Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Czerwona Polana
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Czerwona Polana
O tym miejscu krąży wśród czarodziei legenda. Powiadają, że wiele wieków temu, gdy świat czarodziejów ogarnęła wojna jeszcze straszliwsza niż ta, w której uczestniczyli najstarsi czarodzieje, to właśnie w tym miejscu doszło do ostatecznej batalii. Drzewa i krzewy spojone krwią poległych na zawsze nadały swoim liściom jej kolor. Nie ma na to naukowego potwierdzenia, jednak od lat polana odznacza się rubinowym kolorem, jesienią zrzucając czerwone liście na ziemię, wiosną na nowo zarastając czerwienią. Często można spotkać tu jelenie, są mniej płochliwe, jednak każdy gwałtowny ruch sprawi, że rzucą się do ucieczki.
Na środku Czerwonej Polany znajduje się świstoklik prowadzący do Oazy Harolda. Aby otworzyć przejście, należy znać dokładne umiejscowienie zaczarowanych przez Harolda Longbottoma kamieni (wiedza zdobyta fabularnie) i wywołać patronusa lub patronusy olbrzymiej mocy (100+ - rzuty udanych patronusów kumulują się), które uderzą w przestrzeń pomiędzy rozrzuconymi kamieniami. Wówczas te poderwą się w powietrze, a między nimi rozciągnie się świetlisty portal, przez który należy przejść, by dostać się na wyspę.
Lokacja zawiera kości; lokacja jest przejściem do Oazy Harolda; wstęp możliwy tylko dla członków i sojuszników Zakonu Feniksa lub w ich towarzystwie.Na środku Czerwonej Polany znajduje się świstoklik prowadzący do Oazy Harolda. Aby otworzyć przejście, należy znać dokładne umiejscowienie zaczarowanych przez Harolda Longbottoma kamieni (wiedza zdobyta fabularnie) i wywołać patronusa lub patronusy olbrzymiej mocy (100+ - rzuty udanych patronusów kumulują się), które uderzą w przestrzeń pomiędzy rozrzuconymi kamieniami. Wówczas te poderwą się w powietrze, a między nimi rozciągnie się świetlisty portal, przez który należy przejść, by dostać się na wyspę.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 14.01.21 14:44, w całości zmieniany 2 razy
23 X
Czekał na jej listowną odpowiedź i nie sądził, że się jej doczeka. Kolejny raz go zaskoczyła. Sądził, że bez cienia sentymentu spali list od niego i zignoruje jego prośbę o spotkanie. Powinien wiedzieć lepiej, bardziej doceniać jej hart ducha. Była w stanie stawić mu czoła. Wybrała czas i miejsce, a jemu pozostało tylko się dostosować.
Słyszał historię o miejscu, które wskazała. Niewinne podanie wyjaśniające czerwony kolor rosnących na polanie drzew i krzewów, które wieki temu upojone zostały zbyt dużą ilością krwi walczących między sobą czarodziejów. Czy cała londyńska zieleń też przemieni się w najbliższej przyszłości w szkarłat? Po tylu latach nawet pomiędzy nich wdarł się konflikt, więc nie można było już go uniknąć. Wybrał stronę i coraz bardziej zaczął obawiać się konsekwencji. Pastwienie się nad truchłem nie jest równe zabójstwu. Mógłby zabić?
Wziął głęboki oddech, od którego zapiekły go płuca. Ledwo uszedł z życiem po morskiej przygodzie. Udało mu się powrócić żywym i znów musiał mierzyć z kolejnymi zmianami w swoim życiu. Zerwane zaręczyny ciążyły mu i to one popchnęły go do refleksji. Ściskał w dłoni biały kryształ, który teraz już tylko sobie z niego kpił. Powinien się go pozbyć, może nawet wyrzucić na tej polanie. Jego los nie był już spleciony z losem lady Carrow. Wszystkie uczucia powinny w nim umrzeć, lecz te kurczowo się go trzymały. Nawet te dawne, niby dawno temu pokryte kurzem na dnie duszy, dalej w nim żyły. Czekał na przybycie Jessy, próbując dokonać rachunku sumienia. Dlaczego do niej napisał z prośbą o spotkanie, targany zbyt wieloma emocjami? Po co domagał się kolejnej konfrontacji? Bał się, że jakakolwiek rozmowa między nimi szybko przerodzi się w serię wzajemnych wyrzutów. Czyż nie było tak ostatnio.
Zjawiła się. Pojawiła na czerwonej polanie oddalonej od ludzi, którzy mogliby ich razem ujrzeć czy niepokoić w jakikolwiek inny sposób niż ciekawskim spojrzeniami. Uważnie przyglądał się jak stawia kolejne kroki, stopniowo zbliżając się ku niemu. Dziwnie było zobaczyć ją ponownie. Wszechobecna czerwień liści podkreślała rudość jej włosów i obecność piegów. Z pewnym opóźnieniem wyszedł jej naprzeciw, aby mogli stanąć kilka metrów od siebie, twarzą w twarz. Obleczony w czarny płaszcz był najmniej pasującym elementem. Chyba zawsze tak było, gdy przy niej był.
– Chciałem… – przerwał swoją wypowiedź już na samym początku, ponieważ nie wiedział nawet czego tak do końca chce. W chwili, gdy pisał do niej list, dręczyło go naprawdę wiele różnych myśli. Przeszłość wciąż go prześladowała, nie dawała o sobie zapomnieć. Jakimś cudem udawało im się nie wpaść na siebie przez całe długie lata, ale jedno czerwcowe spotkanie wystarczyło, żeby przypomniał sobie dokładnie wszystkie ich wspólne chwile z lat szkolnych. Czego właściwie chciał? Nie powinien grzebać w przeszłości. Nie powinien myśleć nieustannie o tym, co by było, gdyby pewne rzeczy pomiędzy nimi potoczyły się inaczej. Gdyby nie był takim tchórzem, obawiającym się własnych uczuć, które uważał za wstydliwe, ale przede wszystkim za tak bardzo nieodpowiednie. Zawsze dzieliło ich pochodzenie i już zawsze będzie dzielić.
Udawanie, że nigdy nic do niej nie czuł, było trudne. Ale już nie było dawnych ich. Oboje dojrzeli, nie mogli przecież pozostać tymi nastoletnimi wersjami siebie na zawsze. Wciąż jednak zastanawiała go przewrotność losu.
– Gdybym wtedy pod zaczarowaną jemiołą powiedział, że już wcześniej wielokrotnie myślałem o pocałowaniu cię – zaczął ochrypłym głosem snuć swoje rozważania, po raz pierwszy czyniąc na głos. – Gdybym wyznał w tamtej chwili, że się w tobie zakochałem – wyrzucił z siebie kolejne słowa, wreszcie wyznając najbardziej wstydliwe uczucia dla nastoletniego Alpharda i dorosłego lorda Blacka. – Czy postąpiłabyś inaczej? Poczekałabyś na mnie ten jeden rok, aż skończę szkołę i pozwoliła mi być przy sobie?
Dlaczego to sobie robił? Dlaczego tak się dręczył? Musiał kategorycznie zamknąć ten rozdział, aby ruszyć dalej bez cienia żalu. Być może ona tego nie potrzebowała, ale on tak. Nie mógł dłużej trwać w zawieszeniu, na rozdrożu.
Czekał na jej listowną odpowiedź i nie sądził, że się jej doczeka. Kolejny raz go zaskoczyła. Sądził, że bez cienia sentymentu spali list od niego i zignoruje jego prośbę o spotkanie. Powinien wiedzieć lepiej, bardziej doceniać jej hart ducha. Była w stanie stawić mu czoła. Wybrała czas i miejsce, a jemu pozostało tylko się dostosować.
Słyszał historię o miejscu, które wskazała. Niewinne podanie wyjaśniające czerwony kolor rosnących na polanie drzew i krzewów, które wieki temu upojone zostały zbyt dużą ilością krwi walczących między sobą czarodziejów. Czy cała londyńska zieleń też przemieni się w najbliższej przyszłości w szkarłat? Po tylu latach nawet pomiędzy nich wdarł się konflikt, więc nie można było już go uniknąć. Wybrał stronę i coraz bardziej zaczął obawiać się konsekwencji. Pastwienie się nad truchłem nie jest równe zabójstwu. Mógłby zabić?
Wziął głęboki oddech, od którego zapiekły go płuca. Ledwo uszedł z życiem po morskiej przygodzie. Udało mu się powrócić żywym i znów musiał mierzyć z kolejnymi zmianami w swoim życiu. Zerwane zaręczyny ciążyły mu i to one popchnęły go do refleksji. Ściskał w dłoni biały kryształ, który teraz już tylko sobie z niego kpił. Powinien się go pozbyć, może nawet wyrzucić na tej polanie. Jego los nie był już spleciony z losem lady Carrow. Wszystkie uczucia powinny w nim umrzeć, lecz te kurczowo się go trzymały. Nawet te dawne, niby dawno temu pokryte kurzem na dnie duszy, dalej w nim żyły. Czekał na przybycie Jessy, próbując dokonać rachunku sumienia. Dlaczego do niej napisał z prośbą o spotkanie, targany zbyt wieloma emocjami? Po co domagał się kolejnej konfrontacji? Bał się, że jakakolwiek rozmowa między nimi szybko przerodzi się w serię wzajemnych wyrzutów. Czyż nie było tak ostatnio.
Zjawiła się. Pojawiła na czerwonej polanie oddalonej od ludzi, którzy mogliby ich razem ujrzeć czy niepokoić w jakikolwiek inny sposób niż ciekawskim spojrzeniami. Uważnie przyglądał się jak stawia kolejne kroki, stopniowo zbliżając się ku niemu. Dziwnie było zobaczyć ją ponownie. Wszechobecna czerwień liści podkreślała rudość jej włosów i obecność piegów. Z pewnym opóźnieniem wyszedł jej naprzeciw, aby mogli stanąć kilka metrów od siebie, twarzą w twarz. Obleczony w czarny płaszcz był najmniej pasującym elementem. Chyba zawsze tak było, gdy przy niej był.
– Chciałem… – przerwał swoją wypowiedź już na samym początku, ponieważ nie wiedział nawet czego tak do końca chce. W chwili, gdy pisał do niej list, dręczyło go naprawdę wiele różnych myśli. Przeszłość wciąż go prześladowała, nie dawała o sobie zapomnieć. Jakimś cudem udawało im się nie wpaść na siebie przez całe długie lata, ale jedno czerwcowe spotkanie wystarczyło, żeby przypomniał sobie dokładnie wszystkie ich wspólne chwile z lat szkolnych. Czego właściwie chciał? Nie powinien grzebać w przeszłości. Nie powinien myśleć nieustannie o tym, co by było, gdyby pewne rzeczy pomiędzy nimi potoczyły się inaczej. Gdyby nie był takim tchórzem, obawiającym się własnych uczuć, które uważał za wstydliwe, ale przede wszystkim za tak bardzo nieodpowiednie. Zawsze dzieliło ich pochodzenie i już zawsze będzie dzielić.
Udawanie, że nigdy nic do niej nie czuł, było trudne. Ale już nie było dawnych ich. Oboje dojrzeli, nie mogli przecież pozostać tymi nastoletnimi wersjami siebie na zawsze. Wciąż jednak zastanawiała go przewrotność losu.
– Gdybym wtedy pod zaczarowaną jemiołą powiedział, że już wcześniej wielokrotnie myślałem o pocałowaniu cię – zaczął ochrypłym głosem snuć swoje rozważania, po raz pierwszy czyniąc na głos. – Gdybym wyznał w tamtej chwili, że się w tobie zakochałem – wyrzucił z siebie kolejne słowa, wreszcie wyznając najbardziej wstydliwe uczucia dla nastoletniego Alpharda i dorosłego lorda Blacka. – Czy postąpiłabyś inaczej? Poczekałabyś na mnie ten jeden rok, aż skończę szkołę i pozwoliła mi być przy sobie?
Dlaczego to sobie robił? Dlaczego tak się dręczył? Musiał kategorycznie zamknąć ten rozdział, aby ruszyć dalej bez cienia żalu. Być może ona tego nie potrzebowała, ale on tak. Nie mógł dłużej trwać w zawieszeniu, na rozdrożu.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Minęło tyle lat, a nie spaliła żadnego listu od niego, dlaczego więc miałaby to uczynić z tym, który dotarł do jej domu w pewien październikowy wieczór? Spodziewała się sowy od przyjaciółki, dlatego wypatrywała zwierzęcia na niebie, lecz przybyły okaz nie był tym, którego oczekiwała; przyniósł ze sobą ledwie kawałek pergaminu, lecz jego metaforyczna waga była tak wielka, że Jessa musiała rzucić wszystko, co w tamtej chwili robiła, bo dopiero bezwzględna cisza i samotność pozwoliły jej uporać się ze słowami, które napisał do niej Alphard. Ale czy tak naprawdę rzeczywiście się z nimi uporała? Z jednej strony miała ochotę odpisać niemal natychmiast, z drugiej jednak przestraszyła się, gdy tylko sięgnęła po kałamarz. Była mu to winna, wiedziała to i wyrzuty sumienia po sierpniowym spotkaniu męczyły ją do dziś, lecz co tak naprawdę mogła mu odpisać? To, co powinna mu była powiedzieć, nie nadawało się do przelania na papier, a gdyby to zrobiła, już nigdy nie mogłaby się nazywać osobą odważną; pewne rzeczy po prostu należało wyznać twarzą w twarz. Po tysiącach skreśleń, poszukiwaniu weny w ogrodzie, zamazywaniu górnolotnych wyznań i patetycznych zwrotów, powstała wreszcie względnie sucha wersja listu, którą Diggory odesłała w odpowiedzi. Wyznaczając datę spotkania spodziewała się, że przez najbliższe trzy dni będzie myśleć tylko i wyłącznie o nadchodzącym wielkimi krokami dniu, dlatego gdy ten wreszcie nastał, była gotowa do podróży, lecz w jej umyśle wciąż panował chaos.
Pisał, że chciał ją przeprosić, lecz tak naprawdę nie czuła się już urażona. Wszystko, co wyznał jej na pomoście, zrobił natchniony złością i wybaczyła mu to już dawno temu. To sobie nie potrafiła odpuścić, a dziecinne, prostackie zachowanie kładło się cieniem na osobowości, jaką uważała, że posiadała. Ściskała w dłoni miotłę, którą miała ze sobą nawet wtedy, gdy świstoklik przenosił ją do Irlandii. Przez całą drogę na Czarwoną Polanę myślała tylko o tym, co powinna powiedzieć Alphardowi, gdy już staną twarzą w twarz, lecz gdy dolatując wypatrzyła jego ciemną sylwetkę na rubinowym tle poczuła, że ma pustkę w głowie. Była dojrzałą, pogodzoną ze swoim losem kobietą, pewną siebie i dzielnie patrzącą w przyszłość, dlaczego więc jej serce biło coraz szybciej, a nawet słowa powitania ugrzęzły gdzieś głęboko w gardle? Nie minęło wiele czasu od lądowania, a stanęła z Blackiem twarzą w twarz, posyłając mu niemrawy uśmiech. Chciała wypaść o wiele lepiej, lecz nie wiedziała, czego tak naprawdę powinna się spodziewać. Czy po jego liście nie narobiła sobie zbyt wielkiej nadziei na jakiekolwiek pojednanie? A co, jeśli dla niego to spotkanie miało oznaczać definitywny koniec znajomości? Nie, tego chyba by nie przebolała, nieważne jak mocno zapierałaby się, że jest inaczej.
Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, z jego ust wyrwało się słowo, lecz szybko przerwał swoją wypowiedź, co dało im kilka cennych minut na przyjrzenie się sobie. Alphard wyglądał nieco inaczej, niż gdy widziała go poprzednio – wydawał się dojrzalszy, poważniejszy i dziwnie smutny, choć smutek mógł równie szybko zmienić się w rozżalenie. Nie śledziła towarzyskich zależności szlachty, dlatego nie miała zielonego pojęcia o zmianie jego stanu cywilnego, wiedziała jednak wystarczająco wiele o decyzjach rodu Black w Stonehenge, by stało się to zadrą na jej sercu. Wmawianie sobie, że spotykali się dziś wyłącznie jako dawni znajomi, nie miało sensu. Stawali naprzeciw siebie z całym bagażem, jaki zdołali zebrać przez te wszystkie lata rozłąki oraz wiele, wiele wcześniej. Odnalazła ciemne oczy i zapatrzyła się w nie, dlatego pytanie, jakie wybrzmiało chwilę później, na moment widocznie zbiło ją z pantałyku. Już prawie się zarumieniła, co w parze z piegami rozsianymi po jej twarzy nigdy nie prezentowało się specjalnie uroczo, lecz w ostatniej chwili zdołała przełknąć ślinę i nie pozwolić zawstydzeniu odmalować się na twarzy. Była dzielna, wytrzymywała jego spojrzenie, szukając odpowiednich słów, które nie brzmiałyby jak wymówka.
- Nie wiem – mruknęła, lecz nie była to odpowiedź, jakiej oczekiwał, dlatego pospieszyła z wyjaśnieniem – Byłam arogancka i uważałam się za wielką buntowniczkę, sam przecież wiesz to najlepiej. Nasza znajomość schlebiała mi ponad miarę, twoje zainteresowanie kimś takim, jak ja… - urwała, potrząsając rudą głową; nie chciała robić z siebie ofiary, musiała przejść do sedna – Być może, gdyby padły jakieś słowa, obiecałabym ci, że poczekam. Ale sądzę, że koniec końców wszystko zakończyłoby się podobnie – westchnęła – Nie dlatego, że…
Nie mogła mówić dalej, nie w momencie, gdy myśli plątały się w jej głowie jak oszalałe, że nie umiała ubrać w słowa najprostszych faktów oraz uczuć, jakie się w niej gromadziły. Roztrząsała kwestię znajomości z Alphardem przez lata, lecz mimo to wciąż nie potrafiła wyznać wszystkiego na głos.
Przestąpiła z nogi na nogę, obiema dłońmi mocno ściskając miotłę, na której przyleciała. Czy to był odpowiedni moment na przyznanie się do czegoś, co tłumiła w sobie od lat?
- Nawet jeśli nigdy sobie tego nie powiedzieliśmy… to oboje wiedzieliśmy, prawda? – próbowała odnaleźć jego spojrzenie, by nie był w tym wstydzie sam, dołączała do niego spóźniona o dekadę – Przepraszam, jeśli nigdy nie okazałam tego bardziej.
Ale to nie miało już znaczenia. Cóż z tego, że kilkanaście lat temu pewnej Gryfonce wydawało się, że jest zauroczona czy nawet zakochana, jeśli w międzyczasie popełniła zbyt wiele błędów?
- Zachowałam wszystkie Twoje listy, przepraszam, że w złości wyznałam inaczej. Uważałam wtedy, że jeśli po prostu przestanę odpisywać, to przez jakiś czas będzie ci przykro, ale w końcu mnie znienawidzisz i… nie zrobisz głupstwa. Zadecydowałam za nas, a to nie tak powinno wyglądać – skruszona opuściła głowę, wyznając swoje winy.
I wciąż naiwnie czekając na rozgrzeszenie, które nigdy nie miało nadejść.
Pisał, że chciał ją przeprosić, lecz tak naprawdę nie czuła się już urażona. Wszystko, co wyznał jej na pomoście, zrobił natchniony złością i wybaczyła mu to już dawno temu. To sobie nie potrafiła odpuścić, a dziecinne, prostackie zachowanie kładło się cieniem na osobowości, jaką uważała, że posiadała. Ściskała w dłoni miotłę, którą miała ze sobą nawet wtedy, gdy świstoklik przenosił ją do Irlandii. Przez całą drogę na Czarwoną Polanę myślała tylko o tym, co powinna powiedzieć Alphardowi, gdy już staną twarzą w twarz, lecz gdy dolatując wypatrzyła jego ciemną sylwetkę na rubinowym tle poczuła, że ma pustkę w głowie. Była dojrzałą, pogodzoną ze swoim losem kobietą, pewną siebie i dzielnie patrzącą w przyszłość, dlaczego więc jej serce biło coraz szybciej, a nawet słowa powitania ugrzęzły gdzieś głęboko w gardle? Nie minęło wiele czasu od lądowania, a stanęła z Blackiem twarzą w twarz, posyłając mu niemrawy uśmiech. Chciała wypaść o wiele lepiej, lecz nie wiedziała, czego tak naprawdę powinna się spodziewać. Czy po jego liście nie narobiła sobie zbyt wielkiej nadziei na jakiekolwiek pojednanie? A co, jeśli dla niego to spotkanie miało oznaczać definitywny koniec znajomości? Nie, tego chyba by nie przebolała, nieważne jak mocno zapierałaby się, że jest inaczej.
Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, z jego ust wyrwało się słowo, lecz szybko przerwał swoją wypowiedź, co dało im kilka cennych minut na przyjrzenie się sobie. Alphard wyglądał nieco inaczej, niż gdy widziała go poprzednio – wydawał się dojrzalszy, poważniejszy i dziwnie smutny, choć smutek mógł równie szybko zmienić się w rozżalenie. Nie śledziła towarzyskich zależności szlachty, dlatego nie miała zielonego pojęcia o zmianie jego stanu cywilnego, wiedziała jednak wystarczająco wiele o decyzjach rodu Black w Stonehenge, by stało się to zadrą na jej sercu. Wmawianie sobie, że spotykali się dziś wyłącznie jako dawni znajomi, nie miało sensu. Stawali naprzeciw siebie z całym bagażem, jaki zdołali zebrać przez te wszystkie lata rozłąki oraz wiele, wiele wcześniej. Odnalazła ciemne oczy i zapatrzyła się w nie, dlatego pytanie, jakie wybrzmiało chwilę później, na moment widocznie zbiło ją z pantałyku. Już prawie się zarumieniła, co w parze z piegami rozsianymi po jej twarzy nigdy nie prezentowało się specjalnie uroczo, lecz w ostatniej chwili zdołała przełknąć ślinę i nie pozwolić zawstydzeniu odmalować się na twarzy. Była dzielna, wytrzymywała jego spojrzenie, szukając odpowiednich słów, które nie brzmiałyby jak wymówka.
- Nie wiem – mruknęła, lecz nie była to odpowiedź, jakiej oczekiwał, dlatego pospieszyła z wyjaśnieniem – Byłam arogancka i uważałam się za wielką buntowniczkę, sam przecież wiesz to najlepiej. Nasza znajomość schlebiała mi ponad miarę, twoje zainteresowanie kimś takim, jak ja… - urwała, potrząsając rudą głową; nie chciała robić z siebie ofiary, musiała przejść do sedna – Być może, gdyby padły jakieś słowa, obiecałabym ci, że poczekam. Ale sądzę, że koniec końców wszystko zakończyłoby się podobnie – westchnęła – Nie dlatego, że…
Nie mogła mówić dalej, nie w momencie, gdy myśli plątały się w jej głowie jak oszalałe, że nie umiała ubrać w słowa najprostszych faktów oraz uczuć, jakie się w niej gromadziły. Roztrząsała kwestię znajomości z Alphardem przez lata, lecz mimo to wciąż nie potrafiła wyznać wszystkiego na głos.
Przestąpiła z nogi na nogę, obiema dłońmi mocno ściskając miotłę, na której przyleciała. Czy to był odpowiedni moment na przyznanie się do czegoś, co tłumiła w sobie od lat?
- Nawet jeśli nigdy sobie tego nie powiedzieliśmy… to oboje wiedzieliśmy, prawda? – próbowała odnaleźć jego spojrzenie, by nie był w tym wstydzie sam, dołączała do niego spóźniona o dekadę – Przepraszam, jeśli nigdy nie okazałam tego bardziej.
Ale to nie miało już znaczenia. Cóż z tego, że kilkanaście lat temu pewnej Gryfonce wydawało się, że jest zauroczona czy nawet zakochana, jeśli w międzyczasie popełniła zbyt wiele błędów?
- Zachowałam wszystkie Twoje listy, przepraszam, że w złości wyznałam inaczej. Uważałam wtedy, że jeśli po prostu przestanę odpisywać, to przez jakiś czas będzie ci przykro, ale w końcu mnie znienawidzisz i… nie zrobisz głupstwa. Zadecydowałam za nas, a to nie tak powinno wyglądać – skruszona opuściła głowę, wyznając swoje winy.
I wciąż naiwnie czekając na rozgrzeszenie, które nigdy nie miało nadejść.
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
Nie zdziwił się, że wybrała miotłę. Znał jej ogromną miłość do lotów. To się nie mogło zmienić. Sam długą drogę przebył pieszo, wyruszając odpowiednio wcześniej i wcześniej docierając do celu. Dzięki temu wiele spraw zdołał przemyśleć w trakcie cichej wędrówki. Gdy i ona zbliżała się już do wyznaczonego miejsca spotkania, wpatrywał się w nią uważnie, w ten coraz bliżej znajdująca się punkt. Wylądowała z gracją, po czym ruszyła w jego stronę. Te kilka kroków tak wiele dla niego znaczyło. Odległość między nimi można było całkiem łatwo pokonać. Była na wyciągnięcie ręki. I wysłuchała go z uwagą. Dostrzegł jej zaskoczenie, potem to pewne zawstydzenie. Nie powinien był zrzucać na nią odpowiedzialności za koniec ich znajomości. Skończyła szkołę rok przed nim, wcześniej musiała rozpocząć dorosłe życie, a więc podjąć trudne decyzje. Przecież mógł spróbować zawalczyć. Wysyłał do niej listy, ale to było niewiele. Mógł zrobić więcej.
W momentach, gdy myślał o końcu ich znajomości, zawsze dochodził do przykrej konkluzji, że ona po prostu musiała się skończyć. Nawet jeśli brak listów od niej prawie doprowadził do złamania jego ducha bezpowrotnie, to jednak czas wyleczył rany. Tylko medialne wieści o jej zaręczynach sprawiły, że zapłonął gniewem tak wielkim, że żaden przedmiot w jego pobliżu nie przetrwał próby zetknięcia się z nim. Rzucał, kopał, darł na strzępy, obracał w popiół. Ale przynajmniej pozbył się wreszcie resztek nadziei. Naiwnie wierzył, że mogli kontynuować znajomość bez jakichkolwiek deklaracji czy też wyjaśniania sobie pewnych rzeczy. Mylił się. Jessa po prostu dostrzegła wcześniej w jak trudnej sytuacji się znaleźli. I nawet jeśli tłumione uczucie w końcu by pomiędzy nimi wybuchło, nie było dla nich szczęśliwej przyszłości. Każde z nich musiałoby zrezygnować z pewnych rzeczy. Przede wszystkim te jego życie uległoby drastycznej zmianie. Ona zaś męczyłaby się z plotkami, oskarżeniami o zbałamucenie młodego lorda.
Czy oboje wiedzieli? Alphard snuł swoje przypuszczenia i czasem marzył, ale nigdy nie próbował sobie udowodnić, że przeczucie może być równe wiedzy, która mogłaby rodzić w jego sercu pewność o wzajemności uczucia. Nie wiedział, ale za to łudził się i czuł. Dopiero teraz nabył prawdziwą wiedzę. Spoglądał w jej odważne oczy, otrzymując potrzebną otuchę. Jej przeprosiny brzmiały tak szczerze. Nie oczekiwał ich, a jednak je otrzymał i nie był pewien co z nimi zrobić. Czy miał prawo reagować emocjonalnie po tak długim czasie? Wciąż trzymały się go dawne uczucia, bo nigdy ich z siebie nie wyrzucił. Trudno jednak było zapomnieć o czasach najpiękniejszych, bo jeszcze pełnych beztroski, choć świadomość nadchodzącej dorosłości z każdym rokiem nauki stawała się coraz to większą udręką. Dlaczego nie mogli powrócić do tamtych czasów i dokonać innych wyborów. Gdyby tylko mieli ten rozum i tamte lata.
– Byłem w tobie zakochany – wyrzucił to z siebie wreszcie po tych wszystkich latach, głosem lekko zduszonym, a jednak niebywale pewnym. Ubrał tamte młodzieńcze uczucie w słowa, wypowiedział najbardziej dręczącą go myśl, podzielił się jawnie tym ciężarem. Ogromne brzemię wreszcie spadło z jego ramion, dusza uwolniła się z trzymających ją ciasno oków, myśli stały się bardziej przejrzyste niż kiedykolwiek wcześniej. Już nie było miejsca między nimi na nieporozumienia, gdy wszystko stawało się jasne. – I ty byłaś zakochana we mnie – stwierdził z niezwykłym spokojem, jakimś cudem łatwo akceptując tę prawdę. Lata temu zbyt często ją negował, tak bardzo obawiając się konsekwencji niepoprawnej relacji. Myśli, że to już minęło, jest za nimi, że przegapili swoją szansę, tę wspólną i tylko dla nich, że nie mogli już obrać odrzuconej ścieżki, one jeszcze w nim żyły, ale nie był już traktowane jak fanaberie spragnionego miłości dzieciaka sprzed lat. Zwalczył smutek, jakoś znosząc kilka boleśniejszych uderzeń serca. Nie zmienią przeszłości. Przyszłość też nie dawała szans dla ich znajomości. Ale byli w tej chwili właśnie tutaj, na Czerwonej Polanie, gdzie krew czarodziejów wsiąkła zbyt głęboko, aby mogła zostać zapomniana. Kiedyś opowiedział jej o tym miejscu. Pamiętała. Pielęgnowała wspomnienia o nim? Wracała do nich tęsknie?
– Nie mam do ciebie żalu – oznajmił szczerze, choć przy ostatnim słowie jego głos drgnął w przejawie niepewności. – Już nie mam – doprecyzował po chwili. – Choć nie potrafiłem przez długi czas tego zrozumieć, to teraz wiem, że postąpiłaś słusznie. Mimo to wciąż zastanawiam się… – przerwał wypowiedź, dziwnie rozdarty pomiędzy tym, co chciał powiedzieć, a co powinien. Bardzo ostrożnie wykonał dwa kroki w jej stronę, zmniejszając między nimi dystans. Chciał być blisko niej, przeczuwając, że to ostatni raz. – Co by było, gdyby.
Może też o tym myślała. Mogliby zacząć razem gdybać, ale nigdy nie poznają tej jedynej prawdziwej odpowiedzi. Chciał ją dotknąć i był tego bliski. Chciał przekonać się, czy dotyk byłby tak samo ekscytujący jak kiedyś. Ale nie podniósł dłoni, nie wyciągnął ręki w jej stronę. Jeszcze jednak kwestia przez wiele lat zajmowała jego myśli.
– Kochałaś go?
Czy musiał w ogóle wyjaśniać kogo miał na myśli? Wierzył, że tylko jeden mężczyzna stanął na drodze pannie Diggory, tej młodej obiecującej zawodniczce Harpii. Zaręczyła się, nie mógł o tym zapomnieć. Ostatni list do niej był listem gratulacyjnym. Ale nie wzięła ślubu. Dlaczego?
Musiała go kochać. Nie myślałaby o wspólnej przyszłości z człowiekiem, którego nie darzyłaby uczuciem. Co się stało z tym mężczyzną? Wciąż miał ważne miejsce w jej życiu? Był lepszy od niego?
W momentach, gdy myślał o końcu ich znajomości, zawsze dochodził do przykrej konkluzji, że ona po prostu musiała się skończyć. Nawet jeśli brak listów od niej prawie doprowadził do złamania jego ducha bezpowrotnie, to jednak czas wyleczył rany. Tylko medialne wieści o jej zaręczynach sprawiły, że zapłonął gniewem tak wielkim, że żaden przedmiot w jego pobliżu nie przetrwał próby zetknięcia się z nim. Rzucał, kopał, darł na strzępy, obracał w popiół. Ale przynajmniej pozbył się wreszcie resztek nadziei. Naiwnie wierzył, że mogli kontynuować znajomość bez jakichkolwiek deklaracji czy też wyjaśniania sobie pewnych rzeczy. Mylił się. Jessa po prostu dostrzegła wcześniej w jak trudnej sytuacji się znaleźli. I nawet jeśli tłumione uczucie w końcu by pomiędzy nimi wybuchło, nie było dla nich szczęśliwej przyszłości. Każde z nich musiałoby zrezygnować z pewnych rzeczy. Przede wszystkim te jego życie uległoby drastycznej zmianie. Ona zaś męczyłaby się z plotkami, oskarżeniami o zbałamucenie młodego lorda.
Czy oboje wiedzieli? Alphard snuł swoje przypuszczenia i czasem marzył, ale nigdy nie próbował sobie udowodnić, że przeczucie może być równe wiedzy, która mogłaby rodzić w jego sercu pewność o wzajemności uczucia. Nie wiedział, ale za to łudził się i czuł. Dopiero teraz nabył prawdziwą wiedzę. Spoglądał w jej odważne oczy, otrzymując potrzebną otuchę. Jej przeprosiny brzmiały tak szczerze. Nie oczekiwał ich, a jednak je otrzymał i nie był pewien co z nimi zrobić. Czy miał prawo reagować emocjonalnie po tak długim czasie? Wciąż trzymały się go dawne uczucia, bo nigdy ich z siebie nie wyrzucił. Trudno jednak było zapomnieć o czasach najpiękniejszych, bo jeszcze pełnych beztroski, choć świadomość nadchodzącej dorosłości z każdym rokiem nauki stawała się coraz to większą udręką. Dlaczego nie mogli powrócić do tamtych czasów i dokonać innych wyborów. Gdyby tylko mieli ten rozum i tamte lata.
– Byłem w tobie zakochany – wyrzucił to z siebie wreszcie po tych wszystkich latach, głosem lekko zduszonym, a jednak niebywale pewnym. Ubrał tamte młodzieńcze uczucie w słowa, wypowiedział najbardziej dręczącą go myśl, podzielił się jawnie tym ciężarem. Ogromne brzemię wreszcie spadło z jego ramion, dusza uwolniła się z trzymających ją ciasno oków, myśli stały się bardziej przejrzyste niż kiedykolwiek wcześniej. Już nie było miejsca między nimi na nieporozumienia, gdy wszystko stawało się jasne. – I ty byłaś zakochana we mnie – stwierdził z niezwykłym spokojem, jakimś cudem łatwo akceptując tę prawdę. Lata temu zbyt często ją negował, tak bardzo obawiając się konsekwencji niepoprawnej relacji. Myśli, że to już minęło, jest za nimi, że przegapili swoją szansę, tę wspólną i tylko dla nich, że nie mogli już obrać odrzuconej ścieżki, one jeszcze w nim żyły, ale nie był już traktowane jak fanaberie spragnionego miłości dzieciaka sprzed lat. Zwalczył smutek, jakoś znosząc kilka boleśniejszych uderzeń serca. Nie zmienią przeszłości. Przyszłość też nie dawała szans dla ich znajomości. Ale byli w tej chwili właśnie tutaj, na Czerwonej Polanie, gdzie krew czarodziejów wsiąkła zbyt głęboko, aby mogła zostać zapomniana. Kiedyś opowiedział jej o tym miejscu. Pamiętała. Pielęgnowała wspomnienia o nim? Wracała do nich tęsknie?
– Nie mam do ciebie żalu – oznajmił szczerze, choć przy ostatnim słowie jego głos drgnął w przejawie niepewności. – Już nie mam – doprecyzował po chwili. – Choć nie potrafiłem przez długi czas tego zrozumieć, to teraz wiem, że postąpiłaś słusznie. Mimo to wciąż zastanawiam się… – przerwał wypowiedź, dziwnie rozdarty pomiędzy tym, co chciał powiedzieć, a co powinien. Bardzo ostrożnie wykonał dwa kroki w jej stronę, zmniejszając między nimi dystans. Chciał być blisko niej, przeczuwając, że to ostatni raz. – Co by było, gdyby.
Może też o tym myślała. Mogliby zacząć razem gdybać, ale nigdy nie poznają tej jedynej prawdziwej odpowiedzi. Chciał ją dotknąć i był tego bliski. Chciał przekonać się, czy dotyk byłby tak samo ekscytujący jak kiedyś. Ale nie podniósł dłoni, nie wyciągnął ręki w jej stronę. Jeszcze jednak kwestia przez wiele lat zajmowała jego myśli.
– Kochałaś go?
Czy musiał w ogóle wyjaśniać kogo miał na myśli? Wierzył, że tylko jeden mężczyzna stanął na drodze pannie Diggory, tej młodej obiecującej zawodniczce Harpii. Zaręczyła się, nie mógł o tym zapomnieć. Ostatni list do niej był listem gratulacyjnym. Ale nie wzięła ślubu. Dlaczego?
Musiała go kochać. Nie myślałaby o wspólnej przyszłości z człowiekiem, którego nie darzyłaby uczuciem. Co się stało z tym mężczyzną? Wciąż miał ważne miejsce w jej życiu? Był lepszy od niego?
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Gdyby wiedziała wcześniej to, czego była świadoma teraz, dokonałaby zupełnie innych wyborów. Nie miała ku temu najmniejszych wątpliwości i nie tylko kwestia zerwanego w podły sposób kontaktu była tutaj niczym rozdrapana na nowo rana. Od czasu do czasu gdybanie prowadziło do pozytywnych wniosków, pozwalało pokierować ambicjami na odpowiednie cele, teraz jednak było niczym innym, jak tylko nurzaniem się w przeszłości, której żadne zaklęcie nie było w stanie zmienić. Pomóc mógł jedynie zmieniacz czasu, lecz czy któregokolwiek z nich byłoby na tyle odważne, by go użyć? Jessa kochała Amosa ponad życie, lecz od czasu do czasu odzywały się do niej wątpliwości z pierwszych miesięcy po jego narodzeniu, a teraz uderzyły z jeszcze większą mocą – gdyby wtedy zdecydowała inaczej, wciąż mogła mieć rodzinę, której być może nie zagrażałyby anomalie. Jak wiele by dała za taki scenariusz? A gdyby wreszcie okazał się możliwy, czy byłaby na tyle odważna, by spróbować?
Tak wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi, lecz nieoczekiwanie znaleźli porozumienie w innej kwestii, palącej ich młodsze wersje do żywego. Lata temu byli w sobie zakochani, a choć do wyznania powinno dojść wtedy na szkolnych błoniach, rudowłosa poczuła ulgę, że słowa wybrzmiały wreszcie pomiędzy nimi. Szkoda tylko, że były niczym dzwon, wieszczący koniec ich znajomości.
Dostrzegła ulgę, jaka odmalowała się na jego twarzy, choć sama nie poczuła ciężaru spadającego jej z ramion. Wiedziała to już wtedy, dlaczego więc nie dopuszczała tego do wiadomości? Nie stawiła temu czoła, zignorowała uczucia i uciekła, wybierając najprostszą drogę – była tchórzem, który zapłacił później za swoje decyzje. Stała teraz naprzeciw Alpharda i czuła się dziwnie zmęczona walką z samą sobą; jej pewność siebie ulatywała z każdą sekundą, w której zdawała sobie sprawę z tego, że to naprawdę może być ich ostatnie spotkanie. Najwyraźniej nie wynosząc nauczki z błędów przeszłości, nie chciała nic mówić, wolała stłumić w sobie przeczucie, żywiąc się resztkami nadziei na coś, co i tak nie miało najmniejszego prawa bytu. Nie w czasach, w jakich żyli obecnie.
Skinęła więc tylko głową, pozwalając Blackowi postąpić kilka kroków w swoim kierunku. Dzielnie utrzymywała jego spojrzenie, swoją postawą prezentując resztki pewności siebie i odwagi. Czy to wciąż stary sentyment, czy już coś nowego nie pozwoliło jej odwrócić wzroku i odsunąć się na bezpieczną odległość? Nie bała się go, instynkt zawodził na całej linii – nie miała pojęcia, że to on był jedną z zakapturzonych postaci, z jakimi starła się w tym miesiącu podczas próby naprawy niestabilnej anomalii. Nie wiedziała, czy znowu nie chciała wiedzieć?
Zanim jej myśli zdążyły popłynąć w niechcianym kierunku, coś rodzaju połowicznego rozgrzeszenia spłynęło na nią wreszcie razem ze słowami Alpharda. Nie miał do niej żalu, wierzyła mu, mówił szczerze. Choć czy wciąż dałaby radę wyczuć kłamstwo z jego strony? Bardzo pragnęła sądzić, że tak.
- Gdyby… - urwała, zdziwiona tym, jak cichym głosem wypowiedziała to słowo. Nie zastanawiała się długo co chciała powiedzieć, choć różniło się to od tego, co powinna – Pokazałbyś mi Rabat i tę wieżę wypełnioną motylami. Na każde urodziny dostawałbyś karnet na mecze Jastrzębi. Zamiast skrzata domowego miałbyś gnomy ogrodowe - odgłos na granicy śmiechu i szlochu wyrwał się z jej gardła.
Jeśli potrzebował odpowiedzi na pytanie o to, czy pielęgnowała wspomnienia o nim, właśnie ją otrzymał. Pamiętała niemal każdą skradzioną mu w szkole minutę, ale wspominała także czerwcowe spotkanie, przepełnione niezręcznością, które w jakiś sposób dało jednak podwaliny do możliwości dalszego kontaktu.
Gdyby wiedzieli wcześniej i zdecydowali inaczej, gdyby wybrali siebie, Jessa zrobiłaby wszystko, by Alphard czuł się przy niej pewnie i bezpiecznie. By był szczęśliwy, by uśmiechał się nieustannie, nawet gdyby zdarzyło jej się przypalić jabłecznik. Wszelkie negatywne emocje rozładowywaliby latając na miotłach na łące za domem w Otterton, a później całowali w letnim deszczu pomiędzy drzewami w sadzie. Widziała to oczyma wyobraźni już wcześniej, w najgorszych momentach swojego życia, w których masochistycznie wypominała sobie wszystkie błędy; teraz nie mogła pozwolić sobie nawet na jedną łzę, dlatego dla bezpieczeństwa zamrugała szybko i przeniosła wzrok na najbliższe drzewa, a w jej głowie powoli zaczął klarować się szalony plan. Przerwało go bezpardonowe pytanie.
Kochałaś go?
- Wtedy wydawało mi się, że kochałam – odpowiedziała z cichym westchnieniem, ponownie decydując się wyznać prawdę - A później zrobił mi to samo, co ja tobie – wzruszyła ramionami, daleka od użalania się nad sobą.
Dostała to, na co zasłużyła i jakaś cząstka Alpharda musiała się z tego cieszyć. Nie podejrzewała go o złe intencje, jednak poczucie gorzkiej satysfakcji było po prostu ludzkie, a na dodatek niestety dobrze jej znane. Nie chciała myśleć o Aidanie w takiej sytuacji, lecz dalsze słowa popłynęły z jej ust zanim zdążyła je powstrzymać.
- Dziękuję, że nie masz już żalu – spróbowała posłać mu niemrawy uśmiech - Zazdroszczę ci, że umiałeś sobie z tym poradzić. Minęło już tyle lat, a ja wciąż się nie pozbierałam, wiesz? Nie dlatego, że wciąż coś do niego czuję – wyjaśniła zaraz - Po prostu jestem na siebie tak bardzo wściekła, że nie umiałam tego przewidzieć, zapobiec temu, ochronić się jakoś – zacisnęła usta w wąską kreskę, bijąc się z kolejną falą natarczywych myśli, które podkopywały jej pewność siebie - Przepraszam, nie powinnam zwierzać ci się akurat z tej kwestii.
Odwróciła wzrok, ponownie zawieszając go na drzewach znajdujących się nieopodal. Bez zastanowienia ruszyła w ich kierunku, po kilku krokach oglądając się przez ramię na Alpharda, posyłając mu nieme zaproszenie. Nie byli na hogwarckich błoniach, ale mogli spróbować odtworzyć tamte momenty. Ten jeden, ostatni raz, nadać im pełnego, właściwego wyrazu.
Tak wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi, lecz nieoczekiwanie znaleźli porozumienie w innej kwestii, palącej ich młodsze wersje do żywego. Lata temu byli w sobie zakochani, a choć do wyznania powinno dojść wtedy na szkolnych błoniach, rudowłosa poczuła ulgę, że słowa wybrzmiały wreszcie pomiędzy nimi. Szkoda tylko, że były niczym dzwon, wieszczący koniec ich znajomości.
Dostrzegła ulgę, jaka odmalowała się na jego twarzy, choć sama nie poczuła ciężaru spadającego jej z ramion. Wiedziała to już wtedy, dlaczego więc nie dopuszczała tego do wiadomości? Nie stawiła temu czoła, zignorowała uczucia i uciekła, wybierając najprostszą drogę – była tchórzem, który zapłacił później za swoje decyzje. Stała teraz naprzeciw Alpharda i czuła się dziwnie zmęczona walką z samą sobą; jej pewność siebie ulatywała z każdą sekundą, w której zdawała sobie sprawę z tego, że to naprawdę może być ich ostatnie spotkanie. Najwyraźniej nie wynosząc nauczki z błędów przeszłości, nie chciała nic mówić, wolała stłumić w sobie przeczucie, żywiąc się resztkami nadziei na coś, co i tak nie miało najmniejszego prawa bytu. Nie w czasach, w jakich żyli obecnie.
Skinęła więc tylko głową, pozwalając Blackowi postąpić kilka kroków w swoim kierunku. Dzielnie utrzymywała jego spojrzenie, swoją postawą prezentując resztki pewności siebie i odwagi. Czy to wciąż stary sentyment, czy już coś nowego nie pozwoliło jej odwrócić wzroku i odsunąć się na bezpieczną odległość? Nie bała się go, instynkt zawodził na całej linii – nie miała pojęcia, że to on był jedną z zakapturzonych postaci, z jakimi starła się w tym miesiącu podczas próby naprawy niestabilnej anomalii. Nie wiedziała, czy znowu nie chciała wiedzieć?
Zanim jej myśli zdążyły popłynąć w niechcianym kierunku, coś rodzaju połowicznego rozgrzeszenia spłynęło na nią wreszcie razem ze słowami Alpharda. Nie miał do niej żalu, wierzyła mu, mówił szczerze. Choć czy wciąż dałaby radę wyczuć kłamstwo z jego strony? Bardzo pragnęła sądzić, że tak.
- Gdyby… - urwała, zdziwiona tym, jak cichym głosem wypowiedziała to słowo. Nie zastanawiała się długo co chciała powiedzieć, choć różniło się to od tego, co powinna – Pokazałbyś mi Rabat i tę wieżę wypełnioną motylami. Na każde urodziny dostawałbyś karnet na mecze Jastrzębi. Zamiast skrzata domowego miałbyś gnomy ogrodowe - odgłos na granicy śmiechu i szlochu wyrwał się z jej gardła.
Jeśli potrzebował odpowiedzi na pytanie o to, czy pielęgnowała wspomnienia o nim, właśnie ją otrzymał. Pamiętała niemal każdą skradzioną mu w szkole minutę, ale wspominała także czerwcowe spotkanie, przepełnione niezręcznością, które w jakiś sposób dało jednak podwaliny do możliwości dalszego kontaktu.
Gdyby wiedzieli wcześniej i zdecydowali inaczej, gdyby wybrali siebie, Jessa zrobiłaby wszystko, by Alphard czuł się przy niej pewnie i bezpiecznie. By był szczęśliwy, by uśmiechał się nieustannie, nawet gdyby zdarzyło jej się przypalić jabłecznik. Wszelkie negatywne emocje rozładowywaliby latając na miotłach na łące za domem w Otterton, a później całowali w letnim deszczu pomiędzy drzewami w sadzie. Widziała to oczyma wyobraźni już wcześniej, w najgorszych momentach swojego życia, w których masochistycznie wypominała sobie wszystkie błędy; teraz nie mogła pozwolić sobie nawet na jedną łzę, dlatego dla bezpieczeństwa zamrugała szybko i przeniosła wzrok na najbliższe drzewa, a w jej głowie powoli zaczął klarować się szalony plan. Przerwało go bezpardonowe pytanie.
Kochałaś go?
- Wtedy wydawało mi się, że kochałam – odpowiedziała z cichym westchnieniem, ponownie decydując się wyznać prawdę - A później zrobił mi to samo, co ja tobie – wzruszyła ramionami, daleka od użalania się nad sobą.
Dostała to, na co zasłużyła i jakaś cząstka Alpharda musiała się z tego cieszyć. Nie podejrzewała go o złe intencje, jednak poczucie gorzkiej satysfakcji było po prostu ludzkie, a na dodatek niestety dobrze jej znane. Nie chciała myśleć o Aidanie w takiej sytuacji, lecz dalsze słowa popłynęły z jej ust zanim zdążyła je powstrzymać.
- Dziękuję, że nie masz już żalu – spróbowała posłać mu niemrawy uśmiech - Zazdroszczę ci, że umiałeś sobie z tym poradzić. Minęło już tyle lat, a ja wciąż się nie pozbierałam, wiesz? Nie dlatego, że wciąż coś do niego czuję – wyjaśniła zaraz - Po prostu jestem na siebie tak bardzo wściekła, że nie umiałam tego przewidzieć, zapobiec temu, ochronić się jakoś – zacisnęła usta w wąską kreskę, bijąc się z kolejną falą natarczywych myśli, które podkopywały jej pewność siebie - Przepraszam, nie powinnam zwierzać ci się akurat z tej kwestii.
Odwróciła wzrok, ponownie zawieszając go na drzewach znajdujących się nieopodal. Bez zastanowienia ruszyła w ich kierunku, po kilku krokach oglądając się przez ramię na Alpharda, posyłając mu nieme zaproszenie. Nie byli na hogwarckich błoniach, ale mogli spróbować odtworzyć tamte momenty. Ten jeden, ostatni raz, nadać im pełnego, właściwego wyrazu.
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
Był w stanie zobrazować sobie w myślach wizję, jaką przed nim roztoczyła. Widział ją przy swoim boku w trakcie podróży po Europie. Ściskał w dłoni te karnety, dopiero po ich chwyceniu pozwalając sobie na żartobliwe komentarze co do gry Harpii. Słyszał odgłosy armii gnomów rozbijającej się w ich ogrodzie, gdzieś za uroczym, wiejskim domkiem. Wyobrażenie sobie tych wszystkich detali wcale nie było trudne. Ale jego życie wyglądało zupełnie inaczej. Wszystko przez ten brak odrobiny odwagi. – Dalej pisałbym do ciebie liściki i zostawiał je w różnych miejscach, aby cię miło zaskakiwały – dodał kolejny szczegół z ich potencjalnego wspólnego życie w alternatywnej rzeczywistości. – Kładłbym swoją miotłę przy twojej i narzekał, że wygrywasz wyścigi, bo ta twoja jest szybsza – na samą myśl uśmiechnął się lekko, ale jakoś blado, bez energii, dobrze wiedząc, jak bardzo te założenia są nierealne w tej obecnej rzeczywistości. To były zdradliwe mrzonki. Powinien całkowicie o nich zapomnieć.
W jej życiu pojawił się inny mężczyzna. Nie kolejny zagubiony chłopak, ale już dorosły czarodziej, który zaproponował jej stworzenie razem rodziny. Kiedyś było to dla niego ogromnym szokiem, ale teraz to miało sens, było czymś normalnym. Miłość do niego mogła być złudzeniem, mogła też być czymś prawdziwym. Trudno było dociekać. Najważniejsze było to, że nie wytrwał przy jej boku do końca.
– Odszedł – stwierdził z chłodem, którego się po sobie nie spodziewał. Ta pobrzmiewająca w jego tonie lodowata niechęć nie była w żaden sposób kierowana do rudowłosej. Wcale nie wspomniał tego, jak został przez nią niegdyś potraktowany, zbyt dobrze rozumiejąc wszystkie powody stojące za jej decyzją. Może i był zakochanym nastolatkiem, ale sam się wtedy bał, pomimo uczucia wciąż bijąc się w myślach z własnymi wątpliwościami. To wizja tego cholernego głupca świadomie wymykającego się z jej życia, aby znaleźć się z dala od niej, uderzyła znów we wciąż wrażliwe struny dawnych uczuć, budząc w nim oburzenie. Był przekonany o tym, że sam nigdy nie opuściłby jej boku. Trwałby przy niej zawsze, prąc dalej w ich wspólnym szczęściu bez względu na wszelkie przeciwności losu, za nic mając opinie zawistnych ludzi niby z wyższego stanu. Ale może się mylił? Pozbawiony nazwiska, zdany na siebie, pozbawiony domu i środków do życia zaledwie po wkroczeniu w dorosłość, mógłby zagubić się w tej swojej wolności. Możliwe, że gromadziłby w sobie gorycz, a ta po latach wylałaby się pomiędzy nich, z łatwością niszcząc wszystko, co zdołaliby zbudować. Jednak w tej chwili nie był w stanie uwierzyć, że udałoby mu się przestać kochać i ot tak ją porzucić. Nie zrobiłby tego jej, ale przede wszystkim nie zrobiłby tego sobie.
Właściwie to wcale sobie tak dobrze nie poradził. Podczas ostatniego roku w Hogwarcie egzaminy poszły mu świetnie tylko dlatego, że robił wszystko, aby zbyt wiele o niej nie myśleć, dzięki czemu skupił się całkowicie na nauce. Odgrodzony od świata książkami czasem interesował się jej sukcesami i pisywał listy, choć każdy był coraz mniej wylewny i emocjonalny. Zauroczenie nie uczyniło go ślepym – brak odpowiedzi wiele mu mówił. Nie bez powodu wyjechał z kraju. Podróże pozwoliły mu odciąć się od własnego życia. Z dala od rodziny, z dala od niej, mógł przemyśleć jaką drogą chce podążyć. Ale wieść o jej zaręczynach… Desperacko budowana równowaga znów została całkowicie zniszczona. Tylko nie chciał teraz tego wyznać. Jeszcze chwilę temu chciał opowiedzieć jej o tym, jak dogłębnie go zraniła. Szybko wrócił do punktu, w którym nie chciał jej smucić.
Odwracała wzrok, mocniej ściskała w dłoniach trzonek miotły, zaciskała też mocniej usta. Wyglądała na speszoną swoim uczuciowym niepowodzeniem. Był bardzo nieporadny wobec jej słabości. Mógł upajać się jej zawodem miłosnym, ale nie chciał tego. Jego samego przecież kilka dni temu spotkało ogromne rozczarowanie. Nie dla szlachetnego stanu mrzonki o miłości.
– Nie przepraszaj – zaczął bardzo cicho, niebywale ostrożnie. – Jednak coś do niego czułaś. To musi być trudne.
Ruszyła wreszcie w stronę drzew, które już wcześniej zwróciły jej uwagę. A on ruszył za nią. Kilka szybkich i długich kroków sprawiło, że zrównał się z nią, aby kroczyć przy jej boku. Zapomniał o swoich powinnościach, aspiracjach, wymaganiach innych względem niego. Nie było polityki, trudnej historii, konserwatywnych przekonań o wyższości czystej krwi. W ten jeden dzień chciał oderwać się od swojego życia i powtórzyć chwile dawnej beztroski. Powrót do przeszłości był złym pomysłem, zdawał sobie z tego sprawę. Ale przy niej znów czuł spokój, który utracił po morskiej przygodzie i zerwanych zaręczynach.
Bez słowa ujął jej dłoń i splótł ich palce w ciasnym uścisku. Kiedyś się na to nie odważył i chciał to naprawić. To i tak nie mogło niczego zmienić, ale przynajmniej mógł nadrobić tę jedną straconą szansę. Przecież więcej się nie zobaczą, prawda? Pożegnają się, zakończą tę niezamkniętą sprawę raz na zawsze. W milczeniu przemierzył z nią ścieżkę pomiędzy czerwonymi krzewami. Dotarli do wysokich drzew, kryjąc się pod ich rozłożystymi koronami. Wciąż jednak nie puszczał jej dłoni, choć byli u celu. Teraz powinni usiąść pod drzewem, oprzeć się o nie plecami i naprawić kolejny błąd – tym razem powinni siedzieć jak najbliżej siebie, aby ich ramiona stykały się z sobą bez przerwy. Zmiany w scenariuszu z przeszłości nie wydawały mu się niczym złym. Nie robili nic złego. Dali sobie tylko ten jeden dzień na ostateczne wyjaśnienie sobie wszystkiego.
Uwolnił jej dłoń od swojej i pierwszy przysiadł pod drzewem, nie odrywając spojrzenia ciemnych oczu do Jessy. Wciąż była piękna. Jej rysy nabrały ostrości, stały się kobiece. Jej chód nie był już tak lekki i świeży. Sam poruszał się inaczej, przygniatany przez sumę doświadczeń. Mógłby być martwy, kilka dnia temu groźba śmierci była bardzo realna. To zmusiło go do refleksji, jak i odmiany własnego życia. Chciał być kimś wartościowym, przysłużyć się większej sprawie. Ale oddanie się w pełni wyższym celom było niemożliwe, póki tkwił w przeszłości. Nieodłącznym elementem przeszłości była dla niego tamta zbuntowana Gryfonka, panna Diggory.
– Moje zaręczyny zostały zerwane – wyznał niechętnie, wzrok kierując gdzieś przed siebie. Mogła usłyszeć jego rozczarowanie, ujrzeć krzywy grymas na twarzy. – Pojawiły się obiekcje co do mojej osoby – nie zamierzał sytuacji wyjaśniać bardziej szczegółowo. Zaręczyny na Festiwalu Lata były jego eskapadą, którą później oba rody zdecydował się ciągnąć. Ale obie strony rozważały różne opcje, szczyt z kolei wyklarowały poglądy nestorów co do przyszłości młodych. Wcale nie oczekiwał współczucia, chciał tylko jakoś wyrównać rachunek za trudne pytania, które jej zadał. I choć sam zaczął ten trudny dla siebie wątek, to o uczuciach mówić nie chciał. Poczuł coś do Aurelii, ale to musiało odejść w zapomnienie. Znajdą mu inną lady i zmuszą ją do spędzenia z nim reszty życia. To już było mu obojętne. Nie liczył na zaznanie szczęścia w małżeństwie. Przegapił swoją szansę na szczęście, dzisiejsze spotkanie upewniło go w tym na dobre.
W jej życiu pojawił się inny mężczyzna. Nie kolejny zagubiony chłopak, ale już dorosły czarodziej, który zaproponował jej stworzenie razem rodziny. Kiedyś było to dla niego ogromnym szokiem, ale teraz to miało sens, było czymś normalnym. Miłość do niego mogła być złudzeniem, mogła też być czymś prawdziwym. Trudno było dociekać. Najważniejsze było to, że nie wytrwał przy jej boku do końca.
– Odszedł – stwierdził z chłodem, którego się po sobie nie spodziewał. Ta pobrzmiewająca w jego tonie lodowata niechęć nie była w żaden sposób kierowana do rudowłosej. Wcale nie wspomniał tego, jak został przez nią niegdyś potraktowany, zbyt dobrze rozumiejąc wszystkie powody stojące za jej decyzją. Może i był zakochanym nastolatkiem, ale sam się wtedy bał, pomimo uczucia wciąż bijąc się w myślach z własnymi wątpliwościami. To wizja tego cholernego głupca świadomie wymykającego się z jej życia, aby znaleźć się z dala od niej, uderzyła znów we wciąż wrażliwe struny dawnych uczuć, budząc w nim oburzenie. Był przekonany o tym, że sam nigdy nie opuściłby jej boku. Trwałby przy niej zawsze, prąc dalej w ich wspólnym szczęściu bez względu na wszelkie przeciwności losu, za nic mając opinie zawistnych ludzi niby z wyższego stanu. Ale może się mylił? Pozbawiony nazwiska, zdany na siebie, pozbawiony domu i środków do życia zaledwie po wkroczeniu w dorosłość, mógłby zagubić się w tej swojej wolności. Możliwe, że gromadziłby w sobie gorycz, a ta po latach wylałaby się pomiędzy nich, z łatwością niszcząc wszystko, co zdołaliby zbudować. Jednak w tej chwili nie był w stanie uwierzyć, że udałoby mu się przestać kochać i ot tak ją porzucić. Nie zrobiłby tego jej, ale przede wszystkim nie zrobiłby tego sobie.
Właściwie to wcale sobie tak dobrze nie poradził. Podczas ostatniego roku w Hogwarcie egzaminy poszły mu świetnie tylko dlatego, że robił wszystko, aby zbyt wiele o niej nie myśleć, dzięki czemu skupił się całkowicie na nauce. Odgrodzony od świata książkami czasem interesował się jej sukcesami i pisywał listy, choć każdy był coraz mniej wylewny i emocjonalny. Zauroczenie nie uczyniło go ślepym – brak odpowiedzi wiele mu mówił. Nie bez powodu wyjechał z kraju. Podróże pozwoliły mu odciąć się od własnego życia. Z dala od rodziny, z dala od niej, mógł przemyśleć jaką drogą chce podążyć. Ale wieść o jej zaręczynach… Desperacko budowana równowaga znów została całkowicie zniszczona. Tylko nie chciał teraz tego wyznać. Jeszcze chwilę temu chciał opowiedzieć jej o tym, jak dogłębnie go zraniła. Szybko wrócił do punktu, w którym nie chciał jej smucić.
Odwracała wzrok, mocniej ściskała w dłoniach trzonek miotły, zaciskała też mocniej usta. Wyglądała na speszoną swoim uczuciowym niepowodzeniem. Był bardzo nieporadny wobec jej słabości. Mógł upajać się jej zawodem miłosnym, ale nie chciał tego. Jego samego przecież kilka dni temu spotkało ogromne rozczarowanie. Nie dla szlachetnego stanu mrzonki o miłości.
– Nie przepraszaj – zaczął bardzo cicho, niebywale ostrożnie. – Jednak coś do niego czułaś. To musi być trudne.
Ruszyła wreszcie w stronę drzew, które już wcześniej zwróciły jej uwagę. A on ruszył za nią. Kilka szybkich i długich kroków sprawiło, że zrównał się z nią, aby kroczyć przy jej boku. Zapomniał o swoich powinnościach, aspiracjach, wymaganiach innych względem niego. Nie było polityki, trudnej historii, konserwatywnych przekonań o wyższości czystej krwi. W ten jeden dzień chciał oderwać się od swojego życia i powtórzyć chwile dawnej beztroski. Powrót do przeszłości był złym pomysłem, zdawał sobie z tego sprawę. Ale przy niej znów czuł spokój, który utracił po morskiej przygodzie i zerwanych zaręczynach.
Bez słowa ujął jej dłoń i splótł ich palce w ciasnym uścisku. Kiedyś się na to nie odważył i chciał to naprawić. To i tak nie mogło niczego zmienić, ale przynajmniej mógł nadrobić tę jedną straconą szansę. Przecież więcej się nie zobaczą, prawda? Pożegnają się, zakończą tę niezamkniętą sprawę raz na zawsze. W milczeniu przemierzył z nią ścieżkę pomiędzy czerwonymi krzewami. Dotarli do wysokich drzew, kryjąc się pod ich rozłożystymi koronami. Wciąż jednak nie puszczał jej dłoni, choć byli u celu. Teraz powinni usiąść pod drzewem, oprzeć się o nie plecami i naprawić kolejny błąd – tym razem powinni siedzieć jak najbliżej siebie, aby ich ramiona stykały się z sobą bez przerwy. Zmiany w scenariuszu z przeszłości nie wydawały mu się niczym złym. Nie robili nic złego. Dali sobie tylko ten jeden dzień na ostateczne wyjaśnienie sobie wszystkiego.
Uwolnił jej dłoń od swojej i pierwszy przysiadł pod drzewem, nie odrywając spojrzenia ciemnych oczu do Jessy. Wciąż była piękna. Jej rysy nabrały ostrości, stały się kobiece. Jej chód nie był już tak lekki i świeży. Sam poruszał się inaczej, przygniatany przez sumę doświadczeń. Mógłby być martwy, kilka dnia temu groźba śmierci była bardzo realna. To zmusiło go do refleksji, jak i odmiany własnego życia. Chciał być kimś wartościowym, przysłużyć się większej sprawie. Ale oddanie się w pełni wyższym celom było niemożliwe, póki tkwił w przeszłości. Nieodłącznym elementem przeszłości była dla niego tamta zbuntowana Gryfonka, panna Diggory.
– Moje zaręczyny zostały zerwane – wyznał niechętnie, wzrok kierując gdzieś przed siebie. Mogła usłyszeć jego rozczarowanie, ujrzeć krzywy grymas na twarzy. – Pojawiły się obiekcje co do mojej osoby – nie zamierzał sytuacji wyjaśniać bardziej szczegółowo. Zaręczyny na Festiwalu Lata były jego eskapadą, którą później oba rody zdecydował się ciągnąć. Ale obie strony rozważały różne opcje, szczyt z kolei wyklarowały poglądy nestorów co do przyszłości młodych. Wcale nie oczekiwał współczucia, chciał tylko jakoś wyrównać rachunek za trudne pytania, które jej zadał. I choć sam zaczął ten trudny dla siebie wątek, to o uczuciach mówić nie chciał. Poczuł coś do Aurelii, ale to musiało odejść w zapomnienie. Znajdą mu inną lady i zmuszą ją do spędzenia z nim reszty życia. To już było mu obojętne. Nie liczył na zaznanie szczęścia w małżeństwie. Przegapił swoją szansę na szczęście, dzisiejsze spotkanie upewniło go w tym na dobre.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie spodziewała się, że Alphard tak płynnie podejmie gdybanie na temat przyszłości, o jaką lata temu nie mieli odwagi zawalczyć. Rozczulił ją wizją pozostawianych liścików i rozbawił narzekaniem na wolniejszą miotłę. Jessa wiedziała, że nie powinna w to brnąć, nie powinna roztaczać w ich wyobraźniach takich obrazów, lecz nie mogła się powstrzymać, gdy te same pojawiały się w jej głowie. Zanim zdążyła ugryźć się w język, kontynuowała nieco cichszym głosem.
- Kłócilibyśmy się czasem, roztrzaskalibyśmy połowę zastawy po mojej prababce – zawyrokowała, słusznie oceniając temperamenty obojga – Ale później godzilibyśmy się w najprzyjemniejszy sposób – rumieniec wstąpił na jej policzki, gdy odważyła się wspomnieć o cielesności; przecież jako nastolatka nie żyła jedynie chęcią pocałunków i ukrywanie tego byłoby jedynie fałszywą skromnością.
Powinna czuć ulgę, lecz przepełniał ją żal za tym, co straciła. Widziała w tym wyłącznie swoją winę i choć przepraszała szczerze, jej samej to nie wystarczyło. Podświadomie oczekiwała na złość, oburzenie, czynione wyrzuty i wypominanie przeszłości – przewrotnie były to rzeczy, które zniosłaby o wiele łatwiej, niż spokojne uświadomienie sobie, że poprzez popełniony w młodości błąd, oboje płacili teraz wysoką cenę. A co, jeśli pisana im była tylko jedna szansa i już na zawsze mieli pozostać nieszczęśliwi w tej jednej strefie życia, za którą tak wiele by oddali? Aidan okazał się być pomyłką, a po nim nie było już nikogo, Diggory zraziła się i wybudowała dookoła siebie szczelny mur, którego nikt nie był w stanie przeskoczyć. Ceną za zaufanie nieodpowiedniej osobie była olbrzymia rana na pewności siebie, po której została blizna na całe życie.
- Uciekł – poprawiła Blacka, wypominając nie tylko czyny Bagmana, ale i własne.
Odejście kojarzyło jej się ze spokojnym procesem, w który zaangażowany były obie strony, a przecież w jej przypadku nie można było mówić ani o jednym, ani o drugim. Zadecydowała, zerwała tę znajomość sama i to jednym, prostym ruchem – po prostu przestała mu odpisywać. Dla tamtej wersji siebie miała teraz kilka epitetów, których wolałaby jednak nie wypowiadać na głos. Przypomniała sobie jednak o pewnej rzeczy, która nie dawała jej spokoju.
- Spotkałam go po latach na Festiwalu w Weymouth, dwa dni przed naszą kłótnią na pomoście. Wyprowadził mnie z równowagi, a wyładowałam się na tobie – przyznała skruszona, jednocześnie wypominając sobie, że przecież miała więcej nie użalać się nad swoją sytuacją – Byłam tak cholernie zazdrosna, bo zaczynałeś nowe życie, a ja musiałam mierzyć się z przeszłością. Wybacz, że powiedziałam wtedy tak wiele okropnie nieprawdziwych słów.
Wtedy tylko w jednym momencie pozwoliła, by sentyment wziął nad nią górę i teraz mogłaby powtórzyć swoje słowa – wciąż bowiem było jej przykro, że wychowano go tak, by myślał, że nie jest wart miłości. Prawda wyglądała zupełnie inaczej.
Festiwal przeprosin trwał w najlepsze, lecz chylił się wreszcie ku końcowi. Za co jeszcze mogłaby go przeprosić? Za brak odwagi w młodzieńczych czasach? Nie słowa, a czyny mogłyby ukazać mu, jak szczerze za wszystko żałowała; musiała wziąć się w garść i wykrzesać z siebie jak najwięcej dawnej zawziętości i iskry, dzięki której kiedyś zwróciła uwagę kogoś tak nietuzinkowego, jak on. Nieoczekiwanie z pomocą nadeszła jego dłoń, splatająca się z jej własną. Gest ten dodał jej otuchy i śmiałości, ścisnęła go więc lekko i bez najmniejszego zawahania dała się poprowadzić dalej, pod drzewo. Jak gdyby za dawnych czasów.
Nie puściła jego dłoni do samego końca, do momentu, gdy było to po prostu konieczne, jeśli chcieli zająć miejsce pod drzewem. Mieli dla siebie ten jedyny, ostatni moment na przywołanie dawnego ducha ich znajomości, wzmocnionego o wyznania, jakie dziś między nimi padły. Dorosła Jessa usiadłaby z Alphardem ramię w ramię i gawędziła dalej, lecz to nastoletnia wersja rudowłosej miała wziąć przecież górę na te ostatnie skradzione godziny. Jednym wprawionym spojrzeniem oceniła ich położenie i jak gdyby nigdy nic opadła na kolana na jedną, krótką chwilę, by później łatwiej jej było przejść do pozycji leżącej. Umościła głowę na jego udach, poufale i dość bezczelnie, częstując go cieniem arogancko-figlarnego uśmiechu, tak często serwowanego w przeszłości. Zgięła nogi w kolanach i próbowała się zrelaksować, lecz zwierzenie, które nadeszło ze strony mężczyzny spowodowało, że poczuła coś, czego absolutnie nie powinna czuć w takim momencie.
Gdy słowa już przebrzmiały, powoli wyciągnęła rękę w górę, by palcami odgarnąć z czoła Alpharda niesforny kosmyk włosów, nadający Blackowi strapionego wyrazu.
- Ich strata – skomentowała, nie bardzo wiedząc, co powinna powiedzieć. On potrafił dyplomatycznie wybrnąć z sytuacji, jaka zastała ich po zwierzeniach o Aidanie, lecz Jessę przepełniał teraz dziwny rodzaj ulgi i nie potrafiła jeszcze ocenić, czy spowodowany jest kolejną szansą na miłość, jaką otrzymał właśnie jej dawny przyjaciel, czy też kryło się w tym więcej egoizmu, niż była w stanie przyznać.
Powinna mu była powiedzieć coś więcej, chciała to zrobić, nie umiała jednak ubrać myśli w piękne słowa, a przecież tak to zawsze wyglądało w opowieściach, czy legendach. Zazwyczaj potrafiła szafować słowem mówionym, lecz teraz wyznania grzęzły jej w gardle.
- Może to, co powiem, nie będzie specjalnie górnolotne – zaczęła, walcząc ze speszeniem i wygrywając tę bitwę; tylko odrobinę poruszyła się w miejscu, by lepiej widzieć twarz Alpharda, znajdującą się nad jej własną – Ale to nie ona była zniczem, Ty nim jesteś – westchnęła, nabierając sił na dalsze zwierzenia – Nieważne, czym będą się zasłaniać inni ludzie, nie zapominaj nigdy o tym, ile jesteś wart.
Spędzając z nim czas na Czerwonej Polanie sprzeniewierzała własne wartości, wypierając z umysłu wszystkie znaki ostrzegawcze, jakie wynikały z czasów, w których przyszło im żyć. Świadomie spychała rzeczywistość na dalszy plan, by choć na chwilę powrócić z nim do przeszłości. Ryzykowała wszystkim, ale z głową na jego kolanach i wyznaniami przynoszącymi ulgę przemieszaną z żalem, zrobiłaby to jeszcze raz.
- Kłócilibyśmy się czasem, roztrzaskalibyśmy połowę zastawy po mojej prababce – zawyrokowała, słusznie oceniając temperamenty obojga – Ale później godzilibyśmy się w najprzyjemniejszy sposób – rumieniec wstąpił na jej policzki, gdy odważyła się wspomnieć o cielesności; przecież jako nastolatka nie żyła jedynie chęcią pocałunków i ukrywanie tego byłoby jedynie fałszywą skromnością.
Powinna czuć ulgę, lecz przepełniał ją żal za tym, co straciła. Widziała w tym wyłącznie swoją winę i choć przepraszała szczerze, jej samej to nie wystarczyło. Podświadomie oczekiwała na złość, oburzenie, czynione wyrzuty i wypominanie przeszłości – przewrotnie były to rzeczy, które zniosłaby o wiele łatwiej, niż spokojne uświadomienie sobie, że poprzez popełniony w młodości błąd, oboje płacili teraz wysoką cenę. A co, jeśli pisana im była tylko jedna szansa i już na zawsze mieli pozostać nieszczęśliwi w tej jednej strefie życia, za którą tak wiele by oddali? Aidan okazał się być pomyłką, a po nim nie było już nikogo, Diggory zraziła się i wybudowała dookoła siebie szczelny mur, którego nikt nie był w stanie przeskoczyć. Ceną za zaufanie nieodpowiedniej osobie była olbrzymia rana na pewności siebie, po której została blizna na całe życie.
- Uciekł – poprawiła Blacka, wypominając nie tylko czyny Bagmana, ale i własne.
Odejście kojarzyło jej się ze spokojnym procesem, w który zaangażowany były obie strony, a przecież w jej przypadku nie można było mówić ani o jednym, ani o drugim. Zadecydowała, zerwała tę znajomość sama i to jednym, prostym ruchem – po prostu przestała mu odpisywać. Dla tamtej wersji siebie miała teraz kilka epitetów, których wolałaby jednak nie wypowiadać na głos. Przypomniała sobie jednak o pewnej rzeczy, która nie dawała jej spokoju.
- Spotkałam go po latach na Festiwalu w Weymouth, dwa dni przed naszą kłótnią na pomoście. Wyprowadził mnie z równowagi, a wyładowałam się na tobie – przyznała skruszona, jednocześnie wypominając sobie, że przecież miała więcej nie użalać się nad swoją sytuacją – Byłam tak cholernie zazdrosna, bo zaczynałeś nowe życie, a ja musiałam mierzyć się z przeszłością. Wybacz, że powiedziałam wtedy tak wiele okropnie nieprawdziwych słów.
Wtedy tylko w jednym momencie pozwoliła, by sentyment wziął nad nią górę i teraz mogłaby powtórzyć swoje słowa – wciąż bowiem było jej przykro, że wychowano go tak, by myślał, że nie jest wart miłości. Prawda wyglądała zupełnie inaczej.
Festiwal przeprosin trwał w najlepsze, lecz chylił się wreszcie ku końcowi. Za co jeszcze mogłaby go przeprosić? Za brak odwagi w młodzieńczych czasach? Nie słowa, a czyny mogłyby ukazać mu, jak szczerze za wszystko żałowała; musiała wziąć się w garść i wykrzesać z siebie jak najwięcej dawnej zawziętości i iskry, dzięki której kiedyś zwróciła uwagę kogoś tak nietuzinkowego, jak on. Nieoczekiwanie z pomocą nadeszła jego dłoń, splatająca się z jej własną. Gest ten dodał jej otuchy i śmiałości, ścisnęła go więc lekko i bez najmniejszego zawahania dała się poprowadzić dalej, pod drzewo. Jak gdyby za dawnych czasów.
Nie puściła jego dłoni do samego końca, do momentu, gdy było to po prostu konieczne, jeśli chcieli zająć miejsce pod drzewem. Mieli dla siebie ten jedyny, ostatni moment na przywołanie dawnego ducha ich znajomości, wzmocnionego o wyznania, jakie dziś między nimi padły. Dorosła Jessa usiadłaby z Alphardem ramię w ramię i gawędziła dalej, lecz to nastoletnia wersja rudowłosej miała wziąć przecież górę na te ostatnie skradzione godziny. Jednym wprawionym spojrzeniem oceniła ich położenie i jak gdyby nigdy nic opadła na kolana na jedną, krótką chwilę, by później łatwiej jej było przejść do pozycji leżącej. Umościła głowę na jego udach, poufale i dość bezczelnie, częstując go cieniem arogancko-figlarnego uśmiechu, tak często serwowanego w przeszłości. Zgięła nogi w kolanach i próbowała się zrelaksować, lecz zwierzenie, które nadeszło ze strony mężczyzny spowodowało, że poczuła coś, czego absolutnie nie powinna czuć w takim momencie.
Gdy słowa już przebrzmiały, powoli wyciągnęła rękę w górę, by palcami odgarnąć z czoła Alpharda niesforny kosmyk włosów, nadający Blackowi strapionego wyrazu.
- Ich strata – skomentowała, nie bardzo wiedząc, co powinna powiedzieć. On potrafił dyplomatycznie wybrnąć z sytuacji, jaka zastała ich po zwierzeniach o Aidanie, lecz Jessę przepełniał teraz dziwny rodzaj ulgi i nie potrafiła jeszcze ocenić, czy spowodowany jest kolejną szansą na miłość, jaką otrzymał właśnie jej dawny przyjaciel, czy też kryło się w tym więcej egoizmu, niż była w stanie przyznać.
Powinna mu była powiedzieć coś więcej, chciała to zrobić, nie umiała jednak ubrać myśli w piękne słowa, a przecież tak to zawsze wyglądało w opowieściach, czy legendach. Zazwyczaj potrafiła szafować słowem mówionym, lecz teraz wyznania grzęzły jej w gardle.
- Może to, co powiem, nie będzie specjalnie górnolotne – zaczęła, walcząc ze speszeniem i wygrywając tę bitwę; tylko odrobinę poruszyła się w miejscu, by lepiej widzieć twarz Alpharda, znajdującą się nad jej własną – Ale to nie ona była zniczem, Ty nim jesteś – westchnęła, nabierając sił na dalsze zwierzenia – Nieważne, czym będą się zasłaniać inni ludzie, nie zapominaj nigdy o tym, ile jesteś wart.
Spędzając z nim czas na Czerwonej Polanie sprzeniewierzała własne wartości, wypierając z umysłu wszystkie znaki ostrzegawcze, jakie wynikały z czasów, w których przyszło im żyć. Świadomie spychała rzeczywistość na dalszy plan, by choć na chwilę powrócić z nim do przeszłości. Ryzykowała wszystkim, ale z głową na jego kolanach i wyznaniami przynoszącymi ulgę przemieszaną z żalem, zrobiłaby to jeszcze raz.
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
Wyobrażenie sobie jej ciała pod jego własnym przyszło mu z niesamowitą łatwością. Podobna wizja dążenia do zgody po kłótniach przemówiła do niego z niezwykłą mocą. Czy to była już tylko niewinna kontynuacja dawnego zauroczenia po latach? Dalej był ciekaw tego, jak wrażliwe mogłoby się okazać jej ciało. Mówili o uczuciach, ale przy nich trudno pominąć aspekt fizyczny. Zakochane dziewczęta pewne rzeczy widzą inaczej, tak przynajmniej zawsze mu sugerowano, gdy temat schodził na kwestię intymnych zbliżeń. Ale ona również myślała o nim w ten sposób. Czuł się rozgrzeszony z tych wszystkich grzesznych myśli i kilku snów, nad którymi przecież zapanować nie mógł, ale i tak samo ich wyśnienie było krępujące. Nie był w tym sam, jednak to wciąż pozostawało wstydliwym tematem nawet po wejściu w dorosłość. Nagle nie mógł już tworzyć dalszych rozważań na temat ich wspólnego życia. Reszta musiała pozostać tylko w sferze myśli nigdy niewypowiedzianych. Ale nie potrafił z głowy przepędzić obrazu siebie tuż przy jej boku, kiedy dłońmi wodziłby leniwie po jej nagiej skórze, próbując się doliczyć wszystkich usianych na niej piegów. I może rzeczywiście próbowałby się ich doliczyć, z ledwo tłumionym śmiechem lub pomiędzy cichymi parsknięciami czyniąc to na głos. Przy jakimś piętnastym czy szesnastym w końcu by rezygnował, skupiając się na cieszeniu się nimi w inny sposób. Wszystko to widział i nie czuł się z tym wcale lżej. Gdzieś ta początkowa ulga zniknęła. Znów coraz trudniej było zachować spokój.
Ktoś miał szansę być blisko niej i tym wzgardził. Dla niego to było szaleństwo. Przywilej, który dla niego okazał się nieosiągalny, otrzymał inny mężczyzna i to jeszcze taki, co to okazał się go niegodny. To go złościło. Ale bardziej rozdrażnił go fakt, że ten tchórzliwy śmieć pojawił się znowu w życiu rudowłosej. Nie powinien mieć do tego prawa.
Czy on sam miał takie prawo? Zmuszał ją do życia przeszłością, bo sam nie potrafił jej całkowicie zrozumieć. Mówiła o jego nowym życiu, a nie miał nawet pewności, czy to właśnie tego dla siebie chce. Zaczęcie od nowa wiązałoby się z odrzuceniem starego. A przecież dawne uczucia ledwo przed chwilą zostały zdefiniowane. To spotkanie miało być rozliczeniem, ale wcale nie chciał zbyt szybko poznać końca tego spotkania, które miało przynieść też koniec tej znajomości. Wcześniejsze założenia co do tego spotkania nijak nie chciały przełożyć się na rzeczywistość, dość szybko straciły nie tylko na realności, ale i znaczeniu.
– W pewnych sprawach miałaś rację – przyznał ze sporym opóźnieniem, bo dopiero po ponad dwóch miesiącach, wciąż jednak pełen wątpliwości. Nie chciał podważać szlacheckich praktyk, lecz zbyt mocno go ograniczały. Gdyby nie różnica w ich statusach obecnych w czarodziejskim świecie, czy przechodziliby przez to wszystko?
Ujął jej dłoń, bo tego w tej chwili potrzebował. Tak jak tego, aby razem usiedli pod drzewem. Kaskada rudych włosów spoczęła na jego udach, a jej wspaniałe oczy wpatrzone były tylko w niego. Z ich szarości wybijała zieleń. Usta też ułożyła w zadziornym uśmiechu jak za dawnych lat. Czy to przez tę swobodę w jej zachowaniu postanowił powiedzieć jej o zerwanych zaręczynach? Nie był pewien co nim kierowało, ale chciał żeby wiedziała. Mogła zrobić z tą informacją wszystko, ale wolała dodać mu otuchy. Pochylił się nad nią odrobinę, nie mając nic przeciwko milczeniu. Na ostrożne muśnięcie jej palców zareagował bladym uśmiechem. A potem znów stał się boleśnie poważny, gdy zaczęły padać kolejne słowa. Nie goń za kaflem, jeśli wypatrzyłeś znicz – pomyślał mimowolnie, przypominając sobie o przycisku do papieru, który schował na dnie jednej z szuflad. Najlepszy bożonarodzeniowy prezent jaki kiedykolwiek dostał.
– Nie jestem wart już tyle, co kiedyś – przestał być onieśmielonym nastolatkiem. Wciąż było w nimi wiele różnorakich wątpliwości, ale łatwiej je ignorował dla własnego dobra. W jej oczach chciał być kimś lepszym. Mógł pozować na dumnego szlachcica, ale przy niej nie chciał się na to silić, zwyczajnie nie musiał, bo akceptowała jego ułomności. Jessa zasługiwała na szczerość. Powinna wiedzieć, że ma do czynienia z człowiekiem zepsutym, ostatecznie skrzywionym przez rodowe dziedzictwo. Nie dostał szansy na bycie dobrym człowiekiem. A może dostał i ją też zaprzepaścił? Może tylko przy niej mógł stać się kimś lepszym? Nie był też dobrym czarodziejem. Już jako nastolatek dał się oczarować czarnej magii, ale dla utrzymania pozorów przyzwoitości próbował hamować własny pęd do wiedzy. Jednak po szkole zafascynowanie mroczoną gałęzią magii zwyciężyło. I choć z początku rozważał jedynie teoretyczne aspekty, to z czasem przeszedł do praktyki. Chyba zawsze było w nim coś z tego mroku. Blackowie mieli to we krwi.
Nie powinna odrzucać prawdy o nim. Przecież musiała coś przeczuwać. Miała rację, artykuł miał podtekst polityczny. Na pewno też wiele już zdążyła usłyszeć o wydarzeniach ze szczytu i ich konsekwencjach dla czarodziejskiej społeczności Wielkiej Brytanii i Irlandii. Szlachetny i starożytny ród Black jasno wskazał kierunek swojej polityki. Musiała to wszystko wiedzieć i te pewne rzeczy czuć, a mimo to położyła głowę na jego udach bez zawahania. A on pomimo tych wszystkich przeciwności nie potrafił jej od siebie odsunąć.
– Ale ten jeden raz możemy udawać, że jest inaczej – rzucił nieco łobuzersko, dla niej unosząc kąciki ust. Była wspaniała. I gdyby była gwiazdą, byłaby najjaśniejszą spośród wszystkich, którą wypatrywałby tęsknym wzrokiem, o ile dostrzegałby inne jasne punkty na nocnym nieboskłonie. Dla niego była pięknem i dobrem. Była już nieodłącznym symbolem przeszłości niewinnej i beztroskiej. I czy tylko sentyment sprawiał, że wciąż spoglądał na nią z ciepłem?
Niczego mu nie ułatwiała, ale tego to się akurat spodziewał, dobrze znając jej waleczną naturę. Tylko wszystko ruszyło w całkowicie innym kierunku. Podejrzewał, że pod wpływem emocji wypowiedzą wiele gorzkich słów i raz na zawsze odrzucą od siebie wspomnienia. Brał pod uwagę możliwość spokojnego pożegnania. Tymczasem oni wybrali zupełnie inną drogę i przedłużyli chwilę rozstania, pozwalając sobie na czułe gesty, na jakie w przeszłości się nie odważyli. Ogarnął kilka kosmyków z jej czoła, tak jak ona uczyniła to wcześniej dla niego. Tylko nie zabrał od razu dłoni. Zsunął palce z jej skroni do policzka. I zrobił coś jeszcze.
Być może nie powinien był dotykać jej w ogóle. Stanowczo nie powinien, ale chciał. Odsunął na bok myśli o niepoprawności ich bliskości. Możliwość spełnienia młodzieńczych fantazji posłała dreszcz wzdłuż jego kręgosłupa. Wahał się tylko przez chwilę, ale trwającą tyle co mrugnięcie oka. To musiał być jakiś ułamek sekundy. Ten jeden raz, ostatni. Kciukiem przesunął po jej ustach, znów zaczynając o nich wiele myśleć. Teraz wydawało mu się to takie śmieszne, że mogła mieć wątpliwości co do tego, czy zadurzył się w niej w szkole. Był tak bardzo oczywisty, gdy spojrzeniem podążał niekiedy tylko za jej ustami.
– Chcę cię pocałować – zdradził jej jedno z dawnych pragnień, które przenikło do teraźniejszości. Nigdy nie miał między nimi miejsca pocałunek, którego nie mogliby wytłumaczyć kaprysem losu. Tylko pod zaczarowaną jemiołą złączyli usta. Dlatego powiedział o swoim pragnieniu, bo o tym Jessa też powinna wiedzieć. Ale przeczuwał, że w tym przypadku muszą postawić sobie granicę. Już i tak wiele mu ofiarowała. Wyszła mu naprzeciw, dała sposobność do pogodzenia się z przeszłością, przyniosła ciepło i spokój. Chyba właśnie ujawnił przed nią swą zachłanność, ale wcale nie zamartwiał się tym, że surowo go osądzi. Prędzej go spróbuje zrozumieć.
Ktoś miał szansę być blisko niej i tym wzgardził. Dla niego to było szaleństwo. Przywilej, który dla niego okazał się nieosiągalny, otrzymał inny mężczyzna i to jeszcze taki, co to okazał się go niegodny. To go złościło. Ale bardziej rozdrażnił go fakt, że ten tchórzliwy śmieć pojawił się znowu w życiu rudowłosej. Nie powinien mieć do tego prawa.
Czy on sam miał takie prawo? Zmuszał ją do życia przeszłością, bo sam nie potrafił jej całkowicie zrozumieć. Mówiła o jego nowym życiu, a nie miał nawet pewności, czy to właśnie tego dla siebie chce. Zaczęcie od nowa wiązałoby się z odrzuceniem starego. A przecież dawne uczucia ledwo przed chwilą zostały zdefiniowane. To spotkanie miało być rozliczeniem, ale wcale nie chciał zbyt szybko poznać końca tego spotkania, które miało przynieść też koniec tej znajomości. Wcześniejsze założenia co do tego spotkania nijak nie chciały przełożyć się na rzeczywistość, dość szybko straciły nie tylko na realności, ale i znaczeniu.
– W pewnych sprawach miałaś rację – przyznał ze sporym opóźnieniem, bo dopiero po ponad dwóch miesiącach, wciąż jednak pełen wątpliwości. Nie chciał podważać szlacheckich praktyk, lecz zbyt mocno go ograniczały. Gdyby nie różnica w ich statusach obecnych w czarodziejskim świecie, czy przechodziliby przez to wszystko?
Ujął jej dłoń, bo tego w tej chwili potrzebował. Tak jak tego, aby razem usiedli pod drzewem. Kaskada rudych włosów spoczęła na jego udach, a jej wspaniałe oczy wpatrzone były tylko w niego. Z ich szarości wybijała zieleń. Usta też ułożyła w zadziornym uśmiechu jak za dawnych lat. Czy to przez tę swobodę w jej zachowaniu postanowił powiedzieć jej o zerwanych zaręczynach? Nie był pewien co nim kierowało, ale chciał żeby wiedziała. Mogła zrobić z tą informacją wszystko, ale wolała dodać mu otuchy. Pochylił się nad nią odrobinę, nie mając nic przeciwko milczeniu. Na ostrożne muśnięcie jej palców zareagował bladym uśmiechem. A potem znów stał się boleśnie poważny, gdy zaczęły padać kolejne słowa. Nie goń za kaflem, jeśli wypatrzyłeś znicz – pomyślał mimowolnie, przypominając sobie o przycisku do papieru, który schował na dnie jednej z szuflad. Najlepszy bożonarodzeniowy prezent jaki kiedykolwiek dostał.
– Nie jestem wart już tyle, co kiedyś – przestał być onieśmielonym nastolatkiem. Wciąż było w nimi wiele różnorakich wątpliwości, ale łatwiej je ignorował dla własnego dobra. W jej oczach chciał być kimś lepszym. Mógł pozować na dumnego szlachcica, ale przy niej nie chciał się na to silić, zwyczajnie nie musiał, bo akceptowała jego ułomności. Jessa zasługiwała na szczerość. Powinna wiedzieć, że ma do czynienia z człowiekiem zepsutym, ostatecznie skrzywionym przez rodowe dziedzictwo. Nie dostał szansy na bycie dobrym człowiekiem. A może dostał i ją też zaprzepaścił? Może tylko przy niej mógł stać się kimś lepszym? Nie był też dobrym czarodziejem. Już jako nastolatek dał się oczarować czarnej magii, ale dla utrzymania pozorów przyzwoitości próbował hamować własny pęd do wiedzy. Jednak po szkole zafascynowanie mroczoną gałęzią magii zwyciężyło. I choć z początku rozważał jedynie teoretyczne aspekty, to z czasem przeszedł do praktyki. Chyba zawsze było w nim coś z tego mroku. Blackowie mieli to we krwi.
Nie powinna odrzucać prawdy o nim. Przecież musiała coś przeczuwać. Miała rację, artykuł miał podtekst polityczny. Na pewno też wiele już zdążyła usłyszeć o wydarzeniach ze szczytu i ich konsekwencjach dla czarodziejskiej społeczności Wielkiej Brytanii i Irlandii. Szlachetny i starożytny ród Black jasno wskazał kierunek swojej polityki. Musiała to wszystko wiedzieć i te pewne rzeczy czuć, a mimo to położyła głowę na jego udach bez zawahania. A on pomimo tych wszystkich przeciwności nie potrafił jej od siebie odsunąć.
– Ale ten jeden raz możemy udawać, że jest inaczej – rzucił nieco łobuzersko, dla niej unosząc kąciki ust. Była wspaniała. I gdyby była gwiazdą, byłaby najjaśniejszą spośród wszystkich, którą wypatrywałby tęsknym wzrokiem, o ile dostrzegałby inne jasne punkty na nocnym nieboskłonie. Dla niego była pięknem i dobrem. Była już nieodłącznym symbolem przeszłości niewinnej i beztroskiej. I czy tylko sentyment sprawiał, że wciąż spoglądał na nią z ciepłem?
Niczego mu nie ułatwiała, ale tego to się akurat spodziewał, dobrze znając jej waleczną naturę. Tylko wszystko ruszyło w całkowicie innym kierunku. Podejrzewał, że pod wpływem emocji wypowiedzą wiele gorzkich słów i raz na zawsze odrzucą od siebie wspomnienia. Brał pod uwagę możliwość spokojnego pożegnania. Tymczasem oni wybrali zupełnie inną drogę i przedłużyli chwilę rozstania, pozwalając sobie na czułe gesty, na jakie w przeszłości się nie odważyli. Ogarnął kilka kosmyków z jej czoła, tak jak ona uczyniła to wcześniej dla niego. Tylko nie zabrał od razu dłoni. Zsunął palce z jej skroni do policzka. I zrobił coś jeszcze.
Być może nie powinien był dotykać jej w ogóle. Stanowczo nie powinien, ale chciał. Odsunął na bok myśli o niepoprawności ich bliskości. Możliwość spełnienia młodzieńczych fantazji posłała dreszcz wzdłuż jego kręgosłupa. Wahał się tylko przez chwilę, ale trwającą tyle co mrugnięcie oka. To musiał być jakiś ułamek sekundy. Ten jeden raz, ostatni. Kciukiem przesunął po jej ustach, znów zaczynając o nich wiele myśleć. Teraz wydawało mu się to takie śmieszne, że mogła mieć wątpliwości co do tego, czy zadurzył się w niej w szkole. Był tak bardzo oczywisty, gdy spojrzeniem podążał niekiedy tylko za jej ustami.
– Chcę cię pocałować – zdradził jej jedno z dawnych pragnień, które przenikło do teraźniejszości. Nigdy nie miał między nimi miejsca pocałunek, którego nie mogliby wytłumaczyć kaprysem losu. Tylko pod zaczarowaną jemiołą złączyli usta. Dlatego powiedział o swoim pragnieniu, bo o tym Jessa też powinna wiedzieć. Ale przeczuwał, że w tym przypadku muszą postawić sobie granicę. Już i tak wiele mu ofiarowała. Wyszła mu naprzeciw, dała sposobność do pogodzenia się z przeszłością, przyniosła ciepło i spokój. Chyba właśnie ujawnił przed nią swą zachłanność, ale wcale nie zamartwiał się tym, że surowo go osądzi. Prędzej go spróbuje zrozumieć.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Reszta nie mogła zostać wypowiedziana na głos, ale myśli obojga podążyły na moment w jednym kierunku. Jessa była już dorosłą kobietą, a mimo to rumieniła się niczym nastolatka na myśl o intymności, której nigdy nie było im dane ze sobą zaznać. Nie tylko przez niego przemawiała irracjonalna zazdrość, ona także pomyślała przez chwilę o wszystkich czarownicach, które przewinęły się przez jego życie i sprawiły, że posiadał teraz zapewne pokaźny bagaż doświadczeń. Szybko odgoniła jednak te myśli, lecz nie powstrzymała ich na tyle, by nie wyobrazić sobie dwóch splecionych ciasno ciał, przyspieszonych oddechów i roziskrzonych ciemnych oczu, które w alternatywnej wersji przeszłości mogłyby spoglądać z uwielbieniem tylko i wyłącznie na nią. Niezamierzenie przygryzła wargę, usiłując wrócić do rzeczywistości.
Nie zmuszał jej do niczego, czego sama by nie chciała. Jeśli życie przeszłością nie wchodziłoby w grę, już dawno spaliłaby wszystkie listy od niego i nie odpisała na ten, który pojawił się na jej parapecie kilka dni temu. Nie podeszłaby do niego na pomoście, a w Liquid Paradise opuściła po wymianie uprzejmości. Nie zrobiła żadnej z tych rzeczy wyłącznie dlatego, że jak szalona, naprawdę jak kompletna wariatka, trzymała się tego, co było, zamiast porządnie ruszyć do przodu. Nie chciała jednak czynić kroku w przód bez obejrzenia się przez ramię i upewnienia się, że nikt nie został w tyle. A teraz, jak się okazało, wciąż majaczyła tam relacja z Alphardem – dzisiejsze spotkanie miało pomóc ją zakończyć, a zamieniło się w coś, czego nie umiała zdefiniować. Bez pewności, że tym razem nie zaprzepaści swojej szansy na szczęście – jakąkolwiek miałoby ono przybrać formę – nie zamierzała ruszać dalej. I wcale nie było jej z tego powodu przykro, nie czuła pustki ani poczucia niespełnienia, nie uważała, że błędem było spotkanie na Czerwonej Polanie, wręcz przeciwnie. Wybrali trudniejszą drogę, dzięki której Jessa mogła chociaż odrobinę odbudować wiarę we własną odwagę – stawiając kolejne kroki u jego boku zapominała o tym, jakim wielkim tchórzem okazała się lata temu.
Nie chciała jednak podejmować tematu spraw, w których rzekomo miała rację. Felerny artykuł oraz stanowisko rodu Black mówiły same za siebie i choć wciąż nie uważała, że powinna się tu pojawić uzbrojona po zęby, wyparcie było bardzo głupim posunięciem. Niestety również jedynym. Minęły lata, odkąd dane im było przebywać w swoim towarzystwie, lecz doskonale pamiętała, jak pewnych tematów starali się między sobą nie poruszać już wtedy. Diggory wiedziała, że jego rodzina ma niezwykle konserwatywne poglądy, w duchu których został wychowany, a mimo to nigdy nie odczuła jego strony pogardy związanej ze statusem, jaki reprezentowała. Czy była jedynie wyjątkiem potwierdzającym regułę, a może w pewien sposób Alphard wyłamywał się ze sztywnych ram szlachetnego rodu Blacków? Miała nadzieję na to drugie, jak zwykle zresztą, gdy chodziło o kogoś bliskiego jej sercu – o tym, jak wielki błąd mogła popełnić i tak miałaby się dopiero przekonać. Chciała wierzyć, że w mężczyźnie, na którego nogach ułożyła głowę, jest więcej dobra, niż przypisywali mu to inni. Nawet jeśli jego myśli były czarne niczym rodowe nazwisko, Jessa wierzyła, że jest dla niej bitwą wartą stoczenia. Z osobami z zewnątrz, ale także z samą sobą. Gdy więc czarodziej wyraził zwątpienie swoją osobą, zmarszczyła lekko brwi, nie dając mu czasu na przywyknięcie do tego nieprawdziwego stwierdzenia.
- Dla mnie jesteś – zapewniła z nieugiętą miną, odczekując chwilę, po której sięgnęła po argumenty - Mogłeś chować urazę, pielęgnować w sobie nienawiść lub spróbować zniszczyć mi życie, a zamiast tego napisałeś list i jesteśmy tu teraz, wyznając sobie grzechy i je wybaczając – westchnęła, pozwalając, by bawił się jej włosami i powodował przyspieszenie tętna - Tak wiele się zmieniło, my się zmieniliśmy, a mimo to zdecydowałeś się dać mi tę jedną szansę. Chciałabym, żebyś spojrzał na siebie moimi oczami – na moment sięgnęła ręką do jego policzka – Niczego już nie udaję.
Nie robiła tego z litości, kierowała nią silna potrzeba uzmysłowienia mu, jak wiele wciąż dla niej znaczy. I choć pełne spektrum tych uczuć uświadamiała sobie właśnie teraz, kłamstwem byłoby twierdzenie, że w przeciągu mijających miesięcy nie wracała z sentymentem do jego osoby. Do słów, które wypowiadał i sposobu, w jaki to robił. Do rzeczy, z jakich śmiali się w Hogwarcie i które przemilczeli długo po opuszczeniu szkolnych murów. Był obecny w jej życiu nawet wtedy, gdy fizycznie nie było go obok i dopiero teraz, gdy zdała sobie z tego sprawę, coś w jej sercu drgnęło niebezpiecznie. Naprawdę spieprzyła swoją życiową szansę i powinna płakać z żalu za tym, czego nie mogła już mieć. Alphard powinien odwrócić się i odejść, zostawiając ją samą, lecz zamiast samotności doznawała tak intensywnego poczucia bliskości, że aż czuła przyspieszone bicie serca, a w uszach nagle jej zaszumiało. Choć nigdy nie była pod wpływem zaklęcia Horatio, miała wrażenie, że ktoś właśnie rzucił je na całą polanę.
Chcę cię pocałować.
Podróż kciukiem po jej ustach wywołała przyjemny dreszcz, którego nie czuła już od lat. Nie istniały już żadne granice, choć słowo to kołatało się gdzieś w zakamarkach umysłów ich obojga.
Nie pozwoliła mu długo czekać na odpowiedź; podniosła się na łokciach w ten sposób, by łatwiej mu było dosięgnąć jej ust, lecz ostatni ruch należał do niego. Spoglądała w ciemne oczy, rzucając nieme wyzwanie, a nosem trąciła jego brodę.
- Zrób to – i powiedz mi, ze to nie jest koniec.
Nie zmuszał jej do niczego, czego sama by nie chciała. Jeśli życie przeszłością nie wchodziłoby w grę, już dawno spaliłaby wszystkie listy od niego i nie odpisała na ten, który pojawił się na jej parapecie kilka dni temu. Nie podeszłaby do niego na pomoście, a w Liquid Paradise opuściła po wymianie uprzejmości. Nie zrobiła żadnej z tych rzeczy wyłącznie dlatego, że jak szalona, naprawdę jak kompletna wariatka, trzymała się tego, co było, zamiast porządnie ruszyć do przodu. Nie chciała jednak czynić kroku w przód bez obejrzenia się przez ramię i upewnienia się, że nikt nie został w tyle. A teraz, jak się okazało, wciąż majaczyła tam relacja z Alphardem – dzisiejsze spotkanie miało pomóc ją zakończyć, a zamieniło się w coś, czego nie umiała zdefiniować. Bez pewności, że tym razem nie zaprzepaści swojej szansy na szczęście – jakąkolwiek miałoby ono przybrać formę – nie zamierzała ruszać dalej. I wcale nie było jej z tego powodu przykro, nie czuła pustki ani poczucia niespełnienia, nie uważała, że błędem było spotkanie na Czerwonej Polanie, wręcz przeciwnie. Wybrali trudniejszą drogę, dzięki której Jessa mogła chociaż odrobinę odbudować wiarę we własną odwagę – stawiając kolejne kroki u jego boku zapominała o tym, jakim wielkim tchórzem okazała się lata temu.
Nie chciała jednak podejmować tematu spraw, w których rzekomo miała rację. Felerny artykuł oraz stanowisko rodu Black mówiły same za siebie i choć wciąż nie uważała, że powinna się tu pojawić uzbrojona po zęby, wyparcie było bardzo głupim posunięciem. Niestety również jedynym. Minęły lata, odkąd dane im było przebywać w swoim towarzystwie, lecz doskonale pamiętała, jak pewnych tematów starali się między sobą nie poruszać już wtedy. Diggory wiedziała, że jego rodzina ma niezwykle konserwatywne poglądy, w duchu których został wychowany, a mimo to nigdy nie odczuła jego strony pogardy związanej ze statusem, jaki reprezentowała. Czy była jedynie wyjątkiem potwierdzającym regułę, a może w pewien sposób Alphard wyłamywał się ze sztywnych ram szlachetnego rodu Blacków? Miała nadzieję na to drugie, jak zwykle zresztą, gdy chodziło o kogoś bliskiego jej sercu – o tym, jak wielki błąd mogła popełnić i tak miałaby się dopiero przekonać. Chciała wierzyć, że w mężczyźnie, na którego nogach ułożyła głowę, jest więcej dobra, niż przypisywali mu to inni. Nawet jeśli jego myśli były czarne niczym rodowe nazwisko, Jessa wierzyła, że jest dla niej bitwą wartą stoczenia. Z osobami z zewnątrz, ale także z samą sobą. Gdy więc czarodziej wyraził zwątpienie swoją osobą, zmarszczyła lekko brwi, nie dając mu czasu na przywyknięcie do tego nieprawdziwego stwierdzenia.
- Dla mnie jesteś – zapewniła z nieugiętą miną, odczekując chwilę, po której sięgnęła po argumenty - Mogłeś chować urazę, pielęgnować w sobie nienawiść lub spróbować zniszczyć mi życie, a zamiast tego napisałeś list i jesteśmy tu teraz, wyznając sobie grzechy i je wybaczając – westchnęła, pozwalając, by bawił się jej włosami i powodował przyspieszenie tętna - Tak wiele się zmieniło, my się zmieniliśmy, a mimo to zdecydowałeś się dać mi tę jedną szansę. Chciałabym, żebyś spojrzał na siebie moimi oczami – na moment sięgnęła ręką do jego policzka – Niczego już nie udaję.
Nie robiła tego z litości, kierowała nią silna potrzeba uzmysłowienia mu, jak wiele wciąż dla niej znaczy. I choć pełne spektrum tych uczuć uświadamiała sobie właśnie teraz, kłamstwem byłoby twierdzenie, że w przeciągu mijających miesięcy nie wracała z sentymentem do jego osoby. Do słów, które wypowiadał i sposobu, w jaki to robił. Do rzeczy, z jakich śmiali się w Hogwarcie i które przemilczeli długo po opuszczeniu szkolnych murów. Był obecny w jej życiu nawet wtedy, gdy fizycznie nie było go obok i dopiero teraz, gdy zdała sobie z tego sprawę, coś w jej sercu drgnęło niebezpiecznie. Naprawdę spieprzyła swoją życiową szansę i powinna płakać z żalu za tym, czego nie mogła już mieć. Alphard powinien odwrócić się i odejść, zostawiając ją samą, lecz zamiast samotności doznawała tak intensywnego poczucia bliskości, że aż czuła przyspieszone bicie serca, a w uszach nagle jej zaszumiało. Choć nigdy nie była pod wpływem zaklęcia Horatio, miała wrażenie, że ktoś właśnie rzucił je na całą polanę.
Chcę cię pocałować.
Podróż kciukiem po jej ustach wywołała przyjemny dreszcz, którego nie czuła już od lat. Nie istniały już żadne granice, choć słowo to kołatało się gdzieś w zakamarkach umysłów ich obojga.
Nie pozwoliła mu długo czekać na odpowiedź; podniosła się na łokciach w ten sposób, by łatwiej mu było dosięgnąć jej ust, lecz ostatni ruch należał do niego. Spoglądała w ciemne oczy, rzucając nieme wyzwanie, a nosem trąciła jego brodę.
- Zrób to – i powiedz mi, ze to nie jest koniec.
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
Jej rumieńce wciąż poruszały wrażliwe struny jego duszy. Widok przegryzanej przez nią dolnej wargi nadal doskonale działał, bo nakazywał mu zatrzymać natychmiast wszelkie procesy myślowe i skupić się wyłącznie na emocjach. A te były ciepłą falą rozlewającą się z klatki piersiowej na wszystkie strony, aby wypełnić tym kojącym ciepłem całe ciało. Najłatwiej jednak poddawał się jej spojrzeniom, bo widział w nich tęsknotę i ślad dawnych uczuć. To były szczegóły, które nie powinny nic już znaczyć, a jednak znaczyły dla niego wszystko w tej jednej chwili. Ponieważ spoglądał na nią w dokładnie ten sam sposób. W nim też kryła się tęsknota, niezrealizowane marzenia, zachowane pragnienia, które ponoć pogrzebał, a jednak te z łatwością wypełzły z czeluści, aby ze zdwojoną siłą uderzyć po tych wszystkich latach. Teraz była obok, bliżej niż kiedykolwiek, mógł upewnić się o tym z pomocą dotyku i korzystał z tego przywileju, starając się zarazem go nie nadużywać. Widocznie udało mu się odnaleźć ten złoty środek, skoro z jej ust nie wydobyło się nawet jedno słowo skargi. Pozwalała mu na wiele, dając sposobność do zaznania szczęścia. Dziś zbierali jego okruchy, które może wystarczą im na kolejne dziesięć lat.
Przy niej czuł się coś wart. Stawał się kimś prawie kompletnym i wystarczającym. To nie była zasługa samych wypowiedzianych przez nią słów, bo całą sobą wyraźnie dawała mu znać, że dużo dla niej znaczy. I tylko tego tak naprawdę potrzebował. Chciał być dla kogoś ważny, chciał zaznać uczucia bycia kochanym bezgranicznie, chciał stać się dla kogoś opoką. Otrzymanie jednak takiego daru musiało wiązać się z ogromną odpowiedzialnością. Jeśli oczekiwał pełnego oddanie, świadomego powierzenia losu przez ukochaną osobę w jego ręce, musiał liczyć się z koniecznością odpowiedzenia tym samym. Czy przelanie na kogoś całej wiary i wszystkich nadziei nie było czymś przerażającym? Z wiekiem to stawało się coraz trudniejsze. Kiedyś był gotów odrzucić wszystko w imię uczucia. Gdyby otrzymał zapewnienie o wzajemności, nie zawahałby się wcale.
W swoim życiu nigdy nie zawalczył o żadną kobietę. Zawsze coś go ograniczało, dawały o sobie znać mnożące się w zawrotnym tempie wątpliwości. Był tchórzem. Pozwolił odejść zbuntowanej Gryfonce po jej ostatnim roku nauki. Pozwolił też na zerwanie zaręczyn z lady Carrow. Sam niszczył wszystkie swoje szanse na zaznanie szczęścia własną bezczynnością. W jego świecie miłość nie istniała, była raczej traktowana jako słabość, która nie przyniesie żadnych zysków. Przynależność do szlacheckiego stanu wykształciła w nim inne pragnienia, stojące w opozycji do złaknionej miłości duszy, karmiąc jednak marzenia o akceptacji. Jego obowiązkiem było przyniesienie swojemu rodowi chluby, ale przede wszystkim nie przyniesieniu mu hańby. Wypełniały go polityczne aspiracje narzucone przez ojcowską surowość, odzywała się też chęć poszerzania wiedzy w różnych dziedzinach. Czy Jessa była świadoma tego, z jak wielkim chaosem ma do czynienia?
– To ty dałaś mi szansę – rzekł cicho, lekko zduszonym głosem. Przecież taka była prawda. To od niej zależało, czy do ich spotkania w ogóle dojdzie. Odpisała na jego list, podała godzinę i miejsce spotkania. Dawała mu jeszcze do zrozumienia, że wciąż w niego wierzy. To było zdecydowanie więcej, niż kiedykolwiek mógłby się spodziewać. Po ostatniej awanturze na pomoście mogła zacząć nim gardzić, a tymczasem w jej oczach wciąż jawił się jako ktoś szlachetny. – Po prosu nie potrafiłem cię znienawidzić – wyznał w końcu z pewną niezręcznością. Próbował skierować w jej osobę najgorsze uczucia, zniszczyć wspomnienia i podszyć je niechęcią. Chciał myśleć o niej źle, na jej barki zrzucić odpowiedzialność za zło całego świata. Ale to nigdy mu się nie udało. Nauczył się za to pewnych wspomnień unikać, a przynajmniej tak myślał, bo czerwcowe spotkanie po latach zrewidowało ten pogląd.
Całkowicie zawładnęły nimi duchy przeszłości. Tylko że to w chwili obecnej pozwalali sobie na bliskość. Zmienili się, a jednak wciąż potrafili być sobie bliscy. Jakież to było nierozsądne. Ich rozsądek niezaprzeczalnie przepadł. Powinien lepiej się kontrolować, nie jest już przecież uczniakiem. Słowa były przejawem resztek jego opanowania. Łudził się, że to Diggory postawi wyraźną granicę przed tym, czego dopuszczać się nie powinni. To było akurat przejawem szaleństwa. Czyż nie miał do czynienia z tamtą brawurową dziewczyną? Powinien był przewidzieć, że ta nieustraszoność jeszcze się jej trzyma. Obserwował uważnie jak podnosi się na łokciach, a potem z przyjemności i ulgi zmrużył oczy, gdy nosem potarła jego brodę, jakby go poganiając. Słowna zgoda sprawiła, że jego potrzeba stała się jeszcze pilniejsza. Zrób to. Potem słyszał już tylko mocne bicie swojego serca.
– Cała ty – ledwo wyszeptał, chcąc tymi słowami przekazać tak wiele. Wyrazić zachwyt nad jej odwagą, której towarzysz niepokorność. Podziękować za jej zgodę. I nieco wykpić brak rozwagi. Musiała wiedzieć, że pocałunek między nimi może być czymś niebezpiecznym. Dlaczego nie okazała zawahania? Dlaczego mu ufała?
Sam dłużej nie zwlekał. Odrobinę zmienił położenie swojego ciała, aby zaraz pochylić się i złączyć ich usta razem. Górna warga Blacka przylgnęła do jej dolnej w tym odwróconym pocałunku. To było delikatne i spokojne, kryła się w tym czułość. Chciał poznać jej usta, ich smak i fakturę. Okazały się pełne słodyczy i doskonale pasowały do jego własnych. Obecne położenie ich ciał niezbyt dawało mu możliwość na wybitnie dokładną eksplorację kobiecych warg, lecz zamierzał wykorzystać szansę, jaką dostał. To wciąż było spełnienie jego marzeń. Pogłębił czule pocałunek, nie chcąc tracić kolejnych okazji do zaznania szczęścia.
Przy niej czuł się coś wart. Stawał się kimś prawie kompletnym i wystarczającym. To nie była zasługa samych wypowiedzianych przez nią słów, bo całą sobą wyraźnie dawała mu znać, że dużo dla niej znaczy. I tylko tego tak naprawdę potrzebował. Chciał być dla kogoś ważny, chciał zaznać uczucia bycia kochanym bezgranicznie, chciał stać się dla kogoś opoką. Otrzymanie jednak takiego daru musiało wiązać się z ogromną odpowiedzialnością. Jeśli oczekiwał pełnego oddanie, świadomego powierzenia losu przez ukochaną osobę w jego ręce, musiał liczyć się z koniecznością odpowiedzenia tym samym. Czy przelanie na kogoś całej wiary i wszystkich nadziei nie było czymś przerażającym? Z wiekiem to stawało się coraz trudniejsze. Kiedyś był gotów odrzucić wszystko w imię uczucia. Gdyby otrzymał zapewnienie o wzajemności, nie zawahałby się wcale.
W swoim życiu nigdy nie zawalczył o żadną kobietę. Zawsze coś go ograniczało, dawały o sobie znać mnożące się w zawrotnym tempie wątpliwości. Był tchórzem. Pozwolił odejść zbuntowanej Gryfonce po jej ostatnim roku nauki. Pozwolił też na zerwanie zaręczyn z lady Carrow. Sam niszczył wszystkie swoje szanse na zaznanie szczęścia własną bezczynnością. W jego świecie miłość nie istniała, była raczej traktowana jako słabość, która nie przyniesie żadnych zysków. Przynależność do szlacheckiego stanu wykształciła w nim inne pragnienia, stojące w opozycji do złaknionej miłości duszy, karmiąc jednak marzenia o akceptacji. Jego obowiązkiem było przyniesienie swojemu rodowi chluby, ale przede wszystkim nie przyniesieniu mu hańby. Wypełniały go polityczne aspiracje narzucone przez ojcowską surowość, odzywała się też chęć poszerzania wiedzy w różnych dziedzinach. Czy Jessa była świadoma tego, z jak wielkim chaosem ma do czynienia?
– To ty dałaś mi szansę – rzekł cicho, lekko zduszonym głosem. Przecież taka była prawda. To od niej zależało, czy do ich spotkania w ogóle dojdzie. Odpisała na jego list, podała godzinę i miejsce spotkania. Dawała mu jeszcze do zrozumienia, że wciąż w niego wierzy. To było zdecydowanie więcej, niż kiedykolwiek mógłby się spodziewać. Po ostatniej awanturze na pomoście mogła zacząć nim gardzić, a tymczasem w jej oczach wciąż jawił się jako ktoś szlachetny. – Po prosu nie potrafiłem cię znienawidzić – wyznał w końcu z pewną niezręcznością. Próbował skierować w jej osobę najgorsze uczucia, zniszczyć wspomnienia i podszyć je niechęcią. Chciał myśleć o niej źle, na jej barki zrzucić odpowiedzialność za zło całego świata. Ale to nigdy mu się nie udało. Nauczył się za to pewnych wspomnień unikać, a przynajmniej tak myślał, bo czerwcowe spotkanie po latach zrewidowało ten pogląd.
Całkowicie zawładnęły nimi duchy przeszłości. Tylko że to w chwili obecnej pozwalali sobie na bliskość. Zmienili się, a jednak wciąż potrafili być sobie bliscy. Jakież to było nierozsądne. Ich rozsądek niezaprzeczalnie przepadł. Powinien lepiej się kontrolować, nie jest już przecież uczniakiem. Słowa były przejawem resztek jego opanowania. Łudził się, że to Diggory postawi wyraźną granicę przed tym, czego dopuszczać się nie powinni. To było akurat przejawem szaleństwa. Czyż nie miał do czynienia z tamtą brawurową dziewczyną? Powinien był przewidzieć, że ta nieustraszoność jeszcze się jej trzyma. Obserwował uważnie jak podnosi się na łokciach, a potem z przyjemności i ulgi zmrużył oczy, gdy nosem potarła jego brodę, jakby go poganiając. Słowna zgoda sprawiła, że jego potrzeba stała się jeszcze pilniejsza. Zrób to. Potem słyszał już tylko mocne bicie swojego serca.
– Cała ty – ledwo wyszeptał, chcąc tymi słowami przekazać tak wiele. Wyrazić zachwyt nad jej odwagą, której towarzysz niepokorność. Podziękować za jej zgodę. I nieco wykpić brak rozwagi. Musiała wiedzieć, że pocałunek między nimi może być czymś niebezpiecznym. Dlaczego nie okazała zawahania? Dlaczego mu ufała?
Sam dłużej nie zwlekał. Odrobinę zmienił położenie swojego ciała, aby zaraz pochylić się i złączyć ich usta razem. Górna warga Blacka przylgnęła do jej dolnej w tym odwróconym pocałunku. To było delikatne i spokojne, kryła się w tym czułość. Chciał poznać jej usta, ich smak i fakturę. Okazały się pełne słodyczy i doskonale pasowały do jego własnych. Obecne położenie ich ciał niezbyt dawało mu możliwość na wybitnie dokładną eksplorację kobiecych warg, lecz zamierzał wykorzystać szansę, jaką dostał. To wciąż było spełnienie jego marzeń. Pogłębił czule pocałunek, nie chcąc tracić kolejnych okazji do zaznania szczęścia.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Koniec każdej historii dawał początek nowej, a na kilka uderzeń serca przed długo wyczekiwanym i lata spóźnionym pocałunkiem Jessa wiedziała, że nie będzie żałowała tego, jak potoczyło się dzisiejsze spotkanie. Cokolwiek miało się wydarzyć, na Czerwonej Polanie doszło do pojednania i przebaczenia win, którego tak bardzo łaknęła i siłą rzeczy potrzebowała. Bez niego nie potrafiłaby ruszyć dalej, bez niego nie zatliłaby się w niej iskierka nadziei na… nie, nie mogła wizualizować sobie obrazu Alpharda wolnego od wszelkich ograniczeń, bez kajdan wykutych z konwenansów. Chciała go widzieć szczęśliwym, uśmiechniętym w ten niepowtarzalny, blackowy, czarujący sposób, lecz nie mogła sobie pozwolić na ujrzenie siebie u jego boku. Priorytetem był jego los, od tego momentu na nowo nierozerwalnie związany z jej własnym – nawet gdyby mieli się już więcej nie zobaczyć, Diggory już na zawsze miała pielęgnować w sobie jedynie pozytywne uczucia dotyczące relacji, która rozpoczęła się tak dawno temu, że rudowłosa miała wrażenie, jakoby stało się to w poprzednim życiu. Gdzieś zawsze znajdował się koniec i początek, lecz dane im było utkwić w słodkim zawieszeniu na kilkadziesiąt skradzionych minut.
Jednocześnie czuła spokój i podekscytowanie, a przyjemny dysonans sprawiał, że po jej skórze przechodziły dreszcze, których dawno już nie doświadczała. Błogość, jaka zapadła, kazała jej uśmiechać się niemalże nieustannie, szczerzyć radośnie i wystawiać twarz w jego stronę niemalże tak chętnie, jakby był słońcem, od którego łapała rozgrzewające promienie. Dopiero z takiej odległości miała okazję przestudiować zmiany, jakie zaszły w nim przez te wszystkie lata. Wydoroślał, to było oczywiste, oczy miał może trochę bardziej zmęczone, niż to zapamiętała, ale gdy na nią patrzył, wciąż tlił się w nich dawny ogień, a to wystarczało jej ponad wszystko. Na widok każdej zmarszczki na jego twarzy miała ochotę ukoić wszystkie smutki, które kiedykolwiek nim targały, zgasić każdy konflikt, który rozgorzał w jego wnętrzu.
W jego świecie miłość nie istniała, lecz wcale nie tak dawno temu ona twierdziła podobnie. Porzucona, upodlona, utraciła siłę do życia, a narodziny syna jedynie pogłębiły ten stan; nie umiała wziąć niemowlaka na ręce bez zalewania się łzami i poczucia wstrętu do samej siebie. Nie wierzyła w to, że będzie dobrą matką, że będzie w stanie wychować Amosa niemalże w pojedynkę, że nie zepsuje go, dając mu dom bez miłości. Lecz po tygodniach spędzonych razem, coś zaczęło się zmieniać, a miesiące przyniosły ze sobą narodziny uczuć, o jakie nawet się nie podejrzewała. Czas był w stanie wyleczyć tak wiele ran i poskładać Jessę w całość, dlatego nawet teraz naiwnie wierzyła w jego kojące właściwości. Gdyby miała szansę poznać Alpharda na nowo i upewnić się, że wciąż ma serce po właściwej stronie. Musiał mieć, skoro był z nią tu i teraz.
- Nigdy cię nie znienawidzę – obiecała mu więc, być może na wyrost, lecz w tym momencie była tak pewna swego zdania, jak niczego innego na świecie.
Wyznała swoje uczucia w sposób dość niekonwencjonalny, ale przecież musiała dać mu znać, że będzie na niego czekać. Niezależnie od tego, czy na jego palcu znajdzie się obrączka, a dawne uczucia wygasną całkowicie, nawet gdyby nadchodząca wojna pozwoliła mu popełnić całą masę błędów, jeśli przesiąknie chaosem czy zatańczy z czarną magią – byłaby w stanie wybaczyć mu wszystko, ująć za rękę i powitać po jasnej stronie jako równego sobie. Błogość chwili sprawiła, że utopijna wizja nie zyskała w głowie Jessy najmniejszej nawet rysy, zamierzała walczyć o duszę człowieka, który znajdował się teraz tuż przy niej.
Uśmiechała się przez cały czas trwania magicznej chwili przed pocałunkiem, a gdy wreszcie nadszedł, nie przypominał wcale tego z nastoletnich wyobrażeń. Zawsze podejrzewała, że jeśli do niego dojdzie, ich pierwszy, prawdziwy pocałunek, będzie gwałtowny i odrobinę nieudolny, gdy więc spłynęły na nią delikatność i czułość poczuła najprzyjemniejszy z rodzajów zaskoczenia. Musiał wyczuć zdziwienie choćby po samym drgnięciu jej warg, lecz nie zamierzała długo pozostawać bierna i z ochotą odpowiedziała na jego zabiegi, rozchylając delikatnie wargi, by posmakować jego własnych. Pozycja, w jakiej się znaleźli, wcale jej nie przeszkadzała, choć z pozoru mogła wydawać się niewygodna; dłoń Diggory sama powędrowała do szyi Alpharda, a palce na kilka chwil zatrzymały się na linii włosów, by później subtelnie się w nie wsunąć. Sama Jessa czuła się tak, jakby był to pierwszy pocałunek w jej życiu, bo nagle wszystkie inne straciły na znaczeniu. Półleżała na trawie i chłonęła szczęście w przyjemnych dawkach, a jej serce przyspieszało z każdym momentem, jaki współdzieliła z Blackiem. Ogień w jej wnętrzu rozpalał się powoli, lecz w końcu czułości było jej zbyt mało, poczuła, że pragnie więcej i nic już nie było w stanie jej powstrzymać, a przyzwoitość nie istniała, zupełnie jak międzynarodowe sukcesy Wędrowców z Wigtown.
Nieoczekiwanie przerwała pocałunek, by szybko wysunąć się spod pochylonego nad nim mężczyzny, przyjąć lepszą pozycję i klęcząc na ziemi przysunąć się do niego, chwytając twarz w dłonie. Jak zwykle brakowało jej ogłady, gdy spróbowała przejąć inicjatywę i pocałować go ponownie. Inaczej. Namiętniej.
Jednocześnie czuła spokój i podekscytowanie, a przyjemny dysonans sprawiał, że po jej skórze przechodziły dreszcze, których dawno już nie doświadczała. Błogość, jaka zapadła, kazała jej uśmiechać się niemalże nieustannie, szczerzyć radośnie i wystawiać twarz w jego stronę niemalże tak chętnie, jakby był słońcem, od którego łapała rozgrzewające promienie. Dopiero z takiej odległości miała okazję przestudiować zmiany, jakie zaszły w nim przez te wszystkie lata. Wydoroślał, to było oczywiste, oczy miał może trochę bardziej zmęczone, niż to zapamiętała, ale gdy na nią patrzył, wciąż tlił się w nich dawny ogień, a to wystarczało jej ponad wszystko. Na widok każdej zmarszczki na jego twarzy miała ochotę ukoić wszystkie smutki, które kiedykolwiek nim targały, zgasić każdy konflikt, który rozgorzał w jego wnętrzu.
W jego świecie miłość nie istniała, lecz wcale nie tak dawno temu ona twierdziła podobnie. Porzucona, upodlona, utraciła siłę do życia, a narodziny syna jedynie pogłębiły ten stan; nie umiała wziąć niemowlaka na ręce bez zalewania się łzami i poczucia wstrętu do samej siebie. Nie wierzyła w to, że będzie dobrą matką, że będzie w stanie wychować Amosa niemalże w pojedynkę, że nie zepsuje go, dając mu dom bez miłości. Lecz po tygodniach spędzonych razem, coś zaczęło się zmieniać, a miesiące przyniosły ze sobą narodziny uczuć, o jakie nawet się nie podejrzewała. Czas był w stanie wyleczyć tak wiele ran i poskładać Jessę w całość, dlatego nawet teraz naiwnie wierzyła w jego kojące właściwości. Gdyby miała szansę poznać Alpharda na nowo i upewnić się, że wciąż ma serce po właściwej stronie. Musiał mieć, skoro był z nią tu i teraz.
- Nigdy cię nie znienawidzę – obiecała mu więc, być może na wyrost, lecz w tym momencie była tak pewna swego zdania, jak niczego innego na świecie.
Wyznała swoje uczucia w sposób dość niekonwencjonalny, ale przecież musiała dać mu znać, że będzie na niego czekać. Niezależnie od tego, czy na jego palcu znajdzie się obrączka, a dawne uczucia wygasną całkowicie, nawet gdyby nadchodząca wojna pozwoliła mu popełnić całą masę błędów, jeśli przesiąknie chaosem czy zatańczy z czarną magią – byłaby w stanie wybaczyć mu wszystko, ująć za rękę i powitać po jasnej stronie jako równego sobie. Błogość chwili sprawiła, że utopijna wizja nie zyskała w głowie Jessy najmniejszej nawet rysy, zamierzała walczyć o duszę człowieka, który znajdował się teraz tuż przy niej.
Uśmiechała się przez cały czas trwania magicznej chwili przed pocałunkiem, a gdy wreszcie nadszedł, nie przypominał wcale tego z nastoletnich wyobrażeń. Zawsze podejrzewała, że jeśli do niego dojdzie, ich pierwszy, prawdziwy pocałunek, będzie gwałtowny i odrobinę nieudolny, gdy więc spłynęły na nią delikatność i czułość poczuła najprzyjemniejszy z rodzajów zaskoczenia. Musiał wyczuć zdziwienie choćby po samym drgnięciu jej warg, lecz nie zamierzała długo pozostawać bierna i z ochotą odpowiedziała na jego zabiegi, rozchylając delikatnie wargi, by posmakować jego własnych. Pozycja, w jakiej się znaleźli, wcale jej nie przeszkadzała, choć z pozoru mogła wydawać się niewygodna; dłoń Diggory sama powędrowała do szyi Alpharda, a palce na kilka chwil zatrzymały się na linii włosów, by później subtelnie się w nie wsunąć. Sama Jessa czuła się tak, jakby był to pierwszy pocałunek w jej życiu, bo nagle wszystkie inne straciły na znaczeniu. Półleżała na trawie i chłonęła szczęście w przyjemnych dawkach, a jej serce przyspieszało z każdym momentem, jaki współdzieliła z Blackiem. Ogień w jej wnętrzu rozpalał się powoli, lecz w końcu czułości było jej zbyt mało, poczuła, że pragnie więcej i nic już nie było w stanie jej powstrzymać, a przyzwoitość nie istniała, zupełnie jak międzynarodowe sukcesy Wędrowców z Wigtown.
Nieoczekiwanie przerwała pocałunek, by szybko wysunąć się spod pochylonego nad nim mężczyzny, przyjąć lepszą pozycję i klęcząc na ziemi przysunąć się do niego, chwytając twarz w dłonie. Jak zwykle brakowało jej ogłady, gdy spróbowała przejąć inicjatywę i pocałować go ponownie. Inaczej. Namiętniej.
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
Przez złożoną obietnicę trudniej było mu wziąć kolejny wdech. Tej obietnicy trudno będzie dochować. Jeśli w przyszłości przyjdzie jej poznać jego mroczne oblicze, wzgardzi nim. Niegdyś obawiał się ujrzenia na jej twarzy rozczarowania jego osobą i ta obawa uderzyła w niego ponownie. Obrał drogę, z której nie było już odwrotu. Kiedyś spojrzy na niego z odrazą i nienawiścią. Ledwo odgonił od siebie to przeczucie, nie chcąc niszczyć tego ulotnego szczęścia, po jakie wspólnie sięgnęli. Chciał jak najdłużej podziwiać jej uśmiech i radosne iskry obecne przy każdym spojrzeniu. Dlatego nic nie powiedział po jej deklaracji, nie okazał zwątpienia i nie odwzajemnił się podobnymi słowami. Całe życie unikał składania tak głębokich przysiąg, zbyt dobrze zdając sobie sprawę z niestałości rządzącej światem, a raczej w większej mierze ludźmi.
Delikatnością obecną w pocałunku chciał udowodnić, że zawsze myślał o niej poważnie, będąc gotowym rzucić dla niej wszystko. Młodzieńcze zauroczenie nie było wynikiem burzy hormonów i nie ograniczało się do cielesnych pragnień. W tym uczuciu było zdecydowanie więcej – czułość, troska i oddanie. Często myślał z uwielbieniem o jej rudych włosach, piegowatej twarzy, niejednoznacznych oczach, w których szarość i zieleń toczyły z sobą bój i zarazem uzupełniały się w najbardziej urokliwy sposób. Niekiedy ośmielał się fantazjować o jej ciele, swego czasu wiele o nim śnił. Jednak więcej rozmyślał o jej uśmiechach, analizował wszystkie powody, które się za nimi się kryły. Kreślił różne ścieżki jej przyszłości, wyobrażał sobie jej sportową karierę i w każdym scenariuszu na pierwszym miejscu stawiał jej szczęście. Czy mogła to wszystko odkryć w tym jednym pocałunku? Tak wiele chciał jej dziś przekazać, ale brakło mu już cierpliwości do słów, na które nie chciał tracić cennego czasu. Nawet jeśli nie czuł jego upływu dotkliwie, to wciąż gdzieś z tyłu głowy kołatała się drażliwa myśl, że nie ma dla nich wieczności.
Lekkie drgnięcie ust pod jego własnymi był już bliski wziąć za przejaw zwątpienia, lecz jego obawy rozmyły się w jednej chwili, gdy tylko kobiece wargi rozchyliły się leniwie i ufnie. Wyczuwał w tym akceptację, widział swoiste zaproszenie do dalszego obdarowywania się nawzajem przyjemnością. To całkowicie przekreśliło jakiekolwiek szanse na wycofanie się z coraz większej bliskości. Był tak niesamowicie zachwycony ciężarem dłoni na swojej szyi, dotykiem smukłych palców, co zaraz wsunęły się w jego włosy. Trudniej było mu kontrolować swoje żądze, bo stał się już tylko sumą pragnień. Przesunął językiem po jej wargach w próbie poznania ich dokładniej, lepiej, jeszcze bardziej zmysłowo. Dokonałby więcej, gdyby tylko obiekt czci nie oddalił się od niego.
Otworzył szeroko oczy, zamrugał zaskoczony i w końcu zagubione spojrzenie skierował na Jessę, próbując sformułować zakłopotane pytania najpierw we własnych myślach. Czy zrobiłem coś nie tak? Poczułaś się źle? Chcesz mi coś powiedzieć? Na całe szczęście nie dała mu zadać żadnego, gdy po zmianie pozycji znów znalazła się tuż obok, swymi dłońmi zagarniają jego twarz i ponownie łącząc ich usta w o wiele bardziej intensywnym pocałunku. Jego serce znów zaczęło bić.
Nie mógł pozwolić na to, aby od niego uciekła. Zadziałał instynktownie. Odpowiedział na pocałunek gorliwie i mocno, wciąż jeszcze roztrzęsiony wizją jej nagłego odejścia. Momentalnie objął ją w talii i władczo przyciągnął do siebie, aby przylgnęła do niego swym ciałem. Drugą dłoń ułożył na jej karku, kolejnym gestem upewniając się, że nie odsunie się od niego już zbyt łatwo. Miała pozostać posłuszna jego niewypowiedzianemu żądaniu, gdy wygłodniale napierał na jej usta, prowokując do pogłębienia pocałunku zuchwałymi ruchami języka.
Kiedy właściwie wsunął palce w rude włosy? Jak jego dłoń z talii zsunęła się na biodro, na którym zacisnął zaborczo palce? Jakim cudem przerwał pocałunek i po co? Nie panował nad sobą, gdy bezwiednie przesunął nosem wzdłuż linii żuchwy, aby finalnie zagłębić się w jej szyi, wcale nie tak dyskretnie zaciągając się zapachem kobiecego ciała. Pachniała deszczem, który złapał ich niegdyś na szkolnych błoniach. Musiał się uspokoić, nim posunie się za daleko.
– Będziesz moim końcem – wyszeptał do jej gładkiej skóry, zdradzając swoją największą obawę i zwiastując samemu sobie zgubę. Marzył przecież, aby była częścią jego świata, elementem jego codzienności. To było niemożliwe, wiedział przecież. Docisnął usta do jej szyi, niby spokojnie, jakby chcąc się upewnić, że dalej ma ją przy sobie. Znów poczuł desperację, uświadomił sobie prawdę o przemijaniu. Zaczął składać na szyi kolejne, coraz to bardziej niecierpliwe i spragnione pocałunki, zbyt łatwo zapominając o swoim postanowieniu uspokojeniu własnych emocji, które nigdy nie były mu dobrym doradcą. Ważniejsze było to, aby się nią nacieszyć, póki może bezkarnie jej dotykać. Smakował jej skóry, powoli wspinając się, żeby wrócić do jej ust.
Delikatnością obecną w pocałunku chciał udowodnić, że zawsze myślał o niej poważnie, będąc gotowym rzucić dla niej wszystko. Młodzieńcze zauroczenie nie było wynikiem burzy hormonów i nie ograniczało się do cielesnych pragnień. W tym uczuciu było zdecydowanie więcej – czułość, troska i oddanie. Często myślał z uwielbieniem o jej rudych włosach, piegowatej twarzy, niejednoznacznych oczach, w których szarość i zieleń toczyły z sobą bój i zarazem uzupełniały się w najbardziej urokliwy sposób. Niekiedy ośmielał się fantazjować o jej ciele, swego czasu wiele o nim śnił. Jednak więcej rozmyślał o jej uśmiechach, analizował wszystkie powody, które się za nimi się kryły. Kreślił różne ścieżki jej przyszłości, wyobrażał sobie jej sportową karierę i w każdym scenariuszu na pierwszym miejscu stawiał jej szczęście. Czy mogła to wszystko odkryć w tym jednym pocałunku? Tak wiele chciał jej dziś przekazać, ale brakło mu już cierpliwości do słów, na które nie chciał tracić cennego czasu. Nawet jeśli nie czuł jego upływu dotkliwie, to wciąż gdzieś z tyłu głowy kołatała się drażliwa myśl, że nie ma dla nich wieczności.
Lekkie drgnięcie ust pod jego własnymi był już bliski wziąć za przejaw zwątpienia, lecz jego obawy rozmyły się w jednej chwili, gdy tylko kobiece wargi rozchyliły się leniwie i ufnie. Wyczuwał w tym akceptację, widział swoiste zaproszenie do dalszego obdarowywania się nawzajem przyjemnością. To całkowicie przekreśliło jakiekolwiek szanse na wycofanie się z coraz większej bliskości. Był tak niesamowicie zachwycony ciężarem dłoni na swojej szyi, dotykiem smukłych palców, co zaraz wsunęły się w jego włosy. Trudniej było mu kontrolować swoje żądze, bo stał się już tylko sumą pragnień. Przesunął językiem po jej wargach w próbie poznania ich dokładniej, lepiej, jeszcze bardziej zmysłowo. Dokonałby więcej, gdyby tylko obiekt czci nie oddalił się od niego.
Otworzył szeroko oczy, zamrugał zaskoczony i w końcu zagubione spojrzenie skierował na Jessę, próbując sformułować zakłopotane pytania najpierw we własnych myślach. Czy zrobiłem coś nie tak? Poczułaś się źle? Chcesz mi coś powiedzieć? Na całe szczęście nie dała mu zadać żadnego, gdy po zmianie pozycji znów znalazła się tuż obok, swymi dłońmi zagarniają jego twarz i ponownie łącząc ich usta w o wiele bardziej intensywnym pocałunku. Jego serce znów zaczęło bić.
Nie mógł pozwolić na to, aby od niego uciekła. Zadziałał instynktownie. Odpowiedział na pocałunek gorliwie i mocno, wciąż jeszcze roztrzęsiony wizją jej nagłego odejścia. Momentalnie objął ją w talii i władczo przyciągnął do siebie, aby przylgnęła do niego swym ciałem. Drugą dłoń ułożył na jej karku, kolejnym gestem upewniając się, że nie odsunie się od niego już zbyt łatwo. Miała pozostać posłuszna jego niewypowiedzianemu żądaniu, gdy wygłodniale napierał na jej usta, prowokując do pogłębienia pocałunku zuchwałymi ruchami języka.
Kiedy właściwie wsunął palce w rude włosy? Jak jego dłoń z talii zsunęła się na biodro, na którym zacisnął zaborczo palce? Jakim cudem przerwał pocałunek i po co? Nie panował nad sobą, gdy bezwiednie przesunął nosem wzdłuż linii żuchwy, aby finalnie zagłębić się w jej szyi, wcale nie tak dyskretnie zaciągając się zapachem kobiecego ciała. Pachniała deszczem, który złapał ich niegdyś na szkolnych błoniach. Musiał się uspokoić, nim posunie się za daleko.
– Będziesz moim końcem – wyszeptał do jej gładkiej skóry, zdradzając swoją największą obawę i zwiastując samemu sobie zgubę. Marzył przecież, aby była częścią jego świata, elementem jego codzienności. To było niemożliwe, wiedział przecież. Docisnął usta do jej szyi, niby spokojnie, jakby chcąc się upewnić, że dalej ma ją przy sobie. Znów poczuł desperację, uświadomił sobie prawdę o przemijaniu. Zaczął składać na szyi kolejne, coraz to bardziej niecierpliwe i spragnione pocałunki, zbyt łatwo zapominając o swoim postanowieniu uspokojeniu własnych emocji, które nigdy nie były mu dobrym doradcą. Ważniejsze było to, aby się nią nacieszyć, póki może bezkarnie jej dotykać. Smakował jej skóry, powoli wspinając się, żeby wrócić do jej ust.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jako nastolatka odznaczała się sporą dozą arogancji, wynikającą głównie z nadmiernej pewności siebie w wielu dziedzinach – była otwarta, przyjacielska i towarzyska, dlatego zazwyczaj nie mogła odgonić się od znajomych i nigdy nie narzekała na powodzenie, choć w latach szkolnych niespecjalnie zwracała na takowe uwagę. Schlebiało jej, gdy chłopcy z roku wyżej próbowali zaprosić ją na kremowe piwo do Hogsmeade, ale żadnej z tych propozycji nie traktowała serio, skupiona bardziej na obmyślaniu taktyki na nadchodzący mecz, niż na planowaniu randek. Nigdy nie udawała kogoś, kim nie była, a jej relacje zawsze były szczere, a ta z Alphardem dodatkowo naprawdę niezwykła. Do tego stopnia, że Jessa nie zorientowała się we własnych uczuciach i gdy wreszcie one do niej dotarły, było już za późno. Musiała podjąć decyzję i wybrała siebie ponad mrzonki o tym, co by było, gdyby. Jeszcze kilkanaście minut temu przepraszała za efekty swojego tchórzliwego postępowania, dlatego wynosząc naukę z doświadczeń postanowiła tym razem nie stawiać na siebie. Choć miała już najważniejszą osobę w swoim życiu, Alphard nadzwyczaj łatwo stawał właśnie w hierarchii całkiem niedaleko Amosa.
Chociaż niczego nie wiedziała na pewno, wiele rzeczy mogła podejrzewać, lecz nastrój chwili nie pozwolił jej myśleć o całującym ją czarodzieju inaczej, niż jako o duszy do uratowania. Altruistycznie i bardzo naiwnie dopuszczała do siebie myśli o rozmowach, które będą mieli szansę jeszcze przeprowadzić, o argumentach, które będzie mogła wytoczyć i gorących wymianach zdań, mogących mieć niezwykle przyjemne zakończenie. Pragnienie zasłoniło zdrowy rozsądek, chciała widzieć przyszłość w jasnych brawach, niezależnie od tego, jaka by ona nie była. Nie przyjmowała do wiadomości, że to rzeczywiście może być ich ostatnie spotkanie, nie po tym, do czego właśnie między nimi dochodziło.
Przyciągnął ją do siebie stanowczo i w mgnieniu oka to on był górą, a ona o dziwo nie zamierzała z nim o to walczyć. Samolubnie pragnęła już tylko jego pocałunków, dotyku jego dłoni i urywanych oddechów, jakimi wzajemnie się obdarzali. Z całą swoją zapalczywością nie zamierzała pozostać bierna, oddawała mu każdy pocałunek ze zdwojoną siłą; naparła na mężczyznę swoim ciałem, popychając go w stronę pnia drzewa, o który mógł się oprzeć – nie było odwrotu, teraz był już tylko na jej łasce. A może było właśnie odwrotnie?
Wyrwał swoje imię z jej ust, gdy tylko jego znalazły się na pokrytej piegami skórze szyi. Pomieszanie szeptu z jękiem było czymś, nad czym nie mogła zapanować i po prawdzie wcale nie chciała. Zbyt długo już odmawiała sobie wszelkich przyjemności, by teraz nie czerpać z nich garściami – w odpowiedzi na gest Alpharda odchyliła lekko głowę, by miał lepszy dostęp do tych niewielu nieosłoniętych zakamarków jej ciała, które mógł zwiedzić przy pomocy swoich warg. Błogość odebrała jej odrobinę stanowczości, nie wiedziała, gdzie powinna podziać ręce, bo chciała eksplorować nimi całą męską sylwetkę, która się przed nią znajdowała. Oddychała już ciężej, a serce biło w nieznanym tempie.
Będziesz moim końcem.
Wydała z siebie kolejne westchnienie, zanim czara goryczy nie przelała się na dobre. W zakamarkach świadomości Jessy pojawiła się desperacja – w tej chwili była gotowa sprzeniewierzyć się samej sobie i wszystkiemu, co składało się na jej godność i błagać go o następne spotkanie. Chciała zaproponować mu kolejną schadzkę, a oczyma wyobraźni widziała ich wspinających się do jaskini w Hogsmeade, którą zawsze chcieli przecież zwiedzić, ale nie mieli okazji. Marzyła o tym, by zaprosić go wreszcie do swojego domu i oprowadzić po owocowym sadzie. Chciała siedzieć obok niego na każdym meczu Quidditcha, na jaki tylko zdobyłaby bilety. Ukrywać ich relację przed całym światem, bo przecież już raz im się to udało. Zawalczyć o swoje szczęście, zamiast znowu uciekać. Postawić wszystko na jedną kartę. Zamiast tego całowała go tak zachłannie, by zapomnieć, że nie wolno jej było zrobić żadnej z tych rzeczy.
Chaos panujący w jej głowie nie sprzyjał skoordynowaniu pragnień i ruchów; czuła namiętność między nimi, a jednocześnie przestraszyła się własnych myśli. Ponownie ujęła twarz Alpharda w dłonie, na kilka sekund odnajdując jego spojrzenie – nie umiała znaleźć słów, którymi mogłaby wyrazić wszystko, co teraz czuła, ale podświadomie wiedziała już, że on to zrozumie. Rozpoczęła składanie pocałunków na obu jego policzkach, czole, ustach, żuchwie i wszędzie, gdzie dosięgnęła ustami. Wargi zaczęły drżeć jej niebezpiecznie, a oczy zaszkliły się zdradziecko, schowała więc twarz przy męskim obojczyku, rękami obejmując plecy czarodzieja; palce zacisnęła na jego szacie, nie wyobrażając sobie, że niebawem będzie musiała je puścić.
- Pamiętaj mnie – wyszeptała niemalże błagalnie, nie radząc sobie z nagłym przypływem własnych uczuć.
Pomiędzy tym, co dobre a niewłaściwe, kryło się coś jeszcze, co bardzo pragnęła mu powiedzieć. Nie zamierzała być końcem, chciała być nowym początkiem. Ale znowu zabrakło jej odwagi, by wyznać mu prawdę.
Chociaż niczego nie wiedziała na pewno, wiele rzeczy mogła podejrzewać, lecz nastrój chwili nie pozwolił jej myśleć o całującym ją czarodzieju inaczej, niż jako o duszy do uratowania. Altruistycznie i bardzo naiwnie dopuszczała do siebie myśli o rozmowach, które będą mieli szansę jeszcze przeprowadzić, o argumentach, które będzie mogła wytoczyć i gorących wymianach zdań, mogących mieć niezwykle przyjemne zakończenie. Pragnienie zasłoniło zdrowy rozsądek, chciała widzieć przyszłość w jasnych brawach, niezależnie od tego, jaka by ona nie była. Nie przyjmowała do wiadomości, że to rzeczywiście może być ich ostatnie spotkanie, nie po tym, do czego właśnie między nimi dochodziło.
Przyciągnął ją do siebie stanowczo i w mgnieniu oka to on był górą, a ona o dziwo nie zamierzała z nim o to walczyć. Samolubnie pragnęła już tylko jego pocałunków, dotyku jego dłoni i urywanych oddechów, jakimi wzajemnie się obdarzali. Z całą swoją zapalczywością nie zamierzała pozostać bierna, oddawała mu każdy pocałunek ze zdwojoną siłą; naparła na mężczyznę swoim ciałem, popychając go w stronę pnia drzewa, o który mógł się oprzeć – nie było odwrotu, teraz był już tylko na jej łasce. A może było właśnie odwrotnie?
Wyrwał swoje imię z jej ust, gdy tylko jego znalazły się na pokrytej piegami skórze szyi. Pomieszanie szeptu z jękiem było czymś, nad czym nie mogła zapanować i po prawdzie wcale nie chciała. Zbyt długo już odmawiała sobie wszelkich przyjemności, by teraz nie czerpać z nich garściami – w odpowiedzi na gest Alpharda odchyliła lekko głowę, by miał lepszy dostęp do tych niewielu nieosłoniętych zakamarków jej ciała, które mógł zwiedzić przy pomocy swoich warg. Błogość odebrała jej odrobinę stanowczości, nie wiedziała, gdzie powinna podziać ręce, bo chciała eksplorować nimi całą męską sylwetkę, która się przed nią znajdowała. Oddychała już ciężej, a serce biło w nieznanym tempie.
Będziesz moim końcem.
Wydała z siebie kolejne westchnienie, zanim czara goryczy nie przelała się na dobre. W zakamarkach świadomości Jessy pojawiła się desperacja – w tej chwili była gotowa sprzeniewierzyć się samej sobie i wszystkiemu, co składało się na jej godność i błagać go o następne spotkanie. Chciała zaproponować mu kolejną schadzkę, a oczyma wyobraźni widziała ich wspinających się do jaskini w Hogsmeade, którą zawsze chcieli przecież zwiedzić, ale nie mieli okazji. Marzyła o tym, by zaprosić go wreszcie do swojego domu i oprowadzić po owocowym sadzie. Chciała siedzieć obok niego na każdym meczu Quidditcha, na jaki tylko zdobyłaby bilety. Ukrywać ich relację przed całym światem, bo przecież już raz im się to udało. Zawalczyć o swoje szczęście, zamiast znowu uciekać. Postawić wszystko na jedną kartę. Zamiast tego całowała go tak zachłannie, by zapomnieć, że nie wolno jej było zrobić żadnej z tych rzeczy.
Chaos panujący w jej głowie nie sprzyjał skoordynowaniu pragnień i ruchów; czuła namiętność między nimi, a jednocześnie przestraszyła się własnych myśli. Ponownie ujęła twarz Alpharda w dłonie, na kilka sekund odnajdując jego spojrzenie – nie umiała znaleźć słów, którymi mogłaby wyrazić wszystko, co teraz czuła, ale podświadomie wiedziała już, że on to zrozumie. Rozpoczęła składanie pocałunków na obu jego policzkach, czole, ustach, żuchwie i wszędzie, gdzie dosięgnęła ustami. Wargi zaczęły drżeć jej niebezpiecznie, a oczy zaszkliły się zdradziecko, schowała więc twarz przy męskim obojczyku, rękami obejmując plecy czarodzieja; palce zacisnęła na jego szacie, nie wyobrażając sobie, że niebawem będzie musiała je puścić.
- Pamiętaj mnie – wyszeptała niemalże błagalnie, nie radząc sobie z nagłym przypływem własnych uczuć.
Pomiędzy tym, co dobre a niewłaściwe, kryło się coś jeszcze, co bardzo pragnęła mu powiedzieć. Nie zamierzała być końcem, chciała być nowym początkiem. Ale znowu zabrakło jej odwagi, by wyznać mu prawdę.
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
Przez jej pchnięcie musiał przylgnąć plecami do pnia drzewa, jednak to nie mogło go powstrzymać od dalszego wielbienia jej osoby. Skupiony na cielesnej powłoce na chwilę zapominał o skrytej wewnątrz duszy. Była tak blisko, że to aż otumaniało. Wygłodniałe pocałunki sprawiły, że zaszumiało mu w głowie, jakby upojony był tym nagłym i niespodziewanym szczęściem. W najśmielszych snach nie przypuszczał, że jeszcze będzie miał szansę jej dotknąć i to w taki sposób, jak właśnie czynił. Silny dreszcz przeszedł wzdłuż jego kręgosłupa, kiedy wypowiedziała jego imię. Chwilę później wydobył z siebie gardłowy pomruk pełen aprobaty, bo poddańczo odchyliła dla niego szyję, dając mu przyzwolenie na więcej. Byłby głupcem, gdyby nie skorzystał, nieprawdaż?
Wciąż trudno mu było uwierzyć w realność tej chwili. Bliskość między nimi nie miała prawa się wydarzyć. Nie powinien tak desperacko obejmować jej ciała, rozpaczliwie smakować kolejnych fragmentów odsłoniętej skóry, wsuwać zaborczo palców w płomienne włosy. Jednak zapach jej ciepłego ciała całkowicie go oszołamiał, pozbawiał zdrowego rozsądku. Tak łatwo przyszło im rozbudzić w sobie ten pożar. Połączyła ich ognista pasja, której wydźwięk zmieniał się z każdą chwilą. Rosnącą namiętność w którymś momencie przerodziła się w tak bardzo głęboki żal nad jakże beznadziejnym położeniem, w jakim się znaleźli. Ponieważ nie mogli już się cofnąć, ale nie mieli też prawa ruszyć dalej. Marzył o tym, aby zagarnąć jej ciało tylko dla siebie, jednak nie pozwolił swym dłoniom na to, aby zakradły się pod materiał ubrań. Gdyby ją posiadł na tej polanie, gdyby tylko mógł, nie zdołałby już nigdy wyrwać się z więzów, jakimi to obciążone było jego serce.
Zatrzymała go w jego powrotnej wędrówce do jej ust. Wszystko po to, aby spojrzeć na niego z uczucie. Kochała go prawdziwie i to uczucie wciąż nie wygasło, pomimo upływu czasu i wszystkich napotkanych przez te lata trudności. W oczach, gdzie szarość mieszała się z zielenią, odnajdywał jeszcze czułość, tęsknotę, żal, desperację. Mieszanka tych emocji musiała być obecna i w jego ciemnych oczach, bo wszystko to czuł, dzielił to wszystko z nią w tej chwili. Również nie potrafił nic powiedzieć, chciał być jak najdłużej przez nią całowany po twarzy, nieporadnie próbując oddawać te pocałunki, kiedy trafiała w jego usta. I mógłby trwać tak w nieskończoność, gdyby nie coraz bardziej wyczuwalne drżenie kobiecych warg. Zrozumiał w jednej chwili jak wielki ciężar przez ten jeden dzień będą musieli nieść we dwoje, choć każde z osobna.
Jakimi słowami mógł odpowiedzieć na jej rozpaczliwą prośbę? Znał ich tak wiele i to w różnych językach, a jednak nie potrafił pośród nich odnaleźć tych odpowiednich. Takich prawdopodobnie nawet nie było, bo żadne słowa nie oddadzą prawdziwych uczuć, które w tej chwili rozrywały jego duszę na strzępy. Kiedy próbowali je uporządkować, znów się w nich pogubili. Przywołali stare uczucia i rozbudzili na nowo, dodając im jeszcze bardziej namiętnego wyrazu. Dlaczego to sobie zrobili? Wszystko nagle stało się jeszcze trudniejsze. A teraz smutek rozdzierał jeszcze ich serca. Już nie mógł udawać, że to tylko dawne zauroczenie, które niepotrzebnie odgrzebał z odmętów przeszłości. Gładził ostrożnie jej włosy, wtulając w siebie z czułością. Czy to źle, że chciał otoczyć ją swą troską?
– Nie chcę patrzeć jak odchodzisz – wyznał cicho, niezbyt panując nad drżeniem własnego głosu. Czuł się tak bardzo słaby, gdy myślał o chwili, w której przyjdzie im się rozstać. To musiało być ich pożegnanie. Ale pożegnania były przecież najgorsze. Nie zniesie widoku oddalającej się od niego Jessy. Nie chce, aby taki właśnie widok był ostatnim wspomnieniem o niej. Lecz czy sam byłby w stanie odejść z polany pierwszy?
Kiedy przyjdzie im się spotkać ponownie, gdzieś całkowitym przypadkiem, powinni przejść obok siebie obojętnie. Wydawało się to najrozsądniejszym rozwiązaniem, ale zarazem tak bardzo nienaturalnym, że aż nierealnym. Jak miałby odwrócić od niej spojrzenie? Jak powstrzymać się od tego, aby się za nią nie obejrzeć z tęsknotą, której i tak nie będzie mógł jawnie pokazać w obawie przed całym światem?
Starał się o tym nie myśleć. W tej chwili pragnął ukołysać ją w swych ramionach, pragnąc oddalić ból i łzy. Chciał zachować w głowie obraz jej szczęśliwego uśmiechu. – Możemy razem zasnąć – zaproponował szeptem, nie zwalniając jej z uścisku nawet na ułamek sekundy. – Żadne z nas nie musiałoby patrzeć, jak drugie odchodzi – chciał pozostać z nią dłużej pod tym drzewem, w ciasnym uścisku, pamiętać te piękne chwile, nie zabarwiając ich czarną kroplą goryczy z racji rozstania. Mógłby wówczas myśleć o tym spotkaniu, jak o najwspanialszym śnie. Chciał tego dla niej i dla siebie.
A jednak nie potrafił zamknąć oczu, pragnąć przyglądać się jej jak najdłużej. To musiał być ostatni dzień dla wszystkich jego wątpliwości. Stało się jednak tak jak zamarzył. Sen zmorzył ich w końcu, a kiedy przebudził się w pełni, jej już nie było. Ciepło drugiego ciała przy jego własnym zniknęło.
| z tematu x 2
Wciąż trudno mu było uwierzyć w realność tej chwili. Bliskość między nimi nie miała prawa się wydarzyć. Nie powinien tak desperacko obejmować jej ciała, rozpaczliwie smakować kolejnych fragmentów odsłoniętej skóry, wsuwać zaborczo palców w płomienne włosy. Jednak zapach jej ciepłego ciała całkowicie go oszołamiał, pozbawiał zdrowego rozsądku. Tak łatwo przyszło im rozbudzić w sobie ten pożar. Połączyła ich ognista pasja, której wydźwięk zmieniał się z każdą chwilą. Rosnącą namiętność w którymś momencie przerodziła się w tak bardzo głęboki żal nad jakże beznadziejnym położeniem, w jakim się znaleźli. Ponieważ nie mogli już się cofnąć, ale nie mieli też prawa ruszyć dalej. Marzył o tym, aby zagarnąć jej ciało tylko dla siebie, jednak nie pozwolił swym dłoniom na to, aby zakradły się pod materiał ubrań. Gdyby ją posiadł na tej polanie, gdyby tylko mógł, nie zdołałby już nigdy wyrwać się z więzów, jakimi to obciążone było jego serce.
Zatrzymała go w jego powrotnej wędrówce do jej ust. Wszystko po to, aby spojrzeć na niego z uczucie. Kochała go prawdziwie i to uczucie wciąż nie wygasło, pomimo upływu czasu i wszystkich napotkanych przez te lata trudności. W oczach, gdzie szarość mieszała się z zielenią, odnajdywał jeszcze czułość, tęsknotę, żal, desperację. Mieszanka tych emocji musiała być obecna i w jego ciemnych oczach, bo wszystko to czuł, dzielił to wszystko z nią w tej chwili. Również nie potrafił nic powiedzieć, chciał być jak najdłużej przez nią całowany po twarzy, nieporadnie próbując oddawać te pocałunki, kiedy trafiała w jego usta. I mógłby trwać tak w nieskończoność, gdyby nie coraz bardziej wyczuwalne drżenie kobiecych warg. Zrozumiał w jednej chwili jak wielki ciężar przez ten jeden dzień będą musieli nieść we dwoje, choć każde z osobna.
Jakimi słowami mógł odpowiedzieć na jej rozpaczliwą prośbę? Znał ich tak wiele i to w różnych językach, a jednak nie potrafił pośród nich odnaleźć tych odpowiednich. Takich prawdopodobnie nawet nie było, bo żadne słowa nie oddadzą prawdziwych uczuć, które w tej chwili rozrywały jego duszę na strzępy. Kiedy próbowali je uporządkować, znów się w nich pogubili. Przywołali stare uczucia i rozbudzili na nowo, dodając im jeszcze bardziej namiętnego wyrazu. Dlaczego to sobie zrobili? Wszystko nagle stało się jeszcze trudniejsze. A teraz smutek rozdzierał jeszcze ich serca. Już nie mógł udawać, że to tylko dawne zauroczenie, które niepotrzebnie odgrzebał z odmętów przeszłości. Gładził ostrożnie jej włosy, wtulając w siebie z czułością. Czy to źle, że chciał otoczyć ją swą troską?
– Nie chcę patrzeć jak odchodzisz – wyznał cicho, niezbyt panując nad drżeniem własnego głosu. Czuł się tak bardzo słaby, gdy myślał o chwili, w której przyjdzie im się rozstać. To musiało być ich pożegnanie. Ale pożegnania były przecież najgorsze. Nie zniesie widoku oddalającej się od niego Jessy. Nie chce, aby taki właśnie widok był ostatnim wspomnieniem o niej. Lecz czy sam byłby w stanie odejść z polany pierwszy?
Kiedy przyjdzie im się spotkać ponownie, gdzieś całkowitym przypadkiem, powinni przejść obok siebie obojętnie. Wydawało się to najrozsądniejszym rozwiązaniem, ale zarazem tak bardzo nienaturalnym, że aż nierealnym. Jak miałby odwrócić od niej spojrzenie? Jak powstrzymać się od tego, aby się za nią nie obejrzeć z tęsknotą, której i tak nie będzie mógł jawnie pokazać w obawie przed całym światem?
Starał się o tym nie myśleć. W tej chwili pragnął ukołysać ją w swych ramionach, pragnąc oddalić ból i łzy. Chciał zachować w głowie obraz jej szczęśliwego uśmiechu. – Możemy razem zasnąć – zaproponował szeptem, nie zwalniając jej z uścisku nawet na ułamek sekundy. – Żadne z nas nie musiałoby patrzeć, jak drugie odchodzi – chciał pozostać z nią dłużej pod tym drzewem, w ciasnym uścisku, pamiętać te piękne chwile, nie zabarwiając ich czarną kroplą goryczy z racji rozstania. Mógłby wówczas myśleć o tym spotkaniu, jak o najwspanialszym śnie. Chciał tego dla niej i dla siebie.
A jednak nie potrafił zamknąć oczu, pragnąć przyglądać się jej jak najdłużej. To musiał być ostatni dzień dla wszystkich jego wątpliwości. Stało się jednak tak jak zamarzył. Sen zmorzył ich w końcu, a kiedy przebudził się w pełni, jej już nie było. Ciepło drugiego ciała przy jego własnym zniknęło.
| z tematu x 2
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Oryginalna, szyta na zamówienie przez jamajskie krawcowe, sukienka mieniła się wyrazistymi barwami dalekiego kraju pod rozpiętymi połami wiosennego płaszczyka, podrygując w takt z burzą nieujarzmionych sprężynek, gdy czarownica pokonywała następne leśne wyboje. Chociaż damom przysługiwało prawo do subtelnego spóźnienia, lady Shacklebolt rzadko kiedy je wykorzystywała, szanując zarówno swój czas, jak i drugiej osoby, tym bardziej przyszłego narzeczonego, z którym się miała tutaj spotkać tego nieco pochmurnego popołudnia. Dobór miejsca nie pozostawał przypadkowy, bowiem to irlandzka czerwona polana była jednym z ulubieńszych miejsc Safii niezmiennie od wielu lat. To tutaj odnajdywała ukojenie dla zszarganych myśli i nerwów, medytowała, podczas spacerów pomiędzy usianą rubinowym kolorem roślinnością i to właśnie tę okolicę uznawała za na tyle wartościową, by móc się nią pochwalić w podzięce za pokazanie jej przepięknej, gwieździstej komnaty na obrzeżach Londynu. Miała cichą nadzieję, że Zachary choćby w małym stopniu podzieli jej entuzjazm i że nie okaże się tym lordem, który niespecjalnie przepadał za pieszymi spacerami po lasach, czy parkach, te poświęcając na rzecz zakurzonych, trącących przepychem, eleganckich pomieszczeń.
Kiedy czarownica dostrzegła, że jej wskazówki okazały się jasne a lord Shafiq dotarł bezproblemowo w wyznaczone miejsce, pokonała dzielącą ich odległość miękkim, posuwistym krokiem, jak gdyby wystające z ziemi problematyczne patyki, kamienie i korzenie dla niej nie istniały.
– Lordzie Shafiq – przywitała się, dygając lekko. Chociaż ich pierwsze spotkanie było pozbawionej całej oficjalnej otoczki, która ją – krótko mówiąc – nieco męczyła, równowaga w naturze i równie szybkie sprowadzenie z powrotem na ziemię nastąpiło wraz z niedawno wymienioną z lordem korespondencją. Ku swojemu zdziwieniu, doszła niechętnie do wniosku, że najwidoczniej zbyt entuzjastycznie potraktowała jego postać i tylko ciemność wzbudziła w lordzie chęć ukazania kawałka prawdziwej twarzy, i dzięki temu nie zamierzała tym razem odchodzić od przyjętego elementarza dobrych manier. Widać nie czuł się z tym w porządku, a to, chcąc czy nie, na jej barkach spoczywała w dalszym ciągu konieczność zaprezentowania się z jak najlepszej strony, by nie odtrącił nagle proponowanego sojuszu. A przynajmniej takie poczucie wzbudzało w niej święte trio złożone z rodziców i podstarzałego nestora, mąciciela wszechczasów.
– Mam nadzieję, że nie oderwałam cię od istotniejszych obowiązków, sir – dodała z uprzejmym uśmiechem, jednak w głębi duszy egoistyczna pobudka podpowiadała, że jako przyszła żona, chyba mogła czasami wymagać od niego odrobiny uwagi. Zwłaszcza teraz, gdy w niedalekiej przyszłości czekało ich przyjęcie zaręczynowe a tak naprawdę nie wiedziała nic o człowieku, któremu sprzedano jej cenną rękę. – Przejdźmy się, proszę, niedaleko stąd znajduje się miejsce, które chciałam lordowi pokazać – ruszyła wraz z Zacharym spacerowym krokiem wprost przed siebie, ignorując wyraźnie obecność służek stąpających w odpowiedniej odległości za nimi. Poza tym, że miały pełnić rolę przyzwoitek i jedynie od czasu do czasu sprawdzić, czy nie robili – nie daj Merlinie – nic nieodpowiedniego, wykazała się niezwykłą dobrodusznością pozwalając im zaczerpnąć odrobiny odpoczynku pośród natury, twierdząc, że niczego od nich nie będzie potrzebowała w tym dniu. Zwłaszcza po wczorajszych rewelacjach z lordem Lestrange w roli głównej.
goddesses don't speak in whispers;
they scream.
Miejsce, w którym umówiony był z Safiyą było mu absolutnie nieznane, choć znajdowało się wyjątkowo blisko od Wyspy Man. Wiedziony wskazówkami zawartymi w liście spędził sporo czasu nad magiczną mapą Wysp Brytyjskich, aby odnaleźć wspomnianą lokalizację. Zgubienie się nie było tym, czego potrzebował, szczególnie w chwilach zaczytywania się w gromadzonych dopiero co ekonomicznych księgach. Przygotowania do spotkania całkowicie niezwiązanego z tym, na które się wybrał, musiały trwać niezależnie od wyjątkowo nieudolnych zalotów.
Listownie umawiane schadzki z lady Shacklebolt były właśnie niczym innym jak zalotami. Wprawdzie nie oczekiwał niczego innego niż aprobaty, skoro umowa została zawarta podczas pamiętnego szczytu w Stonehenge, to poświęcił dość czasu na to, aby wszystko przebiegło we właściwy sposób. Nie wiedział jeszcze, w jaki sposób miał obdarować przyszłą żonę; nie chciał uchybić jej godności. Docenienie damy mającej zostać faworytą w oczach Zachary'ego było procederem szczególnej uwagi. Wszystko miało być doskonałe, nieskazitelnie perfekcyjne – mimo absolutnej świadomości o braku wiedzy w tym, jak winien z nią postępować. Istotnie potrzebował czasu na to, by tego wszystkiego nauczyć się, raz jeszcze spojrzeć na obrane ścieżki życia, znaleźć miejsce na nowe, przewalutować dotychczasowe priorytety. Ogrom tego powoli przytłaczał go i nie miał pojęcia, jak miał sobie z tym poradzić. Poruszał się niemal po omacku, nie mając w swym otoczeniu nikogo, kogo mógłby poradzić się w tak subtelnych sprawach. Wiedział jedno – odmowa nie miała mieć miejsca.
Nie wiedząc, czego oczekiwać po czerwonej polanie, ani nie mając wiedzy o charakterze spotkania, zdecydował postawić się na dość skromną we własnej opinii elegancję. Granat tak ciemny, iż mógłby uchodzić za czerń stanowił wyraz spodni oraz długiej kurty sięgającej kolan o nieco luźniejszych rękawach niż skryta pod nią koszula. Zrezygnował z abai, wierząc, że dzisiejszy dzień nie zaskoczy go brzydką pogodą. Pozostawił jedynie szal z cienkiego, zwiewnego materiału w rodowej zieloni. Wszystko obszyte złotymi nićmi, pozbawione wzorów wyrażających rodową zażyłość. Ta pozostawała skryta w pierścieniach i sygnetach na palcach, w bransoletach dzwoniących cicho o siebie, gdy przemierzał pierwsze kroki po polanie skąpanej w tylu odcieniach czerwieni, iż nie potrafił wypchnąć z myśli porównania łąki do morza krwi. Udało mu się to dopiero w chwili ujrzenia lady Shacklebolt zmierzającej ku niemu. Uprzejmie skinął głową w ramach powitania. — Lady Shacklebolt — wymsknęło się cicho z jego ust, tonem nieco zbyt sztywnym, całkowicie odmiennym od tego, którym posługiwał się na tarasie wieży. Przestrzeganie zasad było jednak dla niego wyjątkowo ważne i nie mógł pozwolić sobie na odejście od nich, jak zrobił to ostatnim razem.
— Nie, skądże — odparł uprzejmie. — Jak obiecałem w liście, cały mój dzisiejszy czas jest do twojej dyspozycji, Safiyo. — Dodał, powołując się tak na korespondencję jak i własne poczucie honoru. Jasnym spojrzeniem zlustrował krótko jej sylwetkę, nieco dłużej spoglądając na włosy skręcone w spirale. Zastanawiał się, jak taki twór był możliwy do osiągnięcia. Nigdy wcześniej, nawet w Egipcie, nie spotkał osoby, która posiadałaby tak charakterystyczne włosy, co tylko utwierdzało go z wolna w przekonaniu, iż była to jedna z dziedzicznych cech Shackleboltów. Prócz ciemnej skóry, ciemniejszej niż jego własna, przykrytej mnogością barw jej stroju, starał się dojrzeć w niej coś szczególnego; coś, co opisałoby tylko ją. Jeszcze nie wiedział, jakie sformułowanie byłoby dobre – wstrzymał się więc z podjęciem decyzji, jak finalnie ujarzmić Safiyę we własnych myślach.
— Prowadź, proszę — zgodził się, w zasadzie nie wiedząc, czy pozwalanie damie na prowadzenie tak w rozmowie jak i spacerze było czymś, co powinien robić. Mimo wszystko odczuwał swego rodzaju zagubienie w wielu rzeczach powiązanych tylko i wyłącznie z nią, i to tylko dlatego, że została zapisana mu jako jego przyszła żona. Lekko poruszył barkami, próbując odegnać zbierający się gdzieś w głębi stres. Nie potrzebował go; jedynym, czego pragnął, była chwila prawdziwego odpoczynku z dala od zgiełku, krótka rozmowa przecięta krokami stawianymi na polanie opustoszałej z ludzkiej obecności. Służek w roli przyzwoitek taktownie nie zauważał – były powietrzem niewidocznym w całej tej scenerii.
Listownie umawiane schadzki z lady Shacklebolt były właśnie niczym innym jak zalotami. Wprawdzie nie oczekiwał niczego innego niż aprobaty, skoro umowa została zawarta podczas pamiętnego szczytu w Stonehenge, to poświęcił dość czasu na to, aby wszystko przebiegło we właściwy sposób. Nie wiedział jeszcze, w jaki sposób miał obdarować przyszłą żonę; nie chciał uchybić jej godności. Docenienie damy mającej zostać faworytą w oczach Zachary'ego było procederem szczególnej uwagi. Wszystko miało być doskonałe, nieskazitelnie perfekcyjne – mimo absolutnej świadomości o braku wiedzy w tym, jak winien z nią postępować. Istotnie potrzebował czasu na to, by tego wszystkiego nauczyć się, raz jeszcze spojrzeć na obrane ścieżki życia, znaleźć miejsce na nowe, przewalutować dotychczasowe priorytety. Ogrom tego powoli przytłaczał go i nie miał pojęcia, jak miał sobie z tym poradzić. Poruszał się niemal po omacku, nie mając w swym otoczeniu nikogo, kogo mógłby poradzić się w tak subtelnych sprawach. Wiedział jedno – odmowa nie miała mieć miejsca.
Nie wiedząc, czego oczekiwać po czerwonej polanie, ani nie mając wiedzy o charakterze spotkania, zdecydował postawić się na dość skromną we własnej opinii elegancję. Granat tak ciemny, iż mógłby uchodzić za czerń stanowił wyraz spodni oraz długiej kurty sięgającej kolan o nieco luźniejszych rękawach niż skryta pod nią koszula. Zrezygnował z abai, wierząc, że dzisiejszy dzień nie zaskoczy go brzydką pogodą. Pozostawił jedynie szal z cienkiego, zwiewnego materiału w rodowej zieloni. Wszystko obszyte złotymi nićmi, pozbawione wzorów wyrażających rodową zażyłość. Ta pozostawała skryta w pierścieniach i sygnetach na palcach, w bransoletach dzwoniących cicho o siebie, gdy przemierzał pierwsze kroki po polanie skąpanej w tylu odcieniach czerwieni, iż nie potrafił wypchnąć z myśli porównania łąki do morza krwi. Udało mu się to dopiero w chwili ujrzenia lady Shacklebolt zmierzającej ku niemu. Uprzejmie skinął głową w ramach powitania. — Lady Shacklebolt — wymsknęło się cicho z jego ust, tonem nieco zbyt sztywnym, całkowicie odmiennym od tego, którym posługiwał się na tarasie wieży. Przestrzeganie zasad było jednak dla niego wyjątkowo ważne i nie mógł pozwolić sobie na odejście od nich, jak zrobił to ostatnim razem.
— Nie, skądże — odparł uprzejmie. — Jak obiecałem w liście, cały mój dzisiejszy czas jest do twojej dyspozycji, Safiyo. — Dodał, powołując się tak na korespondencję jak i własne poczucie honoru. Jasnym spojrzeniem zlustrował krótko jej sylwetkę, nieco dłużej spoglądając na włosy skręcone w spirale. Zastanawiał się, jak taki twór był możliwy do osiągnięcia. Nigdy wcześniej, nawet w Egipcie, nie spotkał osoby, która posiadałaby tak charakterystyczne włosy, co tylko utwierdzało go z wolna w przekonaniu, iż była to jedna z dziedzicznych cech Shackleboltów. Prócz ciemnej skóry, ciemniejszej niż jego własna, przykrytej mnogością barw jej stroju, starał się dojrzeć w niej coś szczególnego; coś, co opisałoby tylko ją. Jeszcze nie wiedział, jakie sformułowanie byłoby dobre – wstrzymał się więc z podjęciem decyzji, jak finalnie ujarzmić Safiyę we własnych myślach.
— Prowadź, proszę — zgodził się, w zasadzie nie wiedząc, czy pozwalanie damie na prowadzenie tak w rozmowie jak i spacerze było czymś, co powinien robić. Mimo wszystko odczuwał swego rodzaju zagubienie w wielu rzeczach powiązanych tylko i wyłącznie z nią, i to tylko dlatego, że została zapisana mu jako jego przyszła żona. Lekko poruszył barkami, próbując odegnać zbierający się gdzieś w głębi stres. Nie potrzebował go; jedynym, czego pragnął, była chwila prawdziwego odpoczynku z dala od zgiełku, krótka rozmowa przecięta krokami stawianymi na polanie opustoszałej z ludzkiej obecności. Służek w roli przyzwoitek taktownie nie zauważał – były powietrzem niewidocznym w całej tej scenerii.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Czerwona Polana
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia