Polana Świetlików
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Polana Świetlików
Na obrzeżach Londynu, pośrodku sosnowego lasku znajduje się polana z pozoru podobna do innych. Jednak żadna inna nie może pochwalić się tym, co ta. Przy bezwietrznej pogodzie, trochę wilgotnej (po deszczu), ciepłym wieczorem można trafić na prawdziwy spektakl wystawiany przez naturę. To właśnie to miejsce upodobały sobie świetliki, które letnią nocą latają nad polaną. To doprawdy zachwycający widok, każdy choć raz powinien być świadkiem lotu tych malutkich robaczków.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:17, w całości zmieniany 1 raz
Gdyby ktoś zapytał go, co działo się tamtego wieczoru – w trakcie rytuału, gdy zapalono kadzidła; i później, kiedy już ostatnie z nich zabarwiły powietrze mieszaniną słodko-kwiatowych zapachów – nie byłby w stanie odpowiedzieć. Było tak, jakby czas zupełnie stracił na znaczeniu, a kolejne wydarzenia rozbiły się na fragmenty, pojedyncze wspomnienia, które wymieszały się ze sobą, tracąc jakąkolwiek chronologię. Mógłby przyrównać to do alkoholowego upojenia, z tym, że podczas gdy alkohol otumaniał zmysły, jego wydawały się nienaturalnie wręcz wyostrzone: otaczająca go woń krwi sprawiała, że kręciło mu się w głowie, smak zwierzęcego serca zdawał się przenikać przez wszystkie tkanki, podobnie jak wypełniająca płuca i umysł muzyka; a każdy, najlżejszy nawet dotyk posyłał przyjemne dreszcze wzdłuż jego kręgosłupa. Jedynie wzrok płatał mu figle, raz po raz wyciągając z zamazanych odmętów pojedyncze kształty i twarze, nasycone nienaturalnie żywymi kolorami, całej reszcie pozwalając zlać się z niewyraźnym tłem.
W centrum tego wszystkiego była ona: świadomość bliskości Melisande nie opuszczała go ani na moment, a jej piękna twarz była jedyną, która nie traciła na ostrości – być może dlatego, że nie pozwalał jej się oddalić, podążając za nią mimowolnie, bezwiednie, i z kompletnie niezrozumiałego powodu. To nie było w jego stylu; nie był przecież zakochanym nastolatkiem ani ogłupiałym od syreniego śpiewu marynarzem, a chociaż bywał porywczy, to przecież na ogół potrafił też utrzymać na wodzy własne rządze. A jednak: spoglądając na Melisande, na krew barwiącą jej jasną skórę, i słuchając jej głosu – jednocześnie cichego i przebijającego się ponad wszystko inne – nie kwestionował niczego, pozwalając sobie istnieć tylko w tej jednej chwili, w tym jednym momencie: śliskim od wysychającej na ciałach posoki i dusznym od zawieszonej w powietrzu wilgoci.
Taniec, no tak; mieli zatańczyć, celtycka muzyka gęstniała wokół nich, podobnie jak otaczające ich coraz liczniej pary. Nie zwracał na nich uwagi, mogliby nie istnieć, dopóki Melisande ruchem głowy nie wskazała w stronę jednej z dziewcząt, wirującej w rytm uderzeń bębnów. Nie przyglądał jej się zbyt długo, szybko tracąc nią zainteresowanie, gdy ciepła dłoń pociągnęła go w innym kierunku, ku skrajowi polany, gdzie powietrza było więcej, a jego nieco chłodniejsze podmuchy przyjemnie studziły roszący skronie pot. – O moją kondycję nie musisz się martwić, lady Melisande – odpowiedział od razu, podejmując rzucone pomiędzy słowami wyzwanie. Potrzeba udowodnienia, że naprawdę tak było, otrzeźwiła go skutecznie, z całą pewnością potrafił tańczyć lepiej niż pląsający gdzieś w tle młodzieńcy, których przed chwilą obserwowała jego żona. Stanął naprzeciw niej, wykorzystując trwającą parę oddechów przerwę w muzyce, by skrzyżować z nią spojrzenia. Skłonił się w wyćwiczonym ruchu w odpowiedzi na jej dygnięcie, wyciągając dłoń w jej stronę. – Zostanę tam, gdzie będziesz ty – zapowiedział bez zawahania, nie miał zamiaru odstąpić jej tego wieczoru ani na krok. Rytuał połączył ich w sposób, którego nie był w stanie opisać słowami, a chociaż wytworzona ponad stygnącymi wnętrznościami ofiarnego reema więź miała zapewne osłabnąć z czasem (a może nie?), to nie mógł przeciwstawić się jej dzisiaj. Nie, kiedy pod powiekami wciąż kołysał mu się obraz Melisande skąpanej w złotej, bijącej od Lugh poświecie, w sukni pokrytej krwawymi smugami.
Zamiast odpowiedzieć na zawieszone w przestrzeni pytanie po prostu zaczął tańczyć – pozwalając poprowadzić się muzyce i miękkim ruchom Melisande, instynktownie dopasowując się do narzucanego przez nią rytmu, a może narzucając go samemu – nie był pewien. Nie dbał o kroki, nie starał się naśladować innych tancerzy, nie sięgał też pamięcią do odbytych w młodości lekcji, zamiast tego zwyczajnie słuchając własnego ciała, i korzystając z faktu, że odurzająca woń kadzidła pozwoliła mu zatonąć w melodyjnych dźwiękach instrumentów tak samo, jak niedawno tonął w otaczających go, morskich falach. Różnica chyba była zresztą niewielka, bo i falom łatwiej było się poddać niż z nimi walczyć – i one, tak samo jak płynąca po polanie muzyka, zdawały się nie mieć początku ani końca.
Dźwięczny śmiech Melisande sprawił, że i on się roześmiał, łapiąc ją za ramiona, żeby uchronić ją przed upadkiem, gdy w chaosie kroków zderzyli się ze sobą. Nie przejął się tym ani odrobinę, tak samo jak nie dostrzegał innych potknięć czy niedociągnięć; tego wieczoru byli w tłumie, ale równie dobrze mogliby być sami, bo nikt nie zwracał na nich uwagi. Nachylił się niżej, żartobliwe słowa zatańczyły mu na ustach, ale nim zdążyłby je wypowiedzieć, melodia wokół nich znów ucichła – a ciepły oddech do tej pory zatrzymujący się na jego skórze zniknął, gdy Melisande zrobiła krok do tyłu, a później następny. Zacisnął mocniej palce na jej dłoni, przez moment nie chcąc jej puścić – unosząc brwi w pytającym wyrazie – ale ostatecznie pozwolił jej wyplątać się z uścisku, poddając się krótkiemu słowu i rosnącemu zaintrygowaniu. Chodź. Dokąd?, chciał zapytać, zamiast tego opuszczając rękę wzdłuż tułowia i robiąc krok do przodu. Obserwował ją przez chwilę, kiedy niczym leśna nimfa znikała na biegnącej między drzewami ścieżce, poruszając się na palcach, tak lekko, jakby sunęła przez powietrze. Chciała, żeby ją gonił?
Nie miało to znaczenia – ruszył za nią i tak, podążając za skrawkami migającej pomiędzy pniami tkaniny, dalej od wypełnionej śmiechem i muzyką polany, bliżej ciszy i spokoju ukrytej pod koronami drzew. Kiedy dostrzegł, jak wsuwa się za jeden z grubszych pni, uśmiechnął się mimowolnie – instynktownie zwalniając, by poruszać się ciszej. Dawno już nie czuł podobnej beztroski, przemieszanej jednak z czymś innym; z gorącem, które – rozbudzone jeszcze w trakcie rytuału – coraz szczelniej wypełniało jego wnętrzności, koncentrując się w dole brzucha.
Obszedł drzewo dookoła, kładąc jedną dłoń wysoko na pniu, drugą dokładając, gdy już znalazł się po drugiej stronie – wiedząc doskonale, że ją tam znajdzie. Oparł się o szorstką korę, spoglądając z góry na twarz Melisande, dopiero teraz zauważając, że z trudem łapał oddech. Nachylił się ku niej, bliżej; tak blisko, że kiedy się odezwał, jego wargi prawie dotykały jej ust. – Obiecałaś mi coś wcześniej – przypomniał jej. Wciąż nie zdradziła mu, o czym myślała przed rytuałem, zanim myśli rozproszyła wymiana uprzejmości. Opuścił jedną dłoń niżej, opuszki palców zatańczyły delikatnie na okrytym tkaniną udzie, nieznacznie podciągając w górę miękki materiał; przesunął je wyżej, wzdłuż nogi, do biodra – żeby w ostatnim momencie oderwać je i odszukać kobiecą dłoń. – Chodź za mną? – powiedział, choć na ostatnich głoskach zatańczyło pytanie; czy to on miał ją poprowadzić, czy ona jego? I czy to było istotne – kiedy oboje zdawali się zmierzać do tego samego celu?
| zt x2 i idziemy tutaj?
W centrum tego wszystkiego była ona: świadomość bliskości Melisande nie opuszczała go ani na moment, a jej piękna twarz była jedyną, która nie traciła na ostrości – być może dlatego, że nie pozwalał jej się oddalić, podążając za nią mimowolnie, bezwiednie, i z kompletnie niezrozumiałego powodu. To nie było w jego stylu; nie był przecież zakochanym nastolatkiem ani ogłupiałym od syreniego śpiewu marynarzem, a chociaż bywał porywczy, to przecież na ogół potrafił też utrzymać na wodzy własne rządze. A jednak: spoglądając na Melisande, na krew barwiącą jej jasną skórę, i słuchając jej głosu – jednocześnie cichego i przebijającego się ponad wszystko inne – nie kwestionował niczego, pozwalając sobie istnieć tylko w tej jednej chwili, w tym jednym momencie: śliskim od wysychającej na ciałach posoki i dusznym od zawieszonej w powietrzu wilgoci.
Taniec, no tak; mieli zatańczyć, celtycka muzyka gęstniała wokół nich, podobnie jak otaczające ich coraz liczniej pary. Nie zwracał na nich uwagi, mogliby nie istnieć, dopóki Melisande ruchem głowy nie wskazała w stronę jednej z dziewcząt, wirującej w rytm uderzeń bębnów. Nie przyglądał jej się zbyt długo, szybko tracąc nią zainteresowanie, gdy ciepła dłoń pociągnęła go w innym kierunku, ku skrajowi polany, gdzie powietrza było więcej, a jego nieco chłodniejsze podmuchy przyjemnie studziły roszący skronie pot. – O moją kondycję nie musisz się martwić, lady Melisande – odpowiedział od razu, podejmując rzucone pomiędzy słowami wyzwanie. Potrzeba udowodnienia, że naprawdę tak było, otrzeźwiła go skutecznie, z całą pewnością potrafił tańczyć lepiej niż pląsający gdzieś w tle młodzieńcy, których przed chwilą obserwowała jego żona. Stanął naprzeciw niej, wykorzystując trwającą parę oddechów przerwę w muzyce, by skrzyżować z nią spojrzenia. Skłonił się w wyćwiczonym ruchu w odpowiedzi na jej dygnięcie, wyciągając dłoń w jej stronę. – Zostanę tam, gdzie będziesz ty – zapowiedział bez zawahania, nie miał zamiaru odstąpić jej tego wieczoru ani na krok. Rytuał połączył ich w sposób, którego nie był w stanie opisać słowami, a chociaż wytworzona ponad stygnącymi wnętrznościami ofiarnego reema więź miała zapewne osłabnąć z czasem (a może nie?), to nie mógł przeciwstawić się jej dzisiaj. Nie, kiedy pod powiekami wciąż kołysał mu się obraz Melisande skąpanej w złotej, bijącej od Lugh poświecie, w sukni pokrytej krwawymi smugami.
Zamiast odpowiedzieć na zawieszone w przestrzeni pytanie po prostu zaczął tańczyć – pozwalając poprowadzić się muzyce i miękkim ruchom Melisande, instynktownie dopasowując się do narzucanego przez nią rytmu, a może narzucając go samemu – nie był pewien. Nie dbał o kroki, nie starał się naśladować innych tancerzy, nie sięgał też pamięcią do odbytych w młodości lekcji, zamiast tego zwyczajnie słuchając własnego ciała, i korzystając z faktu, że odurzająca woń kadzidła pozwoliła mu zatonąć w melodyjnych dźwiękach instrumentów tak samo, jak niedawno tonął w otaczających go, morskich falach. Różnica chyba była zresztą niewielka, bo i falom łatwiej było się poddać niż z nimi walczyć – i one, tak samo jak płynąca po polanie muzyka, zdawały się nie mieć początku ani końca.
Dźwięczny śmiech Melisande sprawił, że i on się roześmiał, łapiąc ją za ramiona, żeby uchronić ją przed upadkiem, gdy w chaosie kroków zderzyli się ze sobą. Nie przejął się tym ani odrobinę, tak samo jak nie dostrzegał innych potknięć czy niedociągnięć; tego wieczoru byli w tłumie, ale równie dobrze mogliby być sami, bo nikt nie zwracał na nich uwagi. Nachylił się niżej, żartobliwe słowa zatańczyły mu na ustach, ale nim zdążyłby je wypowiedzieć, melodia wokół nich znów ucichła – a ciepły oddech do tej pory zatrzymujący się na jego skórze zniknął, gdy Melisande zrobiła krok do tyłu, a później następny. Zacisnął mocniej palce na jej dłoni, przez moment nie chcąc jej puścić – unosząc brwi w pytającym wyrazie – ale ostatecznie pozwolił jej wyplątać się z uścisku, poddając się krótkiemu słowu i rosnącemu zaintrygowaniu. Chodź. Dokąd?, chciał zapytać, zamiast tego opuszczając rękę wzdłuż tułowia i robiąc krok do przodu. Obserwował ją przez chwilę, kiedy niczym leśna nimfa znikała na biegnącej między drzewami ścieżce, poruszając się na palcach, tak lekko, jakby sunęła przez powietrze. Chciała, żeby ją gonił?
Nie miało to znaczenia – ruszył za nią i tak, podążając za skrawkami migającej pomiędzy pniami tkaniny, dalej od wypełnionej śmiechem i muzyką polany, bliżej ciszy i spokoju ukrytej pod koronami drzew. Kiedy dostrzegł, jak wsuwa się za jeden z grubszych pni, uśmiechnął się mimowolnie – instynktownie zwalniając, by poruszać się ciszej. Dawno już nie czuł podobnej beztroski, przemieszanej jednak z czymś innym; z gorącem, które – rozbudzone jeszcze w trakcie rytuału – coraz szczelniej wypełniało jego wnętrzności, koncentrując się w dole brzucha.
Obszedł drzewo dookoła, kładąc jedną dłoń wysoko na pniu, drugą dokładając, gdy już znalazł się po drugiej stronie – wiedząc doskonale, że ją tam znajdzie. Oparł się o szorstką korę, spoglądając z góry na twarz Melisande, dopiero teraz zauważając, że z trudem łapał oddech. Nachylił się ku niej, bliżej; tak blisko, że kiedy się odezwał, jego wargi prawie dotykały jej ust. – Obiecałaś mi coś wcześniej – przypomniał jej. Wciąż nie zdradziła mu, o czym myślała przed rytuałem, zanim myśli rozproszyła wymiana uprzejmości. Opuścił jedną dłoń niżej, opuszki palców zatańczyły delikatnie na okrytym tkaniną udzie, nieznacznie podciągając w górę miękki materiał; przesunął je wyżej, wzdłuż nogi, do biodra – żeby w ostatnim momencie oderwać je i odszukać kobiecą dłoń. – Chodź za mną? – powiedział, choć na ostatnich głoskach zatańczyło pytanie; czy to on miał ją poprowadzić, czy ona jego? I czy to było istotne – kiedy oboje zdawali się zmierzać do tego samego celu?
| zt x2 i idziemy tutaj?
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Nie była jakoś nad wyraz zawierzająca rytuałom, wróżbom czy innym tak zwanym pomocnikom losu. Już dawno temu postanowiła być dla siebie samą drogowskazem. Stąd brały się staranne plany Melisande, kolejne odhaczone kroki na długich listach mające doprowadzić ją do obranego przez siebie celu. Dzisiaj jednak było inne, całkowicie pochłaniająca za sobą. Sprawiające że początkowy sceptycyzm przeradzał się w niezrozumiałą, niewytłumaczalną wiarę w jednoczesną ważność i niecodzienność spotykanych ją doznań. Dziś została doceniona i wyróżniona i choć - nim zapach kadzidła owinął ją całą - zależało jej głównie by lśnić dla niego i napawać go dumą, tak z każdą chwilą którą trwała zaczynała mocniej dostrzegać niewytłumaczalną podniosłość przebytego rytuału. Nie przejmowała się zabrudzoną suknią, krwią zdobiącą nie tylko materiał, ale i jej dekolt i dłonie, jej wzrok nie poszukiwał wokół zbyt wiele i zbyt dużo - bo wszystko, czego dziś chciała miała dokładnie przed sobą. Przed sobą, przy sobie, obok w każdym tego słowa i myśli znaczeniu. Dziś był tutaj z nią. W tu i teraz, tak mocno kontrastującymi z miesiącami kiedy nie czuła jego obecności, choć znajdował się ledwie na wyciągnięcie palców. Dzisiaj na nią patrzył i widział ją. Choć może, nie spuszczał z oka - byłoby odpowiedniejszym stwierdzeniem. Podobał jej się stan w który wprowadziły ją kadzidła. Swobodny, frywolny jak nigdy wcześniej. Nie skupiający się tak bardzo na planach, na nadchodzących punktach do odhaczenia, ale wrzucający w jej myśli w chwilę obecną. W rosnącą w niej potrzebą i rozbudzające się emocje.
Chciała więcej.
A może nie więcej, chciała wszystkiego - poczuć, dotknąć, spróbować. Zasmakować. Manannan zaś nie odmawiał jej niczego, wprowadzając na urokliwe lico niegasnący uśmiech. Kącik jej ust drgnął mimowolnie mocniej, kiedy wśród wypowiedzianych zgłosek dostrzegła jak podejmuje rzucone między wyrazami wyzwanie.
- Dobrze więc. - potwierdziła krótkim stwierdzeniem kolejne z padających zapewnień. Niczego więcej dzisiaj nie chciała, niźli tego właśnie, by był obok. Prowadzona potrzebą zrodzoną gdzieś wewnątrz niej samej, czy może utkaną przez otumaniony kadzidłem umysł? Nie wiedziała i nie zastanawiała się nad tym. Na ten moment, tą chwilę, całą noc, chciała aby był obok - a może nawet i jeszcze dłużej. Dziś nie roztrząsała myśli, nie zastanawiała się nad nimi dłużej, niż przez krótką chwilę, które później ulatywały - a może odkładały się na kiedy indziej, na nieokreślone dziś czasem później.
Chciała tańczyć - tak sądziła w pierwszej myśli, że właśnie do tego ciągnęło ją ciało. Rozpalająca się w niej samej potrzeba, coraz wyraźniejsza i coraz głośniejsza z każdym mijającym oddechem, obrotem, dotykiem, uśmiechem. W końcu zachwiała się, pogubiła krok, ale nie upadła, ze śmiechem odnajdując się w ramionach swojego męża. I dziś - kiedy przyszłość w końcu zaczęła nabierać wyraźniejszych barw, a ścieżka zdawała się jasna - cieszyła się, że był obok. Nieskrępowany niczym, lekki niczym podmuch wiatry śmiech, zwyczajnie wypełniony radością wypadł jej warg, na co zawtórował mu ten jego. Czym było, to co kłębiło się w środku, kiedy łapiąc oddech cofała się o krok, a potem o kolejny. Satysfakcją? Kiedy jego dłoń zacisnęła się na niej odrobinę mocniej, nim pozwolił jej się odsunąć. A może czymś innym, całkowicie odmiennym, niepomiernie lepszym ale i jednocześnie nieznajomo nowym.
Umknęła, uciekła, niczym młódka - normalnie nieskora do tak frywolnego zachowania - ale dziś nie rozliczała siebie z niego. Chciała by za nią podążał a może by za nią ruszył, podskórnie przeczuwając, że nie zostawi jej samej - wszak miał być tam, gdzie i ona. Oparła się o jedno z drzew, splatając najpierw dłonie za sobą, nie układając na szorstkiej korze, na nich opierając ciało. Głową przylgnęła do pnia, w ten sposób sprawiając że jej biodra wysuwały się bardziej na przód. Łapała ciężko oddech od fizycznego wysiłku, tanecznego spełnienia, które nie było dokładnie tym, czego szukała. Milcząco czekała, odwracając jedynie tęczówki, kiedy wyłonił się z boku z dłonią nad nią - nieśpiesznie, z rozwagą zbliżając się do niej, niczym drapieżnik zwisający nad ofiarą. Ale nie obawiała się, wszak sam ją o tym zapewniał - nie miała się czego bać. Pozwalała więc ciemnemu spojrzeniu podążać za nim - a raczej, zawisnąć mu na znajomym już bezkresie skrywanym w jasnym spojrzeniu. Nie odsunęła się, nie uciekła, nie drgnęła, kiedy zbliżył się bardziej, jedynie przesuwając tęczówkami po jego twarzy, nie panując nad ogarniającym ją rozedrganiem, niewytłumaczalnym zniecierpliwieniem coraz mocniej rozchodzącej się po niej całej.
- Obiecałam. - potwierdziła, słowem i gestem - choć jej głowa ledwie się poruszyła. Obiecała, wymienić myśli, dziś go nakarmić. Wstrzymała oddech, kiedy druga z jego dłoni rozpoczęła wędrówkę po jej udzie. Wargi rozchyliły się. Policzki zdobiły rumieńce.
- mh-my. - zaprzeczyła melodyjnie, by pokręcić powoli przecząco głową kiedy między nich wypadło pytanie. Jej oczy lśniły, a ustaw wygiął mimowolny uśmiech. - Ze mną. - poprawiła go ze spokojem. - Obok. - wskazała brodą jego prawą stronę. Nie powinien zapominać, które miejsce miało być dla niej. Odciągnęła głowę wspinając się ostatni kawałek wyżej. - Wspólnie. - powiedziała ciszej, by odważyć się skraść mu pocałunek. Znajome wargi nęciły ją od kiedy zawisł tak blisko. Rozsądek walczył z pragnieniem, ale to, choć wydzierające spod kotary otumanionego umysłu nie było w stanie przekonać jej, by pozwolić sobie na więcej tutaj, na widoku, wsród całkowicie obcych. Zwłaszcza, że w jej głowie uformował się plan, który domagał się realizacji. Mimowolnie i tak przedłużyła pocałunek, przysuwając się bliżej, przylgnąć na dłużej. Jeszcze chwilę, póki nie słyszała kroków zbliżających się obcych. - Chodźmy. - szepnęła cicho, zaciskając mocniej palce na tych jego, którymi owinął wcześniej jej dłoń.
| zt
Chciała więcej.
A może nie więcej, chciała wszystkiego - poczuć, dotknąć, spróbować. Zasmakować. Manannan zaś nie odmawiał jej niczego, wprowadzając na urokliwe lico niegasnący uśmiech. Kącik jej ust drgnął mimowolnie mocniej, kiedy wśród wypowiedzianych zgłosek dostrzegła jak podejmuje rzucone między wyrazami wyzwanie.
- Dobrze więc. - potwierdziła krótkim stwierdzeniem kolejne z padających zapewnień. Niczego więcej dzisiaj nie chciała, niźli tego właśnie, by był obok. Prowadzona potrzebą zrodzoną gdzieś wewnątrz niej samej, czy może utkaną przez otumaniony kadzidłem umysł? Nie wiedziała i nie zastanawiała się nad tym. Na ten moment, tą chwilę, całą noc, chciała aby był obok - a może nawet i jeszcze dłużej. Dziś nie roztrząsała myśli, nie zastanawiała się nad nimi dłużej, niż przez krótką chwilę, które później ulatywały - a może odkładały się na kiedy indziej, na nieokreślone dziś czasem później.
Chciała tańczyć - tak sądziła w pierwszej myśli, że właśnie do tego ciągnęło ją ciało. Rozpalająca się w niej samej potrzeba, coraz wyraźniejsza i coraz głośniejsza z każdym mijającym oddechem, obrotem, dotykiem, uśmiechem. W końcu zachwiała się, pogubiła krok, ale nie upadła, ze śmiechem odnajdując się w ramionach swojego męża. I dziś - kiedy przyszłość w końcu zaczęła nabierać wyraźniejszych barw, a ścieżka zdawała się jasna - cieszyła się, że był obok. Nieskrępowany niczym, lekki niczym podmuch wiatry śmiech, zwyczajnie wypełniony radością wypadł jej warg, na co zawtórował mu ten jego. Czym było, to co kłębiło się w środku, kiedy łapiąc oddech cofała się o krok, a potem o kolejny. Satysfakcją? Kiedy jego dłoń zacisnęła się na niej odrobinę mocniej, nim pozwolił jej się odsunąć. A może czymś innym, całkowicie odmiennym, niepomiernie lepszym ale i jednocześnie nieznajomo nowym.
Umknęła, uciekła, niczym młódka - normalnie nieskora do tak frywolnego zachowania - ale dziś nie rozliczała siebie z niego. Chciała by za nią podążał a może by za nią ruszył, podskórnie przeczuwając, że nie zostawi jej samej - wszak miał być tam, gdzie i ona. Oparła się o jedno z drzew, splatając najpierw dłonie za sobą, nie układając na szorstkiej korze, na nich opierając ciało. Głową przylgnęła do pnia, w ten sposób sprawiając że jej biodra wysuwały się bardziej na przód. Łapała ciężko oddech od fizycznego wysiłku, tanecznego spełnienia, które nie było dokładnie tym, czego szukała. Milcząco czekała, odwracając jedynie tęczówki, kiedy wyłonił się z boku z dłonią nad nią - nieśpiesznie, z rozwagą zbliżając się do niej, niczym drapieżnik zwisający nad ofiarą. Ale nie obawiała się, wszak sam ją o tym zapewniał - nie miała się czego bać. Pozwalała więc ciemnemu spojrzeniu podążać za nim - a raczej, zawisnąć mu na znajomym już bezkresie skrywanym w jasnym spojrzeniu. Nie odsunęła się, nie uciekła, nie drgnęła, kiedy zbliżył się bardziej, jedynie przesuwając tęczówkami po jego twarzy, nie panując nad ogarniającym ją rozedrganiem, niewytłumaczalnym zniecierpliwieniem coraz mocniej rozchodzącej się po niej całej.
- Obiecałam. - potwierdziła, słowem i gestem - choć jej głowa ledwie się poruszyła. Obiecała, wymienić myśli, dziś go nakarmić. Wstrzymała oddech, kiedy druga z jego dłoni rozpoczęła wędrówkę po jej udzie. Wargi rozchyliły się. Policzki zdobiły rumieńce.
- mh-my. - zaprzeczyła melodyjnie, by pokręcić powoli przecząco głową kiedy między nich wypadło pytanie. Jej oczy lśniły, a ustaw wygiął mimowolny uśmiech. - Ze mną. - poprawiła go ze spokojem. - Obok. - wskazała brodą jego prawą stronę. Nie powinien zapominać, które miejsce miało być dla niej. Odciągnęła głowę wspinając się ostatni kawałek wyżej. - Wspólnie. - powiedziała ciszej, by odważyć się skraść mu pocałunek. Znajome wargi nęciły ją od kiedy zawisł tak blisko. Rozsądek walczył z pragnieniem, ale to, choć wydzierające spod kotary otumanionego umysłu nie było w stanie przekonać jej, by pozwolić sobie na więcej tutaj, na widoku, wsród całkowicie obcych. Zwłaszcza, że w jej głowie uformował się plan, który domagał się realizacji. Mimowolnie i tak przedłużyła pocałunek, przysuwając się bliżej, przylgnąć na dłużej. Jeszcze chwilę, póki nie słyszała kroków zbliżających się obcych. - Chodźmy. - szepnęła cicho, zaciskając mocniej palce na tych jego, którymi owinął wcześniej jej dłoń.
| zt
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Uniósł wzrok, by spojrzeć na starą wiedźmę, gdy zwróciła się wprost ku niemu - nie odpowiedział ani nie odwrócił twarzy, przyjmując jej słowa w milczeniu, z niespokojną myślą. Matce należał się szacunek, choć zdarzało mu się lekceważyć zarówno własną, jak i te, które powiły mu dzieci, pewien był, że oddawał im ten szacunek w pełni, doceniając przecież ich rolę. Wspominając o bólach rodnych zapewne nieprzypadkowo patrzyła na niego, życie, które kwitło w łonie jego żony wymagało od niej wielu wyrzeczeń. Lecz dzisiejszy rytuał zapewni jej przecież pomyślność, a magiczna krew ochronę, której tak bardzo potrzebowała - tylko w to chciał dzisiaj wierzyć. Zapewni siłę ich dziecku, czy ofiaruje mu też pomyślność? Mieli dużo szczęścia, uczestnicząc w dzisiejszym święcie w tak ważnej dla ich życia chwili. Pochłonięty oparami, bliskością, gdy Deirdre mocniej uścisnęła jego dłoń, nie myślał teraz o niepokojącym błysku w oku wiedźmy sprzed paru chwil. Rytualny krąg zaczął się rozplatać, czarodzieje pierzchnąć, a żądze nie ucichły, łaknąc spełnienia. W odpowiedzi na wyciągniętą dłoń żony wziął ją pod ramię, nie umykając spojrzeniem przed bliskością łączącą ją z jego kochanką, ani tym bardziej przed wymienianymi między nimi słowy pobudzającymi tylko i tak drażniące zniecierpliwienie.
Znalazłszy się już przy stołach poczuł aromat przyrządzanego mięsa z reema, ale był pewien, że nad ranem zdążą go jeszcze skosztować; bez namysłu w pierwszym odruchu poczęstował się świeżą oliwką. - Bardzo delikatne - zachwalił. Wypełnił winem z dzbana trzy kielichy, w tym jeden skąpą ilością zakrywającą tylko dno naczynia, jeden z nich przekazując Deirdre, ostatni brzemiennej Evandrze. - Okażmy wdzięczność magii dzisiejszej nocy i wypijmy za to, co jeszcze na nas czeka. Nie warto walczyć z pokusą rozkoszy - rzucił lekko, wznosząc toast pomiędzy tylko ich trójką; po części wciąż otumaniony, po części korzystając z prywatności, odrzucił fasadę, która nakazywałaby winszować madame Mericourt udanego otwarcia obchodów święta lata. Chętnych, by złożyć jej gratulacje było zapewne tego wieczora wielu, lecz Deirdre znajdzie czas je odebrać dopiero nazajutrz. Po upiciu łyku ze srebrnych półmisków ujął w dłonie brzoskwinię, którą obrócił między palcami, a następnie pochwycił ze stołu nożyk, rozcinając ją na pół, a potem na ćwierć. - Wino nie ugasi pragnienia, a mięso nie zaspokoi głodu - stwierdził, spoglądając na Deirdre, fragmentem brzoskwini poczęstował Evandrę, zamierzając wsunąć jej go do ust. - Krew wrze, chodźmy stąd. - Nie było to ani pytanie ani propozycja, z nieznacznie większym dystansem owocem poczęstował również Deirdre, skinąwszy głową na drogę prowadząca do namiotów - z zamiarem zabrania stąd obu kobiet.
/zt Tristan, Evandra i Deirdre?
Znalazłszy się już przy stołach poczuł aromat przyrządzanego mięsa z reema, ale był pewien, że nad ranem zdążą go jeszcze skosztować; bez namysłu w pierwszym odruchu poczęstował się świeżą oliwką. - Bardzo delikatne - zachwalił. Wypełnił winem z dzbana trzy kielichy, w tym jeden skąpą ilością zakrywającą tylko dno naczynia, jeden z nich przekazując Deirdre, ostatni brzemiennej Evandrze. - Okażmy wdzięczność magii dzisiejszej nocy i wypijmy za to, co jeszcze na nas czeka. Nie warto walczyć z pokusą rozkoszy - rzucił lekko, wznosząc toast pomiędzy tylko ich trójką; po części wciąż otumaniony, po części korzystając z prywatności, odrzucił fasadę, która nakazywałaby winszować madame Mericourt udanego otwarcia obchodów święta lata. Chętnych, by złożyć jej gratulacje było zapewne tego wieczora wielu, lecz Deirdre znajdzie czas je odebrać dopiero nazajutrz. Po upiciu łyku ze srebrnych półmisków ujął w dłonie brzoskwinię, którą obrócił między palcami, a następnie pochwycił ze stołu nożyk, rozcinając ją na pół, a potem na ćwierć. - Wino nie ugasi pragnienia, a mięso nie zaspokoi głodu - stwierdził, spoglądając na Deirdre, fragmentem brzoskwini poczęstował Evandrę, zamierzając wsunąć jej go do ust. - Krew wrze, chodźmy stąd. - Nie było to ani pytanie ani propozycja, z nieznacznie większym dystansem owocem poczęstował również Deirdre, skinąwszy głową na drogę prowadząca do namiotów - z zamiarem zabrania stąd obu kobiet.
/zt Tristan, Evandra i Deirdre?
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
W oku spirytystki zatańczyła lubieżna iskra, gdy poczuła na sobie dotyk nie tylko powoli dochodzącego do siebie czarodzieja – tego, który ważył się zakłócić przebieg wzniosłej ofiary, który wzbudzał pociąg, lecz również namiastkę uszczypliwego pobłażania – ale i towarzyszącej im Yeleny. Zaborczość pomieszkująca w jej sczerniałym sercu jeszcze chwilę temu jęła odchodzić w zapomnienie; dlaczegóż miałaby chcieć świętować tę wyjątkową noc jedynie w towarzystwie Ignotusa...? Palce młodej Mulciber odciskały krwiste stemple na zdejmowanym z wuja kwieciu, na kolejnych źdźbłach trawy, a także na jej chorobliwie bladej skórze; niby to przypadkiem, nie celowo, choć Heather wątpiła w takie przypadki. Zwłaszcza teraz, odurzona działaniem kadzidła, z myślami orbitującymi wokół cielesnej przyjemności, która stać się miała bramą do pełni zrozumienia, dopełnieniem odprawionego dopiero co rytuału. – Zgadzam się z tobą w pełnej rozciągłości, ptaszyno – mruknęła przymilnie, z kącikami ust wzniesionymi w drapieżnym uśmiechu, gdy jasnowłosa zaproponowała wspólny odpoczynek na skąpanej w półmroku łące. Odpowiedź tę można było również odnieść do kolejnej z zaczepek młodej niedźwiedzicy; las był parny, nawet mimo później już pory. Szaty, choćby i najpiękniejsze – wszak znała talent i fantazję krawcowej – nie mogły im się w żaden sposób przysłużyć. Nie teraz, kiedy do głosu dochodziła pierwotna, zwykle trzymana na uwięzi dzikość, bezpruderyjność, brak skrępowania wpojonym przez społeczeństwo wstydem.
Czy miała jej to za złe? Że do nich dołączyła? Może jeszcze kilka oddechów wcześniej; zazdrość stopniała jednak pod naporem subtelnych muśnięć, ofiarowanej przez opary wolności, a w końcu – błysku, który dostrzegła w pociemniałych oczach panny Mulciber. – A powinnam? – odpowiedziała pytaniem na pytanie, pozwalając sobie na wyraźniejszy, pozbawiony wrogości uśmiech. Wolała ją taką; butną, z dumnie zadartym podbródkiem. Nie było powodów, by miała zrezygnować z sięgnięcia po swoje. By którakolwiek z nich musiała się ograniczać. Poprowadziły go więc wspólnie, a później wspólnie wysłuchali przemowy starej wiedźmy, która znów zaczęła wędrować wśród zebranych w kręgu czarodziejów; wiedźmy już nie tak surowej, bo wcielającej się w rolę patronki. Zostali wybrani, by stać się częścią tej przepełnionej magią sceny. By otrzymać błogosławieństwo boga słońca, dar płodności, a także przykazanie – powinni zrobić z niego użytek. Dać ponieść się rezonującej w piersi melodii, rytmowi wygrywanego szybszym biciem serca, najpiękniejszej z pieśni: tej utkanej z westchnień, pomruków i jęków.
Muzyka na powrót zalała polanę, w reakcji na co Heather przelotnie przymknęła powieki; ciało samo nastrajało się do wibrującego wszędzie wokół śpiewu, do bębnów, mandoliny i liry. Zostali ze sobą połączeni. Nie tylko ona i Ignotus, choć gest, którym naznaczył jej usta szkarłatem, rozbudził w niej żądzę, którą najchętniej zaspokoiłaby tu i teraz – wszyscy troje, wszyscy z kręgu, związani mocą złożonej ofiary. Znaczącej ich dłonie, języki i wargi krwi złotego wołu.
– Chodźmy – przytaknęła kocim pomrukiem, bez cienia zawahania sięgając do dłoni pięknej Yeleny, teraz jeszcze piękniejszej niż zwykle, bo wolnej od praw i nakazów, które nakreślały granice jej codzienności. Spojrzała to na nią, to na poruszającego się nie aż tak pewnie, nie tak płynnie, mężczyznę, by zauważyć, że tańczące wraz z nimi światła i cienie nadawały ich twarzom nowego wymiaru, niemalże boskiego. – Noc jeszcze młoda – dodała gorącym szeptem, pozwalając, by zawoalowana obietnica rozkoszy uleciała wraz ze śpiewem ku koronom drzew, a później wyżej, ku przyglądającej się im stale komecie.
| zt dla mnie, Yeleny (i pewnie Ignotusa)
Czy miała jej to za złe? Że do nich dołączyła? Może jeszcze kilka oddechów wcześniej; zazdrość stopniała jednak pod naporem subtelnych muśnięć, ofiarowanej przez opary wolności, a w końcu – błysku, który dostrzegła w pociemniałych oczach panny Mulciber. – A powinnam? – odpowiedziała pytaniem na pytanie, pozwalając sobie na wyraźniejszy, pozbawiony wrogości uśmiech. Wolała ją taką; butną, z dumnie zadartym podbródkiem. Nie było powodów, by miała zrezygnować z sięgnięcia po swoje. By którakolwiek z nich musiała się ograniczać. Poprowadziły go więc wspólnie, a później wspólnie wysłuchali przemowy starej wiedźmy, która znów zaczęła wędrować wśród zebranych w kręgu czarodziejów; wiedźmy już nie tak surowej, bo wcielającej się w rolę patronki. Zostali wybrani, by stać się częścią tej przepełnionej magią sceny. By otrzymać błogosławieństwo boga słońca, dar płodności, a także przykazanie – powinni zrobić z niego użytek. Dać ponieść się rezonującej w piersi melodii, rytmowi wygrywanego szybszym biciem serca, najpiękniejszej z pieśni: tej utkanej z westchnień, pomruków i jęków.
Muzyka na powrót zalała polanę, w reakcji na co Heather przelotnie przymknęła powieki; ciało samo nastrajało się do wibrującego wszędzie wokół śpiewu, do bębnów, mandoliny i liry. Zostali ze sobą połączeni. Nie tylko ona i Ignotus, choć gest, którym naznaczył jej usta szkarłatem, rozbudził w niej żądzę, którą najchętniej zaspokoiłaby tu i teraz – wszyscy troje, wszyscy z kręgu, związani mocą złożonej ofiary. Znaczącej ich dłonie, języki i wargi krwi złotego wołu.
– Chodźmy – przytaknęła kocim pomrukiem, bez cienia zawahania sięgając do dłoni pięknej Yeleny, teraz jeszcze piękniejszej niż zwykle, bo wolnej od praw i nakazów, które nakreślały granice jej codzienności. Spojrzała to na nią, to na poruszającego się nie aż tak pewnie, nie tak płynnie, mężczyznę, by zauważyć, że tańczące wraz z nimi światła i cienie nadawały ich twarzom nowego wymiaru, niemalże boskiego. – Noc jeszcze młoda – dodała gorącym szeptem, pozwalając, by zawoalowana obietnica rozkoszy uleciała wraz ze śpiewem ku koronom drzew, a później wyżej, ku przyglądającej się im stale komecie.
| zt dla mnie, Yeleny (i pewnie Ignotusa)
If you rely only on your eyes,
your other senses weaken.
your other senses weaken.
1 sierpnia 1958 r.
Nie planowałam wkraczać na tamtą polanę, ale trudno było przeoczyć, że o tej porze miejsce to zbierało większość przybyłych na festiwal czarodziejów. Obserwowałam zmierzające tam grupki lub pojedynczych osobników. Sama stałam nieopodal kwiecistej dekoracji w dobrym punkcie obserwacyjnym, sącząc kolejnego tej nocy drinka i zamierzałam przyjrzeć się paleniu letniej kukły, ale zamiast tego moja uwaga przeniosła się w stronę pokaźnego obszaru zieleni, gdzie zbierało się coraz więcej osób. Co tam się działo? Nie byłam zwolenniczką bezmyślnego podążania za tłumem, ale lubiłam też dobrze orientować się w sytuacji. Czy to nie tam udał się wcześniej mój bratanek? Pewnie gdzieś się tu kręcił. Zwiedzając wszelkie atrakcje tegorocznej imprezy, nie spodziewałam się na niego natrafić. Niech się bawi. Ja planowałam doświadczać uciechy po swojemu i znaleźć odpowiednie do tego towarzystwo. Mimowolnie więc podążyłam w stronę budzącego tak ogromne zainteresowanie miejsca. Na pierwszy rzut oka była to zwyczajna łąka, rozświetlona, udekorowana, wypełniona zachwyconymi spojrzeniami młodzieży. Czy więc miałam tutaj czego szukać? Na lewitującej tacy postawiłam opróżniony kieliszek i pewniej wkroczyłam na polanę, ciągnąc za sobą elegancką, dość zwiewną suknię. Taka okazja wymagała bowiem stosownego przygotowania. Nawet na święcie słońca i lata, miłości, nie wyobrażałam sobie odmówić dostojności.
Dość prędko zostałam zaproszona na ucztę. Wokół stołu kręciło się kilka mistycznych postaci. Stara wiedźma pokierowała mnie wprost do kadzielnicy, a tam ujrzałam rozgrzebane ciało bestii. Potężnej, majestatycznej i przerażającej. Podeszłam bliżej, widziałam wielkość, ale i bebechy niespecjalnie zachęcające. Skrzyżowałam spojrzenie z postacią młodej dziewczyny, a ta gestem wskazała, bym sięgnęła głębiej, między kości, prosto w świeże mięso. Widziałam, że przede mną inni czynili dokładnie to samo, że spomiędzy martwego ciała wyciągali dary. Zawiesiłam dłoń zwróconą w stronę ciała. Długie palce lekko zamigotały w ognistej poświecie. Jednak już dwa oddechy później zatapiały się w częściach reema, aż w końcu udało im się coś wydostać. Cofnęłam się o krok, by podejść bliżej płomieni i lepiej temu przyjrzeć.
Nie planowałam wkraczać na tamtą polanę, ale trudno było przeoczyć, że o tej porze miejsce to zbierało większość przybyłych na festiwal czarodziejów. Obserwowałam zmierzające tam grupki lub pojedynczych osobników. Sama stałam nieopodal kwiecistej dekoracji w dobrym punkcie obserwacyjnym, sącząc kolejnego tej nocy drinka i zamierzałam przyjrzeć się paleniu letniej kukły, ale zamiast tego moja uwaga przeniosła się w stronę pokaźnego obszaru zieleni, gdzie zbierało się coraz więcej osób. Co tam się działo? Nie byłam zwolenniczką bezmyślnego podążania za tłumem, ale lubiłam też dobrze orientować się w sytuacji. Czy to nie tam udał się wcześniej mój bratanek? Pewnie gdzieś się tu kręcił. Zwiedzając wszelkie atrakcje tegorocznej imprezy, nie spodziewałam się na niego natrafić. Niech się bawi. Ja planowałam doświadczać uciechy po swojemu i znaleźć odpowiednie do tego towarzystwo. Mimowolnie więc podążyłam w stronę budzącego tak ogromne zainteresowanie miejsca. Na pierwszy rzut oka była to zwyczajna łąka, rozświetlona, udekorowana, wypełniona zachwyconymi spojrzeniami młodzieży. Czy więc miałam tutaj czego szukać? Na lewitującej tacy postawiłam opróżniony kieliszek i pewniej wkroczyłam na polanę, ciągnąc za sobą elegancką, dość zwiewną suknię. Taka okazja wymagała bowiem stosownego przygotowania. Nawet na święcie słońca i lata, miłości, nie wyobrażałam sobie odmówić dostojności.
Dość prędko zostałam zaproszona na ucztę. Wokół stołu kręciło się kilka mistycznych postaci. Stara wiedźma pokierowała mnie wprost do kadzielnicy, a tam ujrzałam rozgrzebane ciało bestii. Potężnej, majestatycznej i przerażającej. Podeszłam bliżej, widziałam wielkość, ale i bebechy niespecjalnie zachęcające. Skrzyżowałam spojrzenie z postacią młodej dziewczyny, a ta gestem wskazała, bym sięgnęła głębiej, między kości, prosto w świeże mięso. Widziałam, że przede mną inni czynili dokładnie to samo, że spomiędzy martwego ciała wyciągali dary. Zawiesiłam dłoń zwróconą w stronę ciała. Długie palce lekko zamigotały w ognistej poświecie. Jednak już dwa oddechy później zatapiały się w częściach reema, aż w końcu udało im się coś wydostać. Cofnęłam się o krok, by podejść bliżej płomieni i lepiej temu przyjrzeć.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Irina Macnair' has done the following action : Rzut kością
'Uczta' :
+
'Uczta' :
Celine Lovegood
Obserwował uważnie jak się do niego zbliżała. Eteryczna tancerka podobna bardziej do rusałki, która próbowała zwabić swoją ofiarę. Wspomnienie o nieprzystępnej kasztanowłosej czarownicy zdążyło już całkiem odejść w niepamięć. Czemu wcześniej nie zwrócił na niej większej uwagi? Może musiał ją dostrzec w takiej aurze jak dzisiaj. Wiedział już, że ten wieczór pragnie spędzić właśnie z nią. Teraz dziwił się samemu sobie, że w ogóle pomyślał o tym by próbować prosić do tańca kogoś innego. Przecież na polanie nie było piękniejszej dziewczyny niż właśnie złotowłosa z szarozielonymi tęczówkami.
-Maria- również chciał posmakować jej imię. W jego ustach brzmiało zupełnie inaczej niż to jak je wymawiali Brytyjczycy, ale może dla czarownicy były to bardziej znajome tony. W końcu sporą część swojego młodego życia spędziła w murach francuskiej szkoły. Dla niego samego usłyszenie znajomego języka, akcentu i brzmienia było wyjątkowo przyjemnym doświadczeniem. Czuł się mniej obco.
Uśmiechnął się lekko kiedy podała mu truskawkę. Nie zamierzał odrzucać tego daru. Delikatnie chwycił zębami owoc i odgryzł tuż przy palcach dziewczyny. Jej oczy przyciągały wręcz jego spojrzenie, nie mógł i nie chciał oderwać wzroku od jej twarzy.
-Ostrożnie- powiedział jedynie kiedy przełknął owoc i odgadując życzenie złotowłosej uniósł kielich z winem do jej ust delikatnie go przechylając, tak aby mogła swobodnie z niego upić, bez ryzyka oblania się napojem.
-Tańczmy, aż do rana- zgodził się z Marią. Wcale nie miał zamiaru się opierać jej dzisiejszemu urokowi. W zasadzie to ten z każdą chwilą robił się coraz silniejszy. Jej wilgotne od wina usta wręcz go hipnotyzowały, a uporczywa myśl by sprawdzić jak smakują nie dawała mu spokoju. W zasadzie to nie był w stanie przeciwstawić się temu pragnieniu, więc postanowił mu się poddać. Nachylił się nieco nad dziewczyną i skradł jej, krótkiego całusa. Akurat by poczuć jak aromat wina, miesza się ze słodkością truskawki i odurzającym wręcz zapachem dziewczyny.
-Maria- również chciał posmakować jej imię. W jego ustach brzmiało zupełnie inaczej niż to jak je wymawiali Brytyjczycy, ale może dla czarownicy były to bardziej znajome tony. W końcu sporą część swojego młodego życia spędziła w murach francuskiej szkoły. Dla niego samego usłyszenie znajomego języka, akcentu i brzmienia było wyjątkowo przyjemnym doświadczeniem. Czuł się mniej obco.
Uśmiechnął się lekko kiedy podała mu truskawkę. Nie zamierzał odrzucać tego daru. Delikatnie chwycił zębami owoc i odgryzł tuż przy palcach dziewczyny. Jej oczy przyciągały wręcz jego spojrzenie, nie mógł i nie chciał oderwać wzroku od jej twarzy.
-Ostrożnie- powiedział jedynie kiedy przełknął owoc i odgadując życzenie złotowłosej uniósł kielich z winem do jej ust delikatnie go przechylając, tak aby mogła swobodnie z niego upić, bez ryzyka oblania się napojem.
-Tańczmy, aż do rana- zgodził się z Marią. Wcale nie miał zamiaru się opierać jej dzisiejszemu urokowi. W zasadzie to ten z każdą chwilą robił się coraz silniejszy. Jej wilgotne od wina usta wręcz go hipnotyzowały, a uporczywa myśl by sprawdzić jak smakują nie dawała mu spokoju. W zasadzie to nie był w stanie przeciwstawić się temu pragnieniu, więc postanowił mu się poddać. Nachylił się nieco nad dziewczyną i skradł jej, krótkiego całusa. Akurat by poczuć jak aromat wina, miesza się ze słodkością truskawki i odurzającym wręcz zapachem dziewczyny.
Czuła na sobie jego spojrzenie, a choć przyzwyczajenia, choć jej podświadomość mówiła jej, aby odwrócić wzrok, może w ostatniej chwili zboczyć z raz obranego kursu, miękko przejść tylko obok, aby nie narażać delikatnego serca na złamanie, uparcie szła do przodu, równie uparcie strzepując z siebie wszystkie te złowróżbne założenia. Może to opary kadzidła, które zaplątały się w jej nozdrzach miały być odpowiedzialne za to, że dziś pragnęła posłuchać wyłącznie serca. A serce, biło z każdą chwilą coraz to mocniej, dodając dziewczęciu energii, zmuszając krew do coraz to szybszej drogi przez ciało.
W świetle tańczących płomieni jego włosy lśniły ciepłym blaskiem, podobnie jak oczy, które zazwyczaj miały raczej zimną barwę. Dziś jednak, pierwszosierpniowej nocy, nic i nikt nie mogło być zimne; czarodziejskie serca otwierały się na miłość, na ciepło drugiego człowieka, a chwila musiała trwać jak najdłużej, słodka słodyczą pierwszych uniesień serca. Nie myślała więc o tym, co jutro — czy będzie w stanie kiedykolwiek spojrzeć mu w oczy, czy kiedyś znajdzie się tak blisko niego. Bo liczyło się wyłącznie teraz, to, w jaki sposób wymawiał jej imię, jak francuskie brzmienie sprowadziło ją od razu w krainę znanego, bezpieczeństwa, drugiego domu w postaci francuskiej szkoły.
Nie chciała kryć się ze swoimi emocjami, uśmiechnęła się więc do niego, wdzięcznie i zachęcająco. Wydawało jej się, że poczuła jego wargi tuż przy opuszkach swych palców, może nawet dotknęły ich. Ciepły prąd przeszedł przez jej ręce, poczuła nagłą falę gorąca rozlewającą się na policzkach, ale znalazła w sobie też tyle śmiałości, aby nie odwracać wzroku. Mogłaby utopić się w jego oczach, pragnęła, by te wraz ze wschodem słońca pochłonęły ją całą, a jeżeli nie mogły zabrać ciała — niech zabiorą duszę, jak w romantycznych historiach, które czytała z zapartym tchem a teraz, jak się zdawało, mogła doświadczyć ich na swej skórze.
Z wdzięcznością przyjęła kielich; wino nie rozlało się na sukienkę, nie splamiło twarzy ni włosów, ale jego słodycz spoczęła na języku tak łagodnie, że Maria nawet nie zauważyła charakterystycznego posmaku alkoholu. Przekonana była, że słodycz trunku wiązała się bezpośrednio z tym, który jej go darował, że to jego uczucia, których nie śmiała w swej głowie nazywać, sprawiły, że wszystko było takie dobre, takie piękne, tak smaczne.
Ruszyli więc w taniec, Maria ostrożnie poprowadziła ich w kierunku ogniska, choć dalej zachowywała stosowny dystans od ognia. Nie można było tego samego powiedzieć o odległości między Timothee — gdy ta robiła się w tańcu zbyt duża, czuła, jakby stawała się jakąś nienaturalną wyrwą, rysą na idealnym obrazie. Dlatego też nie protestowała, gdy nachylił się nad nią. Ba, ignorując szaleńczo bijące serce (czy był w stanie wyczuć, jak biło skryte pod materiałem sukni i skórą, tylko dla niego?) i resztki rozsądku, zrobiła to, co w takich chwilach robiły dziewczęta z jej powieści.
Stanąwszy na palcach, zarzuciła ręce na jego szyję — może zbyt prędko, a może zbyt mocno; pozbawiona wcześniejszych doświadczeń oddawała mu przecież pierwszy pocałunek w swoim życiu, słodki słodyczą wina i owoców, w rytm trzasku tlących się gałęzi, których dym, podobnie do dymu kadzidła oplótł ich ciała w tańcu, który trwać miał przecież do rana.
— Timothee — mogłaby powtarzać jego imię w nieskończoność, ale teraz szeptała je tuż przy jego wargach, czując dziwną lekkość w głowie i żołądku, i we wszystkich kończynach naraz. Jedna z jej dłoni zsunęła się z jego karku, odnajdując swe miejsce na policzku młodego mężczyzny. — Jestem twoja, póki nie wzejdzie dzień — dodała szeptem, raczej nieświadoma tego, jak wielką obietnicę właśnie składała. Ale czy cokolwiek miało tej nocy większe znaczenie niż to, co miało miejsce przed chwilą? Niż serce bijące w miłosnej tęsknocie, niż ciała splątane w tańcu, a to wszystko ku czci najwyższych z bóstw... — I ty bądź mój, ten jeden raz — słodka prośba musiała zostać złożona wraz z kolejną dozą słodyczy. Wspięła się więc ponownie na palce, składając kolejny całus w kąciku jego ust, w ostatnich chyba próbach zachowania ostrożności.
W świetle tańczących płomieni jego włosy lśniły ciepłym blaskiem, podobnie jak oczy, które zazwyczaj miały raczej zimną barwę. Dziś jednak, pierwszosierpniowej nocy, nic i nikt nie mogło być zimne; czarodziejskie serca otwierały się na miłość, na ciepło drugiego człowieka, a chwila musiała trwać jak najdłużej, słodka słodyczą pierwszych uniesień serca. Nie myślała więc o tym, co jutro — czy będzie w stanie kiedykolwiek spojrzeć mu w oczy, czy kiedyś znajdzie się tak blisko niego. Bo liczyło się wyłącznie teraz, to, w jaki sposób wymawiał jej imię, jak francuskie brzmienie sprowadziło ją od razu w krainę znanego, bezpieczeństwa, drugiego domu w postaci francuskiej szkoły.
Nie chciała kryć się ze swoimi emocjami, uśmiechnęła się więc do niego, wdzięcznie i zachęcająco. Wydawało jej się, że poczuła jego wargi tuż przy opuszkach swych palców, może nawet dotknęły ich. Ciepły prąd przeszedł przez jej ręce, poczuła nagłą falę gorąca rozlewającą się na policzkach, ale znalazła w sobie też tyle śmiałości, aby nie odwracać wzroku. Mogłaby utopić się w jego oczach, pragnęła, by te wraz ze wschodem słońca pochłonęły ją całą, a jeżeli nie mogły zabrać ciała — niech zabiorą duszę, jak w romantycznych historiach, które czytała z zapartym tchem a teraz, jak się zdawało, mogła doświadczyć ich na swej skórze.
Z wdzięcznością przyjęła kielich; wino nie rozlało się na sukienkę, nie splamiło twarzy ni włosów, ale jego słodycz spoczęła na języku tak łagodnie, że Maria nawet nie zauważyła charakterystycznego posmaku alkoholu. Przekonana była, że słodycz trunku wiązała się bezpośrednio z tym, który jej go darował, że to jego uczucia, których nie śmiała w swej głowie nazywać, sprawiły, że wszystko było takie dobre, takie piękne, tak smaczne.
Ruszyli więc w taniec, Maria ostrożnie poprowadziła ich w kierunku ogniska, choć dalej zachowywała stosowny dystans od ognia. Nie można było tego samego powiedzieć o odległości między Timothee — gdy ta robiła się w tańcu zbyt duża, czuła, jakby stawała się jakąś nienaturalną wyrwą, rysą na idealnym obrazie. Dlatego też nie protestowała, gdy nachylił się nad nią. Ba, ignorując szaleńczo bijące serce (czy był w stanie wyczuć, jak biło skryte pod materiałem sukni i skórą, tylko dla niego?) i resztki rozsądku, zrobiła to, co w takich chwilach robiły dziewczęta z jej powieści.
Stanąwszy na palcach, zarzuciła ręce na jego szyję — może zbyt prędko, a może zbyt mocno; pozbawiona wcześniejszych doświadczeń oddawała mu przecież pierwszy pocałunek w swoim życiu, słodki słodyczą wina i owoców, w rytm trzasku tlących się gałęzi, których dym, podobnie do dymu kadzidła oplótł ich ciała w tańcu, który trwać miał przecież do rana.
— Timothee — mogłaby powtarzać jego imię w nieskończoność, ale teraz szeptała je tuż przy jego wargach, czując dziwną lekkość w głowie i żołądku, i we wszystkich kończynach naraz. Jedna z jej dłoni zsunęła się z jego karku, odnajdując swe miejsce na policzku młodego mężczyzny. — Jestem twoja, póki nie wzejdzie dzień — dodała szeptem, raczej nieświadoma tego, jak wielką obietnicę właśnie składała. Ale czy cokolwiek miało tej nocy większe znaczenie niż to, co miało miejsce przed chwilą? Niż serce bijące w miłosnej tęsknocie, niż ciała splątane w tańcu, a to wszystko ku czci najwyższych z bóstw... — I ty bądź mój, ten jeden raz — słodka prośba musiała zostać złożona wraz z kolejną dozą słodyczy. Wspięła się więc ponownie na palce, składając kolejny całus w kąciku jego ust, w ostatnich chyba próbach zachowania ostrożności.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Kiedy zaczęli wirować w tańcu przy ognisku, miał wrażenie, że cała przestrzeń skurczyła się jedynie do ich obojga, płomieni i ściany lasu. Przestał dostrzegać innych czarodziejów, przestał dostrzegać jakiekolwiek detale, liczyła się tylko Maria, którą miał przy sobie. Niechętnie pozwalał jej odsunąć się kiedy potrzebowała miejsca na zrobienie piruetu, który wykonywała z taką lekkością. Zaraz jednak przyciągał ją do siebie z nieznaną sobie zaborczością. Nie chciał jej wypuszczać ze swych ramion, tak jakby wręcz się obawiał, że złotowłosa odejdzie, zniknie gdzieś pośród drzew, a on zostanie sam na polanie.
Nakrył jej dłoń swoją i wtulił policzek ciesząc się dotykiem jej palców, a na ustach nadal czuł smak tego słodkiego pocałunku. Sam nie bardzo był w stanie określić co czuł w tym momencie. Może to była euforia wymieszana z nostalgią, jednego był pewien. Chciałby by ta chwila, ta noc, trwała jak najdłużej. Na razie jednak nawet nie myślał o tym, że kiedyś nastąpi poranek. To w końcu przyszłość, wydająca się być tak odległą w tym momencie.
-Przez tę noc należę tylko do Ciebie- obiecał czarownicy od razu, bez wahania. Ciesząc się kolejnym pocałunkiem, dużo cenniejszym, bo tym razem podarowanym mu przez złotowłosą. Jej smak, zapach, miękkość warg uderzały mu do głowy niczym najlepsze wino z piwniczki jego ojca. W tym momencie… był szczęśliwy. Chwilo trwaj.
-A ty do mnie- powiedział jakby dla potwierdzenia, dla urzeczywistnienia tych słów to co wcześniej wypowiedziała Maria. Pierwszy, słodki pocałunek, a potem drugi, tak drogi złożony na jego ustach przez Marię, wcale mu nie wystarczały. Nie chciał, nie mógł się nimi zadowolić. Pozwolił jej zawirować na moment w tańcu po to tylko by znów ją do siebie przyciągnąć. Złapał ją ciasno w swoje objęcia, tak jakby chciał ochronić ją przed światem, a może jej zazdrośnie przed nim strzec? Wykorzystał ten moment aby złożyć kolejny pocałunek, tym razem śmielszy i dłuższy. Jego serce biło szybciej, pompując rozgrzaną krew przez żyły. Czyżby to był efekt jedynie tańca? A może miała w to swój wkład również Maria?
Nakrył jej dłoń swoją i wtulił policzek ciesząc się dotykiem jej palców, a na ustach nadal czuł smak tego słodkiego pocałunku. Sam nie bardzo był w stanie określić co czuł w tym momencie. Może to była euforia wymieszana z nostalgią, jednego był pewien. Chciałby by ta chwila, ta noc, trwała jak najdłużej. Na razie jednak nawet nie myślał o tym, że kiedyś nastąpi poranek. To w końcu przyszłość, wydająca się być tak odległą w tym momencie.
-Przez tę noc należę tylko do Ciebie- obiecał czarownicy od razu, bez wahania. Ciesząc się kolejnym pocałunkiem, dużo cenniejszym, bo tym razem podarowanym mu przez złotowłosą. Jej smak, zapach, miękkość warg uderzały mu do głowy niczym najlepsze wino z piwniczki jego ojca. W tym momencie… był szczęśliwy. Chwilo trwaj.
-A ty do mnie- powiedział jakby dla potwierdzenia, dla urzeczywistnienia tych słów to co wcześniej wypowiedziała Maria. Pierwszy, słodki pocałunek, a potem drugi, tak drogi złożony na jego ustach przez Marię, wcale mu nie wystarczały. Nie chciał, nie mógł się nimi zadowolić. Pozwolił jej zawirować na moment w tańcu po to tylko by znów ją do siebie przyciągnąć. Złapał ją ciasno w swoje objęcia, tak jakby chciał ochronić ją przed światem, a może jej zazdrośnie przed nim strzec? Wykorzystał ten moment aby złożyć kolejny pocałunek, tym razem śmielszy i dłuższy. Jego serce biło szybciej, pompując rozgrzaną krew przez żyły. Czyżby to był efekt jedynie tańca? A może miała w to swój wkład również Maria?
Nie spodziewała się tego, jak przyjemnie było być zamkniętą w jego objęciach. Z każdym odsunięciem od piruetu czuła narastającą chęć bycia przy nim, przyjmowała jego zaborczość z zadowoleniem, jakby była to jedyna droga i jedyne wyjście. Dzisiaj, tej nocy tak właśnie musiało być — dwoje ciał, w jak najmniejszej odległości, mikrokosmos skurczony do bicia serc, do ciepła płynącego z ciał i do ciała. Nie mogła oderwać od niego wzroku; od tego, jak spoglądał w jej oczy, jak wtulił policzek w jej dłoń. Była przekonana, że całe swe życie czekała wyłącznie na niego, że to w jego ramionach odnaleźć może spokój i szczęście, i nawet odwagę. Jakże inaczej mogła wytłumaczyć ten nagły przepływ śmiałości, który powodował, że wtulała się w niego bez zawstydzenia, że prosiła go o złożenie obietnicy, myślała o nim jako o swoim Timothee? Nigdy indziej i nigdy wcześniej nie była w stanie nawet dotknąć jego dłoni, w jej głowie nie zjawiła się myśl, że mogłaby do niego westchnąć. A teraz wszystko działo się samo, a ona... Ona była najszczęśliwszą panną w całym Waltham Forest. Z całą pewnością.
A potem przyszedł czas na kolejne pocałunki. Pozwoliła mu znów skosztować swych ust, samej nie pozostając bierną w pieszczotach. Chciała, aby zrozumiał, aby był pewien, że cokolwiek między nimi się działo, ona też to czuła, całą sobą. Tylko jedna myśl przebiła się przez ciepły dreszcz spowodowany ponownym złączeniem ich warg; czy czuje, jak bardzo bije mi serce? Ona czuła bicie obu z nich, powoli zrównujące się w tym samym, rozochoconym, szaleńczym niemal tempie.
Była pewna, że gorąc, który owładnął jej ciałem, nie był tylko wynikiem bliskości ogniska. Że to bliskość Timothee była za to odpowiedzialna. Myśl o rozłące — nawet chwilowej — kłuła w dziewczęce serce, była tym, co Maria pragnęła wyrzucić ze swej głowy jak najprędzej.
Nie pozwoli mu odejść, nie dzisiaj. Dziś byli swoi, złożyli sobie obietnicę.
— Nigdy wcześniej się tak nie czułam... — wyznała drżącym głosem, nieświadoma tego, że jej policzki pokryły się warstwą różu, widoczną nawet w świetle płomieni ogniska i latających gdzieniegdzie świetlików. Dłoń z jego policzka zsunęła się na ramię, przesunęła powoli palcami po rękawie jego szaty. — Tak bezpiecznie... — wzniosła raz jeszcze szarozielone, roziskrzone spojrzenie wprost w jego oczy; oddychała krótko i prędko, niezdolna do wzięcia głębszego oddechu (nie spodziewała się, że taniec może być tak wyczerpujący... bo to od tańca, czyż nie?). — I dobrze — dodała, uśmiechając się przy tym z kontrastującym z wcześniejszą śmiałością zawstydzeniem. Była przekonana, że Timothee powinien o tym wiedzieć. O tym, jak jego obecność, bliskość na nią działała. Nie znała jeszcze słów lepiej opisujących jej stan, próbowała więc użyć tych, które pasowały najbardziej.
Lecz czasami gesty mówiły więcej niż słowa. Dlatego chwyciwszy go za nadgarstki, ułożyła jego dłonie na swym ciele tak, jak chciała być dotykana. Jego ramiona miały objąć ją nisko w pasie, złączyć się na plecach, tuż nad linią bioder. Taniec nie liczył się już tak mocno, bo młodzi prędko odkryli, że niektóre jego figury zmuszały ich do rozłąki. A ta nie była akceptowana przez żadne z nich.
A potem przyszedł czas na kolejne pocałunki. Pozwoliła mu znów skosztować swych ust, samej nie pozostając bierną w pieszczotach. Chciała, aby zrozumiał, aby był pewien, że cokolwiek między nimi się działo, ona też to czuła, całą sobą. Tylko jedna myśl przebiła się przez ciepły dreszcz spowodowany ponownym złączeniem ich warg; czy czuje, jak bardzo bije mi serce? Ona czuła bicie obu z nich, powoli zrównujące się w tym samym, rozochoconym, szaleńczym niemal tempie.
Była pewna, że gorąc, który owładnął jej ciałem, nie był tylko wynikiem bliskości ogniska. Że to bliskość Timothee była za to odpowiedzialna. Myśl o rozłące — nawet chwilowej — kłuła w dziewczęce serce, była tym, co Maria pragnęła wyrzucić ze swej głowy jak najprędzej.
Nie pozwoli mu odejść, nie dzisiaj. Dziś byli swoi, złożyli sobie obietnicę.
— Nigdy wcześniej się tak nie czułam... — wyznała drżącym głosem, nieświadoma tego, że jej policzki pokryły się warstwą różu, widoczną nawet w świetle płomieni ogniska i latających gdzieniegdzie świetlików. Dłoń z jego policzka zsunęła się na ramię, przesunęła powoli palcami po rękawie jego szaty. — Tak bezpiecznie... — wzniosła raz jeszcze szarozielone, roziskrzone spojrzenie wprost w jego oczy; oddychała krótko i prędko, niezdolna do wzięcia głębszego oddechu (nie spodziewała się, że taniec może być tak wyczerpujący... bo to od tańca, czyż nie?). — I dobrze — dodała, uśmiechając się przy tym z kontrastującym z wcześniejszą śmiałością zawstydzeniem. Była przekonana, że Timothee powinien o tym wiedzieć. O tym, jak jego obecność, bliskość na nią działała. Nie znała jeszcze słów lepiej opisujących jej stan, próbowała więc użyć tych, które pasowały najbardziej.
Lecz czasami gesty mówiły więcej niż słowa. Dlatego chwyciwszy go za nadgarstki, ułożyła jego dłonie na swym ciele tak, jak chciała być dotykana. Jego ramiona miały objąć ją nisko w pasie, złączyć się na plecach, tuż nad linią bioder. Taniec nie liczył się już tak mocno, bo młodzi prędko odkryli, że niektóre jego figury zmuszały ich do rozłąki. A ta nie była akceptowana przez żadne z nich.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Ta oddana pieszczota dzisiaj dla Timothee było wszystkim. Liczyły się tylko względy złotowłosej czarownicy, a ta, ku wielkiej radości i zadowoleniu czarodzieja była mu przychylna. Nie zastanawiał się, dlaczego tak było, czemu ta zwykle wyjątkowo płochliwa dziewczyna, unikająca chłopców dzisiaj znalazła w sobie tyle śmiałości. Może zawsze ją w sobie miała tylko potrzebowała impulsu by obudzić te uśpione pokłady odwagi. W każdym razie, to nie były rozmyślania jakie w tym momencie mógłby mieć Timothee. Młody czarodziej zwyczajnie był tu i teraz. Szczęśliwy. Trochę miał wrażenie, że to wyjątkowo realistyczny sen, ale pocałunki jakimi się obdarzali utwierdzały go w przekonaniu, że to jednak rzeczywistość a nie senna mara. I dobrze. Gdyby to był jednak sen to obudziłby się wyjątkowo rozczarowany.
-Ja też nie…- powiedział nie zastanawiając się zbytnio czy rzeczywiście tak było, czy nie. Chciał tylko się z nią zgadzać. Zresztą, czy jakiekolwiek stwierdzenie jakie wyszłoby spomiędzy tych słodkich warg mogłoby być nieprawdziwe? Z pewnością nie. Dzisiaj czegokolwiek by sobie Maria nie zażyczyła, to Timothee od razu rzuciłby się by spełnić jej życzenie.
Czarodziej z chęcią przeniósł swoje dłonie tam, gdzie umieściła je Maria oplatając ją ciaśniej ramionami. Wcale jednak nie zwalniał tempa. Jeszcze przez chwilę nie, przez parę sekund wirowali razem, tak że wszystko dookoła zmieszało się ze sobą. Ognisko, ściana drzew inni czarodzieje czy miejsce z poczęstunkiem. Wszystko stało się kolorową, ciepłą smugą. Wyraźnie widział jedynie złotowłosą. Na jego ustach cały czas błąkał się lekki uśmiech, obejmujący również oczy, kiedy wpatrywał się w swoją dzisiejszą partnerkę.
Ta chwila nie mogła trwać jednak wiecznie. W końcu zwolnili, aby nabrać oddechu, którego nawet młodemu Lestrange’owi zaczynało powoli brakować.
-Jesteś najpiękniejsza na tej polanie- wypalił komplementem w kierunku swojej partnerki. Ale czyż nie taka była prawda? Gotów byłby wyzwać na pojedynek każdego kto śmiałby twierdzić inaczej.
Świat dookoła stawał się powoli wyraźniejszy, a co za tym idzie, gdzieś ponad ramieniem Marii Timothee dostrzegł wzrok jakiegoś czarodzieja przypatrującego się pannie Multon. Wcale mu się to nie spodobało, Maria była jego i nie zamierzał się nią z nikim dzielić. Nie dzisiaj.
-Chodźmy poza krąg ognia- zaproponował -Muszę odpocząć i chciałbym skosztować jeszcze twoich truskawek. Nigdy nie jadłem słodszych- oznajmił. Nie czekał jednak, objął ją ramieniem i wyprowadził spoza kręgu światła. Po drodze zgarnął jeszcze dzban z winem, oboje na pewno będą potrzebowali zwilżyć usta po tym szalonym tańcu.
| Tim i Maria zt
-Ja też nie…- powiedział nie zastanawiając się zbytnio czy rzeczywiście tak było, czy nie. Chciał tylko się z nią zgadzać. Zresztą, czy jakiekolwiek stwierdzenie jakie wyszłoby spomiędzy tych słodkich warg mogłoby być nieprawdziwe? Z pewnością nie. Dzisiaj czegokolwiek by sobie Maria nie zażyczyła, to Timothee od razu rzuciłby się by spełnić jej życzenie.
Czarodziej z chęcią przeniósł swoje dłonie tam, gdzie umieściła je Maria oplatając ją ciaśniej ramionami. Wcale jednak nie zwalniał tempa. Jeszcze przez chwilę nie, przez parę sekund wirowali razem, tak że wszystko dookoła zmieszało się ze sobą. Ognisko, ściana drzew inni czarodzieje czy miejsce z poczęstunkiem. Wszystko stało się kolorową, ciepłą smugą. Wyraźnie widział jedynie złotowłosą. Na jego ustach cały czas błąkał się lekki uśmiech, obejmujący również oczy, kiedy wpatrywał się w swoją dzisiejszą partnerkę.
Ta chwila nie mogła trwać jednak wiecznie. W końcu zwolnili, aby nabrać oddechu, którego nawet młodemu Lestrange’owi zaczynało powoli brakować.
-Jesteś najpiękniejsza na tej polanie- wypalił komplementem w kierunku swojej partnerki. Ale czyż nie taka była prawda? Gotów byłby wyzwać na pojedynek każdego kto śmiałby twierdzić inaczej.
Świat dookoła stawał się powoli wyraźniejszy, a co za tym idzie, gdzieś ponad ramieniem Marii Timothee dostrzegł wzrok jakiegoś czarodzieja przypatrującego się pannie Multon. Wcale mu się to nie spodobało, Maria była jego i nie zamierzał się nią z nikim dzielić. Nie dzisiaj.
-Chodźmy poza krąg ognia- zaproponował -Muszę odpocząć i chciałbym skosztować jeszcze twoich truskawek. Nigdy nie jadłem słodszych- oznajmił. Nie czekał jednak, objął ją ramieniem i wyprowadził spoza kręgu światła. Po drodze zgarnął jeszcze dzban z winem, oboje na pewno będą potrzebowali zwilżyć usta po tym szalonym tańcu.
| Tim i Maria zt
-Będzie ci do twarzy. - zapewnił Valerie, gdy mierzyła ozdobę z kości. Nie wyglądała jak ona, z zakrwawionymi dłońmi i jakąś dzikością przebijająca się przez zwyczajową elegancję, ale nie czuł dysonansu. Dziś prowadził ich Wielki Lugh. -I pokaże wszystkim, gdzie byłaś, co cię strzeże. - dodał, nie będąc samemu pewien, czy kieruje nim propagandowy pragmatyzm czy szczera wiara. Wrócili do kręgu.
Krew ściekała z ust i lepiła się do dłoni jego i Valerie, gwiazdy błyszczały i błyszczały też oczy gości, a dym z kadzideł sprawił, że jego własne oczy łzawiły. Nie był człowiekiem zdolnym do mistycznych i duchowych uniesień, a przynajmniej tak niegdyś mu się wydawało. Niegdyś legilimencja była jedynym, co umożliwiało mi sięgnięcie do sanctum i odnalezienie porządku w chaosie cudzych uczuć i myśli. Podglądanie cudzych emocji zastępowało mu własne, schłodzone lodem pragmatyzmu. Teraz, dzisiaj emocji było zbyt wiele, a zmysły były przytępione. Zazwyczaj nie lubił, nie znosił się tak czuć, ale rytuał zdołał go znieczulić, a nawet przepełnić ekscytacją. Drugi raz w życiu był bliski katharsis - pierwszego doświadczył widząc potęgę Czarnego Pana nad Stoke-on-Trent, obydwa doznania splatały się i wiązały z Rycerzami Walpurgii. Z reformami zaprowadzanymi w kraju, zimą w Stoke, dziś w Londynie. Nowy, lepszy Festiwal, sięgający przedwiecznej transcendencji. W Weymouth nigdy się tak nie czuł, zawsze bawił się tam zachowawczo. Może dlatego, że - głosił tak w swojej propagandzie, ale teraz sam zaczynał w to wierzyć - Prewettowie odeszli od korzeni, zdradzili je, szli na kompromisy spoufalając się z mugolami. Dzisiejszy rytuał poruszał go bardziej, czyż to nie dlatego, że był prawdziwym, że skutecznie wskrzesili tradycję? Poszukał wzrokiem Deirdre, która otworzyła dzisiejsze święto przemową. Uderzyły go wspomnienia wspólnych chwil, jej palców zaciśniętych na pościeli, jęków rozkoszy. Mocniej zacisnął palce na dłoni Valerie, tej, która dzisiaj dawała mu ciepło.
I wtedy zatrzymał się na nim wzrok czarownicy, a na dźwięk jej słów zrobiło się mu zimno.
Każdej (nie musiała mówić tego głośno, by usłyszał to we własnych myślach) matce należy się szacunek. Pomyślał o swojej matce, gasnącej, szalonej, powoli zapomnianej. O tym, jaka była wcześniej - dumna, nieustraszona, o stalowym spojrzeniu. O tym, z jakim podziwem patrzyli wtedy na nią wszyscy, jak patrzył na nią Dirk. O tym, jak złamała ją śmierć Solasa - ale przecież wciąż starał się ją szanować, wciąż odwiedzał, wciąż kłamał tylko po to, aby się uśmiechnęła. Nawet ojciec ją kochał, znajdując czułość (której nie miał nigdy dla synów) między wizytami uzdrowicieli i magipsychiatrów.
Ale nie, kapłanka nie mówiła o jego matce. W tej kwestii nie miał sobie nic do zarzucenia, to wina Jade i Solasa.
Nie mogła mówić o mugolce, prawda? Nie mogła. Ale dlaczego poczuł zimny wyrzut sumienia? Dlaczego stanęła mu przed oczami, jak żywa, choć od roku była już martwa i choć pogrzebał ją we własnym sercu szesnaście lat temu?
Zakręciło mu się w głowie. Kręciła się jej spódnica w kwiaty, gdy radośnie wirowała w tańcu. Nigdy nie była elegancka, ale w londyńskim parku wydawała mu się najpiękniejsza. Musiała być dobrą matką, czuł to w żalu legilimentowanego syna. Marcelius miał jej złote włosy i temperament i dziwnie sztywny kręgosłup moralny. Wszystko to, czego Cornelius nigdy nie miał i wszystko co sprawiło, że się w niej zauroczył. Może zakochał, jeśli to mogła być miłość, mimo tego, jak się skończyła. Kiedyś chciał dać jej cały świat, ale nie dał jej nic. Tylko krnąbrne dziecko, kłopot i ciężar, kotwicę ciągnącą ją do nie-jej-świata, do świata, który ją zabił.
-Syn. – powtórzył nieobecnie za Valerie. Nie, nie słuchał. Chwilę zajęło mu zrozumienie, że Valerie ma na myśli dziecko pod własnym sercem.
Czy jedno dziecko można zastąpić drugim?
Można, właśnie to zrobi. Tylko czemu słowa kapłanki tkwiły w jego sercu niczym cierń?
-Chodźmy. – pozwolił się poprowadzić do stołów żonie, radośniejszej i być może trzeźwiejszej od niego. Słuchał jej śmiechu i słów, podziwiał jej urodę, starał się na powrót cieszyć chwilą. Dym kadzideł mu to ułatwiał, w teorii – miał apetyt na reema, pożądał Valerie. Ale od czasu do czasu, w ciemności między ogniskami, widział błysk złotych włosów i kolorowej spódnicy w kwiaty.
/zt
Krew ściekała z ust i lepiła się do dłoni jego i Valerie, gwiazdy błyszczały i błyszczały też oczy gości, a dym z kadzideł sprawił, że jego własne oczy łzawiły. Nie był człowiekiem zdolnym do mistycznych i duchowych uniesień, a przynajmniej tak niegdyś mu się wydawało. Niegdyś legilimencja była jedynym, co umożliwiało mi sięgnięcie do sanctum i odnalezienie porządku w chaosie cudzych uczuć i myśli. Podglądanie cudzych emocji zastępowało mu własne, schłodzone lodem pragmatyzmu. Teraz, dzisiaj emocji było zbyt wiele, a zmysły były przytępione. Zazwyczaj nie lubił, nie znosił się tak czuć, ale rytuał zdołał go znieczulić, a nawet przepełnić ekscytacją. Drugi raz w życiu był bliski katharsis - pierwszego doświadczył widząc potęgę Czarnego Pana nad Stoke-on-Trent, obydwa doznania splatały się i wiązały z Rycerzami Walpurgii. Z reformami zaprowadzanymi w kraju, zimą w Stoke, dziś w Londynie. Nowy, lepszy Festiwal, sięgający przedwiecznej transcendencji. W Weymouth nigdy się tak nie czuł, zawsze bawił się tam zachowawczo. Może dlatego, że - głosił tak w swojej propagandzie, ale teraz sam zaczynał w to wierzyć - Prewettowie odeszli od korzeni, zdradzili je, szli na kompromisy spoufalając się z mugolami. Dzisiejszy rytuał poruszał go bardziej, czyż to nie dlatego, że był prawdziwym, że skutecznie wskrzesili tradycję? Poszukał wzrokiem Deirdre, która otworzyła dzisiejsze święto przemową. Uderzyły go wspomnienia wspólnych chwil, jej palców zaciśniętych na pościeli, jęków rozkoszy. Mocniej zacisnął palce na dłoni Valerie, tej, która dzisiaj dawała mu ciepło.
I wtedy zatrzymał się na nim wzrok czarownicy, a na dźwięk jej słów zrobiło się mu zimno.
Każdej (nie musiała mówić tego głośno, by usłyszał to we własnych myślach) matce należy się szacunek. Pomyślał o swojej matce, gasnącej, szalonej, powoli zapomnianej. O tym, jaka była wcześniej - dumna, nieustraszona, o stalowym spojrzeniu. O tym, z jakim podziwem patrzyli wtedy na nią wszyscy, jak patrzył na nią Dirk. O tym, jak złamała ją śmierć Solasa - ale przecież wciąż starał się ją szanować, wciąż odwiedzał, wciąż kłamał tylko po to, aby się uśmiechnęła. Nawet ojciec ją kochał, znajdując czułość (której nie miał nigdy dla synów) między wizytami uzdrowicieli i magipsychiatrów.
Ale nie, kapłanka nie mówiła o jego matce. W tej kwestii nie miał sobie nic do zarzucenia, to wina Jade i Solasa.
Nie mogła mówić o mugolce, prawda? Nie mogła. Ale dlaczego poczuł zimny wyrzut sumienia? Dlaczego stanęła mu przed oczami, jak żywa, choć od roku była już martwa i choć pogrzebał ją we własnym sercu szesnaście lat temu?
Zakręciło mu się w głowie. Kręciła się jej spódnica w kwiaty, gdy radośnie wirowała w tańcu. Nigdy nie była elegancka, ale w londyńskim parku wydawała mu się najpiękniejsza. Musiała być dobrą matką, czuł to w żalu legilimentowanego syna. Marcelius miał jej złote włosy i temperament i dziwnie sztywny kręgosłup moralny. Wszystko to, czego Cornelius nigdy nie miał i wszystko co sprawiło, że się w niej zauroczył. Może zakochał, jeśli to mogła być miłość, mimo tego, jak się skończyła. Kiedyś chciał dać jej cały świat, ale nie dał jej nic. Tylko krnąbrne dziecko, kłopot i ciężar, kotwicę ciągnącą ją do nie-jej-świata, do świata, który ją zabił.
-Syn. – powtórzył nieobecnie za Valerie. Nie, nie słuchał. Chwilę zajęło mu zrozumienie, że Valerie ma na myśli dziecko pod własnym sercem.
Czy jedno dziecko można zastąpić drugim?
Można, właśnie to zrobi. Tylko czemu słowa kapłanki tkwiły w jego sercu niczym cierń?
-Chodźmy. – pozwolił się poprowadzić do stołów żonie, radośniejszej i być może trzeźwiejszej od niego. Słuchał jej śmiechu i słów, podziwiał jej urodę, starał się na powrót cieszyć chwilą. Dym kadzideł mu to ułatwiał, w teorii – miał apetyt na reema, pożądał Valerie. Ale od czasu do czasu, w ciemności między ogniskami, widział błysk złotych włosów i kolorowej spódnicy w kwiaty.
/zt
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ręce krzyżują się w otarciu powagi, pęka jednak w ustach szew powściągliwości, gdy gotowy do pożegnania się z wyjątkowo napastliwym klientem, Arsene Bulstrode otwiera lekko wargi. Zasuszone przez sierpniowy, nieco zbyt gorący powiew wiatru, usta układają się spokojnie w pierwsze litery wypowiadanych głosek:
– Panie Thompson... – zaczyna. Chrzęszcząca pod językiem dezaprobata to odpowiedź na ciągnący się sznur monologu wspomnianego Pana, mimo tego jednak, że w sposób szorstki wywołuje go w rozmowie, równoważy chłód podjętej wypowiedzi uważnym, cierpliwym spojrzeniem, skierowanym wprost na sylwetkę mężczyzny. Nie chce go urazić, raczy go uwagą, na jaką zasługuje, pragnie jednak zmusić klienta do przystanku w pędzie mowy, co zresztą się udaje, gdy wybity z rytmu historii, mężczyzna przed nim milknie zgodnie z oczekiwaniem.
– Jeśli Pan pozwoli, oddalę się teraz do miejsca ucztowania. Wprawdzie uczta już się skończyła, ale nie miałem jeszcze okazji oddać hołdu i wdzięczności Matce.
Kiwa głową porozumiewawczo w kurtuazyjnej grzeczności, ale przede wszystkim w geście jednoznacznego zakończenia dyskusji, dzieląc z mężczyzną ostatni ukłon, nim oddala się od niego, szerząc dystans między nimi.
Jeszcze chwila dłużej, a zanudziłby się przy Panie Thompsonie na śmierć i jego szczątki, razem z reemem, zbieranoby w ofierze, choć zapewne tchnięte ludzką niezjadliwością, branoby w mniej szczytnych obrotach, może jako parszywy dodatek do ofiary, nic nieznaczące tlo. Teraz jednak, uwolniony od formalnych rozmów, kroczy między tłumem, rozrzedzonym już znacznie po zakończonej uczcie. Zgodnie ze swoimi słowami, kieruje się wolno, ale miarowo, w stronę kadzielnicy.
(Oddech lata napawa go spokojem).
Płuca, wypełnione ciepłem sierpniowego powietrza, łączące się spoiwem z niedawno wypalonym kadzidłem, nie mają szansy poczuć skutków działania ziół rozżarzonych w rytuale, nie wiedzą nawet, jakiego zapachu powinien się spodziewać – o tym, że podobne ceremoniały miały miejsce dowiaduje się wyłącznie za sprawą własnej spostrzegawczości, gdy wniesiony na butach energii ku szerokiej kadzielnicy na środku polany, po pierwsze: stwierdza, że umieszczono ją tu nie bez powodu. Po drugie: zauważa resztki spopielonych ziół, gdy przeciągając wzrokiem po zdobionym naczyniu, żałuje, że nie zdążył przybyć tutaj wcześniej. W zaciągnięciu ostatniej, wieczornej chmury, chwyta więc w płuca jedynie zapach traw i nostalgię po utraconym rytuale, którego nie jest w stanie opisać w słowach. Mimo bogatej fantazji, nie jest również w stanie go sobie wyobrazić.
Staje więc nad jedynym, co mu pozostało, nad kościami reema, w szepcie sobie znanej modlitwy, czy też w szeptach wyznań, dyktowanych sercem, oddając Matce dobrodziejce szacunek i oddanie:
– Matko Naturo, Matko Ziemio... – czyni pokłon i tym jednym, ciepłym tchnięciem słów, wyraża wdzięczność nie tylko dla niej, ale również dla każdej innej kobiety, która spłodziła potomków. Nie zna dalszych słów na czynienie rytuału, nie wie, jak powinien on wyglądać dokładnie, on jednak działa w instynkcie – pochyla się nad widmem bezpiecznego i zdrowego pożycia, dopiero w ostatnim manewrze, kładąc rękę na kościach reema.
– Darz w pokoju... – dodaje cicho, posilając się zimnym już mięsem i spomiędzy szczebli rosłych nawet jak na ofiarę kości, wyciągając przypadający mu na dziś dar.
zt[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Arsene Bulstrode dnia 07.11.23 20:09, w całości zmieniany 7 razy
Arsene Bulstrode
Zawód : twórca konstrukcji i pułapek magicznych
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Mów, jak Tobie mija czas - i czy czas coś znaczy, gdy się jest Tobą
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Arsene Bulstrode' has done the following action : Rzut kością
'Uczta' :
+
'Uczta' :
Adriana Tonks
|01.08.1958
Rigel powoli przemierzał jarmark, pilnując, by przypadkiem nie wpaść na kogoś znajomego. Kogoś, kto by zadawał masę niewygodnych pytań, takich jak gdzie był i czemu się spóźnił. Kiedy przechodził koło polany, wyglądającej, jakby właśnie zakończyła się tu jakaś magiczna ceremonia, do jego nozdrzy doleciała charakterystyczna i delikatna woń ziół. Prawdopodobnie jego źródłem było naczynie, nad którym unosiły się resztki białego dymu. Black rozpoznał ten zapach od razu, nie musiał nawet zbliżać się do niego specjalnie — było to kadzidło Straconego Serca.
Czarodziej w duchu ucieszył się, że jednak nie dołączył do uroczystego rozpoczęcia obchodów Brón Trogain. To by była prawdziwa katastrofa, gdyby odurzony specyficznym kadzidłem, zaczął zachowywać się niestosownie, czyli zgodnie ze swoją naturą. Straciłby kontrolę, a rola, którą codziennie odgrywał, maska, jaką nosił, straciłaby na wiarygodności. Po stokroć wolał słynąć z tego, że jest ekscentrycznym naukowcem, stroniącym od kobiet, niż z bycia… chorym, oczywiście według społeczeństwa. Black zrozumiał, że nie ma w tym nic nienormalnego. Miłość to miłość.
Niestety świat obecnie był taki, jaki był.
Pragnął opuścić to miejsce, lecz coś wewnątrz jego duszy pragnęło pozostać tu jeszcze chwilę dłużej. Nacieszyć się zapachem przelanej krwi i pieczonego mięsa. Mimo iż Rigel posilał się przed wyjściem, poczuł straszny głód, a ślina napłynęła mu do ust. Ostrożnie rozglądając się, czy nikt nie przygląda mu się jakoś specjalnie, sięgnął najpierw po zimne już mięso reema, a później zajrzał do kadzielnicy, głupio licząc, że może uda mu się znaleźć jeszcze niedopieczone kości, by dobrać się do ich krwawego, pysznego szpiku.
Swoich myśli przeraził się, dopiero gdy spojrzał na to, co wyciągnął.
Powinien się lepiej kontrolować. Bardziej pilnować.
-Dziękuję ci za plony — wyszeptał, wciąż lekko zdezorientowany. Przedmiot nieprzyjemnie kuł do w dłoń. - Co zasiejesz, to zbierzesz.
Te ostatnie słowa wypowiedział już bardziej do siebie.
Wytarł ubrudzone zwierzęcym tłuszczem usta i dłonie w białą chusteczkę, którą zawsze trzymał w kieszeni, po czym opuścił polanę, czując, że również zaspokoił jakieś swoje cielesne potrzeby.
|zt
Rigel powoli przemierzał jarmark, pilnując, by przypadkiem nie wpaść na kogoś znajomego. Kogoś, kto by zadawał masę niewygodnych pytań, takich jak gdzie był i czemu się spóźnił. Kiedy przechodził koło polany, wyglądającej, jakby właśnie zakończyła się tu jakaś magiczna ceremonia, do jego nozdrzy doleciała charakterystyczna i delikatna woń ziół. Prawdopodobnie jego źródłem było naczynie, nad którym unosiły się resztki białego dymu. Black rozpoznał ten zapach od razu, nie musiał nawet zbliżać się do niego specjalnie — było to kadzidło Straconego Serca.
Czarodziej w duchu ucieszył się, że jednak nie dołączył do uroczystego rozpoczęcia obchodów Brón Trogain. To by była prawdziwa katastrofa, gdyby odurzony specyficznym kadzidłem, zaczął zachowywać się niestosownie, czyli zgodnie ze swoją naturą. Straciłby kontrolę, a rola, którą codziennie odgrywał, maska, jaką nosił, straciłaby na wiarygodności. Po stokroć wolał słynąć z tego, że jest ekscentrycznym naukowcem, stroniącym od kobiet, niż z bycia… chorym, oczywiście według społeczeństwa. Black zrozumiał, że nie ma w tym nic nienormalnego. Miłość to miłość.
Niestety świat obecnie był taki, jaki był.
Pragnął opuścić to miejsce, lecz coś wewnątrz jego duszy pragnęło pozostać tu jeszcze chwilę dłużej. Nacieszyć się zapachem przelanej krwi i pieczonego mięsa. Mimo iż Rigel posilał się przed wyjściem, poczuł straszny głód, a ślina napłynęła mu do ust. Ostrożnie rozglądając się, czy nikt nie przygląda mu się jakoś specjalnie, sięgnął najpierw po zimne już mięso reema, a później zajrzał do kadzielnicy, głupio licząc, że może uda mu się znaleźć jeszcze niedopieczone kości, by dobrać się do ich krwawego, pysznego szpiku.
Swoich myśli przeraził się, dopiero gdy spojrzał na to, co wyciągnął.
Powinien się lepiej kontrolować. Bardziej pilnować.
-Dziękuję ci za plony — wyszeptał, wciąż lekko zdezorientowany. Przedmiot nieprzyjemnie kuł do w dłoń. - Co zasiejesz, to zbierzesz.
Te ostatnie słowa wypowiedział już bardziej do siebie.
Wytarł ubrudzone zwierzęcym tłuszczem usta i dłonie w białą chusteczkę, którą zawsze trzymał w kieszeni, po czym opuścił polanę, czując, że również zaspokoił jakieś swoje cielesne potrzeby.
|zt
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Polana Świetlików
Szybka odpowiedź