Czytelnia na polanie
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Czytelnia na polanie
W ogrodzie magizoologicznym znajduje się malownicza, cicha polana, na której dla odwiedzających czekają rozłożone bawełniane koce, na których mogą usiąść i się zrelaksować. Na każdym z nich leży kilka książek traktujących o gatunkach magicznych stworzeń, ich klasyfikacji, mocnych i słabych stronach, zwyczajach oraz historii, ale także - opiece nad nimi. Przez wakacje bardzo często czas spędza tutaj czarodziejska złakniona wiedzy młodzież, ale nie brakuje również bardziej doświadczonych badaczy oraz opiekunów magicznych stworzeń, którzy mają nadzieję natrafić w owej czytelni na prawdziwe białe kruki. Podczas deszczu - jak i zimą - polana chroniona jest przed niekorzystnymi warunkami pogodowymi. Osłania ją magiczny klosz, który odbija tak deszcze, grad, jak i śnieg oraz błyskawice, zarazem nie stanowiąc żadnej przeszkody dla czarodziejów.
W rześkim powietrzu, smagającym raz po raz ich rozrzewnione policzki, ich rozwichrzone fryzury, ich kanty okalających ciała materiałów, zdążyło zastygnąć już do tej pory wiele wymownych sugestii. Spoglądał wszakże na nią nieobojętnie, z pewnym jawnym wyrazem roztargnienia, wymalowanym w głębokiej toni tych ponuro szarych tęczówek. Dzisiaj były całkiem rozweselone, jakby nawet frywolne, iskrzące się nieznaną dotąd feerią barw; bezsprzecznie nasycały się bowiem słodkim głosem młodszego dziewczęcia, bezwstydnie wysysały z niej pierwiastki młodzieńczości, którą mimowolnie gubić musiał w tutejszej codzienności. I tak w rysy posągowej twarzy, jakoś naturalnie, wstąpił pierwiastek człowieczeństwa, choć majaczące w świadomości intencje istotnie dalekie były tym cnotliwie szlachetnym. Kąciki oczu rozjaśniły się jakimś bladym odczuciem świeżości, wargi rozciągały się zaś w uśmiechu nie cwaniackim, lecz przemawiającym słodkim tonem autentyzmu; statyczna postura ustąpiła miejsca dynamiczności ruchów, acz te nosiły w sobie znamiona zachowawczej ostentacji. Stał się więc, na tę doraźną chwilę, jeszcze piękniejszy, jeszcze łagodniejszy, jakby eterycznie anielski w swej kojącej mimice, jakby uśmierzająco spolegliwy w sprytnie moderowanej delikatności. Merlinie, i ona sama zdawała się — tym razem już na serio, nie w żadnej dystyngowanej pozie — porzucać w zapomnienie wszelkie przywary ludzkiej egzystencji; nie znała chyba gniewu, nie znała też fałszu, zawiści ani podłej maniery, jako te lustrzane, a więc przeciwstawne dlań, odbicie. Bo on skazę złości, kłamstwa, zazdrości i ogólnego draństwa nosił na swojej skórze, w swoim krwioobiegu, w swojej tożsamości, jakakolwiek by ona ostatecznie nie była. Bułgar, Norweg, Anglik, to bez znaczenia; każdy Igor Karkaroff był wszakże ciągle tym samym ośrodkiem frustracji, tym samym siedliskiem szeroko rozprzestrzeniającego się płomienia jakiejś nienazwanej pretensji, poszukującej bezwstydnie swojego tlenu, bez ustanku rozglądającej się za iskrą, która na powrót mogłaby go wzniecić. Bynajmniej nie potrzebował do tego wiele, społeczny uwiąz konwenansu skutecznie jednak powstrzymywał instynkty przed rozniesieniem na boki kotłujących się weń wariactw. Szczęk krępujących nadgarstki łańcuchów zbyt dosadnie przypominał ostatnio o swojej obecności, na twarzy wyrastał więc najszczerszy z prawdziwych grymas piekielnego smutku. Że pozwolił się tak okrutnie zniewolić, że podążył w tej ślepej wierze za matką, że potencjalne marzenie przypominał już teraz niemożliwy do realizacji sen. Koszmar, z którego uwikłany w letargiczną nicość duch wyzwolić się chciał przeraźliwym krzykiem; skowytem, który rozniesie cząsteczki eteru w żałosny, całkiem lekki i lotny, pył. Dźwięk ten okazywał się jednak tępy, a wyczekujące go audytorium — druzgocąco głuche. Szukał więc rozwiązań innych, swoistych alternatyw na swoje pieprzone nieszczęście, na swój miałki, zindoktrynowany żywot, tęskniący wyłącznie za wolnością. Ona, ona właśnie mogłaby być tym panaceum, może nawet katalizatorem wznioślejszych od satysfakcji wzruszeń; ona, ona właśnie mogłaby być odpowiedzią na wiele z zastygłych w eterze żądań. Bo w istocie tylko ten, który sam pozostaje pod naciskiem większej od siebie pięści, własną moc pozyskiwać może z pozornej potęgi nad innym, bezbronniejszym od siebie układem palców; bo w istocie tylko ten, którego umysł i ciało należą już do kogoś innego, pragnąć może analogicznej przynależności drugiej jednostki. W tym wszystkim skutecznie zapominał jednak o tym, że siła jest jedynie przypadkiem — przypadkiem rodzącym się ze słabości innych. A może też, albo i przede wszystkim, z jądra własnej słabości.
— Przeciwnie, moja — zaprzeczył wyraźnie, spojrzał jej w oczy, koniuszkiem palców zaczepił — na pozór bez zasadzonej w tym geście intencji — o kraniec dziewczęcej dłoni, jakże natrętnie badającej teraz fakturę pergaminu w pobliskiej książce. Te subtelne niuanse, wzmagane westchnieniem wybrzmiewającym goryczą, przerywane biernym ruchem drżących od teatralnego wstydu warg, one wszystkie zdawały się nie znajdywać żadnego punktu odniesienia w obliczu ogromu wszechświata, ale tak naprawdę kształtowały zeń całkiem dorodny obrazek. — To się więcej nie powtórzy — zadeklarował już zaraz, miękko i zarazem stanowczo, choć na usta cisnęło się jeszcze parę lakonicznych uwag. Znacznie bliższych sercu od zdawkowej historyjki o nieskładnej plątaninie języków zastałej w świetle sierpniowego upału. Ty mnie rozpraszasz, Marysiu.
— Och, to zupełnie jak... pszczoły. Stają się niespokojne, gdy warunki atmosferyczne są niesprzyjające. Denerwują się, gdy człowiek wkracza na ich terytorium, bezczelnie kradnie ich zapasy. A przy tym są, jakże fascynującą i jednocześnie ewolucyjnie dopracowaną, komórką społeczną. Rodziną poszukującą rozwiązań w sytuacjach problemowych; rodziną jasno wyznaczającą pełnione przez jej członków role; wreszcie — rodziną wspierającą się wzajemnie, funkcjonującą w imponującej symbiozie — stwierdził nagle, tuż po jej szczegółowej odpowiedzi na pytanie, choć refleksja ta zdawała się tyczyć magicznych stworzeń w ogóle. — Zwierzęta w pewnych kwestiach osiągnęły apogeum, swoisty ideał, którego człowiek nigdy nie będzie chyba w stanie choćby posmakować. Jakież to ironiczne — dodał zaraz, wzrokiem śledząc materiał puchatego koca, obszerność podetkniętej pod nos ryciny, w końcu także i zarys jej sylwetki, na chwilę wyzbywającej się tego przebrzydłego przejęcia, tej parszywej, kurtuazyjnej manieryczności. A on słuchał, w napięciu i pewnym urzeczeniu, bez absolutnego zrozumienia; a on wyłapywał świadectwa jej ukochania dla francuszczyzny, bez skrępowania śledząc każdą widokówkę płynących z jej malinowych warg stwierdzeń.
— Mógłbym cię słuchać godzinami. — W każdym języku czy też milczeniu, nawet jeśli nie miałbym pojęcia, co mówisz. O każdej porze, w blasku dnia i w nocnym zmierzchaniu. W dowolnym miejscu, nad katastroficzną przepaścią, w arktycznym mrozie, ale też w szumie wędrującej wody i pośród zieleni zakwitających kwiatów. Tak po prostu, bo masz w sobie c o ś, czego dotąd nie widziałem.
— Przeciwnie, moja — zaprzeczył wyraźnie, spojrzał jej w oczy, koniuszkiem palców zaczepił — na pozór bez zasadzonej w tym geście intencji — o kraniec dziewczęcej dłoni, jakże natrętnie badającej teraz fakturę pergaminu w pobliskiej książce. Te subtelne niuanse, wzmagane westchnieniem wybrzmiewającym goryczą, przerywane biernym ruchem drżących od teatralnego wstydu warg, one wszystkie zdawały się nie znajdywać żadnego punktu odniesienia w obliczu ogromu wszechświata, ale tak naprawdę kształtowały zeń całkiem dorodny obrazek. — To się więcej nie powtórzy — zadeklarował już zaraz, miękko i zarazem stanowczo, choć na usta cisnęło się jeszcze parę lakonicznych uwag. Znacznie bliższych sercu od zdawkowej historyjki o nieskładnej plątaninie języków zastałej w świetle sierpniowego upału. Ty mnie rozpraszasz, Marysiu.
— Och, to zupełnie jak... pszczoły. Stają się niespokojne, gdy warunki atmosferyczne są niesprzyjające. Denerwują się, gdy człowiek wkracza na ich terytorium, bezczelnie kradnie ich zapasy. A przy tym są, jakże fascynującą i jednocześnie ewolucyjnie dopracowaną, komórką społeczną. Rodziną poszukującą rozwiązań w sytuacjach problemowych; rodziną jasno wyznaczającą pełnione przez jej członków role; wreszcie — rodziną wspierającą się wzajemnie, funkcjonującą w imponującej symbiozie — stwierdził nagle, tuż po jej szczegółowej odpowiedzi na pytanie, choć refleksja ta zdawała się tyczyć magicznych stworzeń w ogóle. — Zwierzęta w pewnych kwestiach osiągnęły apogeum, swoisty ideał, którego człowiek nigdy nie będzie chyba w stanie choćby posmakować. Jakież to ironiczne — dodał zaraz, wzrokiem śledząc materiał puchatego koca, obszerność podetkniętej pod nos ryciny, w końcu także i zarys jej sylwetki, na chwilę wyzbywającej się tego przebrzydłego przejęcia, tej parszywej, kurtuazyjnej manieryczności. A on słuchał, w napięciu i pewnym urzeczeniu, bez absolutnego zrozumienia; a on wyłapywał świadectwa jej ukochania dla francuszczyzny, bez skrępowania śledząc każdą widokówkę płynących z jej malinowych warg stwierdzeń.
— Mógłbym cię słuchać godzinami. — W każdym języku czy też milczeniu, nawet jeśli nie miałbym pojęcia, co mówisz. O każdej porze, w blasku dnia i w nocnym zmierzchaniu. W dowolnym miejscu, nad katastroficzną przepaścią, w arktycznym mrozie, ale też w szumie wędrującej wody i pośród zieleni zakwitających kwiatów. Tak po prostu, bo masz w sobie c o ś, czego dotąd nie widziałem.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W istocie, między nimi pojawiło się już wiele sugestii — nie wszystkie jednak, po części z istoty rzeczy, choć w zdecydowanej większości z odmiennej od igorowej natury samej Marii, zostały zrozumiane. Tak więc spojrzenia, nieobojętne i oczywiste w intencji zapewne dla większości dziewcząt, odbierane były jako zdradzające ciekawość, przede wszystkim ciekawość treści, którą miała mu przekazać. Jakby nadrobić miały to wstępne faux pas z roztargnieniem, wskazać blondynce, że ich spotkanie nie straciło sensu, nie zmieniło się z naukowego w stricte towarzyskie. Och, to ostatnie byłoby przecież kompletną katastrofą, która zawsze zdawała się deptać Marii po piętach, nawet gdy w swojej niewinnej naiwności próbowała przed nią uskoczyć. Sierpień nie był dla niej łagodny, trwający wciąż festiwal plonów, miłości i lata zdążył podrażnić jej i tak niewielką pewność siebie, pewne rany musiały zostać otwarte na życzenie Pani Jeziora, jedno ze złych wspomnień stracone na zawsze, gdy własnoręcznie rozbiła kryształową fiolkę z nim i dla pewności podeptała szkło bucikiem. Wciąż nie potrafiła odnaleźć się w rzeczywistości, która wołała ją do siebie i ciągnęła w swą stronę na wiele różnych sposobów. Czy to rozweselone spojrzenie mogło być podobną przynętą?
Gdy wreszcie zdecydowała się podnieść wzrok na twarz siedzącego przed nią młodego mężczyzny, nie potrafiła odpowiedzieć. Widziała tylko, jak zmienia się wyraz jego twarzy, jak do urody posągowej, znanej w najprostszych, choć już zahaczających o profesjonalizm terminach, dołącza wreszcie pierwiastek ludzki. I w tej nagłej metamorfozie, może chwilowym zrzuceniu maski (lub zastąpieniem jej drugą, bardziej adekwatną do osobowości panny Multon), stał się nagle personą bardziej przyjemną, łagodną łagodnością podobną do jej własnej, przy czym nuta fałszu — jeżeli jakakolwiek była — pozostała dla Marii niedostrzegalną. Dostrzegalne było jednakże ustąpienie napięcia ramion, ich lekkie opadnięcie, odsunięcie strażników od jasnej szyi, tylko gdzieniegdzie objętej niesfornymi kosmykami złotych, kręconych kosmyków. Uśmiech, wciąż drobny, drżący i dalej nieśmiały, zagościł na jej wargach na dłużej, przypominając skutecznie walczący z wiatrem płomyk kaganka. Wzięcie na siebie odpowiedzialności było krokiem, który należało nagrodzić, wszak niewiele osób, o tym Maria przekonała się na własnej skórze, było w stanie zebrać się na tyle w sobie, aby dać upust sprawiedliwości chwili, bo przecież nie dziejowej. I gdy tak spoglądała mu w oczy, przepełnione współdzielonym, szarym smutkiem przeciętym chwilowym zrozumieniem, ciepły dotyk jego palców, delikatny, niby przypadkowy, sprawił, że nie tylko złamała to kruche połączenie spojrzeń, kierując wzrok w dół, ale też cofnęła swą dłoń, podobna w tymże zabiegu do spłoszonej zwierzyny, do łani przeczuwającej, że w leśnej głuszy nie była już sama. Tego nauczył ją rodzinny dom, ojciec przestrzegający przed chłopięcymi zamiarami, rezerwat skąpany w bieli kultywowanej przez pokolenia kultury czystości. Nie uważała, żeby Igor był brudny, czy też zły. Bo żaden człowiek z natury taki nie był, w każdym należało doszukiwać się pierwiastka dobra, taki był jej los, takie otrzymane od gwiazd i pradawnej Mocy zadanie. Ale odruchy bywały silniejsze, oswojenie Marii standardowo było procesem długim i wymagającym sporej dawki cierpliwości. Pierwsza przekonała się o tym jej bliska kuzynka, Elvira. I ona widziała przecież, jak łatwo można było wywołać na policzkach krewniaczki kwitnienie różowych pąków wstydu, te zjawiały się na każde, nawet najcichsze zawołanie i podobnie było teraz. Na nic miały zdać się próby uciszenia skołatanego serca, tłumaczenia, że to przecież od grzejącego ich bezustanku słońca, że drżenie cofniętej na materiał sukienki, na kolano dłoni nie było niczym nowym. Była przecież jedynie więźniem własnych odruchów, jak wszyscy na tym świecie. A jednak nie chciała, żeby odebrał ten gest jako ostentacyjne odrzucenie próby rekoncyliacji, lub co gorsza, za potwarz. Pozostało trzymać się usilnie myśli, że zrozumie, że niestraszne były mu płochliwości towarzyszące najszczerszemu obrazowi dziewczęcej jeszcze niewinności. Choć na ustach już układały się słowa gorących przeprosin, nie miały one odwagi wybrzmieć. Nie, gdy sam zabrał głos.
Skinęła więc głową, zgadzając się ze złożoną deklaracją. Brzmiała prawdziwie, pobrzękiwało w niej szczere zdecydowanie. A i ona nie zamierzała przecież skreślać go tylko przez moment nieuwagi. Zaraz przecież zajął ją opowieścią o pszczołach, która wreszcie ośmieliła ją do ponownego uniesienia wzroku, choć tylko na moment. Była ciekawa tego, jaki przybierał wyraz twarzy, gdy mówił o tych stworzeniach. Słowa bowiem, choć trafiały w sedno idei, która doprowadziła do ich spotkania, mogły być tylko słowami. Ale wiedział o pszczelim życiu zbyt wiele, aby była to tylko tania poza. Słowa, cały przybrany przez niego manieryzm wlały w nią całe przekonanie, że to wszystko, całe ich spotkanie, wielokrotność rycin i naukowych pojęć, miało prawdziwy, dogłębny sens.
— Nazywasz ironią to, że zwierzęta, uważane przez ludzi za im podrzędne, naturalnie dążą do harmonii, której nasz rodzaj nie potrafi osiągnąć? — pytanie jest jeszcze cichsze niż wszystek wcześniejszych słów, bowiem gdzieś w dole brzucha zaczyna ciążyć jej przekonanie, że chyba mówi za dużo. Spojrzenie szarozielonych tęczówek wreszcie koncentruje się w szarości spojrzenia Bułgara, Norwega, Anglika. Mam dość wojny, Igorze, wszyscy mają. Ale ona trwa, trwa i trwać będzie, póki jedno nie okaże dominacji nad drugim, ale to straszna wizja. Bo czy nie jest koszmarem to, gdy sąsiad zwraca się przeciw sąsiadowi, gdy śmierć, ogień i posoka wydają się jedynymi rozwiązaniami, gdy ktoś ogłasza, że tak właśnie wygląda droga do oczyszczenia? Ludzie dziwią się, że chcę mieszkać w lesie, daleko od hałasu świata. Myślą, że nie mam pojęcia o tym, co dzieje się w miejscach takich jak to miasto. Ale ja wiem, bo tylko głupi człowiek jest ślepy i głuchy na sygnały świata. Wojna kiedyś przyjdzie i do mnie, ale ja nie chcę zabijać. Chcę walczyć o życie, o jego ratowanie, a gdy nie dam rady, chociaż o zniwelowanie cierpienia. Powinniśmy uczyć się od zwierząt, gdy tracimy człowieczeństwo.
Przez dłuższą chwilę wydawała się być pogrążona wyłącznie w swoich myślach, impulsy ze świata zewnętrznego były blokowane wystarczająco mocno. Dopiero po chwili, gdy znów usłyszała jego głos, wybudzający ją z letargu, zamrugała kilkukrotnie; uśmiech na jej wargach zelżał, nabrał nieodzownych cech melancholii.
— Kiedy wreszcie staniesz twarzą w twarz z magicznym stworzeniem, chciałabym, byś pamiętał swoje własne słowa o pszczołach — podjęła temat łagodnie, zamykając leżącą na jej kolanach księgę i odkładając ją na bok. — Nowoczesne metody pozyskiwania komponentów są dla nich w większości bezbolesne i pomagają uczynić ten proces mniej nerwowy dla obu stron. Na przykład zwierzęta rogate, okresowo zrzucają swoje poroże, zastępując je nowym. Tak robią chociażby jednorożce czy dwurożce. Szukaj w lesie charakterystycznych śladów na korze, za chwilę pokażę ci, jak one wyglądają... — och, głupiutka Maria zapomniała, że powinna prowadzić lekcję dalej, z użyciem konkretnych rycin. — Wydzieliny zwierzęce również można pozyskać bez przesadnej szkody, przede wszystkim niedaleko siedlisk takich zwierząt. Toksyczka odnaleźć jest bardzo łatwo, jego śluz jest kolorowy i wypala roślinność na trasie jego podróży, ale to zwierzę, które pochodzi z Afryki, w Anglii na wolności żyją pewnie potomkowie porzuconych hodowli bądź uciekinierzy. Nie radziłabym natomiast samemu udawać się po komponenty z większych zwierząt, takich jak na przykład gryfy — och, jakże łatwo było jej pozwolić sobie płynąć na fali słów, swych własnych eksperymentów, wiedzy praktycznej i teoretycznej. Ściszony ton i powaga, z jaką prowadziła mały monolog, mogły sprawiać wrażenie, że zdradzała Igorowi jedną ze swych najgłębszych, najpilniej strzeżonych tajemnic. I chyba gdzieś instynktownie chciała, aby właśnie tak to odebrał. — Nie chciałabym, aby stała ci się krzywda... — powiedziała wreszcie, niedługo później pozwalając sobie na zmartwione westchnienie. Troszczyła się o niego — praktycznie nieznanego jej człowieka, który powoli zdobywał jej zaufanie swą prezentowaną wrażliwością. Ponadto, jako jego swoista przewodniczka po arkanach dotyczących magicznych zwierząt, czuła się za niego odpowiedzialna. Powinna zrobić wszystko, aby przygotować go na jak najwięcej scenariuszy.
Wszak byli wyłącznie ludźmi. Miasta należały do nich, ale to, co poza nimi — już nie. W charakterystycznej dla ich gatunku pysze łatwo przychodziło zapomnienie.
Gdy wreszcie zdecydowała się podnieść wzrok na twarz siedzącego przed nią młodego mężczyzny, nie potrafiła odpowiedzieć. Widziała tylko, jak zmienia się wyraz jego twarzy, jak do urody posągowej, znanej w najprostszych, choć już zahaczających o profesjonalizm terminach, dołącza wreszcie pierwiastek ludzki. I w tej nagłej metamorfozie, może chwilowym zrzuceniu maski (lub zastąpieniem jej drugą, bardziej adekwatną do osobowości panny Multon), stał się nagle personą bardziej przyjemną, łagodną łagodnością podobną do jej własnej, przy czym nuta fałszu — jeżeli jakakolwiek była — pozostała dla Marii niedostrzegalną. Dostrzegalne było jednakże ustąpienie napięcia ramion, ich lekkie opadnięcie, odsunięcie strażników od jasnej szyi, tylko gdzieniegdzie objętej niesfornymi kosmykami złotych, kręconych kosmyków. Uśmiech, wciąż drobny, drżący i dalej nieśmiały, zagościł na jej wargach na dłużej, przypominając skutecznie walczący z wiatrem płomyk kaganka. Wzięcie na siebie odpowiedzialności było krokiem, który należało nagrodzić, wszak niewiele osób, o tym Maria przekonała się na własnej skórze, było w stanie zebrać się na tyle w sobie, aby dać upust sprawiedliwości chwili, bo przecież nie dziejowej. I gdy tak spoglądała mu w oczy, przepełnione współdzielonym, szarym smutkiem przeciętym chwilowym zrozumieniem, ciepły dotyk jego palców, delikatny, niby przypadkowy, sprawił, że nie tylko złamała to kruche połączenie spojrzeń, kierując wzrok w dół, ale też cofnęła swą dłoń, podobna w tymże zabiegu do spłoszonej zwierzyny, do łani przeczuwającej, że w leśnej głuszy nie była już sama. Tego nauczył ją rodzinny dom, ojciec przestrzegający przed chłopięcymi zamiarami, rezerwat skąpany w bieli kultywowanej przez pokolenia kultury czystości. Nie uważała, żeby Igor był brudny, czy też zły. Bo żaden człowiek z natury taki nie był, w każdym należało doszukiwać się pierwiastka dobra, taki był jej los, takie otrzymane od gwiazd i pradawnej Mocy zadanie. Ale odruchy bywały silniejsze, oswojenie Marii standardowo było procesem długim i wymagającym sporej dawki cierpliwości. Pierwsza przekonała się o tym jej bliska kuzynka, Elvira. I ona widziała przecież, jak łatwo można było wywołać na policzkach krewniaczki kwitnienie różowych pąków wstydu, te zjawiały się na każde, nawet najcichsze zawołanie i podobnie było teraz. Na nic miały zdać się próby uciszenia skołatanego serca, tłumaczenia, że to przecież od grzejącego ich bezustanku słońca, że drżenie cofniętej na materiał sukienki, na kolano dłoni nie było niczym nowym. Była przecież jedynie więźniem własnych odruchów, jak wszyscy na tym świecie. A jednak nie chciała, żeby odebrał ten gest jako ostentacyjne odrzucenie próby rekoncyliacji, lub co gorsza, za potwarz. Pozostało trzymać się usilnie myśli, że zrozumie, że niestraszne były mu płochliwości towarzyszące najszczerszemu obrazowi dziewczęcej jeszcze niewinności. Choć na ustach już układały się słowa gorących przeprosin, nie miały one odwagi wybrzmieć. Nie, gdy sam zabrał głos.
Skinęła więc głową, zgadzając się ze złożoną deklaracją. Brzmiała prawdziwie, pobrzękiwało w niej szczere zdecydowanie. A i ona nie zamierzała przecież skreślać go tylko przez moment nieuwagi. Zaraz przecież zajął ją opowieścią o pszczołach, która wreszcie ośmieliła ją do ponownego uniesienia wzroku, choć tylko na moment. Była ciekawa tego, jaki przybierał wyraz twarzy, gdy mówił o tych stworzeniach. Słowa bowiem, choć trafiały w sedno idei, która doprowadziła do ich spotkania, mogły być tylko słowami. Ale wiedział o pszczelim życiu zbyt wiele, aby była to tylko tania poza. Słowa, cały przybrany przez niego manieryzm wlały w nią całe przekonanie, że to wszystko, całe ich spotkanie, wielokrotność rycin i naukowych pojęć, miało prawdziwy, dogłębny sens.
— Nazywasz ironią to, że zwierzęta, uważane przez ludzi za im podrzędne, naturalnie dążą do harmonii, której nasz rodzaj nie potrafi osiągnąć? — pytanie jest jeszcze cichsze niż wszystek wcześniejszych słów, bowiem gdzieś w dole brzucha zaczyna ciążyć jej przekonanie, że chyba mówi za dużo. Spojrzenie szarozielonych tęczówek wreszcie koncentruje się w szarości spojrzenia Bułgara, Norwega, Anglika. Mam dość wojny, Igorze, wszyscy mają. Ale ona trwa, trwa i trwać będzie, póki jedno nie okaże dominacji nad drugim, ale to straszna wizja. Bo czy nie jest koszmarem to, gdy sąsiad zwraca się przeciw sąsiadowi, gdy śmierć, ogień i posoka wydają się jedynymi rozwiązaniami, gdy ktoś ogłasza, że tak właśnie wygląda droga do oczyszczenia? Ludzie dziwią się, że chcę mieszkać w lesie, daleko od hałasu świata. Myślą, że nie mam pojęcia o tym, co dzieje się w miejscach takich jak to miasto. Ale ja wiem, bo tylko głupi człowiek jest ślepy i głuchy na sygnały świata. Wojna kiedyś przyjdzie i do mnie, ale ja nie chcę zabijać. Chcę walczyć o życie, o jego ratowanie, a gdy nie dam rady, chociaż o zniwelowanie cierpienia. Powinniśmy uczyć się od zwierząt, gdy tracimy człowieczeństwo.
Przez dłuższą chwilę wydawała się być pogrążona wyłącznie w swoich myślach, impulsy ze świata zewnętrznego były blokowane wystarczająco mocno. Dopiero po chwili, gdy znów usłyszała jego głos, wybudzający ją z letargu, zamrugała kilkukrotnie; uśmiech na jej wargach zelżał, nabrał nieodzownych cech melancholii.
— Kiedy wreszcie staniesz twarzą w twarz z magicznym stworzeniem, chciałabym, byś pamiętał swoje własne słowa o pszczołach — podjęła temat łagodnie, zamykając leżącą na jej kolanach księgę i odkładając ją na bok. — Nowoczesne metody pozyskiwania komponentów są dla nich w większości bezbolesne i pomagają uczynić ten proces mniej nerwowy dla obu stron. Na przykład zwierzęta rogate, okresowo zrzucają swoje poroże, zastępując je nowym. Tak robią chociażby jednorożce czy dwurożce. Szukaj w lesie charakterystycznych śladów na korze, za chwilę pokażę ci, jak one wyglądają... — och, głupiutka Maria zapomniała, że powinna prowadzić lekcję dalej, z użyciem konkretnych rycin. — Wydzieliny zwierzęce również można pozyskać bez przesadnej szkody, przede wszystkim niedaleko siedlisk takich zwierząt. Toksyczka odnaleźć jest bardzo łatwo, jego śluz jest kolorowy i wypala roślinność na trasie jego podróży, ale to zwierzę, które pochodzi z Afryki, w Anglii na wolności żyją pewnie potomkowie porzuconych hodowli bądź uciekinierzy. Nie radziłabym natomiast samemu udawać się po komponenty z większych zwierząt, takich jak na przykład gryfy — och, jakże łatwo było jej pozwolić sobie płynąć na fali słów, swych własnych eksperymentów, wiedzy praktycznej i teoretycznej. Ściszony ton i powaga, z jaką prowadziła mały monolog, mogły sprawiać wrażenie, że zdradzała Igorowi jedną ze swych najgłębszych, najpilniej strzeżonych tajemnic. I chyba gdzieś instynktownie chciała, aby właśnie tak to odebrał. — Nie chciałabym, aby stała ci się krzywda... — powiedziała wreszcie, niedługo później pozwalając sobie na zmartwione westchnienie. Troszczyła się o niego — praktycznie nieznanego jej człowieka, który powoli zdobywał jej zaufanie swą prezentowaną wrażliwością. Ponadto, jako jego swoista przewodniczka po arkanach dotyczących magicznych zwierząt, czuła się za niego odpowiedzialna. Powinna zrobić wszystko, aby przygotować go na jak najwięcej scenariuszy.
Wszak byli wyłącznie ludźmi. Miasta należały do nich, ale to, co poza nimi — już nie. W charakterystycznej dla ich gatunku pysze łatwo przychodziło zapomnienie.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Promienie słońca co rusz wyłaziły zza kłębiastych obłoków i tak nagrzewały filmem błogości obydwie z młodzieńczych skór; tą kobiecą, w swej zachwycającej niewinności może wręcz dziewczęcą, ale też tą męską, zwykle bardziej zdecydowaną w przyjętej formie, przeważnie bardziej wyrazistą od tej dzisiejszej, złagodzonej spreparowanym przezeń natręctwem maniery. Żadnej maski nie przywdziewał w uczuciu pustej bezcelowości, a przy tym, jakże przecież egoistycznie, bynajmniej nie zwykł zakładać grubych warstw całego tego kamuflażu dla cudzej satysfakcji. Poniedziałek — ja. Wtorek — ja. Środa — ja. Czwartek — też tylko j a, chciałoby się wymieniać, bez ustanku i konkretnej daty, o ile odważyłby się kiedykolwiek spisać podobne, osobliwe wyznania prawdy na stronicach przesadnie dlań intymnego dziennika. Przy niej, przy naiwnie uroczej niewiaście, speszonej jego obecnością, obwiniającej się za nie swoje faux pas, analogiczny zlepek słów, w żadnym z najczarniejszych scenariuszy, nie opuściłby jego ust. Bo te, w zgodzie z założoną w jakiejś dziwacznej podłości intencją, rozlewać miały się nieznaną im kliszą wykalibrowanej szczerości; bo te, w zgodzie z wyzutym od odpowiedniości widzimisię, pozostawiać miały posmak słodyczy i świętobliwości, malując w jej wyobrażeniu obrazki niezwykle urodziwe. Na tyle kojące w swym obłym kształcie, by w smutku oczu nie dostrzegała ponurej iskry, lecz oznaki człowieczego cierpiętnictwa; by w posągowej, trącanej niekiedy bladym uśmiechem, minie nie doszukiwała się sprytnego chochlika, swoiście rozdartego, ziemskiego wysłannika zdradzieckiego Lokiego, lecz widziała szlachetnego potomka Baldura, skrojonego z trzech wielkich cnót syna. Bliżej mu było istotnie do tego pierwszego, motał się wszakże ciągle w różnorodnych kształtach niezasklepionej przez ogień gliny, zmieniając oblicza z nieforemnego kubka w dorodną misę, ze smukłego dzbanka w wykwintną filiżankę. Jak oczy zechcą mnie widzieć, takim właśnie będę, przyrzekał niemo, śledząc rysy własnego lica w błysku naściennego zwierciadła; bo przecież i tak sam nie wiem już, kim tak naprawdę jestem, dodawał w mglistym zawodzie, już wkrótce moderując ruchy i gesty na wzór zastygłych w eterze oczekiwań. A przy tym, przy tym wcale nie żądał powszechnej aprobaty; plon intraty napędzać miał żniwo osobistego zadowolenia, niekiedy jeszcze dookreślać czytelnością smugi jego realnej tożsamości, niekiedy też dokarmiać żałosnym upojeniem to zmarniałe ego. Z nienazwanej przyczyny, spośród wszystkich, hasających żywo po lasach saren, na cel upatrzył sobie właśnie ją, apetyczną łanię, pozornie łatwy do pochwycenia kąsek, istotnie wymagający jednak stosownej wprawy od myśliwego. Jeden fałszywy ruch i zapach niesiony podrygami wiatru zdradzi jego obecność wyobrażeniem trwogi. Jedno, wiedzione niepewnością drżenie dłoni, a spuszczona z cięciwy strzała nie przeniknie tkanek, tylko spłoszy ją do zdroworozsądkowej ucieczki. Na razie więc tylko śledził, nęcił, mamił, cierpliwie przysiadłszy w cieniu niepozornego schronienia. Bez broni schowanej za plecami, bez jawnego zamiaru karygodnego wyzysku, bez rozpalonego zawczasu ogniska, na którym dziczyzna — ułożona w schemacie sycącej strawy — ścinała się na rozkaz wysokiej temperatury. Wydawałoby się, że czynił to wszystko w popieprzonej, niezmierzającej donikąd daremności. Ale gdy tak szpetnie podglądał piękność, coś z jego wzroku osiadało jednak na tej piękności, częściowo przynajmniej znaczyło ją swoistym stygmatem deformacji.
— Tak, to niezwykle... rozczarowujące. Że, jakby wbrew zastałej ewolucji, w niektórych względach pozostajemy tak żałośnie nierozwinięci. Że, jakby w kontraście do wyzwalającej nas, od zwierzęcej mimowiedności, wolnej woli, nie potrafimy korzystać z całego zasobu nadanego nam potencjału — rozwinął z przekąsem, w dość pesymistycznym ujęciu, choć nie uderzał w podjęte przez nią tony. Jeszcze. — A harmonii, Marysiu, nie znają nawet pszczoły. Zagryzą nową matkę w gnieździe, jeśli z odpowiednim wyprzedzeniem się do niej nie przyzwyczają. W przeciwnym wypadku za najstosowniejsze uznają wyhodowanie swojej własnej — kontynuował przenikliwą metaforą, głosem pewnym, dalekim drżeniu, choć wymownie cichym, sugestywnie wydającym ocenę. Krytyczną, dla wojny i przemocy, wszakże obydwie miał w tym monologu za bestialskie wymysły pozornie cywilizowanego, jakże w tym jednak zdehumanizowanego, wszechświata. — Strażniczki atakować będą robotnice przybyłe z innych rodzin, jeśli te spróbują zrabować pokarm. Wygonią trutni z ula, gdy tamtych w nim być już nie powinno — dodał zaraz, kończąc ten rozległy wywód zerknięciem w samo sedno szarozielonych tęczówek. Pozwalał jej popadać w melancholię, sobie pozwalał zaś pokrętnie dywagować o bolączkach świata, który bezczelnie rozdzierał się w ich towarzystwie na jakieś dwa wrogie bieguny, odpychające się w magnetycznej sile oddziaływań. Bez nich materia nie znalazłaby jednak swojego miejsca, krążąc bezwładnie w próżni; symbiotyczne uzupełnianie się przeciwstawieństw kreowało istnienie, ale było też ich przekleństwem, jakąś dobierającą się do samych kości chorobą, szczególnie dokuczliwą, gdy umysłem targała wątpliwość. Czy i ona nie tkwiła na takim rozdrożu?
— Nie przejmuj się, jestem zachowawczy — odparł z równym westchnieniem, już zaraz marszcząc brwi na znak troskliwej miny, przypieczętowanej lapidarnym komunikatem: — Ty też powinnaś. Ludzie są wstrętni, z biegiem tysięcy lat nauczyli się wykorzystywać cudzą dobrotliwość. A ja nie chciałbym, by i tobie stała się krzywda.
— Tak, to niezwykle... rozczarowujące. Że, jakby wbrew zastałej ewolucji, w niektórych względach pozostajemy tak żałośnie nierozwinięci. Że, jakby w kontraście do wyzwalającej nas, od zwierzęcej mimowiedności, wolnej woli, nie potrafimy korzystać z całego zasobu nadanego nam potencjału — rozwinął z przekąsem, w dość pesymistycznym ujęciu, choć nie uderzał w podjęte przez nią tony. Jeszcze. — A harmonii, Marysiu, nie znają nawet pszczoły. Zagryzą nową matkę w gnieździe, jeśli z odpowiednim wyprzedzeniem się do niej nie przyzwyczają. W przeciwnym wypadku za najstosowniejsze uznają wyhodowanie swojej własnej — kontynuował przenikliwą metaforą, głosem pewnym, dalekim drżeniu, choć wymownie cichym, sugestywnie wydającym ocenę. Krytyczną, dla wojny i przemocy, wszakże obydwie miał w tym monologu za bestialskie wymysły pozornie cywilizowanego, jakże w tym jednak zdehumanizowanego, wszechświata. — Strażniczki atakować będą robotnice przybyłe z innych rodzin, jeśli te spróbują zrabować pokarm. Wygonią trutni z ula, gdy tamtych w nim być już nie powinno — dodał zaraz, kończąc ten rozległy wywód zerknięciem w samo sedno szarozielonych tęczówek. Pozwalał jej popadać w melancholię, sobie pozwalał zaś pokrętnie dywagować o bolączkach świata, który bezczelnie rozdzierał się w ich towarzystwie na jakieś dwa wrogie bieguny, odpychające się w magnetycznej sile oddziaływań. Bez nich materia nie znalazłaby jednak swojego miejsca, krążąc bezwładnie w próżni; symbiotyczne uzupełnianie się przeciwstawieństw kreowało istnienie, ale było też ich przekleństwem, jakąś dobierającą się do samych kości chorobą, szczególnie dokuczliwą, gdy umysłem targała wątpliwość. Czy i ona nie tkwiła na takim rozdrożu?
— Nie przejmuj się, jestem zachowawczy — odparł z równym westchnieniem, już zaraz marszcząc brwi na znak troskliwej miny, przypieczętowanej lapidarnym komunikatem: — Ty też powinnaś. Ludzie są wstrętni, z biegiem tysięcy lat nauczyli się wykorzystywać cudzą dobrotliwość. A ja nie chciałbym, by i tobie stała się krzywda.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W świetle słonecznych promieni wszystko wydawało się jakieś... Lepsze. Jaśniejsze, jak biel wstążek w jej włosach, których złoto tak zachłannie chłonęło ciepło, jakby nie zaznało podobnego wrażenia nigdy. Pogodne dni, tak wyjątkowe w deszczowym, szaroburym angielskim klimacie, zawsze kojarzyły jej się z Francją. Ze swobodą na rozwój duchowy, który dawał pełny żołądek, brak strachu o dach nad głową, coraz lepsza znajomość języka. Czasami pragnęła wrócić do tych czasów, gdy przeżycie nie było wcale problemem, bo zawsze czekała na nią czysta pościel, ciepłe, sycące jedzenie trzy razy w ciągu dnia, nie kapało na głowę, a czytanie, zagłębianie się w meandry poezji, prozy, światów powstających w umysłach wielkich marzycieli, zdecydowanie większych od niej samej, były częścią naukowego curriculum. Tutaj, w Anglii, w domu, jedyna proza, na którą mogła zawsze liczyć, była prozą życia. Poranki rozpoczynające się zetknięciem bosych stóp z zimnotą skrzypiącej podłogi, prędkie zbiegnięcie po schodach, aby dostać się do niewielkiej łazienki, poranna toaleta, codziennie powtarzana pętla przygotowań do długich godzin pracy w rezerwacie. Powroty późnym popołudniem, w lato jeszcze przed zachodem słońca. I wiecznie pusta spiżarka. Nie, nie narzekała na swój los, w zupełności. Była przecież rozsądną młodą kobietą, dorosłą; pewnie gdyby nie francuskie doświadczenie, nie wiedziałaby nawet, że da się żyć lepiej.
Dlatego też w słonecznych promieniach chłód, który towarzyszył Igorowi Karkaroffowi w ulotnych chwilach mijania się w drzwiach domu nad rzeką Avon, zdawał się topić i odpływać od niego, niemalże jak roztapiający się lodowiec, o którym uczono ją, gdy po raz pierwszy usłyszała o yeti. Jasność pomagała widzieć, ale wciąż tylko to, co młody mężczyzna pozwalał jej dostrzec. Bo nigdy jeszcze — może nigdy później — nie miała okazji zobaczyć go takiego, jakim był, gdy pozostawał sam. Nie, żeby kiedykolwiek w jej umyśle pojawiło się podobne pragnienie. Nie było na to miejsca, wszak powłoka, którą oferował jej teraz była więcej niż zadowalająca; co ważniejsze, sprawiała wrażenie bezpieczeństwa, tego, że w jego towarzystwie nic jej nie grozi.
A cóż było istotniejszego — nawet teraz, pod osłoną bariery pogodowej — niż poczucie bezpieczeństwa?
Uśmiech zniknął z jej ust, wyparty wyrazem szczerego, głębokiego skupienia. I w tym skupieniu, często niedostrzegalnym w trakcie rozmów powszednich, zwyczajnych, doroślała w oczach. Otrzepywała się z okruchów uroku uczennicy, który najczęściej stał za niewłaściwym określaniem jej wieku, zaczynała przybierać pozę nie kogoś podległego, ale badawcy. Tej, która wobec swego rozmówcy była równa. Dlatego też nie unikała jego spojrzenia, jakby pragnęła wyciągnąć z niego coś więcej, niż tylko to, co chciał przekazać jej słowami.
— Moja nauczycielka mawiała, że pierwszymi znakami cywilizacji nie są narzędzia, krzesiwa, gliniane naczynia, czy kostury pierwszych magów — podjęła temat, odsuwając się umyślnie od tematu pszczół, traktując go oczywiście jako tylko metaforę. — Tylko najstarszy szkielet, na którym widać ślady zrośniętej kości. Do tamtego momentu każdy, kto przeszedł uraz, był porzucany przez swoich, jako nieprzydatny, niepasujący element stada. Zwierzęta też tak robią, nie wszystkie, oczywiście. Ale od momentu, w którym jeden człowiek jest w stanie zaopiekować się drugim, skutecznie okazać mu miłość, troskę i opiekę, wtedy właśnie zaczyna się człowieczeństwo, cywilizacja i społeczeństwo — jeszcze nigdy nie wypowiedziała swojego zdania tak głośno — choć szeptem — tak otwarcie i stanowczo. Nie była pewna, przynajmniej jeszcze, czy Igor ją rozumiał, ale mogła mieć taką nadzieję. Prezentował się jako inteligentny młody człowiek, pobierał nauki u Elviry, uzdrowicielki, przecież musiały one mieć wyższy, dobry cel. Inne sposoby użycia wiedzy anatomicznej umykały wyobraźni Marii lub — uznane za niemożliwe do wykonania poprzez kogoś moralnego — nie były brane pod uwagę.
Intensywność kontaktu wzrokowego została zerwana, na ustach pojawił się kolejny, drżący uśmiech, gdy kazał się sobą nie przejmować. Westchnęła, wypuszczając z siebie część nagromadzonego napięcia. Dłoń uniosła się w górę, zagarnęła kosmyk włosów za ucho. Było naprawdę gorąco.
— Czasem trudno jest przewidzieć zachowanie stworzeń. Magicznych lub nie — przestrzegła go tylko, może formalnie, a może używając tego jako wstęp do rozwinięcia tematu, gdy tylko Igor wyrazi tym swoje zainteresowanie. — Ale w większości są bardziej przewidywalni od ludzi — dodała, opuszczając na powrót wzrok w dół, na miękki koc, po którym przesunęła swoją dłonią, próbując wychwycić jego frakturę, odgadnąć materiał, z którego został stworzony. Milczała przez kilka chwil, czując, że choć nie chciała do tego dopuścić, słowa Igora trafiły na podatny grunt. Zasadzone ziarno mogło począć swoje kiełkowanie całkiem niedługo.
— Całe szczęście, że ty jej nie wykorzystasz, prawda? — pytanie padło, wydawało się, zupełnie znikąd. Jednakże zagryziona delikatnie dolna warga najlepiej zdradzała toczącą jej serce i umysł niepewność. Czy była to niepewność względem szerokiego, wielkiego świata, czy do samego Igora i jego zamiarów...
Och, blisko środka upalnego sierpnia ciężko było odpowiadać na takie pytania.
Dlatego też w słonecznych promieniach chłód, który towarzyszył Igorowi Karkaroffowi w ulotnych chwilach mijania się w drzwiach domu nad rzeką Avon, zdawał się topić i odpływać od niego, niemalże jak roztapiający się lodowiec, o którym uczono ją, gdy po raz pierwszy usłyszała o yeti. Jasność pomagała widzieć, ale wciąż tylko to, co młody mężczyzna pozwalał jej dostrzec. Bo nigdy jeszcze — może nigdy później — nie miała okazji zobaczyć go takiego, jakim był, gdy pozostawał sam. Nie, żeby kiedykolwiek w jej umyśle pojawiło się podobne pragnienie. Nie było na to miejsca, wszak powłoka, którą oferował jej teraz była więcej niż zadowalająca; co ważniejsze, sprawiała wrażenie bezpieczeństwa, tego, że w jego towarzystwie nic jej nie grozi.
A cóż było istotniejszego — nawet teraz, pod osłoną bariery pogodowej — niż poczucie bezpieczeństwa?
Uśmiech zniknął z jej ust, wyparty wyrazem szczerego, głębokiego skupienia. I w tym skupieniu, często niedostrzegalnym w trakcie rozmów powszednich, zwyczajnych, doroślała w oczach. Otrzepywała się z okruchów uroku uczennicy, który najczęściej stał za niewłaściwym określaniem jej wieku, zaczynała przybierać pozę nie kogoś podległego, ale badawcy. Tej, która wobec swego rozmówcy była równa. Dlatego też nie unikała jego spojrzenia, jakby pragnęła wyciągnąć z niego coś więcej, niż tylko to, co chciał przekazać jej słowami.
— Moja nauczycielka mawiała, że pierwszymi znakami cywilizacji nie są narzędzia, krzesiwa, gliniane naczynia, czy kostury pierwszych magów — podjęła temat, odsuwając się umyślnie od tematu pszczół, traktując go oczywiście jako tylko metaforę. — Tylko najstarszy szkielet, na którym widać ślady zrośniętej kości. Do tamtego momentu każdy, kto przeszedł uraz, był porzucany przez swoich, jako nieprzydatny, niepasujący element stada. Zwierzęta też tak robią, nie wszystkie, oczywiście. Ale od momentu, w którym jeden człowiek jest w stanie zaopiekować się drugim, skutecznie okazać mu miłość, troskę i opiekę, wtedy właśnie zaczyna się człowieczeństwo, cywilizacja i społeczeństwo — jeszcze nigdy nie wypowiedziała swojego zdania tak głośno — choć szeptem — tak otwarcie i stanowczo. Nie była pewna, przynajmniej jeszcze, czy Igor ją rozumiał, ale mogła mieć taką nadzieję. Prezentował się jako inteligentny młody człowiek, pobierał nauki u Elviry, uzdrowicielki, przecież musiały one mieć wyższy, dobry cel. Inne sposoby użycia wiedzy anatomicznej umykały wyobraźni Marii lub — uznane za niemożliwe do wykonania poprzez kogoś moralnego — nie były brane pod uwagę.
Intensywność kontaktu wzrokowego została zerwana, na ustach pojawił się kolejny, drżący uśmiech, gdy kazał się sobą nie przejmować. Westchnęła, wypuszczając z siebie część nagromadzonego napięcia. Dłoń uniosła się w górę, zagarnęła kosmyk włosów za ucho. Było naprawdę gorąco.
— Czasem trudno jest przewidzieć zachowanie stworzeń. Magicznych lub nie — przestrzegła go tylko, może formalnie, a może używając tego jako wstęp do rozwinięcia tematu, gdy tylko Igor wyrazi tym swoje zainteresowanie. — Ale w większości są bardziej przewidywalni od ludzi — dodała, opuszczając na powrót wzrok w dół, na miękki koc, po którym przesunęła swoją dłonią, próbując wychwycić jego frakturę, odgadnąć materiał, z którego został stworzony. Milczała przez kilka chwil, czując, że choć nie chciała do tego dopuścić, słowa Igora trafiły na podatny grunt. Zasadzone ziarno mogło począć swoje kiełkowanie całkiem niedługo.
— Całe szczęście, że ty jej nie wykorzystasz, prawda? — pytanie padło, wydawało się, zupełnie znikąd. Jednakże zagryziona delikatnie dolna warga najlepiej zdradzała toczącą jej serce i umysł niepewność. Czy była to niepewność względem szerokiego, wielkiego świata, czy do samego Igora i jego zamiarów...
Och, blisko środka upalnego sierpnia ciężko było odpowiadać na takie pytania.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Pod jaworem dwa cienie, pod jaworem ostatnie, beznadziejne spojrzenie. A w nim, krótkim acz intensywnym, całe sedno tej miałkiej relacji, na pozór splecionej ciasnymi nićmi formalnej lekcji, wybrzmiewającej echem jej ezoterycznego wykładu, tłoczącej się szelestem pergaminu, na którym zastygły precyzyjne kontury wnikliwych rycin. Zaczepiał na nich oczy, chłonął szumne nauki młodego dziewczęcia, jawnie manifestujące pacyfistyczną wizję świata; i tak, najznamienitszą myślą tego spotkania okazać się miał wyraz słodkawej pokory. Tę właśnie delikatność, służalczość, etyczną niewinność, chciała wpoić mu w ramach rozbudowanego wstępu do zgłębiania dalszej wiedzy o magicznych stworzeniach; tę właśnie skromność ofiarowywała mu całą sobą, nęcąc zmysły do oddania się paskudnej intencji. Nie sądził, by zdolna była dojrzeć jej brudny stygmat w łagodnej staturze, nie podejrzewał też o znaczniejszą domyślność; sprytną manipulacją zakrzywiał więc ogląd własnego ja, skrupulatnie lepiąc je na kształt, który najprędzej ująć mógłby jej umysł i serce. Była najpiękniejszym, najdorodniejszym kwiatem na łące pełnej chwastów, toteż i on rozkwitał gdzieś nieopodal, równie śliczny i imponująco dojrzały; była najbardziej puchatą owieczką, o włóknie najmiększym spośród całego stada, on zaś miał być tym imponującym trykiem, zagorzale pilnującym jej bezpieczeństwa w trakcie wypasu. Nie mogła jednak dostrzec, że wzdłuż łodygi pięły się nieprzyjemnie ostre kolce, u szczytu głowy wyrastały natomiast alarmujące, baranie rogi; nie mogła dostrzec, że w otoczeniu paru sprzyjających atrybutów tliło się również siedlisko cynicznego zepsucia, swoiste jądro ciemności, zwyczajowo okalające jego ducha swoją obecnością. Co pozwalał jej zobaczyć, w co kazał jej uwierzyć, to kilka skrupulatnie moderowanych podobieństw, czyniących zeń apollińską figurkę chłopca o analogicznych problemach i stosownej wrażliwości. Niektóre z nich stawiał na szali podkoloryzowanej przesady, w wyrachowaniu godnym lepszej sprawy; inne z kolei nie były przecież tak dalekie prawdzie, nie wszystko wszakże dało się, tak po prostu, wygodnie i od zera sfabrykować. Zupełnie na serio więc oboje tęsknili za innymi lądami, oboje poszukiwali zrozumienia i ucieczki od zwątpienia, oboje zdążyli zaznać już cierpkiego smaku niewygody oraz strachu.
— Jakież to więc ironiczne — zaczął cicho, po części przynajmniej szczerze ujęty tym, z jaką łatwością operowała słowem, z jakim wyczuciem czyniła zeń narzędzie wielkiej ideologii. — Jakież to ironiczne, że w pielęgnowaniu tego etosu dotrwaliśmy aż do dwudziestego wieku, do samego szczytu cywilizacji... tylko po to, by rozlewem krwi zburzyć jego podwaliny i niechlubnie oddać się regresowi — dodał wkrótce, głosem rozdzierającym się w egzaltowanym rozczarowaniu. Takiej konstatacji nie wygłosiłby chyba w żadnej innej okoliczności, takie zdanie nie winno nawet zastygać w jego umyśle; a jednak uległ jej idealistycznej zjawie wszechświata, podważył właśnie zasadność całej tej szalonej wojny, której żniwa napędzały patetyczną walkę o czystość krwi, a przy tym hojnie wzbogacały stan konta jego matki. Łatwym było zresztą grać teraz bezbronną ofiarę bezlitosnego konfliktu, bo istotnie prawie taką samą, pozbawioną sprawczości kukłą, był obecnie w rękach najbliższych. Któreś z nich pociągało za sznurek, a on pokładał ufność w to, czego chciano, zjawiał się gdzie trzeba, gotów był nawet nadstawiać dla tej okoliczności karku. Wychowali sobie bezwiedną marionetkę, szarego człowieczka na posyłki, czasem jeszcze krnąbrnego i odzywającego się zbędnym buntem, ale na ogół lojalnego, utemperowanego, oswojonego. — Ale taki jest już chyba człowieczy los — musi zbłądzić, by finalnie odnaleźć odpowiednią drogę — skwitował bardziej optymistycznie, opuszkami palców badając fakturę tutejszego kocyka. Grzech musiał ustawicznie majaczyć gdzieś blisko, przypominać o sobie, zwodzić na pokuszenie i badać, testować chwiejną wytrzymałość; a on, on jako ten namacalny przykład zaślepionego kluczenia bez celu, rozdarty był pomiędzy leciwymi opozycjami: powinnością i chciejstwem, skrępowaniem i wolnością, Wielką Brytanią i Norwegią. Ale dla niej był obrazkiem poukładania, samoświadomości, poprawnej porządności, kojącej stateczności; dla niej tworzył solidnego Igora, dziwacznie zrównoważonego i uporządkowanego, bo tylko w tym odnaleźć mogła uśmierzające natchnienie.
— Zatem naucz mnie... Jak przewidywać ich zachowania. — Bo z ludźmi jakoś sobie radzę, chciałoby się dodać w tej lapidarnej prośbie, ale podobne wyznanie obnażyłoby jego zuchwałą pewność siebie. A dla Marii miał być przecież skromnym chłopcem z dalekiej prowincji, gubiącym się dalej w widmie angielszczyzny, o usposobieniu zakrawającym granic samej świętości. Dostrzegała w tym aktorskim popisie jakiekolwiek znamiona fałszu? Wymowna odpowiedź na to głuche pytanie nadeszła już zaraz, w pierwszej chwili elektryzując ciało uczuciem podłej porażki; w eterze nie dosłyszał jednak sygnałów ciętej, lekceważącej dotychczasowe starania, ironii, więc dalej brnął torem paskudnego kłamstwa.
— Nie jestem taki. Nie zrobiłbym tego — zanegował po momencie milczenia, wejrzał w szarozielone tęczówki, trochę niepewnie ujął obie z niewieścich dłoni. I kontynuował, w cieple rozlewającym się wzdłuż palców, w wysubtelniałym geście, zarazem nieco przytłaczającym w swojej bliskości. — Nie ufasz mi? — dopytał, bezczelnie dociskając towarzyszkę do emocjonalnej ściany, bezczelnie prowokując do wydania satysfakcjonującego wyroku.
Powiedz t o głośno i wyraźnie.
rzucam na kłamstwo (I)
— Jakież to więc ironiczne — zaczął cicho, po części przynajmniej szczerze ujęty tym, z jaką łatwością operowała słowem, z jakim wyczuciem czyniła zeń narzędzie wielkiej ideologii. — Jakież to ironiczne, że w pielęgnowaniu tego etosu dotrwaliśmy aż do dwudziestego wieku, do samego szczytu cywilizacji... tylko po to, by rozlewem krwi zburzyć jego podwaliny i niechlubnie oddać się regresowi — dodał wkrótce, głosem rozdzierającym się w egzaltowanym rozczarowaniu. Takiej konstatacji nie wygłosiłby chyba w żadnej innej okoliczności, takie zdanie nie winno nawet zastygać w jego umyśle; a jednak uległ jej idealistycznej zjawie wszechświata, podważył właśnie zasadność całej tej szalonej wojny, której żniwa napędzały patetyczną walkę o czystość krwi, a przy tym hojnie wzbogacały stan konta jego matki. Łatwym było zresztą grać teraz bezbronną ofiarę bezlitosnego konfliktu, bo istotnie prawie taką samą, pozbawioną sprawczości kukłą, był obecnie w rękach najbliższych. Któreś z nich pociągało za sznurek, a on pokładał ufność w to, czego chciano, zjawiał się gdzie trzeba, gotów był nawet nadstawiać dla tej okoliczności karku. Wychowali sobie bezwiedną marionetkę, szarego człowieczka na posyłki, czasem jeszcze krnąbrnego i odzywającego się zbędnym buntem, ale na ogół lojalnego, utemperowanego, oswojonego. — Ale taki jest już chyba człowieczy los — musi zbłądzić, by finalnie odnaleźć odpowiednią drogę — skwitował bardziej optymistycznie, opuszkami palców badając fakturę tutejszego kocyka. Grzech musiał ustawicznie majaczyć gdzieś blisko, przypominać o sobie, zwodzić na pokuszenie i badać, testować chwiejną wytrzymałość; a on, on jako ten namacalny przykład zaślepionego kluczenia bez celu, rozdarty był pomiędzy leciwymi opozycjami: powinnością i chciejstwem, skrępowaniem i wolnością, Wielką Brytanią i Norwegią. Ale dla niej był obrazkiem poukładania, samoświadomości, poprawnej porządności, kojącej stateczności; dla niej tworzył solidnego Igora, dziwacznie zrównoważonego i uporządkowanego, bo tylko w tym odnaleźć mogła uśmierzające natchnienie.
— Zatem naucz mnie... Jak przewidywać ich zachowania. — Bo z ludźmi jakoś sobie radzę, chciałoby się dodać w tej lapidarnej prośbie, ale podobne wyznanie obnażyłoby jego zuchwałą pewność siebie. A dla Marii miał być przecież skromnym chłopcem z dalekiej prowincji, gubiącym się dalej w widmie angielszczyzny, o usposobieniu zakrawającym granic samej świętości. Dostrzegała w tym aktorskim popisie jakiekolwiek znamiona fałszu? Wymowna odpowiedź na to głuche pytanie nadeszła już zaraz, w pierwszej chwili elektryzując ciało uczuciem podłej porażki; w eterze nie dosłyszał jednak sygnałów ciętej, lekceważącej dotychczasowe starania, ironii, więc dalej brnął torem paskudnego kłamstwa.
— Nie jestem taki. Nie zrobiłbym tego — zanegował po momencie milczenia, wejrzał w szarozielone tęczówki, trochę niepewnie ujął obie z niewieścich dłoni. I kontynuował, w cieple rozlewającym się wzdłuż palców, w wysubtelniałym geście, zarazem nieco przytłaczającym w swojej bliskości. — Nie ufasz mi? — dopytał, bezczelnie dociskając towarzyszkę do emocjonalnej ściany, bezczelnie prowokując do wydania satysfakcjonującego wyroku.
Powiedz t o głośno i wyraźnie.
rzucam na kłamstwo (I)
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Igor Karkaroff' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 25
'k100' : 25
Nie powiedziałaby, że jej postawa była postawą pacyfistyczną — to, że nie chciała przykładać dłoni do rozlewu krwi, było jednym, drugim zaś, że pomagała pani Vablatsky w szpitalu, w którym pierwszeństwo mieli wojenni bohaterowie. Gdyby ktoś tylko chciał, mógłby odnaleźć wojenne powiązania Marii, nawet jeżeli ona sama nie chciała o nich myśleć. Ograniczyć wielkich świat do czterech ścian — to najbezpieczniejsze rozwiązanie, pozwalające zachować chociażby okruchy poczucia kontroli. Bo przecież nigdy jej nie posiadała; zawsze pod opieką i czujnymi oczami rodziny, bądź każdego, kto uważał się na tyle pewny siebie, aby objąć ją swoją pieczą. Była podobna do owieczki, do najjaśniejszej, najbielszej, najczystszej. Tej, która odpowiada od razu na wezwania swego pasterza, która pochyla głowę, gdy inne pragną zderzyć się z nią, która odchodzi w głąb pastwiska, bo wokół pobratymców czuje się najbezpieczniej. I tak samo ufna, by podążyć też za kimś, kto podarował jej jedzenie, pogłaskał po miękkim futerku, szepnął słowa, których w gruncie rzeczy nie rozumiała, a które stanowić musiały — bo nikt nikczemny nie chciałby przecież posuwać się do tak wielkiej odpowiedzialności za drugie życie tylko po to, by je zniszczyć — obietnicę lepszego, szczęśliwszego życia. Kim w tym układzie miał być Igor? Pasterzem, jedną z owiec, równie bezbronną względem otaczającego ich świata, a może tym człowiekiem z zewnątrz, kimś zupełnie obcym, z szansą na poprawę lub zupełne zagubienie?
Mrugnęła powoli, gdy głos Igora wypełnił przestrzeń pomiędzy nimi. Nie zauważyła nawet, że jej dłonie zacisnęły się mocno na materiale sukienki, także w ten sposób oddając jej przejęcie poruszanym tematem. Zaciśnięte w nerwowości usta i spojrzenie wyczekujące kontynuowania wywodu zdradzały najlepiej to, jak bardzo czekała na jego zdanie. Na poznanie tego, co miało kryć się w jego umyśle, a co przecież wspaniałomyślnie zdecydował się jej zdradzić.
— W gazetach piszą, że to wszystko ma sens — szept ucieka z jej ust, zupełnie niespodziewanie, nawet dla niej. Przecież nie ma powodu, aby usprawiedliwiać ten świat, zwłaszcza gdy jest brudny i lepki od krwi. W środku upalnego dnia, wśród miękkości i wyrazistej soczystości trawy łatwo jest o tym zapomnieć. Bo teraz na pierwszy plan rzuca się jego czerń i jej biel. Nie ma tu miejsca na metaliczną czerwień, na zapach, do którego oboje przyzwyczaili się lub dopiero się przyzwyczajają, choć z różnych powodów. — I ludzie... Ludzie też tak mówią — tak, jakby opinia ludzka miała jakiekolwiek znaczenie. Ale szara zieleń spojrzenia Marii wciąż szuka smutku szarości, którą według niej przesiąknął Igor. Co o tym sądzisz? Czy jesteś na tyle szczęśliwy, aby mieć s w o j ą? Nie potrafiła rozmawiać o podobnych sprawach z Elvirą, kuzynka onieśmielała ją często zbyt mocno, aby mogła podzielić się z nią swoimi wątpliwościami. Zwłaszcza gdy przy niej zawsze i wciąż czuła się głupiutka, niewykształcona, tak żałośnie mała. To nie była jej wina — nigdy nie dała jej sygnału, że myślała o niej jako o tej gorszej. Maria miała z kolei niezwykłą łatwość w czuciu się gorszą. To nie było przecież takie trudne, gdy całe życie było się tą nieśmiałą, biedną jak mysz dziewczyną o zmieszanej krwi, a w dodatku z nieokiełznanymi jasnymi lokami i odstającymi uszami. — Oby opamiętanie przyszło jak najprędzej. Ziemia wypiła już wystarczająco krwi... — zakończenie wojny miało być celem ostatecznym. Do tego stopnia, że Maria nie myślała nawet, składając swoje życzenie, o tym, jaki powinien być wynik tej wojny. Chciała tylko aby cierpienie zakończyło się, aby ta wymarzona w śnie idylla stała się wreszcie rzeczywistością. I tak właśnie, może nawet bez umyślnego działania Igora, po raz pierwszy wygłosiła tę nadzieję na głos. Obdarzyła go zaufaniem, w swoich słowach, może niepozornych, oddając mu część siebie, część zaufania. Ludzi aresztowano za mniejsze rzeczy, choć nawet nie mówiła niczego obrazoburczego, niczego, czego Ministerstwo nie brało pod uwagę w badaniu opinii społecznych. Niczego, czego nie miała mówić i myśleć dziewczyna stworzona z niewinności i dobra, ciepła i nadziei. Beznadziejnej nadziei.
— Najważniejsze to potrafić czytać język ich ciał. Gdy spoglądają ci w oczy, stojąc w bezruchu, mogą albo zaatakować, albo rzucić się do ucieczki. W obu przypadkach lepiej odejść. Ale nie odwracaj się tyłem. Zawsze musisz wiedzieć, co cię czeka — czemu pragnęła rozpocząć tę skróconą lekcję behawiorystyki zwierzęcej od sytuacji przepełnionej napięciem? Może podświadomie wyczuwała nadchodzący moment konfrontacji, a może, w zgodzie z wcześniejszymi słowami, pragnęła tylko jego bezpieczeństwa. Powinna była powiedzieć mu jeszcze o tym, że przed zapuszczeniem się w las powinien poznać jego historię lub choć raz wybrać się z przewodnikiem.
Ale nie miała na to czasu.
Ciepło, które poczuła na obu swoich dłoniach, wzięło ją z zaskoczenia. Rozchyliła lekko wargi, opuszczając wzrok na nowy obrazek. Czuła nagły prąd, który przeszedł w dół jej kręgosłupa, ten sam, który powstrzymał odruch wyrwania rąk z objęć, ale również odebrał jej jeden z oddechów. Sekundy dłużyły się do minut, oczekiwała wyjaśnień, ale nie spodziewała się usłyszeć... Pytania o nieufność.
— Ufam — wyrwało jej się przed tym, nim zdążyła cokolwiek pomyśleć. Jakiekolwiek próby przejrzenia chytrych zamiarów Igora spełzły na niczym. Onieśmielona nagłym dotykiem nie potrafiła przecież uporządkować swych myśli. Nie, gdy policzki, czubki uszu i nosa paliły ją żywym ogniem. — Jesteś... — serce przyspieszyło, kolejny prąd objął jej ciało, tym razem nakazał się jej wyprostować, przeprosić i uciekać, musiał być na nią zły. — Dobrym człowiekiem. Nie chciałam... Nie chciałam cię obrazić...
| nieudany rzut sporny
z/t[bylobrzydkobedzieladnie]
Mrugnęła powoli, gdy głos Igora wypełnił przestrzeń pomiędzy nimi. Nie zauważyła nawet, że jej dłonie zacisnęły się mocno na materiale sukienki, także w ten sposób oddając jej przejęcie poruszanym tematem. Zaciśnięte w nerwowości usta i spojrzenie wyczekujące kontynuowania wywodu zdradzały najlepiej to, jak bardzo czekała na jego zdanie. Na poznanie tego, co miało kryć się w jego umyśle, a co przecież wspaniałomyślnie zdecydował się jej zdradzić.
— W gazetach piszą, że to wszystko ma sens — szept ucieka z jej ust, zupełnie niespodziewanie, nawet dla niej. Przecież nie ma powodu, aby usprawiedliwiać ten świat, zwłaszcza gdy jest brudny i lepki od krwi. W środku upalnego dnia, wśród miękkości i wyrazistej soczystości trawy łatwo jest o tym zapomnieć. Bo teraz na pierwszy plan rzuca się jego czerń i jej biel. Nie ma tu miejsca na metaliczną czerwień, na zapach, do którego oboje przyzwyczaili się lub dopiero się przyzwyczajają, choć z różnych powodów. — I ludzie... Ludzie też tak mówią — tak, jakby opinia ludzka miała jakiekolwiek znaczenie. Ale szara zieleń spojrzenia Marii wciąż szuka smutku szarości, którą według niej przesiąknął Igor. Co o tym sądzisz? Czy jesteś na tyle szczęśliwy, aby mieć s w o j ą? Nie potrafiła rozmawiać o podobnych sprawach z Elvirą, kuzynka onieśmielała ją często zbyt mocno, aby mogła podzielić się z nią swoimi wątpliwościami. Zwłaszcza gdy przy niej zawsze i wciąż czuła się głupiutka, niewykształcona, tak żałośnie mała. To nie była jej wina — nigdy nie dała jej sygnału, że myślała o niej jako o tej gorszej. Maria miała z kolei niezwykłą łatwość w czuciu się gorszą. To nie było przecież takie trudne, gdy całe życie było się tą nieśmiałą, biedną jak mysz dziewczyną o zmieszanej krwi, a w dodatku z nieokiełznanymi jasnymi lokami i odstającymi uszami. — Oby opamiętanie przyszło jak najprędzej. Ziemia wypiła już wystarczająco krwi... — zakończenie wojny miało być celem ostatecznym. Do tego stopnia, że Maria nie myślała nawet, składając swoje życzenie, o tym, jaki powinien być wynik tej wojny. Chciała tylko aby cierpienie zakończyło się, aby ta wymarzona w śnie idylla stała się wreszcie rzeczywistością. I tak właśnie, może nawet bez umyślnego działania Igora, po raz pierwszy wygłosiła tę nadzieję na głos. Obdarzyła go zaufaniem, w swoich słowach, może niepozornych, oddając mu część siebie, część zaufania. Ludzi aresztowano za mniejsze rzeczy, choć nawet nie mówiła niczego obrazoburczego, niczego, czego Ministerstwo nie brało pod uwagę w badaniu opinii społecznych. Niczego, czego nie miała mówić i myśleć dziewczyna stworzona z niewinności i dobra, ciepła i nadziei. Beznadziejnej nadziei.
— Najważniejsze to potrafić czytać język ich ciał. Gdy spoglądają ci w oczy, stojąc w bezruchu, mogą albo zaatakować, albo rzucić się do ucieczki. W obu przypadkach lepiej odejść. Ale nie odwracaj się tyłem. Zawsze musisz wiedzieć, co cię czeka — czemu pragnęła rozpocząć tę skróconą lekcję behawiorystyki zwierzęcej od sytuacji przepełnionej napięciem? Może podświadomie wyczuwała nadchodzący moment konfrontacji, a może, w zgodzie z wcześniejszymi słowami, pragnęła tylko jego bezpieczeństwa. Powinna była powiedzieć mu jeszcze o tym, że przed zapuszczeniem się w las powinien poznać jego historię lub choć raz wybrać się z przewodnikiem.
Ale nie miała na to czasu.
Ciepło, które poczuła na obu swoich dłoniach, wzięło ją z zaskoczenia. Rozchyliła lekko wargi, opuszczając wzrok na nowy obrazek. Czuła nagły prąd, który przeszedł w dół jej kręgosłupa, ten sam, który powstrzymał odruch wyrwania rąk z objęć, ale również odebrał jej jeden z oddechów. Sekundy dłużyły się do minut, oczekiwała wyjaśnień, ale nie spodziewała się usłyszeć... Pytania o nieufność.
— Ufam — wyrwało jej się przed tym, nim zdążyła cokolwiek pomyśleć. Jakiekolwiek próby przejrzenia chytrych zamiarów Igora spełzły na niczym. Onieśmielona nagłym dotykiem nie potrafiła przecież uporządkować swych myśli. Nie, gdy policzki, czubki uszu i nosa paliły ją żywym ogniem. — Jesteś... — serce przyspieszyło, kolejny prąd objął jej ciało, tym razem nakazał się jej wyprostować, przeprosić i uciekać, musiał być na nią zły. — Dobrym człowiekiem. Nie chciałam... Nie chciałam cię obrazić...
| nieudany rzut sporny
z/t[bylobrzydkobedzieladnie]
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Ostatnio zmieniony przez Maria Multon dnia 28.05.24 12:28, w całości zmieniany 2 razy
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Dywagacja o słuszności podrzucanych tu i ówdzie ideologii w jego sercu zastygnąć miała w formie nienaruszonej zwątpieniem, doszczętnie podporządkowanej naukom wpajanym przez lata, całkowicie podlegającej racjom krzewionym w ogrodzie hermetycznej społeczności. Ogrodzie nad wyraz zarośniętym i niezbadanym, zamkniętym w swej tajemniczości na spojrzenia każdego potencjalnego obcego, który być może zatracił się ciekawością w głębokiej zieleni tutejszego żywopłotu. Za dobroczynny nawóz służyć miało nie duchowe i fizyczne poświęcenie, lecz pozorna siła dominującej tu flory, roślinności wypierającej swoją potęgą plewiące się niekontrolowanie chwasty. W tej dziwnej analogii odnaleźć można było podwaliny do rzeczywistego dyskutowania o gruncie ich czarodziejskiego świata, do autentycznego rozpoznawania kierunku, w jakim zmierzać winny przekonania okolicznej ludności. Prosty wywód logiczny rzucał wszakże światło na przyrodniczą ubogość takich praktyk, na zaburzające ład wszechświata zerwanie symbiotycznych połączeń, w których ludzie zwykli przecież ze sobą istnieć. Arystokratyczna chluba przypisywana genetycznej jednorodności, niosącej za sobą przecież widma uciążliwych schorzeń i mutacji, dalej ta zaściankowa maniera łączenia przypadkowych — acz naznaczonych wartością płynącej w ciałach krwi — ludzi w małżeńskie pary, wreszcie — uporczywe modły o narodziny zdrowego, męskiego spadkobiercy, były jakimś fatalnym, zupełnie już zapyziałym i skostniałym, wzorem budowania kolejnych pokoleń. Co więcej, schemat ten nie ulegał zmianom już od setek lat, również u szczytu, zbudowanej ludzkimi rękoma, cywilizacji, mącąc w snobistycznych umysłach paskudnym wyobrażeniem o kategorii nadczłowieka. W toku odwiecznej indoktrynacji, w naiwnej wierze w własną predyspozycję do rzeczy wielkich, w szumnych zaświadczeniach o byciu jedynym dziedzicem ojcowskiej sukcesji, i on mimowolnie zadzierał podbródek ku górze w pozie samowładnego, uprzywilejowanego syna. Niegdyś chłopca, teraz już mężczyzny, z pełną świadomością wykonywanych ostentacyjnie gestów korzystającego ze słodyczy przyklejonej odgórnie supremacji; głupstwem byłoby więc, z narcystycznie egoistycznego punktu widzenia, próbować odnajdywać sprawiedliwość w systemie z natury uwarunkowanym podziałami. Ona, tak nieśmiało postępująca krokiem naprzód, podległa niepewności siebie i ciągłej potrzebie walki o skrywane ze wstydu ja, zaznała zgoła innego, w gruncie rzeczy gorzkawego smaku hierarchicznego klasizmu. Czy sama jednak, szlachetnością własnych intencji, nie skazywała się przypadkiem na tenże wyrok istnienia w nieprzerwanym cieniu?
— Każdy zdoła odnaleźć sens nawet tam, gdzie istotnie go nie ma — zauważył obojętnie, w tonie dalekim jednoznacznym konstatacjom w tej sprawie. Bo choć wierzył w słuszność obowiązujących obecnie ideałów, propagandowa niedyskrecja krzyczała żałośnie z nagłówków przodującej na sklepowych półkach prasy. Media, domyślnie przecież niepolityczne, w ostateczności postulowały w imieniu danego stronnictwa, z jednoczesnym wykluczeniem głosu opozycji; tak zwykły przecież funkcjonować ustroje totalitarne, skrępowane działalnością jednego zaledwie człowieka, znanego w oczach społeczeństwa pod kształtem dyktatorskiego głosu decyzyjności. Skazać tamtego, nagrodzić innego, odbijało się głuchym zwielokrotnieniem od ścian pokazowego ministerstwa, formalnej, wykonawczej kukiełki przykazań tego jedynego dowódcy. — Więc, być może, mają rację — dodał wkrótce, łagodnie i bez natarczywości, jakby do sieci słusznej wiary złapać miał kręcącego się w niezdecydowaniu owada. — Opamiętanie to kompromis... A kompromis to zdolność do pokory. Nie sądzę, by zakłócający ład rebelianci mieli w sobie jakiekolwiek ostatki przyzwoitości, by wreszcie zrezygnować. — Wszakże bez nich wojny wcale by nie było, mógłby dodać w teatralnym westchnieniu, ale oszczędził sobie tej uwagi, przelotnym spojrzeniem okalając majaczącą przed oczyma polanę, na połaciach której trawa zdawała się zieleńsza, niebo jeszcze bardziej błękitne niż zwykle, a angielski świat, jakże zaskakująco, urokliwy. Później, później już tylko z uwagą chłonął istotę obcowania z magicznymi stworzeniami, sedno zasłyszanej treści odnajdując właśnie w niej, obiekcie dotąd najbardziej chyba podatnym na jego cyniczne manipulacje. Wystarczyło tylko poznać język ciała, z tendencją kameleona zlać się z brzmieniem ruchów, i czerpać, czerpać jak z bezdennej studni, umiejętnie wychowując sobie nikłym zaufaniem kolejne z podległych mu istnień. W jakim celu i po co, tak właściwie, odpowiedzieć nie potrafił, w jej rysach twarzy odnajdując istotnie atrakcyjne zjawy młodzieńczości, w charakterze zaś — kojące pierwiastki potulnego serwilizmu, którym bezczelnie dokarmiał niedomagające niekiedy ego. W ułomności jej sceptycyzmu odnaleźć mógł źródło osobistej kondycji; źródło, którym poić miał swoje spragnienie, ilekroć tylko dopadnie go takowy kaprys.
— Twoje pytanie wybrzmiało inaczej — zauważył w aktorskim przejęciu, spojrzenie napełniając jednakowoż jakimś dziwacznym blaskiem satysfakcji, że bynajmniej nie musiał na nią polować — sama oddawała się pozorowanemu ciepłu jego stwierdzeń, a on w cichej bezczynności czekał tylko na moment, w którym ofiara bezwiednie wejść miała w zastawiane z konsekwencją sidła. Mogła błądzić i w szczęśliwej omyłce umknąć wystawianym drapieżnie kłom, tylko po to jednak, by na końcu pozwolić im wyrwać z siebie ostatnie tchnienie. — Zrobiło się późno — oznajmił wkrótce, przelotnie zerknąwszy na wskazówki zegarka, bez pokrzepiającego nie gniewam się, bez wnoszącego spokój nie martw się. Bo naprawdę miała poświęcić mu chociaż ułamek tej troski, miała pogrążyć się w wyrzucie sumienia, którego genezy najpewniej wcale nie rozumiała. — Dziękuję ci za poświęcony czas — kontynuował, burząc dotychczasową stateczność dość leniwym powstaniem z miejsca. — Kiedy się znowu zobaczymy? — dopytał retorycznie na odchodnym, stawiając ich relację w dość dwuznacznym rozumieniu. A potem, potem już tylko uśmiechał się w nikłym uniesieniu kącików, jakby w dopasowaniu do jego żałobnej czerni i smutnych tęczówek, w miałkim pożegnaniu oddalając się ku wyjściowej bramie.
zt
— Każdy zdoła odnaleźć sens nawet tam, gdzie istotnie go nie ma — zauważył obojętnie, w tonie dalekim jednoznacznym konstatacjom w tej sprawie. Bo choć wierzył w słuszność obowiązujących obecnie ideałów, propagandowa niedyskrecja krzyczała żałośnie z nagłówków przodującej na sklepowych półkach prasy. Media, domyślnie przecież niepolityczne, w ostateczności postulowały w imieniu danego stronnictwa, z jednoczesnym wykluczeniem głosu opozycji; tak zwykły przecież funkcjonować ustroje totalitarne, skrępowane działalnością jednego zaledwie człowieka, znanego w oczach społeczeństwa pod kształtem dyktatorskiego głosu decyzyjności. Skazać tamtego, nagrodzić innego, odbijało się głuchym zwielokrotnieniem od ścian pokazowego ministerstwa, formalnej, wykonawczej kukiełki przykazań tego jedynego dowódcy. — Więc, być może, mają rację — dodał wkrótce, łagodnie i bez natarczywości, jakby do sieci słusznej wiary złapać miał kręcącego się w niezdecydowaniu owada. — Opamiętanie to kompromis... A kompromis to zdolność do pokory. Nie sądzę, by zakłócający ład rebelianci mieli w sobie jakiekolwiek ostatki przyzwoitości, by wreszcie zrezygnować. — Wszakże bez nich wojny wcale by nie było, mógłby dodać w teatralnym westchnieniu, ale oszczędził sobie tej uwagi, przelotnym spojrzeniem okalając majaczącą przed oczyma polanę, na połaciach której trawa zdawała się zieleńsza, niebo jeszcze bardziej błękitne niż zwykle, a angielski świat, jakże zaskakująco, urokliwy. Później, później już tylko z uwagą chłonął istotę obcowania z magicznymi stworzeniami, sedno zasłyszanej treści odnajdując właśnie w niej, obiekcie dotąd najbardziej chyba podatnym na jego cyniczne manipulacje. Wystarczyło tylko poznać język ciała, z tendencją kameleona zlać się z brzmieniem ruchów, i czerpać, czerpać jak z bezdennej studni, umiejętnie wychowując sobie nikłym zaufaniem kolejne z podległych mu istnień. W jakim celu i po co, tak właściwie, odpowiedzieć nie potrafił, w jej rysach twarzy odnajdując istotnie atrakcyjne zjawy młodzieńczości, w charakterze zaś — kojące pierwiastki potulnego serwilizmu, którym bezczelnie dokarmiał niedomagające niekiedy ego. W ułomności jej sceptycyzmu odnaleźć mógł źródło osobistej kondycji; źródło, którym poić miał swoje spragnienie, ilekroć tylko dopadnie go takowy kaprys.
— Twoje pytanie wybrzmiało inaczej — zauważył w aktorskim przejęciu, spojrzenie napełniając jednakowoż jakimś dziwacznym blaskiem satysfakcji, że bynajmniej nie musiał na nią polować — sama oddawała się pozorowanemu ciepłu jego stwierdzeń, a on w cichej bezczynności czekał tylko na moment, w którym ofiara bezwiednie wejść miała w zastawiane z konsekwencją sidła. Mogła błądzić i w szczęśliwej omyłce umknąć wystawianym drapieżnie kłom, tylko po to jednak, by na końcu pozwolić im wyrwać z siebie ostatnie tchnienie. — Zrobiło się późno — oznajmił wkrótce, przelotnie zerknąwszy na wskazówki zegarka, bez pokrzepiającego nie gniewam się, bez wnoszącego spokój nie martw się. Bo naprawdę miała poświęcić mu chociaż ułamek tej troski, miała pogrążyć się w wyrzucie sumienia, którego genezy najpewniej wcale nie rozumiała. — Dziękuję ci za poświęcony czas — kontynuował, burząc dotychczasową stateczność dość leniwym powstaniem z miejsca. — Kiedy się znowu zobaczymy? — dopytał retorycznie na odchodnym, stawiając ich relację w dość dwuznacznym rozumieniu. A potem, potem już tylko uśmiechał się w nikłym uniesieniu kącików, jakby w dopasowaniu do jego żałobnej czerni i smutnych tęczówek, w miałkim pożegnaniu oddalając się ku wyjściowej bramie.
zt
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 2 z 2 • 1, 2
Czytelnia na polanie
Szybka odpowiedź