Polana Świetlików
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Polana Świetlików
Na obrzeżach Londynu, pośrodku sosnowego lasku znajduje się polana z pozoru podobna do innych. Jednak żadna inna nie może pochwalić się tym, co ta. Przy bezwietrznej pogodzie, trochę wilgotnej (po deszczu), ciepłym wieczorem można trafić na prawdziwy spektakl wystawiany przez naturę. To właśnie to miejsce upodobały sobie świetliki, które letnią nocą latają nad polaną. To doprawdy zachwycający widok, każdy choć raz powinien być świadkiem lotu tych malutkich robaczków.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:17, w całości zmieniany 1 raz
Goście przybywali licznie na polanę i coraz trudniej było wyłowić pojedyncze twarze z napływającego na przemówienie tłumu. Ignotus dostrzegł Tristana, któremu skłonił głową z szacunkiem. Obok niego stała piękna jak kwitnąca róża żona, która przyciągała spojrzenia większości mijających ją mężczyzn i równie wielu kobiet. Na szczęście wokół ich dość pokaźnego kółka rodzinnego pojawiły się nowe osoby, które skutecznie odwracały uwagę starego Mulcibera. Jedną z nich był Cornelius wraz z żoną, których przywitał na tyle serdecznie, na ile pozwoliły okoliczności. Skłonił się pani Sallow przedstawiając się krótko, bez możliwości wymienienia dalszych grzeczności. Kątem oka jedynie dostrzegł kobietę witającą się z Arsentijm i Varią (Imogen), która jako jedyna dorównywała zachwycającą pięknością Evandrze Rosier. Wykorzystując, że wszyscy stali wystarczająco blisko siebie, także i przed nią skłonił się płytko, po raz kolejny tego dnia wypowiadając swoje imię i nazwisko. Z lekkim zaskoczeniem dotarło do niego, że słyszy głos Primrose, której nie dostrzegł wcześniej w tłumie, pomimo, jak mu się wydawało, uważnego przyglądania się pojawiającym się twarzom.
- Również mam taką nadzieję – spróbował odpowiedzieć z porównywalną gracją doskonale wiedząc, że jego próba skazana jest na porażkę. – Jak zawsze, to przyjemność móc się z tobą spotkać, lady Burke – miał nadzieję, że nawet jeśli nieco niezgrabnie, jego słowa brzmiały przynajmniej szczerze. Miał bowiem na myśli dokładnie to, co mówił. We wszystkich powitaniach, spotkaniach, wymienianych grzecznościach nie miał możliwości zastanowić się dokładnie nad wypowiadanymi słowami. Z każdą kolejną osobą podchodzącą do niego, czuł się coraz bardziej niepewnie i mniej komfortowo. Nigdy nie lubił tłumów, a lata spędzone w więzieniu odcisnęły na nim swoje piętno. Oduczył się ludzkiego towarzystwa, i nawet jeśli z czasem ponownie zaczął czerpać z niego przyjemność, przynajmniej w odniesieniu do niektórych osób, to wciąż czuł się nieswojo otoczony tyloma nieznajomymi. Ich głosy zdawały się odbijać gdzieś w jego głowie wprawiając go w zagubienie, z którego kilkukrotnie musiał się otrząsnąć. Odrobinę tęsknił za czasami kiedy nikt nie znał jego nazwiska, gdy mógł trzymać się na uboczu, z daleka od dużych grup, przyglądać się im w spokoju. Jeżeli to miała oznaczać nowa pozycja Ramseya, nie był pewien czy jest na to gotowy. Z chęcią dołączyłby do czającej się nieopodal Heather, której uśmiech dzisiejszego dnia nawet jeszcze bardziej przypominał mu jej matkę. I tym mocniej kusił czymś znajomym i bezpiecznym, w przeciwieństwie do całego zamieszania, w które sam tak dumnie wszedł.
Kiedy podszedł do nich Macnair, Ignotus wreszcie uśmiechnął się nieco szerzej, wyrywając się z zapętlających się nieprzyjemnie myśli, czując ulgę na widok znajomej twarzy.
- To ja jestem niedźwiedziem – odpowiedział w podobnym tonie, stukając swoją laskę w wyrzeźbioną, ryczącą paszczę. – Dobrze cię widzieć. I przyjmij oczywiście gratulacje, lordzie namiestniku – Ignotus skinął mu głową z szacunkiem, z czego tylko ostatni centymetr ukłonu pozostawał sarkastycznie teatralny. Nie było jednak czasu na dalsze wymiany zdań, bo po wypowiedzi Deirdre i tańcu dziewcząt, zaczęła się właściwa część święta. Jedna z tancerek, chyba nawet ta sama, która wręczyła mu wcześniej źdźbło zboża, odebrała od niego ciężką laskę, którą odłożyła poza kręgiem, a druga pociągnęła go bliżej, wsuwając w jego prawą dłoń rękę Heather[u]. Skinął jej głową, witając się z nią wreszcie. Odetchnął odrobinę, kiedy rozmowy się zakończyły, a tłum został ustawiony w kółeczku. Po jego drugiej stronie stała [u]Yelena, której obecność przyjął z ulgą, nie był do końca pewien czy zdołałby odnaleźć się pośród całkowicie obcych ludzi, nie w sytuacji, kiedy po raz pierwszy od tak dawna czuł się zupełnie wyjęty ze swojego elementu. Czujnie obserwował wiedźmę, kiedy ta stała przed do Yeleną i ścisnął mocniej jej dłoń, próbując dodać jej otuchy. Nie zdążył jednak nic do niej powiedzieć, bo kobieta podeszła do niego. Przygotował się na rysowanie symbolu na jego czole, ale dłonie wiedźmy zamiast nad jego brwi, podążyły na policzki, które wytargała jakby był szczeniaczkiem. Odsunął się instynktownie od jej palców zaskoczony i zniesmaczony, ale jej karcące spojrzenie i niechęć Ignotusa do psucia obchodów, kazały mu ponownie pochylić twarz. Jej mamrotanie pod nosem nie miało dla niego żadnego sensu, szczególnie gdy wyłapał z tego potoku słów piękny i młody. Nie był ani pierwszym, ani drugim, co kazało mu sądzić, że kobieta pewnie była szalona. Nagle puściła jego policzki i położyła dłoń na jego piersi, skąd natychmiast niemalże ją oderwała. Na jej spojrzenie odpowiedział własnym, patrząc jej prosto w oczy, bez słowa. Wreszcie jego czoło także naznaczyła olejem i podeszła do kolejnej ofiary, Ignotus śledził ją wzrokiem przez kilka podobnych spotkań, ale wreszcie stracił zainteresowanie. Miał jeszcze chwilę żeby przyjrzeć się wszystkim zgromadzonym i z niepokojem zauważył, że piękna nieznajoma stoi obok Arsentija. Szczerze liczył na to, że młody Mulciber zachowa wystarczającą trzeźwość umysłu, żeby nie dać sobie za bardzo namieszać w głowie. Ale z tej odległości i tak niewiele mógł zrobić. Niebawem wiedźma zakończyła swoje malunki na czołach i rozpoczęła się kolejna część święta. Z przyjemnością zamknął oczy wykorzystując tę chwilę na uspokojenie myśli. Kiedy przestały atakować go odgłosy i widoki, stało się to dużo łatwiejsze, po raz pierwszy odkąd wkroczył na polanę, wziął głębszy wdech i poczuł, że zaczyna się rozluźniać. Jego serce zaczynało bić w rytm bębnów, dudnić w piersi i tocząca się po polanie pieśń wypełniała go powoli. Ściskające jego ręce dłonie, nie pozwalały odpłynąć jego myślom za daleko, zakotwiczając go w rzeczywistości Festiwalu. Na mocniejsze ściśnięcie, odpowiedział własnym, delikatnym, uspokajającym. Jego głowa kołysała się pomału, zgodnie z brzmieniem muzyki.
k3
- Również mam taką nadzieję – spróbował odpowiedzieć z porównywalną gracją doskonale wiedząc, że jego próba skazana jest na porażkę. – Jak zawsze, to przyjemność móc się z tobą spotkać, lady Burke – miał nadzieję, że nawet jeśli nieco niezgrabnie, jego słowa brzmiały przynajmniej szczerze. Miał bowiem na myśli dokładnie to, co mówił. We wszystkich powitaniach, spotkaniach, wymienianych grzecznościach nie miał możliwości zastanowić się dokładnie nad wypowiadanymi słowami. Z każdą kolejną osobą podchodzącą do niego, czuł się coraz bardziej niepewnie i mniej komfortowo. Nigdy nie lubił tłumów, a lata spędzone w więzieniu odcisnęły na nim swoje piętno. Oduczył się ludzkiego towarzystwa, i nawet jeśli z czasem ponownie zaczął czerpać z niego przyjemność, przynajmniej w odniesieniu do niektórych osób, to wciąż czuł się nieswojo otoczony tyloma nieznajomymi. Ich głosy zdawały się odbijać gdzieś w jego głowie wprawiając go w zagubienie, z którego kilkukrotnie musiał się otrząsnąć. Odrobinę tęsknił za czasami kiedy nikt nie znał jego nazwiska, gdy mógł trzymać się na uboczu, z daleka od dużych grup, przyglądać się im w spokoju. Jeżeli to miała oznaczać nowa pozycja Ramseya, nie był pewien czy jest na to gotowy. Z chęcią dołączyłby do czającej się nieopodal Heather, której uśmiech dzisiejszego dnia nawet jeszcze bardziej przypominał mu jej matkę. I tym mocniej kusił czymś znajomym i bezpiecznym, w przeciwieństwie do całego zamieszania, w które sam tak dumnie wszedł.
Kiedy podszedł do nich Macnair, Ignotus wreszcie uśmiechnął się nieco szerzej, wyrywając się z zapętlających się nieprzyjemnie myśli, czując ulgę na widok znajomej twarzy.
- To ja jestem niedźwiedziem – odpowiedział w podobnym tonie, stukając swoją laskę w wyrzeźbioną, ryczącą paszczę. – Dobrze cię widzieć. I przyjmij oczywiście gratulacje, lordzie namiestniku – Ignotus skinął mu głową z szacunkiem, z czego tylko ostatni centymetr ukłonu pozostawał sarkastycznie teatralny. Nie było jednak czasu na dalsze wymiany zdań, bo po wypowiedzi Deirdre i tańcu dziewcząt, zaczęła się właściwa część święta. Jedna z tancerek, chyba nawet ta sama, która wręczyła mu wcześniej źdźbło zboża, odebrała od niego ciężką laskę, którą odłożyła poza kręgiem, a druga pociągnęła go bliżej, wsuwając w jego prawą dłoń rękę Heather[u]. Skinął jej głową, witając się z nią wreszcie. Odetchnął odrobinę, kiedy rozmowy się zakończyły, a tłum został ustawiony w kółeczku. Po jego drugiej stronie stała [u]Yelena, której obecność przyjął z ulgą, nie był do końca pewien czy zdołałby odnaleźć się pośród całkowicie obcych ludzi, nie w sytuacji, kiedy po raz pierwszy od tak dawna czuł się zupełnie wyjęty ze swojego elementu. Czujnie obserwował wiedźmę, kiedy ta stała przed do Yeleną i ścisnął mocniej jej dłoń, próbując dodać jej otuchy. Nie zdążył jednak nic do niej powiedzieć, bo kobieta podeszła do niego. Przygotował się na rysowanie symbolu na jego czole, ale dłonie wiedźmy zamiast nad jego brwi, podążyły na policzki, które wytargała jakby był szczeniaczkiem. Odsunął się instynktownie od jej palców zaskoczony i zniesmaczony, ale jej karcące spojrzenie i niechęć Ignotusa do psucia obchodów, kazały mu ponownie pochylić twarz. Jej mamrotanie pod nosem nie miało dla niego żadnego sensu, szczególnie gdy wyłapał z tego potoku słów piękny i młody. Nie był ani pierwszym, ani drugim, co kazało mu sądzić, że kobieta pewnie była szalona. Nagle puściła jego policzki i położyła dłoń na jego piersi, skąd natychmiast niemalże ją oderwała. Na jej spojrzenie odpowiedział własnym, patrząc jej prosto w oczy, bez słowa. Wreszcie jego czoło także naznaczyła olejem i podeszła do kolejnej ofiary, Ignotus śledził ją wzrokiem przez kilka podobnych spotkań, ale wreszcie stracił zainteresowanie. Miał jeszcze chwilę żeby przyjrzeć się wszystkim zgromadzonym i z niepokojem zauważył, że piękna nieznajoma stoi obok Arsentija. Szczerze liczył na to, że młody Mulciber zachowa wystarczającą trzeźwość umysłu, żeby nie dać sobie za bardzo namieszać w głowie. Ale z tej odległości i tak niewiele mógł zrobić. Niebawem wiedźma zakończyła swoje malunki na czołach i rozpoczęła się kolejna część święta. Z przyjemnością zamknął oczy wykorzystując tę chwilę na uspokojenie myśli. Kiedy przestały atakować go odgłosy i widoki, stało się to dużo łatwiejsze, po raz pierwszy odkąd wkroczył na polanę, wziął głębszy wdech i poczuł, że zaczyna się rozluźniać. Jego serce zaczynało bić w rytm bębnów, dudnić w piersi i tocząca się po polanie pieśń wypełniała go powoli. Ściskające jego ręce dłonie, nie pozwalały odpłynąć jego myślom za daleko, zakotwiczając go w rzeczywistości Festiwalu. Na mocniejsze ściśnięcie, odpowiedział własnym, delikatnym, uspokajającym. Jego głowa kołysała się pomału, zgodnie z brzmieniem muzyki.
k3
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Ignotus Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 74
'k100' : 74
– Postaram się więc – odpowiedział, na chwilę przestając zupełnie zwracać uwagę na mijanych czarodziejów, oraz na to, co działo się na powoli zapełniającej się polanie – mieć w zanadrzu coś wartego twoich myśli – dokończył po której pauzie, jeszcze na parę sekund zatrzymując spojrzenie na twarzy Melisande. Miał wrażenie, że tego dnia jaśniała bardziej niż zwykle, a może to migoczące w powietrzu świetliki odbijały się w jej oczach, wyciągając z tęczówek przyciągające wzrok iskry; zerkał w jej kierunku bezwiednie, może nieco częściej niż powinien, dumny, że to właśnie u jego boku kroczyła tego wieczoru.
Odwrócił się dopiero, kiedy i Melisande zaczęła rozglądać się pośród zgromadzonych; nim jeszcze zdążyliby się zatrzymać, po drugiej stronie okrągłego podwyższenia dostrzegł Tristana, odpowiedział więc milcząco na jego powitanie, krótki uśmiech posyłając promieniejącej jak zawsze Evandrze. Pytanie zawieszone w pachnącym kwiatami powietrzu sprawiło, że kąciki jego ust nie opadły, nie przytaknął jednak ani nie zaprzeczył, zamiast tego zwyczajnie odwzajemniając spojrzenie rzucone mu przez Melisande, z wyrazu jej twarzy z zadowoleniem wyczytując, że doskonale zrozumiała, co miał na myśli. – Wyprawę? – powtórzył po niej, unosząc brwi w zaintrygowaniu. Za trzy dni, po zmroku? W jego oczach zatańczyło pytanie, zamilkł w wyczekiwaniu, nie tyle prosząc, co oczekując, że powie mu więcej – ale pojawienie się Ramseya i pozostałych Mulciberów nie pozwoliło mu na uzyskanie odpowiedzi. Delikatne muśnięcie miękkich palców na wierzchu dłoni tylko zaostrzyło ciekawość, zaklął w myślach – nikt tak nie potrafił rozdrażnić go, jak ona. W jego odwracającym się spojrzeniu musiała dostrzec zniecierpliwienie, ulotne, znikające prędko, gdy znaleźli się w towarzystwie.
Po przywitaniu się z Cassandrą, wymienił krótkie powitania z Ignotusem i Arsentyim, nieco dłużej przyglądając się temu drugiemu; badawczy, dziwnie przenikliwy sposób, w jaki na niego popatrzył, bynajmniej mu nie umknął, zastanowił się przez moment, czy gdzieś już wcześniej mogli się spotkać – ale nie pochylił się mocniej nad tą kwestią, ustępując miejsca Melisande, która zdawała się odnajdywać doskonale. Obserwował ją przez chwilę, uśmiechając się nieświadomie, zaraz potem przypadkowo krzyżując spojrzenia z ciemnowłosą kobietą, która nie została mu przedstawiona – ale której imię wychwycił z padających pomiędzy Mulciberami słów: Heather. Zapamiętał je, kiwając jej głową z uprzejmością, kiedy zatrzymała się, by się z nimi przywitać; lekkie zmarszczenie brwi zwróciło jego uwagę przelotnie, ale czując czyjś uścisk na ramieniu, rzucił jej przepraszające spojrzenie, po czym odwrócił się, żeby wzrokiem odnaleźć Macnaira. Nie zdążył nawet się odezwać, nim dotarły do niego pierwsze słowa Śmierciożercy, sprawiając, że jego własne zamarły mu na sekundę na ustach; kącik warg drgnął mu w rozbawieniu, zreflektował się jednak szybko, przypominając sobie o obecności Melisande – oraz o oskarżeniach, którymi nie tak dawno rzuciła w jego kierunku. Wtrącenie Ramseya nie pomogło mu w wymyśleniu odpowiednio dyplomatycznej odpowiedzi, przewrócił mentalnie oczami – nie potrafiąc jednak tak do końca opanować lekkiej wesołości. Dawno nie był na tak… (nie)pamiętnym przyjęciu jak to w Wenus. – Żadna nie rzuciła mi się w oczy, ale może madame Mericourt będzie w stanie skierować cię we właściwe miejsce – zasugerował, wiedząc, że namiestniczka Londynu za moment miała rozpocząć przemowę. – Naturalnie – odpowiedział, obracając się ku Melisande. – Mój przyjaciel to Drew Macnair, namiestnik Suffolku – i człowiek, któremu zawdzięczam wyjście cało ze starcia z mugolskim wojskiem – wyjaśnił, nie pomijając długu, jaki tamtego dnia zaciągnął – ale też nie pozwalając, by echo walk rozbrzmiewało na polanie zbyt długo; dzisiejszy wieczór miał być świętem, wytchnieniem. – Drew, poznaj moją olśniewającą małżonkę, Melisande – powiedział, nie potrafiąc powstrzymać się przed zacytowaniem Macnaira, który zdążył już skomplementować jego żonę.
Jego uwagę odwróciło przybycie Mathieu; zachowanie kuzyna zdziwiło go nieco, gdy ten – po uściśnięciu dłoni Ramseyowi – wyminął ich, kiwając im jedynie głową, ale odpowiedział na gest, witając się milcząco również z towarzyszącą mu Corinne. Parę słów powitania wymienił też z Corneliusem i Valerie, mimo różnicy temperamentów lubił Sallowa – był mu też wdzięczny za pomoc, jakiej udzielił mu w Norfolku. Gdy Cassandra przywołała do nich Primrose, odwrócił się w jej stronę, jej także kiwając z szacunkiem głową. – Lady Burke – przywitał się, nie komentując jednak nieobecności Edgara, a jedynie w milczeniu przysłuchując się krótkiej wymianie zdań pomiędzy Primrose a Ramseyem.
Nim umilkła muzyka, zdążył jeszcze odwzajemnić uśmiech stojącej w oddaleniu Deirdre, a później rozproszyła go zbliżająca się do nich dziewczyna, która – uchwyciwszy dłonie Melisande – pociągnęła ją dalej, w stronę tworzącego się okręgu. Odprowadził ją spojrzeniem, krzyżując z nią tęczówki jeszcze na sekundę, a później z milczącym wyczekiwaniem obserwował to, co działo się na polanie. Gdy jedna z dziewcząt zatrzymała się tuż przed nim, widocznie niepewna, uśmiechnął się do niej z rozbawieniem – ale posłusznie podał jej dłonie, pozwalając poprowadzić się bliżej środka polany, zastanawiając się, czy celowo ustawiła go obok małżonki. Skłonił się jej z nieco teatralną uprzejmością, jakby witał ją tego wieczoru po raz pierwszy, a nie jakby opuściła go zaledwie minuty wcześniej, żartobliwy komentarz zatańczył mu na ustach, powstrzymał go jednak, dostrzegając pojawienie się starszej wiedźmy, która w pierwszej kolejności zatrzymała się przy Melisande. Zdążył jeszcze posłać ciepły uśmiech stojącej po drugiej stronie okręgu siostrze, nim przeniósł wzrok na starowinkę; nie umknął mu wykonany przez nią gest, uniósł wyżej brwi, z jakiegoś powodu pytające spojrzenie posyłając nie staruszce, a swojej żonie – czy to mogło oznaczać?.. Nie zdążył dokończyć myśli, wiedźma zbliżyła się tym razem do niego, przyglądając mu się z jakąś dziwną uważnością; co dostrzegła? Co wyczuła pod palcami, gdy przyłożyła dłoń do jego mostka? Czy zawieszony na szyi kamień coś do niej wyszeptał? Jego pytania pozostały bez odpowiedzi, nie ośmielił się wypowiedzieć żadnego; serce zabiło mu niespokojnie, irracjonalnie, bez powodu, gdy nachylał się, chcąc ułatwić kobiecie namaszczenie go balsamem. Nucona przez nią melodia brzmiała znajomo i obco jednocześnie, wprawiając go w stan jakiegoś niepokoju, ale i oczekiwania.
Kiedy znów pojawiły się dziewczęta, zacisnął palce najpierw na dłoni Melisande, później – na tej należącej do stojącej obok niego Cassandry, której posłał również krótkie spojrzenie, okraszone pełnym szacunku uśmiechem. Nie chciał zamykać oczu, czując przed tym jakiś podświadomy opór, ale po krótkiej chwili zawahania przymknął posłusznie powieki, czekając – wsłuchując się w pieśń, a później: w znajome już szepty, które rozbrzmiały gdzieś z tyłu jego czaszki, budząc jednocześnie lęk – i fascynację, wspomnienie potęgi, której po raz pierwszy był świadkiem w Landguard Fort. Wstrzymał oddech, odruchowo mocniej ściskając dłoń Melisande.
| k3 na wiedźmę
Odwrócił się dopiero, kiedy i Melisande zaczęła rozglądać się pośród zgromadzonych; nim jeszcze zdążyliby się zatrzymać, po drugiej stronie okrągłego podwyższenia dostrzegł Tristana, odpowiedział więc milcząco na jego powitanie, krótki uśmiech posyłając promieniejącej jak zawsze Evandrze. Pytanie zawieszone w pachnącym kwiatami powietrzu sprawiło, że kąciki jego ust nie opadły, nie przytaknął jednak ani nie zaprzeczył, zamiast tego zwyczajnie odwzajemniając spojrzenie rzucone mu przez Melisande, z wyrazu jej twarzy z zadowoleniem wyczytując, że doskonale zrozumiała, co miał na myśli. – Wyprawę? – powtórzył po niej, unosząc brwi w zaintrygowaniu. Za trzy dni, po zmroku? W jego oczach zatańczyło pytanie, zamilkł w wyczekiwaniu, nie tyle prosząc, co oczekując, że powie mu więcej – ale pojawienie się Ramseya i pozostałych Mulciberów nie pozwoliło mu na uzyskanie odpowiedzi. Delikatne muśnięcie miękkich palców na wierzchu dłoni tylko zaostrzyło ciekawość, zaklął w myślach – nikt tak nie potrafił rozdrażnić go, jak ona. W jego odwracającym się spojrzeniu musiała dostrzec zniecierpliwienie, ulotne, znikające prędko, gdy znaleźli się w towarzystwie.
Po przywitaniu się z Cassandrą, wymienił krótkie powitania z Ignotusem i Arsentyim, nieco dłużej przyglądając się temu drugiemu; badawczy, dziwnie przenikliwy sposób, w jaki na niego popatrzył, bynajmniej mu nie umknął, zastanowił się przez moment, czy gdzieś już wcześniej mogli się spotkać – ale nie pochylił się mocniej nad tą kwestią, ustępując miejsca Melisande, która zdawała się odnajdywać doskonale. Obserwował ją przez chwilę, uśmiechając się nieświadomie, zaraz potem przypadkowo krzyżując spojrzenia z ciemnowłosą kobietą, która nie została mu przedstawiona – ale której imię wychwycił z padających pomiędzy Mulciberami słów: Heather. Zapamiętał je, kiwając jej głową z uprzejmością, kiedy zatrzymała się, by się z nimi przywitać; lekkie zmarszczenie brwi zwróciło jego uwagę przelotnie, ale czując czyjś uścisk na ramieniu, rzucił jej przepraszające spojrzenie, po czym odwrócił się, żeby wzrokiem odnaleźć Macnaira. Nie zdążył nawet się odezwać, nim dotarły do niego pierwsze słowa Śmierciożercy, sprawiając, że jego własne zamarły mu na sekundę na ustach; kącik warg drgnął mu w rozbawieniu, zreflektował się jednak szybko, przypominając sobie o obecności Melisande – oraz o oskarżeniach, którymi nie tak dawno rzuciła w jego kierunku. Wtrącenie Ramseya nie pomogło mu w wymyśleniu odpowiednio dyplomatycznej odpowiedzi, przewrócił mentalnie oczami – nie potrafiąc jednak tak do końca opanować lekkiej wesołości. Dawno nie był na tak… (nie)pamiętnym przyjęciu jak to w Wenus. – Żadna nie rzuciła mi się w oczy, ale może madame Mericourt będzie w stanie skierować cię we właściwe miejsce – zasugerował, wiedząc, że namiestniczka Londynu za moment miała rozpocząć przemowę. – Naturalnie – odpowiedział, obracając się ku Melisande. – Mój przyjaciel to Drew Macnair, namiestnik Suffolku – i człowiek, któremu zawdzięczam wyjście cało ze starcia z mugolskim wojskiem – wyjaśnił, nie pomijając długu, jaki tamtego dnia zaciągnął – ale też nie pozwalając, by echo walk rozbrzmiewało na polanie zbyt długo; dzisiejszy wieczór miał być świętem, wytchnieniem. – Drew, poznaj moją olśniewającą małżonkę, Melisande – powiedział, nie potrafiąc powstrzymać się przed zacytowaniem Macnaira, który zdążył już skomplementować jego żonę.
Jego uwagę odwróciło przybycie Mathieu; zachowanie kuzyna zdziwiło go nieco, gdy ten – po uściśnięciu dłoni Ramseyowi – wyminął ich, kiwając im jedynie głową, ale odpowiedział na gest, witając się milcząco również z towarzyszącą mu Corinne. Parę słów powitania wymienił też z Corneliusem i Valerie, mimo różnicy temperamentów lubił Sallowa – był mu też wdzięczny za pomoc, jakiej udzielił mu w Norfolku. Gdy Cassandra przywołała do nich Primrose, odwrócił się w jej stronę, jej także kiwając z szacunkiem głową. – Lady Burke – przywitał się, nie komentując jednak nieobecności Edgara, a jedynie w milczeniu przysłuchując się krótkiej wymianie zdań pomiędzy Primrose a Ramseyem.
Nim umilkła muzyka, zdążył jeszcze odwzajemnić uśmiech stojącej w oddaleniu Deirdre, a później rozproszyła go zbliżająca się do nich dziewczyna, która – uchwyciwszy dłonie Melisande – pociągnęła ją dalej, w stronę tworzącego się okręgu. Odprowadził ją spojrzeniem, krzyżując z nią tęczówki jeszcze na sekundę, a później z milczącym wyczekiwaniem obserwował to, co działo się na polanie. Gdy jedna z dziewcząt zatrzymała się tuż przed nim, widocznie niepewna, uśmiechnął się do niej z rozbawieniem – ale posłusznie podał jej dłonie, pozwalając poprowadzić się bliżej środka polany, zastanawiając się, czy celowo ustawiła go obok małżonki. Skłonił się jej z nieco teatralną uprzejmością, jakby witał ją tego wieczoru po raz pierwszy, a nie jakby opuściła go zaledwie minuty wcześniej, żartobliwy komentarz zatańczył mu na ustach, powstrzymał go jednak, dostrzegając pojawienie się starszej wiedźmy, która w pierwszej kolejności zatrzymała się przy Melisande. Zdążył jeszcze posłać ciepły uśmiech stojącej po drugiej stronie okręgu siostrze, nim przeniósł wzrok na starowinkę; nie umknął mu wykonany przez nią gest, uniósł wyżej brwi, z jakiegoś powodu pytające spojrzenie posyłając nie staruszce, a swojej żonie – czy to mogło oznaczać?.. Nie zdążył dokończyć myśli, wiedźma zbliżyła się tym razem do niego, przyglądając mu się z jakąś dziwną uważnością; co dostrzegła? Co wyczuła pod palcami, gdy przyłożyła dłoń do jego mostka? Czy zawieszony na szyi kamień coś do niej wyszeptał? Jego pytania pozostały bez odpowiedzi, nie ośmielił się wypowiedzieć żadnego; serce zabiło mu niespokojnie, irracjonalnie, bez powodu, gdy nachylał się, chcąc ułatwić kobiecie namaszczenie go balsamem. Nucona przez nią melodia brzmiała znajomo i obco jednocześnie, wprawiając go w stan jakiegoś niepokoju, ale i oczekiwania.
Kiedy znów pojawiły się dziewczęta, zacisnął palce najpierw na dłoni Melisande, później – na tej należącej do stojącej obok niego Cassandry, której posłał również krótkie spojrzenie, okraszone pełnym szacunku uśmiechem. Nie chciał zamykać oczu, czując przed tym jakiś podświadomy opór, ale po krótkiej chwili zawahania przymknął posłusznie powieki, czekając – wsłuchując się w pieśń, a później: w znajome już szepty, które rozbrzmiały gdzieś z tyłu jego czaszki, budząc jednocześnie lęk – i fascynację, wspomnienie potęgi, której po raz pierwszy był świadkiem w Landguard Fort. Wstrzymał oddech, odruchowo mocniej ściskając dłoń Melisande.
| k3 na wiedźmę
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
The member 'Manannan Travers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 15
'k100' : 15
Przesuwając wzrokiem po zgromadzonych na polanie osobach zauważył, że wiele z tych twarzy jest mu zupełnie obca. Starał się przywołać delikatny uśmiech na twarz, ale jego niechęć do tłumnych spotkań była chyba silniejsza od niego. Powinien być przyzwyczajony do robienia dobrej miny, sztucznych uśmiechów i grania swojej roli, czasem jednak trudno było się odnaleźć. Nieświadomie nieco mocniej ścisnął ramię Corinne, starając się skupić na jak najszybszym odejściu na ubocze. Nie przepadał za byciem w centrum uwagi. Spojrzał na żonę, postanawiając skupić się na niej, wtenczas na pewno uda mu się jakoś przetrwać cały ten wieczór.
- Na pewno poznamy tu kogoś… ciekawego. – stwierdził, przesuwając wzrok gdzieś w prawą stronę. Dotarło do niego, że przez te miesiące, kiedy pochłonięty był działaniami wojennymi, przygotowaniem i ciągłym skupieniem na stawianych ich zadaniach, towarzyskie życie odeszło gdzieś na dalszy plan. Od kiedy zapanował względny spokój nie do końca potrafił się w nim odnaleźć. Jeszcze kilka tygodni temu wszystko opierało się na zupełnie innych zasadach, na pełnej gotowości do działania, a teraz… miał poczucie utraconego sensu, a odnalezienie się w tej sytuacji było trudniejsze niż zakładał. – Postaram się, aby ta okazja się natrafiła. – szepnął z lekkim uśmiechem, przesuwając wzrokiem po jej tęczówkach. Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że ten dzisiejszy, szczególny wieczór ich pierwszy wspólny, był dla niego wyjątkowo trudny. Nie potrafił tak po prostu czerpać przyjemności z tego wydarzenia, nie czując w pełni swobody, która była wokół nich. Rozmowy, żarty, śmiech i muzyka, które docierały do jego uszu, były… dziwne. Te wszystkie miesiące wojny nie mogły tak po prostu rozpłynąć się w powietrzu, nie mógł tak po prostu o nich zapomnieć, a widmo minionych wydarzeń ciążyło na jego duszy, nie pozwalając tak po prostu odpłynąć w beztroską zabawę i pozwolić na zaznanie spokoju.
Nie przyszło im długo stać wspólnie. Zęby zacisnęły się, a szczęka uwydatniła, kiedy jedna z młodych dziewcząt porwała Corinne bliżej środka. Nie spuszczał z niej ciemnych tęczówek, nie chcąc nawet na chwilę stracić jej z zasięgu wzroku. Nie trwało to zbyt długo, sam został pociągnięty ku środkowi i na swoje szczęście znalazł się blisko niej, a ich dłonie zostały splecione. Po jego prawej stronie znalazła się Deirdre. Trafił bardzo dobrze. Z jednej strony małżonka, z drugiej strony znajoma kobieta, która dla wielu była autorytetem. Przynajmniej nie odczuwał dyskomfortu z tego powodu. Stara czarownica stanęła przed nim, patrzył długo prosto, głęboko w oczy. Ciemne tęczówki Rosiera wpatrywały się w jej oczy. Badała go? Sprawdzała? Wiedziała więcej od innych? Przerwała kontakt wzrokowy, obejrzała go, a na końcu uczyniła znak na jego czole. Wziął lekki oddech, skupiony na jej poczynaniach, a wszystko toczyło się dalej. Namaszczenie ciał i dusz, źdźbła traw, skrzętnie dobrany każdy ruch, każde działania. Wszyscy wiedzieli jaki był cel tej ceremonii, jaki był cel działania.
Powietrze zgęstniało. Rytuał miał się rozpocząć. Złoty nóż błysnął w dłoni jednej z osób stojących pośrodku, w drugiej zaś błysnął kielich. Coś wisiało w powietrzu, coś… co było mu dobrze znane. Zamknął na moment powieki, a wtedy pojawił się szept. Odwrócił głowę w stronę Corinne. Czy ona też go słyszała? Szepty mieszały się ze sobą, nie rozpoznał żadnego słowa, ale nie były mu one zupełnie obce. Splecione palce lewej dłoni zacisnęły się mocniej, kiedy po głębszym wdechu wypuścił powietrze z płuc.
K3
+ K100
- Na pewno poznamy tu kogoś… ciekawego. – stwierdził, przesuwając wzrok gdzieś w prawą stronę. Dotarło do niego, że przez te miesiące, kiedy pochłonięty był działaniami wojennymi, przygotowaniem i ciągłym skupieniem na stawianych ich zadaniach, towarzyskie życie odeszło gdzieś na dalszy plan. Od kiedy zapanował względny spokój nie do końca potrafił się w nim odnaleźć. Jeszcze kilka tygodni temu wszystko opierało się na zupełnie innych zasadach, na pełnej gotowości do działania, a teraz… miał poczucie utraconego sensu, a odnalezienie się w tej sytuacji było trudniejsze niż zakładał. – Postaram się, aby ta okazja się natrafiła. – szepnął z lekkim uśmiechem, przesuwając wzrokiem po jej tęczówkach. Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że ten dzisiejszy, szczególny wieczór ich pierwszy wspólny, był dla niego wyjątkowo trudny. Nie potrafił tak po prostu czerpać przyjemności z tego wydarzenia, nie czując w pełni swobody, która była wokół nich. Rozmowy, żarty, śmiech i muzyka, które docierały do jego uszu, były… dziwne. Te wszystkie miesiące wojny nie mogły tak po prostu rozpłynąć się w powietrzu, nie mógł tak po prostu o nich zapomnieć, a widmo minionych wydarzeń ciążyło na jego duszy, nie pozwalając tak po prostu odpłynąć w beztroską zabawę i pozwolić na zaznanie spokoju.
Nie przyszło im długo stać wspólnie. Zęby zacisnęły się, a szczęka uwydatniła, kiedy jedna z młodych dziewcząt porwała Corinne bliżej środka. Nie spuszczał z niej ciemnych tęczówek, nie chcąc nawet na chwilę stracić jej z zasięgu wzroku. Nie trwało to zbyt długo, sam został pociągnięty ku środkowi i na swoje szczęście znalazł się blisko niej, a ich dłonie zostały splecione. Po jego prawej stronie znalazła się Deirdre. Trafił bardzo dobrze. Z jednej strony małżonka, z drugiej strony znajoma kobieta, która dla wielu była autorytetem. Przynajmniej nie odczuwał dyskomfortu z tego powodu. Stara czarownica stanęła przed nim, patrzył długo prosto, głęboko w oczy. Ciemne tęczówki Rosiera wpatrywały się w jej oczy. Badała go? Sprawdzała? Wiedziała więcej od innych? Przerwała kontakt wzrokowy, obejrzała go, a na końcu uczyniła znak na jego czole. Wziął lekki oddech, skupiony na jej poczynaniach, a wszystko toczyło się dalej. Namaszczenie ciał i dusz, źdźbła traw, skrzętnie dobrany każdy ruch, każde działania. Wszyscy wiedzieli jaki był cel tej ceremonii, jaki był cel działania.
Powietrze zgęstniało. Rytuał miał się rozpocząć. Złoty nóż błysnął w dłoni jednej z osób stojących pośrodku, w drugiej zaś błysnął kielich. Coś wisiało w powietrzu, coś… co było mu dobrze znane. Zamknął na moment powieki, a wtedy pojawił się szept. Odwrócił głowę w stronę Corinne. Czy ona też go słyszała? Szepty mieszały się ze sobą, nie rozpoznał żadnego słowa, ale nie były mu one zupełnie obce. Splecione palce lewej dłoni zacisnęły się mocniej, kiedy po głębszym wdechu wypuścił powietrze z płuc.
K3
+ K100
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
The member 'Mathieu Rosier' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 31
'k100' : 31
Festiwal rozkwitał na jej oczach, pęczniał sytością kolorów i doświadczeń, pieścił wszystkie zmysły, pozwalając nadać szarej codzienności Londynu prawdziwie magicznych barw. Deirdre obserwowała gęstniejący tłum z zadowoleniem, wszystko wyglądało, tak, jak powinno, a noc - miała okazać się tylko pełniejsza, bardziej syta, otwierająca morze możliwości. Czule skrytych pomiędzy pniami wiekowych drzew, obejmujących woalem intymności splecione spojrzenia, dłonie czy ciała; wszystkie pełne miłosnego ognia. Wyczuwała to niemal prymitywne, rzecz jasna w tym oszałamiającym, bliskim mitycznej magii, sensie, pragnienie wiszące w powietrzu, rozbłyskujące niczym świetliki; blask zadowolenia, widoczny w spojrzeniu prawie każdego, kto gromadził się na polanie, gotów nasycić się dobrem i pięknem. Cieszyło ją to, lecz to aura wyjątkowej dwójki czarodziejów przyciągnęła jej uwagę nawet póśród celtyckiego spektaklu ku uciesze bóstw. Nie ujrzała ich od razu, musiała nieco ochłonąć po przemówieniu i usunąć się na bok, lecz kiedy tylko niedaleko spostrzegła znaną niezwykle dobrze parę, nie odrywała od nich wzroku. Nigdy dotąd nie widziała Tristana w tak lżejszym wydaniu, nie ustępującym jednak elegancją codziennej prezencji; chciała poczuć pod palcami fakturę lnianej koszuli, dotknąć skórzanego pasa, prześledzić nitki haftu złotych zdobień. Nie widziała go dość długo, dłużej nawet niż samą Evandrę. Wyjechali, wiedziała o tym, tłumiąc irracjonalną zazdrość, budzącą w niej poczucie odrzucenia; nie dała go po sobie poznać ani listownie ani teraz. Wyglądali na wypoczętych, zwłaszcza lady doyenne. Piękna niczym samo letnie przesilenie; zniknęły cienie pod oczami i niezdrowa bladość, włosy lśniły niczym czyste złoto, a jasna kreacja, migocząca przy każdym kroku czarownicy, utrudniała skupienie; jakże bowiem wybrać, czy należało patrzeć na idealne rysy twarzy, czy dać się podtopić morskiemu wejrzeniu, czy może starać się dostrzeć w półprzeźroczystych materiałach krągłość bioder i piersi. Z trudem panowała nad nawracającymi wspomnieniami, witając tak bliskie jej sercu osoby z należnym im szacunkiem.
- Lordzie nestorze, lady doyenne - ukłoniła się lekko, chyląc głowę z pokorą i uznaniem, tak, jakby wcale nie widziała ich obydwojga pozbawionych tych drogich ubrań i obdartych z jakiegokolwiek wstydu. - Śmiem twierdzić, że dołączenie do zabawy jest jednym z moich głównych obowiązków. Byłabym hipokrytką, gdybym nie podążała za własnymi słowami, czyż nie? - zapytała retorycznie, posyłając nestorstwu czarujący uśmiech, rozświetlający praktycznie całą jej twarz, niemal niewinną, do złudzenia czułą - tylko niepokojąca czerń tęczówek oczu przypominała o tym, że mieli do czynienia nie tylko z kapłanką miłości, ale i śmierci. Ta druga musiała poczekać na swoją kolej, rozejm rządził się swoimi prawami, nie powinna więc marnować szans na wierne służenie bogini, która przecież doprowadziła ją przed oblicze Tristana. - Mam nadzieję, że zarówno ty, lady, jak i pan, nestorze, pomogą wzniecić miłosny płomień wyżej, by oświetlał nam drogę podczas kolejnych wyzwań. Ja również dołożę wszelkich starań, by nieco ubarwić szarość nadchodzących jesiennych wieczorów - musnęła przelotnie dłonią nagie ramię Evandry, krótko, poufale, z niewypowiedzianą do końca obietnicą. Nie mogła się powstrzymać przed tym gestem, w takim wydaniu, z bliska, jeszcze nie miała okazji jej dotknąć. - Doszły mnie słuchy o waszej podróży. Wróciliście z niej zadowoleni? - dodała gładko, bez jakiegokolwiek wyrzutu, zamierzając kontynuować taniec subtelnych metafor. Przerwany jeszcze zanim rozpoczął się na dobre, wokół wirowały białe sukienki i jasne włosy, muzyka powróciła, cichsza, poruszająca, niepokojąca w swym uroku, niewinnym i pociągającym zarazem. Na środku polany zaczęło kreować się koło, do którego szybko zaproszono Tristana; Deirdre podążyła za nim wzrokiem na krótko, w końcu mogąc na moment pozostać tylko z Evandrą. Pochyliła się ku niej lekko. - Mam nadzieję, że dziś w nocy... - zaczęła dyskretnie słodką zapowiedź, lecz nie dokończyła jej, pozostawiając niedosyt, gdyż tuż obok nich zjawiły się kolejne dziewczęta, wciągając je do kręgu. Nie protestowała, z uśmiechem dała poprowadzić się na środek polany, stając naprzeciwko...przeznaczenia? Wiedźma znacząca uczestników rytuału zdawała się przeszywać ją spojrzeniem, wieloznacznym, a Deirdre chciała uznać - że pełnym uznania podszytego strachem, a nie obrzydzenia czy niechęci, kobieta nie dotknęła jej przecież i przez krótką chwilę Mericourt była przekonana, że zostanie wyklęta i wygnana. Myliła się, kolejne uderzenia serca przyniosły oleisty ciężar oleju między brwiami, przyjęła błogosławieństwo ze skinięciem głowy, wplątana w krąg postaci. Chłodne palce splotła z Mathieu, posyłając mu lekki uśmiech, lecz to Tristan, ku któremu została poprowadzona z drugiej strony, otrzymał jego piękniejszą - bo niosącą wiele ukrytego znaczenia - wersję. Ich spojrzenia na moment się skrzyżowały, nie pozwoliła jednak trwać tej bliskości długo, nie mogli budzić podejrzeń. Wystarczył jej fakt, że czuje jego gorącą, ciężką dłoń na swojej, pierwszy raz publicznie. Zakręciło się jej w głowie, noc była parna, uczucia jeszcze gorętsze, a atmosfera gęstniała, osiadając niemal fizycznie na ramionach. Poczuła coś - nie, kogoś, kolejne dłonie na jej ciele, obce - drgnęła wyczuwalnie, odwracając się w bok, mocniej zaciskając własne ręce na tych należących do Rosierów. Kątem oka widziała migoczące złote płaszcze, białe maski, rytuał rozpoczynał się w odblaskach ostrza i pucharów, w cieniu mitycznych poroży; w kakofonii narastających szeptów, napływających dookoła. Poddała się ceremonii, przymykając oczy, czerpiąc spokój z dotyku dłoni Tristana. Czy i on słyszał to, co ona?
- Lordzie nestorze, lady doyenne - ukłoniła się lekko, chyląc głowę z pokorą i uznaniem, tak, jakby wcale nie widziała ich obydwojga pozbawionych tych drogich ubrań i obdartych z jakiegokolwiek wstydu. - Śmiem twierdzić, że dołączenie do zabawy jest jednym z moich głównych obowiązków. Byłabym hipokrytką, gdybym nie podążała za własnymi słowami, czyż nie? - zapytała retorycznie, posyłając nestorstwu czarujący uśmiech, rozświetlający praktycznie całą jej twarz, niemal niewinną, do złudzenia czułą - tylko niepokojąca czerń tęczówek oczu przypominała o tym, że mieli do czynienia nie tylko z kapłanką miłości, ale i śmierci. Ta druga musiała poczekać na swoją kolej, rozejm rządził się swoimi prawami, nie powinna więc marnować szans na wierne służenie bogini, która przecież doprowadziła ją przed oblicze Tristana. - Mam nadzieję, że zarówno ty, lady, jak i pan, nestorze, pomogą wzniecić miłosny płomień wyżej, by oświetlał nam drogę podczas kolejnych wyzwań. Ja również dołożę wszelkich starań, by nieco ubarwić szarość nadchodzących jesiennych wieczorów - musnęła przelotnie dłonią nagie ramię Evandry, krótko, poufale, z niewypowiedzianą do końca obietnicą. Nie mogła się powstrzymać przed tym gestem, w takim wydaniu, z bliska, jeszcze nie miała okazji jej dotknąć. - Doszły mnie słuchy o waszej podróży. Wróciliście z niej zadowoleni? - dodała gładko, bez jakiegokolwiek wyrzutu, zamierzając kontynuować taniec subtelnych metafor. Przerwany jeszcze zanim rozpoczął się na dobre, wokół wirowały białe sukienki i jasne włosy, muzyka powróciła, cichsza, poruszająca, niepokojąca w swym uroku, niewinnym i pociągającym zarazem. Na środku polany zaczęło kreować się koło, do którego szybko zaproszono Tristana; Deirdre podążyła za nim wzrokiem na krótko, w końcu mogąc na moment pozostać tylko z Evandrą. Pochyliła się ku niej lekko. - Mam nadzieję, że dziś w nocy... - zaczęła dyskretnie słodką zapowiedź, lecz nie dokończyła jej, pozostawiając niedosyt, gdyż tuż obok nich zjawiły się kolejne dziewczęta, wciągając je do kręgu. Nie protestowała, z uśmiechem dała poprowadzić się na środek polany, stając naprzeciwko...przeznaczenia? Wiedźma znacząca uczestników rytuału zdawała się przeszywać ją spojrzeniem, wieloznacznym, a Deirdre chciała uznać - że pełnym uznania podszytego strachem, a nie obrzydzenia czy niechęci, kobieta nie dotknęła jej przecież i przez krótką chwilę Mericourt była przekonana, że zostanie wyklęta i wygnana. Myliła się, kolejne uderzenia serca przyniosły oleisty ciężar oleju między brwiami, przyjęła błogosławieństwo ze skinięciem głowy, wplątana w krąg postaci. Chłodne palce splotła z Mathieu, posyłając mu lekki uśmiech, lecz to Tristan, ku któremu została poprowadzona z drugiej strony, otrzymał jego piękniejszą - bo niosącą wiele ukrytego znaczenia - wersję. Ich spojrzenia na moment się skrzyżowały, nie pozwoliła jednak trwać tej bliskości długo, nie mogli budzić podejrzeń. Wystarczył jej fakt, że czuje jego gorącą, ciężką dłoń na swojej, pierwszy raz publicznie. Zakręciło się jej w głowie, noc była parna, uczucia jeszcze gorętsze, a atmosfera gęstniała, osiadając niemal fizycznie na ramionach. Poczuła coś - nie, kogoś, kolejne dłonie na jej ciele, obce - drgnęła wyczuwalnie, odwracając się w bok, mocniej zaciskając własne ręce na tych należących do Rosierów. Kątem oka widziała migoczące złote płaszcze, białe maski, rytuał rozpoczynał się w odblaskach ostrza i pucharów, w cieniu mitycznych poroży; w kakofonii narastających szeptów, napływających dookoła. Poddała się ceremonii, przymykając oczy, czerpiąc spokój z dotyku dłoni Tristana. Czy i on słyszał to, co ona?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 67
'k100' : 67
Ku jej zadowoleniu, wszyscy goście festiwalu prezentowali się niezwykle pięknie i szykownie. Szczególną uwagę poświęciła przede wszystkim Ignotusowi, odpowiadając mu przyjemnym uśmiechem, gdyż mąż zadbał o odpowiednie przedstawienie jej. W oczach pani Sallow zalśniła wesołość, szczera wesołość z możliwości poznania kogoś nowego. W dodatku jakiegoś krewniaka, bo na to wyglądało (ojca, wuja?) Ramseya. Widok Heather również wywołał na jej twarzy zadowolony uśmiech; choć na co dzień nie wydawała się być osobą dobrze odnajdującą się w podobnych okolicznościach, a dziś niemalże kwitła.
Po czasie jednak myśli przebiegły do kolejnej już osoby, wspomnianej wcześniej kuzynki jej męża, Charlotte. Ze szczerą ciekawością przysunęła się jeszcze bliżej męża, udostępniając mu swe ucho do rozmowy.
— Ach, pamiętam — przyznała, kiwając kilkukrotnie głową dla wzmocnienia efektu. Figura Charlotte zamajaczyła jej gdzieś w pamięci, chociaż nigdy wcześniej nie miała okazji jej spotkać, a przez to też zobaczyć. Przyjemnie było dopasować wreszcie twarz do imienia i nazwiska, dlatego też, gdy tylko zauważyła, że mąż zwrócił się do swej dalszej krewnej, sama skinęła w jej kierunku głową, posyłając zachęcające spojrzenie. Na uboczu stały przede wszystkim wyrzutki. Domyśliła się, że kuzynka męża również pochodzi z czystokrwistej rodziny — a tacy jak oni nie musieli już chować się po kątach. Te czasy słusznie minęły.
Minął też czas na gwar i rozmowę, gdy doszło do punktu kulminacyjnego występu. Gdzieś na krańcu świadomości zamajaczył głos Corneliusa, ponownie ściągający ją na ziemię, upewniający się, że nie odfrunęła ku niebu w artystycznym uniesieniu. Na moment oderwała wzrok od tancerek, zwracając swą twarz — promieniującą czystym szczęściem i zachwytem — w kierunku męża.
— Jestem natchniona — szepnęła z właściwym wyłącznie artystom namaszczeniem, specjalnie akcentując ostatnie słowo. Czy Cornelius zrozumie, jak wiele znaczyły dla jego małżonki podobne wrażenia artystyczno—kulturalne? Lubił, gdy w swej twórczości kierowała się uczuciami patriotycznymi; czy dla pragmatyzmu, czy z potrzeby serca, nie miało to znaczenia. Mógł być jednak pewny, że po pierwszosierpniowej nocy żona wpadnie w wir twórczy, jak miała w zwyczaju.
Powróciła jednak uwagą do tancerek, zanim zakończyły swój układ. Dłonie same pragnęły ułożyć się do oklasków, lecz nie było im to dane. Dziewczęta rozpierzchły się po Polanie, wyciągając dłonie do coraz to kolejnych osób. Valerie obserwowała to z zapartym tchem, do czasu aż dwie z roześmianych dziewcząt nie znalazły się przed nią. Posłała jeszcze ostatnie spojrzenie małżonkowi, wraz z przepraszającym uśmiechem, po czym postanowiła nie stawiać oporu, dała się poprowadzić do środka kręgu, przejmując dobry nastrój swych przewodniczek. Przez moment między nią a Melisande pojawiła się przestrzeń, niedługo później zajęta przez Charlotte. Niedługo później zaniepokojenie, które musiało przecież zalęgnąć się pod jej skórą na wskutek rozdzielenia z Corneliusem, ustąpiło — mąż znalazł się tuż obok, stanowiąc bezpieczny bufor przed kolejną czarownicą, Elvirą. Słyszała, że ta coś do niego mówiła, ale specjalnie nie chciała wsłuchiwać się w te słowa.
Zresztą, nie miała na to czasu. Stara czarownica pojawiła się przed nią, przypatrując się z uwagą, choć jej usta pozostały milczące. Gdy wysunęła dłoń, kierując ją w stronę jej brzucha, wbrew pozorom Valerie nie poddała się pierwszemu instynktowi, instynktowi ucieczki. Pozwoliła się dotknąć, z jakimś niewytłumaczalnym spokojem, mając nadzieję, że to dobry omen. Że stara czarownica w tym czasie błogosławiła jej łono, wszak to święto także ku czci płodności. Chcąc wypełnić obowiązki żony, chcąc spełnić także swe własne marzenia, potrzebowała podobnych błogosławieństw. Z Corneliusem los skrzyżował jej drogi późno, nie miała wiele czasu. Ale może dzięki wstawiennictwu kobiety (tak chciała myśleć o tej części rytuału), pochylonym czole oznaczonym balsamem przy akompaniamencie nucenia, przypieczętowanym długim, tajemniczym spojrzeniem zyska jeszcze trochę sił, jeszcze trochę bezcennych chwil.
Wreszcie obie dłonie zetknęły się z ciepłem — Corneliusa oraz panny Crabbe. Przymknęła powieki, zgodnie z wcześniejszą prośbą, nabierając kolejny, głęboki wdech. Letnie powietrze na polanie łagodnie drażniło płuca, choć dalej dominował zapach balsamu, którym naznaczono uczestników rytuału.
I wtedy zjawił się on — Złoty Lugh.
W akompaniamencie instrumentów, piosenki śpiewanej przez tancerki, na polanie miała zadziać się magia. Cała uwaga Valerie skupiła się na przybyłych, ze szczególnym uwzględnieniem kapłana, symbolizującego samego Lugha. Zauważyła detale na jego szacie, zwracając uwagę na to, że stworzona była w stylu celtyckim, ukochanym przez rodzinę Sallow. Najchętniej spytałaby Corneliusa, czy wiedział, o co dokładnie chodziło w tym wszystkim, czy znał historię Złotego Lugha (na pewno znał, nie dopuszczała do siebie innej możliwości). Gestykulacja dwóch postaci o twarzach reema dodawała dramaturgii sytuacji. Złoto zabłysło w słabym świetle świetlików i świec.
Już nie było odwrotu.
| k3
Po czasie jednak myśli przebiegły do kolejnej już osoby, wspomnianej wcześniej kuzynki jej męża, Charlotte. Ze szczerą ciekawością przysunęła się jeszcze bliżej męża, udostępniając mu swe ucho do rozmowy.
— Ach, pamiętam — przyznała, kiwając kilkukrotnie głową dla wzmocnienia efektu. Figura Charlotte zamajaczyła jej gdzieś w pamięci, chociaż nigdy wcześniej nie miała okazji jej spotkać, a przez to też zobaczyć. Przyjemnie było dopasować wreszcie twarz do imienia i nazwiska, dlatego też, gdy tylko zauważyła, że mąż zwrócił się do swej dalszej krewnej, sama skinęła w jej kierunku głową, posyłając zachęcające spojrzenie. Na uboczu stały przede wszystkim wyrzutki. Domyśliła się, że kuzynka męża również pochodzi z czystokrwistej rodziny — a tacy jak oni nie musieli już chować się po kątach. Te czasy słusznie minęły.
Minął też czas na gwar i rozmowę, gdy doszło do punktu kulminacyjnego występu. Gdzieś na krańcu świadomości zamajaczył głos Corneliusa, ponownie ściągający ją na ziemię, upewniający się, że nie odfrunęła ku niebu w artystycznym uniesieniu. Na moment oderwała wzrok od tancerek, zwracając swą twarz — promieniującą czystym szczęściem i zachwytem — w kierunku męża.
— Jestem natchniona — szepnęła z właściwym wyłącznie artystom namaszczeniem, specjalnie akcentując ostatnie słowo. Czy Cornelius zrozumie, jak wiele znaczyły dla jego małżonki podobne wrażenia artystyczno—kulturalne? Lubił, gdy w swej twórczości kierowała się uczuciami patriotycznymi; czy dla pragmatyzmu, czy z potrzeby serca, nie miało to znaczenia. Mógł być jednak pewny, że po pierwszosierpniowej nocy żona wpadnie w wir twórczy, jak miała w zwyczaju.
Powróciła jednak uwagą do tancerek, zanim zakończyły swój układ. Dłonie same pragnęły ułożyć się do oklasków, lecz nie było im to dane. Dziewczęta rozpierzchły się po Polanie, wyciągając dłonie do coraz to kolejnych osób. Valerie obserwowała to z zapartym tchem, do czasu aż dwie z roześmianych dziewcząt nie znalazły się przed nią. Posłała jeszcze ostatnie spojrzenie małżonkowi, wraz z przepraszającym uśmiechem, po czym postanowiła nie stawiać oporu, dała się poprowadzić do środka kręgu, przejmując dobry nastrój swych przewodniczek. Przez moment między nią a Melisande pojawiła się przestrzeń, niedługo później zajęta przez Charlotte. Niedługo później zaniepokojenie, które musiało przecież zalęgnąć się pod jej skórą na wskutek rozdzielenia z Corneliusem, ustąpiło — mąż znalazł się tuż obok, stanowiąc bezpieczny bufor przed kolejną czarownicą, Elvirą. Słyszała, że ta coś do niego mówiła, ale specjalnie nie chciała wsłuchiwać się w te słowa.
Zresztą, nie miała na to czasu. Stara czarownica pojawiła się przed nią, przypatrując się z uwagą, choć jej usta pozostały milczące. Gdy wysunęła dłoń, kierując ją w stronę jej brzucha, wbrew pozorom Valerie nie poddała się pierwszemu instynktowi, instynktowi ucieczki. Pozwoliła się dotknąć, z jakimś niewytłumaczalnym spokojem, mając nadzieję, że to dobry omen. Że stara czarownica w tym czasie błogosławiła jej łono, wszak to święto także ku czci płodności. Chcąc wypełnić obowiązki żony, chcąc spełnić także swe własne marzenia, potrzebowała podobnych błogosławieństw. Z Corneliusem los skrzyżował jej drogi późno, nie miała wiele czasu. Ale może dzięki wstawiennictwu kobiety (tak chciała myśleć o tej części rytuału), pochylonym czole oznaczonym balsamem przy akompaniamencie nucenia, przypieczętowanym długim, tajemniczym spojrzeniem zyska jeszcze trochę sił, jeszcze trochę bezcennych chwil.
Wreszcie obie dłonie zetknęły się z ciepłem — Corneliusa oraz panny Crabbe. Przymknęła powieki, zgodnie z wcześniejszą prośbą, nabierając kolejny, głęboki wdech. Letnie powietrze na polanie łagodnie drażniło płuca, choć dalej dominował zapach balsamu, którym naznaczono uczestników rytuału.
I wtedy zjawił się on — Złoty Lugh.
W akompaniamencie instrumentów, piosenki śpiewanej przez tancerki, na polanie miała zadziać się magia. Cała uwaga Valerie skupiła się na przybyłych, ze szczególnym uwzględnieniem kapłana, symbolizującego samego Lugha. Zauważyła detale na jego szacie, zwracając uwagę na to, że stworzona była w stylu celtyckim, ukochanym przez rodzinę Sallow. Najchętniej spytałaby Corneliusa, czy wiedział, o co dokładnie chodziło w tym wszystkim, czy znał historię Złotego Lugha (na pewno znał, nie dopuszczała do siebie innej możliwości). Gestykulacja dwóch postaci o twarzach reema dodawała dramaturgii sytuacji. Złoto zabłysło w słabym świetle świetlików i świec.
Już nie było odwrotu.
| k3
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Valerie Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 17
'k100' : 17
Czując na sobie spojrzenie towarzyszącego Valerie Corneliusa, Cassandra dumnie uniosła brodę, spoglądając wprost w jego stronę i poszukując kontaktu wzrokowego. Nie wiedziała, czy przyczyną jego zainteresowania był fakt, że zjawiła się tu u boku Ramesya, czy może raczej fakt, że to jemu towarzyszyła Valerie - niezależnie od tego, była czarownicą wystarczająco świadomą i dojrzałą, by nie speszyć się podobną uwagą - nie odwróciła wzroku, podobnie jak i on nie wykonując też żadnego gestu. Na jej twarzy nie odbiła się żadna nowa emocja, pozostała poważna i powściągliwa. Zerkała na twarze czarodziejów, którzy witali się z Ramseyem, niezaskoczona ani tym, że większość była mu znana, ani tym, że nie z każdym zdążyła się zapoznać ona. Jeśli fakt, o którym wspomniał Ramsey, w jakikolwiek sposób ją zaskoczył, to wcale nie dała tego po sobie poznać. Kiwnęła głową z wdzięcznością, jaką winna żywić wobec rodziny, która odchowała jej męża, obdarzając lady Travers subtelnym uśmiechem. - Z radością poznam czarownicę, która była mojemu mężowi rodziną. Wypowiadał się na wasz temat, lady, w samych dobrych słowach. Jego przyjaciele zawsze będą moimi. - Nie wypowiadał się, ale to nie miało teraz żadnego znaczenia. Nieszkodliwe kłamstwo spłynęło z jej ust gładko - zażyłość, z jaką Melisande powitała czarodzieja, pozwoliła jej wysnuć wnioski. Jej spojrzenie prześlizgnęło się po profilu męża, kiedy wspomniał o basenie, ale nie wypowiedziała ni słowa. Z uwagą przyglądała się za to Primrose, która, po powitaniach, wspomniała o stanie swojego brata. Cassandra poczuła związany z tym ciężar, jeszcze do niedawna to ona dbała o jego zdrowie. - Gdyby pojawiły się... niepożądane następstwa - zaczęła, nie chcąc w pełni werbalizować obaw, nie w towarzystwie. Z tego samego powodu nie dokończyła zdania, spoglądając jedynie w oczy lady Burke - chcąc przekazać, że choć zrezygnowała z posady, którą przecież bardzo sobie ceniła, mogli wciąż liczyć na jej pomoc. Wydawało jej się, że poczuła na sobie spojrzenie Elviry - kątem oka zerknęła w jej stronę, lecz trwało to tylko chwilę i nieopatrzone zostało żadnym gestem.
- Porozmawiamy później - zwróciła się do Heather, ostatni raz ściskając jej nadgarstek. Z początkowym zdumieniem zareagowała na ruch tancerki, która znalazła się przy nich, nie oponowała jednak, podążając za dziewczyną zgodnie z jej życzeniem. Zmrużyła nieznacznie oczy, jak rozdrażniona kotka, gdy naprzeciw znalazła się stara wiedźma, czego od niej chciała? Dotyk jej przesuszonych paluchów na skórze nie był przyjemny, lecz nie oponowała, przekonana o głębokim autorytecie czarownic podobnej stateczności. Poczuła jej dotyk na swojej piersi, ich spojrzenia się zetknęły, a Cassandra zaczęła się zastanawiać, czy to możliwe, by wiedźma miała wgląd w jej dzisiejsze myśli i zamierzenia. Wydawało jej się, że tak, pochyliła czoło z pokorą, gdy wyciągnęła ku niej dłoń i namaściła ją balsamem, czymkolwiek miała być dzisiaj jego moc, przyjmując błogosławieństwo tej nocy - po czym kiwnęła głową z głęboką wdzięcznością. Nim nastał kolejny etap wplotła gałązkę owsa we włosy - wówczas zacisnęła dłoń na dłoni Manannana, obracając głowę ku niemu. - Znów się spotykamy, sir - ozwała się krótko, w tej samej chwili splatając palce z dłońmi Ramsya w znacznie bardziej zdecydowanym pajęczym uścisku, jakby chciała przekazać nim więcej, niż mogła. Nie spojrzała na męża, w jego geście szukając kontaktu, zamykając oczy zgodnie z wolą zebranych wiedźm. Wsłuchiwała się w rytmy bębnów, które zdawały się być rytmem jej serca. Dołączyła do śpiewu tancerek własnym głosem, gdy powtórzyły zwrotkę i znała już słowa. Śpiewała cicho, lecz ze zrozumieniem, szukając sensu w każdym pojedynczym słowie i nie dostrzegając ani nie będąc świadomą niepokoju, jaki musiał rozpierzchnąć się wśród splamionych mroczną mocą duchów czarodziejów - w pełni skupiona na rytuale, kolejnych pojawiających się sylwetkach i wreszcie na samej ofierze. Widok masek reemów robił na niej wrażenie, przywiązanej do ceremoniałów i tradycji.
k3
- Porozmawiamy później - zwróciła się do Heather, ostatni raz ściskając jej nadgarstek. Z początkowym zdumieniem zareagowała na ruch tancerki, która znalazła się przy nich, nie oponowała jednak, podążając za dziewczyną zgodnie z jej życzeniem. Zmrużyła nieznacznie oczy, jak rozdrażniona kotka, gdy naprzeciw znalazła się stara wiedźma, czego od niej chciała? Dotyk jej przesuszonych paluchów na skórze nie był przyjemny, lecz nie oponowała, przekonana o głębokim autorytecie czarownic podobnej stateczności. Poczuła jej dotyk na swojej piersi, ich spojrzenia się zetknęły, a Cassandra zaczęła się zastanawiać, czy to możliwe, by wiedźma miała wgląd w jej dzisiejsze myśli i zamierzenia. Wydawało jej się, że tak, pochyliła czoło z pokorą, gdy wyciągnęła ku niej dłoń i namaściła ją balsamem, czymkolwiek miała być dzisiaj jego moc, przyjmując błogosławieństwo tej nocy - po czym kiwnęła głową z głęboką wdzięcznością. Nim nastał kolejny etap wplotła gałązkę owsa we włosy - wówczas zacisnęła dłoń na dłoni Manannana, obracając głowę ku niemu. - Znów się spotykamy, sir - ozwała się krótko, w tej samej chwili splatając palce z dłońmi Ramsya w znacznie bardziej zdecydowanym pajęczym uścisku, jakby chciała przekazać nim więcej, niż mogła. Nie spojrzała na męża, w jego geście szukając kontaktu, zamykając oczy zgodnie z wolą zebranych wiedźm. Wsłuchiwała się w rytmy bębnów, które zdawały się być rytmem jej serca. Dołączyła do śpiewu tancerek własnym głosem, gdy powtórzyły zwrotkę i znała już słowa. Śpiewała cicho, lecz ze zrozumieniem, szukając sensu w każdym pojedynczym słowie i nie dostrzegając ani nie będąc świadomą niepokoju, jaki musiał rozpierzchnąć się wśród splamionych mroczną mocą duchów czarodziejów - w pełni skupiona na rytuale, kolejnych pojawiających się sylwetkach i wreszcie na samej ofierze. Widok masek reemów robił na niej wrażenie, przywiązanej do ceremoniałów i tradycji.
k3
bo ty jesteś
prządką
prządką
Ostatnio zmieniony przez Cassandra Vablatsky dnia 24.03.23 23:55, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 41
'k100' : 41
Był świadom, że podobne (podobne, choć ta była jedyna, nowa, wyjątkowa, choć tworzyli nową tradycję) uroczystości nie pozostawiały wiele czasu na rozmowy, ale był rad z wymienionych powitań i spojrzeń - właściwie, jak na siebie był w wyjątkowo dobrym humorze. Cieszyły go serdeczność Ignotusa i ponowna okazja na spotkanie z Manannanem i lady Melisande, piękna suknia Yeleny, a pewność siebie towarzyszki Ramseya (Cassandry) zaimponowała mu gdy na moment wymienili spojrzenia. Mógłby nadal rozglądać się po zebranych, notować w pamięci czyje to pierwsze publiczne wejście, czyje spojrzenie na sobie czuje, komu jeszcze powinien skinąć głową i tak dalej, ale wtem tancerki pociągnęły za dłonie Valerie, prowadząc ją do kręgu. Być może sam zwrócił na siebie uwagę najstarszej z nich, a być może było to jego spojrzenie - zdradzające, że nawet jeśli wybrały tylko jego żonę, to nie zamierza się dziś z nią rozstawać. Właściwie to po wydarzeniach w Wenlock Edge, gdy zniknęła mu z oczu, chciał mieć ją przy sobie jak najbliżej. Może zawahałby się, gdyby dziewczyna wybrała tylko jego - ale widząc, że inne ciągną za sobą jego żonę, bez wahania dał się porwać do kręgu. Gdy dziewczęta złączyły ich dłonie, ścisnął dłoń Valerie - czule, uspokajająco? - i uśmiechnął, słysząc, że jest natchniona.
-Doskonale, najdroższa. Dzisiejsze święto niech natchnie nas wszystkich, na cały rok..
Widział Charlotte za Valerie, posłał kuzynce niemalże ciepły uśmiech, choć oczy pozostały poważne.
-Moja żona, Valerie. - przedstawił ją pannie Crabbe, świadom, że powinien to zrobić na pogrzebie jej ojca, ale nie czując żadnej skruchy.
Obok poczuł chłodniejszą dłoń, usłyszał szept - inny niż w prosektorium, przywodzący na myśl raczej narkotyczne chwile o których nie chciał myśleć. Zerknął na Elvirę z lekkim roztargnieniem, a choć ujął jej dłoń, to lżej niż własnej żony. Nie był pewien czy słowa są pochlebcze czy ironiczne i gdyby mógł zacisnąć dłoń na drewnie pau ferro to z ciekawości by to sprawdził, ale obie ręce miał zajęte.
-Dobry wieczór, panno Multon. Udanych obchodów. - przywitał się, a potem zamilkł, gdy stanęła przed nim stara wiedźma. Kątem oka widział, jak wcześniej dotknęła brzucha Valerie - ostrożnie, na szczęście. Czy to błogosławieństwo? Miał nadzieję. Na niego starucha patrzyła dłużej, w bezruchu. Nie podobało mu się to spojrzenie, nie mógł wyczytać z niego jednoznacznych emocji, nie znosił niepewności, uzależniony przez lata od większej precyzji (choć przecież nie jednoznacznego określenia uczuć, a jedynie reakcji ciała), którą dawała legilimencja. Niewzruszony, z dumą na jaką pozwalała sytuacja, wytrzymał jednak jej spojrzenie - a gdy obejrzała go dość bezceremonialnie i odeszła, namaściwszy czoło, poczuł nawet coś w rodzaju ulgi.
W centrum koła pojawił się Złoty Lugh, postaci o twarzach Reema, a Cornelius skupił się na rytuale - z fascynacją kogoś, kto zawodowo interesował się propagandowymi spektaklami, ale i kogoś, kto od zawsze czuł się związany z tradycją druidów, z pamięcią o przodkach pielęgnowaną przez Sallowów. Kto w głębi ducha w te rytuały wierzył, nawet gdyby żadnego spektaklu nie zawahał się użyć do politycznego celu.
k3
-Doskonale, najdroższa. Dzisiejsze święto niech natchnie nas wszystkich, na cały rok..
Widział Charlotte za Valerie, posłał kuzynce niemalże ciepły uśmiech, choć oczy pozostały poważne.
-Moja żona, Valerie. - przedstawił ją pannie Crabbe, świadom, że powinien to zrobić na pogrzebie jej ojca, ale nie czując żadnej skruchy.
Obok poczuł chłodniejszą dłoń, usłyszał szept - inny niż w prosektorium, przywodzący na myśl raczej narkotyczne chwile o których nie chciał myśleć. Zerknął na Elvirę z lekkim roztargnieniem, a choć ujął jej dłoń, to lżej niż własnej żony. Nie był pewien czy słowa są pochlebcze czy ironiczne i gdyby mógł zacisnąć dłoń na drewnie pau ferro to z ciekawości by to sprawdził, ale obie ręce miał zajęte.
-Dobry wieczór, panno Multon. Udanych obchodów. - przywitał się, a potem zamilkł, gdy stanęła przed nim stara wiedźma. Kątem oka widział, jak wcześniej dotknęła brzucha Valerie - ostrożnie, na szczęście. Czy to błogosławieństwo? Miał nadzieję. Na niego starucha patrzyła dłużej, w bezruchu. Nie podobało mu się to spojrzenie, nie mógł wyczytać z niego jednoznacznych emocji, nie znosił niepewności, uzależniony przez lata od większej precyzji (choć przecież nie jednoznacznego określenia uczuć, a jedynie reakcji ciała), którą dawała legilimencja. Niewzruszony, z dumą na jaką pozwalała sytuacja, wytrzymał jednak jej spojrzenie - a gdy obejrzała go dość bezceremonialnie i odeszła, namaściwszy czoło, poczuł nawet coś w rodzaju ulgi.
W centrum koła pojawił się Złoty Lugh, postaci o twarzach Reema, a Cornelius skupił się na rytuale - z fascynacją kogoś, kto zawodowo interesował się propagandowymi spektaklami, ale i kogoś, kto od zawsze czuł się związany z tradycją druidów, z pamięcią o przodkach pielęgnowaną przez Sallowów. Kto w głębi ducha w te rytuały wierzył, nawet gdyby żadnego spektaklu nie zawahał się użyć do politycznego celu.
k3
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Cornelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 17
'k100' : 17
Corinne dzieliła uwagę pomiędzy Mathieu i tajemnicze dziewczęta wabiące spojrzenia tańcem i zwiewnymi szatami. Interesował ją rytuał; wspólny śpiew tancerek przywoływał echa przeszłości, splatał się z wygrywaną muzyką, wzbudzał przyjemne dreszcze ekscytacji. Ich ruchy stawały się coraz szybsze, coraz gwałtowniejsze, pełne dramatycznej ekspresji od której nie sposób było oderwać wzroku. Corinne zapomniała na chwilę o wszystkim; o stojącym przy niej Mathieu, o rodzinie, o zawieszeniu broni, o wojnie, a jej życie skurczyło się do tego efemerycznego tu i teraz zamkniętego w tańcu.
― Widziałeś? ― szepnęła, odwracając głowę do męża, ale w chwili, kiedy pytanie opuściło jej usta, zdała sobie sprawę, jak idiotycznie brzmi. Stał przecież tuż obok, był świadkiem tego samego co ona. Zmieszała się nieco, ale zanim spróbowała przykryć pytanie kolejnymi słowami, odwrócić uwagę, dostrzegła czające się w rysach jego twarzy napięcie, rozpoznała wymuszony kurtuazją uśmiech, który w zaciszu własnych myśli nazywała życzeniowym grymasem ― uśmiechem, który nie miał szans na urzeczywistnienie. Mogła nie wiedzieć, jak ciężko mu się przestawić z trybu wojennego na sielankowy, ale już od pierwszych dni ich małżeństwa jasnym się stało, że Mathieu nie przepada za wydarzeniami na dużą skalę.
Zapomniała o tym tak szybko, że zrobiło jej się głupio.
Uśmiechnęła się do niego ładnie, kojąco, jakby chciała go podnieść na duchu, pocieszyć, samą swoją obecnością zapewnić go o tym, że jakoś to będzie i przetrwają to wspólnie, tak jak to nieszczęsne śniadanie po ślubie, tak jak każde inne spotkanie, które wymagało obecności więcej niż kilku znajomych osób.
― Nie musimy tu być dłużej, niż to konieczne ― powiedziała w końcu; ton był cichy i ostrożny, ale przesycony łagodnością. Nikt poza Mathieu nie musiał jej słyszeć. ― Ciekawe towarzystwo znajdę również w książkach ― dodała nieco weselej i już-już miała mu opowiedzieć o czytanej ostatnio biografii pewnego alchemika, kiedy zbliżyła się do nich jedna z tajemniczych dziewcząt. Towarzyszył jej Timothee i w pierwszej chwili Corinne pomyślała, że tancerka przybyła tu po Mathieu, ale jakie było jej zdziwienie, kiedy to ją dziewczyna pociągnęła do siebie. Nieco zdezorientowana obejrzała się na męża, uchwyciła jego spojrzenie; odchodząc, przesunęła bezwiednie ręką po jego przedramieniu, musnęła wierzch dłoni w niemej obietnicy powrotu.
Na środek polany wcale nie mieli daleko. Corinne spojrzała na towarzyszącego jej Timothee, ale wyglądało na to, że oboje wiedzą dokładnie tyle samo, czyli: nic. Ledwo dotarli na miejsce, a młodego lorda odciągnęła od niej jeszcze inna dziewczyna, zaś Corinne poprowadzono do znajomo wyglądającego mężczyzny (Zachary), który i tym razem towarzyszył Imogen. Na dawną koleżankę spojrzała trochę wesoło, a trochę z widocznym zdezorientowaniem, niewypowiedziane “wiesz, co się dzieje?” zawisło w powietrzu, ale bez odpowiedzi.
Minęła kolejna chwila ― szelest zwiewnych sukien, powiew kojącego wiatru niosącego zapach kwiatów ― i kawałek dalej dziewczęta doprowadziły samą namiestniczkę Londynu. Corinne przyjrzała się jej trochę ciekawsko, trochę z podziwem, trochę ukradkiem, a w następnym momencie tuż obok niej pojawił się Mathieu, naturalnie kradnąc całą jej uwagę. Powitała go uśmiechem zdradzającym ślady dobrego nastroju, oczy błysnęły wesoło, kiedy przechyliła nieznacznie głowę w jego stronę. Żadne słowo jednak nie padło, bo krąg się zamknął, a między czarodziejami zaczęła krążyć stara wiedźma. Poświęcała każdemu skrawek własnego czasu, niektórych oglądała, innych dotykała, ale każdego z osobna naznaczyła balsamem. Kiedy przyszła pora na Corinne, ta wytrzymała długie spojrzenie starej wiedźmy, choć kosztowało ją to sporo sił; pokusa by uciec wzrokiem była ogromna, ale nie mogła i nie chciała sobie dzisiaj na to pozwolić. Nie drgnęła nawet wtedy, kiedy starucha zaczęła ją oglądać z każdej strony jak muzealny eksponat. (Czego szukała? Poddawała ją ocenie? Próbie? Czemu to miało służyć?). Ale z lekkim poczuciem ulgi przyjęła namaszczenie; jeszcze chwila, a nie wytrzymałaby w swojej dumnej i niewzruszonej pozie, złamałaby się jak źdźbło trawy.
Przymknęła powieki bez protestu, poddając się wyszeptanej prośbie; w niemym powitaniu zacisnęła krótko palce na dłoniach towarzyszy. Odpłynęła wraz z wygrywanym na bodhránie rytmem, z cichym śpiewem tajemniczych dziewcząt; odetchnęła głębiej, choć miała wrażenie, że zgęstniałe powietrze przykleiło jej się do płuc.
Kiedy nadszedł impuls ze strony Mathieu ― odpowiedziała tym samym, mocniej splotła z nim dłoń, przesunęła nieznacznie kciukiem po jej wierzchu. Jestem tu, starała mu się podświadomie przekazać. Jesteśmy w tym razem.
k3 na wiedźmę
― Widziałeś? ― szepnęła, odwracając głowę do męża, ale w chwili, kiedy pytanie opuściło jej usta, zdała sobie sprawę, jak idiotycznie brzmi. Stał przecież tuż obok, był świadkiem tego samego co ona. Zmieszała się nieco, ale zanim spróbowała przykryć pytanie kolejnymi słowami, odwrócić uwagę, dostrzegła czające się w rysach jego twarzy napięcie, rozpoznała wymuszony kurtuazją uśmiech, który w zaciszu własnych myśli nazywała życzeniowym grymasem ― uśmiechem, który nie miał szans na urzeczywistnienie. Mogła nie wiedzieć, jak ciężko mu się przestawić z trybu wojennego na sielankowy, ale już od pierwszych dni ich małżeństwa jasnym się stało, że Mathieu nie przepada za wydarzeniami na dużą skalę.
Zapomniała o tym tak szybko, że zrobiło jej się głupio.
Uśmiechnęła się do niego ładnie, kojąco, jakby chciała go podnieść na duchu, pocieszyć, samą swoją obecnością zapewnić go o tym, że jakoś to będzie i przetrwają to wspólnie, tak jak to nieszczęsne śniadanie po ślubie, tak jak każde inne spotkanie, które wymagało obecności więcej niż kilku znajomych osób.
― Nie musimy tu być dłużej, niż to konieczne ― powiedziała w końcu; ton był cichy i ostrożny, ale przesycony łagodnością. Nikt poza Mathieu nie musiał jej słyszeć. ― Ciekawe towarzystwo znajdę również w książkach ― dodała nieco weselej i już-już miała mu opowiedzieć o czytanej ostatnio biografii pewnego alchemika, kiedy zbliżyła się do nich jedna z tajemniczych dziewcząt. Towarzyszył jej Timothee i w pierwszej chwili Corinne pomyślała, że tancerka przybyła tu po Mathieu, ale jakie było jej zdziwienie, kiedy to ją dziewczyna pociągnęła do siebie. Nieco zdezorientowana obejrzała się na męża, uchwyciła jego spojrzenie; odchodząc, przesunęła bezwiednie ręką po jego przedramieniu, musnęła wierzch dłoni w niemej obietnicy powrotu.
Na środek polany wcale nie mieli daleko. Corinne spojrzała na towarzyszącego jej Timothee, ale wyglądało na to, że oboje wiedzą dokładnie tyle samo, czyli: nic. Ledwo dotarli na miejsce, a młodego lorda odciągnęła od niej jeszcze inna dziewczyna, zaś Corinne poprowadzono do znajomo wyglądającego mężczyzny (Zachary), który i tym razem towarzyszył Imogen. Na dawną koleżankę spojrzała trochę wesoło, a trochę z widocznym zdezorientowaniem, niewypowiedziane “wiesz, co się dzieje?” zawisło w powietrzu, ale bez odpowiedzi.
Minęła kolejna chwila ― szelest zwiewnych sukien, powiew kojącego wiatru niosącego zapach kwiatów ― i kawałek dalej dziewczęta doprowadziły samą namiestniczkę Londynu. Corinne przyjrzała się jej trochę ciekawsko, trochę z podziwem, trochę ukradkiem, a w następnym momencie tuż obok niej pojawił się Mathieu, naturalnie kradnąc całą jej uwagę. Powitała go uśmiechem zdradzającym ślady dobrego nastroju, oczy błysnęły wesoło, kiedy przechyliła nieznacznie głowę w jego stronę. Żadne słowo jednak nie padło, bo krąg się zamknął, a między czarodziejami zaczęła krążyć stara wiedźma. Poświęcała każdemu skrawek własnego czasu, niektórych oglądała, innych dotykała, ale każdego z osobna naznaczyła balsamem. Kiedy przyszła pora na Corinne, ta wytrzymała długie spojrzenie starej wiedźmy, choć kosztowało ją to sporo sił; pokusa by uciec wzrokiem była ogromna, ale nie mogła i nie chciała sobie dzisiaj na to pozwolić. Nie drgnęła nawet wtedy, kiedy starucha zaczęła ją oglądać z każdej strony jak muzealny eksponat. (Czego szukała? Poddawała ją ocenie? Próbie? Czemu to miało służyć?). Ale z lekkim poczuciem ulgi przyjęła namaszczenie; jeszcze chwila, a nie wytrzymałaby w swojej dumnej i niewzruszonej pozie, złamałaby się jak źdźbło trawy.
Przymknęła powieki bez protestu, poddając się wyszeptanej prośbie; w niemym powitaniu zacisnęła krótko palce na dłoniach towarzyszy. Odpłynęła wraz z wygrywanym na bodhránie rytmem, z cichym śpiewem tajemniczych dziewcząt; odetchnęła głębiej, choć miała wrażenie, że zgęstniałe powietrze przykleiło jej się do płuc.
Kiedy nadszedł impuls ze strony Mathieu ― odpowiedziała tym samym, mocniej splotła z nim dłoń, przesunęła nieznacznie kciukiem po jej wierzchu. Jestem tu, starała mu się podświadomie przekazać. Jesteśmy w tym razem.
k3 na wiedźmę
Sad to see you go
Was sorta hopin' that you'd stay
Was sorta hopin' that you'd stay
Corinne Avery
Zawód : arystokratka
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rumor, humor, huk, harmider
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Polana Świetlików
Szybka odpowiedź