głupoty. Jak nic w tym momencie niszczy swoją reputację w oczach jednej z przedstawicielek najmłodszego pokolenia socjety.
Dancing like the ocean sways
I can do this every day
Strona 14 z 14 • 1 ... 8 ... 12, 13, 14