Zapomniany pomost
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zapomniany pomost
Miejsce rzadko odwiedzenie przez ludzi - zarówno czarodziei jak i mugoli. Niewiele wie o jego istnieniu. Wejście na pomost znajduje się za zakrywającymi go zaroślami. Same zaś deski, z których jest zbudowany, skrzypią pod stopami ze starości i wilgoci, jaką przesiąknęły.
Nie jest to miejsce, w które zabiera się wybrankę na randkę, jednak sprawdza się idealnie gdy potrzeba prywatności i spokoju. A z racji swojego położenia i faktu, że mało osób wie o tym miejscu jest też bezpiecznym miejscem dla spotkań, które powinny pozostać tajemnicą.
Nie jest to miejsce, w które zabiera się wybrankę na randkę, jednak sprawdza się idealnie gdy potrzeba prywatności i spokoju. A z racji swojego położenia i faktu, że mało osób wie o tym miejscu jest też bezpiecznym miejscem dla spotkań, które powinny pozostać tajemnicą.
Nie dziwiłbym mu się ani trochę. Ja też się denerwowałem. W końcu zmieniało się całe moje życie, wiedziałem, że służba Czarnemu Panu to nie popołudniowa herbatka raz na pół roku, gdzie będziemy wspólnie narzekać na zaszlamiony świat jednocześnie nic z tym nie robiąc. Oczywiście, że nie zamierzałem być w szeregach jako wojownik, nie nadawałem się do tego; zaklęciami władałem jeszcze tyle o ile, obroną przed czarną magią w nikłym stopniu, a samą czarną magią wcale. Nie przydałbym im się do niczego. Potrafiłem leczyć, do tego miałem być przydatny, do tego dążyłem. Jednak i tak w głowie pojawiały się obawy, czy podołam, czy się sprawdzę i nie zawiodę. Tego uczucia bałem się od zawsze, praktycznie od dzieciństwa. Nie wiem jakim cudem przełamałem rodzinną tradycję kariery politycznej w Ministerstwie; może ojciec skazał mnie na porażkę jako tego najmłodszego, nie sądząc, bym i tak cokolwiek zwojował na tej arenie. Cóż, politykiem byłbym dobry, choć nie tak dobrym jak uzdrowicielem, zdawałem sobie z tego sprawę. W każdym razie zewsząd czułem presję, teraz dokładając sobie kolejną porcję adrenaliny. Kuzyn Morgotha zapewne czuł to samo. Jednak młodszy Yaxley musiał mieć jeszcze więcej zmartwień na swych barkach, jak słusznie zauważył, był teraz synem seniora rodu. I choć nie wiedziałem, że nie tylko należał do Rycerzy Walpurgii, ale też do Śmierciożerców, to uważałem, że także ma swoje ciężary codzienności do udźwignięcia. Co było tym trudniejsze, że chorował, a na chorobach się akurat znałem, nawet jeśli genetyka nie była moim konikiem. Prawdopodobnie i tak wiedziałem o nich więcej od przeciętnego czarodzieja niezaznajomionego w większym stopniu z anatomią.
Na dodatek jeśli zdrowie ciotki naprawdę podupadało, to tym bardziej nie było się czym cieszyć. Akurat pod tym względem miałem w życiu niewyobrażalne szczęście, matka cieszyła się wręcz końskim zdrowiem, zaś ojciec… był Blackiem, jego wcześniejsza śmierć była nieunikniona. Tak przynajmniej mi się wydawało patrząc na wskaźnik umieralności członków rodziny. Może mnie czekał dłuższy żywot, skoro do tej pory nie wykryto u mnie żadnej przypadłości, ale los bywa przewrotny, dlatego starałem się o tym nie myśleć, poświęcając czas leczeniu. Kto wie, może kiedyś wspólnie z magomedykiem od chorób genetycznych stworzymy lekarstwo?
Podążaliśmy na pomost, aż w końcu przystanęliśmy. Nie odważyłem się oprzeć o barierkę, była zbyt chybotliwa, a ja bardzo nie chciałem wpaść do zimnej, brudnej wody. Zwłaszcza, że nie umiałem pływać, co też było ujmą na idealnym wizerunku, jakim według Polluxa powinienem się szczycić. Jeśli miałem na to patrzeć w sposób na rozgraniczenie co umiałem a czego nie, to czekała mnie jeszcze długa droga to osiągnięcia rzeczonej perfekcji. Chyba musiałem zawziąć się w sobie i żyć jeszcze z dwieście lat, by spełnić jego wszystkie wymagania. Choć i tak powątpiewałem, że zdążę.
- Domyślam się – przytaknąłem. Celowo nie powiedziałem, że rozumiałem, bo tak nie było. Nawet gdyby mój ojciec jakimś cudem miałby zostać nestorem, to miał dwóch starszych synów w pierwszeństwie, moja rola byłaby w tym wszystkim marginalna, a jedynym zadaniem dla mnie byłoby nie wywoływanie skandali. – Słyszałem o Yaxleys Hall. Pierwszego maja leczyłem zresztą lady Rosalie. Ktoś jeszcze ucierpiał? – spytałem zmartwiony. Było wtedy mnóstwo pacjentów, nie sposób było wypatrzeć każdego, choć bardzo się starałem. Blackowie mieli wiele szczęścia, że siedziba nie została zniszczona, jednak prawdę mówiąc byłem tym zawiedziony. Wolałbym, by tę kamienicę trafił szlag, a my przenieśli się do dworu z dala od szlam, ale nie miałem na to wpływu. Zresztą możliwe, że przy okazji ucierpiałby ktoś z rodziny, a to byłoby już tragedią.
- Tak zrobię – stwierdziłem. Dawno z nią nie rozmawiałem, czas leciał zbyt szybko. Przebywając głównie w szpitalu też nie miałem wielkiego pola do manewru. Za to ostatnie pytanie sprawiło, że aż poczułem ścisk żołądka. – Tak – przytaknąłem, domyślając się o co chodziło. Jak miałem się nie denerwować, kiedy czekał mnie ślub nie z tą, którą kochałem? Dobrze było żenić się z przyjaciółką, ale jeszcze lepiej z ukochaną. Niestety życie nigdy nie było takie, jakie sobie wymarzyliśmy. Morgoth wiedział o co chodzi, byliśmy rodziną, musiał wiedzieć. – A u ciebie bez zmian? – spytałem, nie mówiąc już oczywiście o przeprowadzce ani o innych pokrewnych sprawach.
Na dodatek jeśli zdrowie ciotki naprawdę podupadało, to tym bardziej nie było się czym cieszyć. Akurat pod tym względem miałem w życiu niewyobrażalne szczęście, matka cieszyła się wręcz końskim zdrowiem, zaś ojciec… był Blackiem, jego wcześniejsza śmierć była nieunikniona. Tak przynajmniej mi się wydawało patrząc na wskaźnik umieralności członków rodziny. Może mnie czekał dłuższy żywot, skoro do tej pory nie wykryto u mnie żadnej przypadłości, ale los bywa przewrotny, dlatego starałem się o tym nie myśleć, poświęcając czas leczeniu. Kto wie, może kiedyś wspólnie z magomedykiem od chorób genetycznych stworzymy lekarstwo?
Podążaliśmy na pomost, aż w końcu przystanęliśmy. Nie odważyłem się oprzeć o barierkę, była zbyt chybotliwa, a ja bardzo nie chciałem wpaść do zimnej, brudnej wody. Zwłaszcza, że nie umiałem pływać, co też było ujmą na idealnym wizerunku, jakim według Polluxa powinienem się szczycić. Jeśli miałem na to patrzeć w sposób na rozgraniczenie co umiałem a czego nie, to czekała mnie jeszcze długa droga to osiągnięcia rzeczonej perfekcji. Chyba musiałem zawziąć się w sobie i żyć jeszcze z dwieście lat, by spełnić jego wszystkie wymagania. Choć i tak powątpiewałem, że zdążę.
- Domyślam się – przytaknąłem. Celowo nie powiedziałem, że rozumiałem, bo tak nie było. Nawet gdyby mój ojciec jakimś cudem miałby zostać nestorem, to miał dwóch starszych synów w pierwszeństwie, moja rola byłaby w tym wszystkim marginalna, a jedynym zadaniem dla mnie byłoby nie wywoływanie skandali. – Słyszałem o Yaxleys Hall. Pierwszego maja leczyłem zresztą lady Rosalie. Ktoś jeszcze ucierpiał? – spytałem zmartwiony. Było wtedy mnóstwo pacjentów, nie sposób było wypatrzeć każdego, choć bardzo się starałem. Blackowie mieli wiele szczęścia, że siedziba nie została zniszczona, jednak prawdę mówiąc byłem tym zawiedziony. Wolałbym, by tę kamienicę trafił szlag, a my przenieśli się do dworu z dala od szlam, ale nie miałem na to wpływu. Zresztą możliwe, że przy okazji ucierpiałby ktoś z rodziny, a to byłoby już tragedią.
- Tak zrobię – stwierdziłem. Dawno z nią nie rozmawiałem, czas leciał zbyt szybko. Przebywając głównie w szpitalu też nie miałem wielkiego pola do manewru. Za to ostatnie pytanie sprawiło, że aż poczułem ścisk żołądka. – Tak – przytaknąłem, domyślając się o co chodziło. Jak miałem się nie denerwować, kiedy czekał mnie ślub nie z tą, którą kochałem? Dobrze było żenić się z przyjaciółką, ale jeszcze lepiej z ukochaną. Niestety życie nigdy nie było takie, jakie sobie wymarzyliśmy. Morgoth wiedział o co chodzi, byliśmy rodziną, musiał wiedzieć. – A u ciebie bez zmian? – spytałem, nie mówiąc już oczywiście o przeprowadzce ani o innych pokrewnych sprawach.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na wyobrażenie sobie ich na herbatce z Czarnym Panem niewątpliwie nawet Morgoth delikatnie uśmiechnąłby się pod nosem. Zatrzymywali póki co ów myśli jedynie dla siebie, nie zamierzając w żaden sposób wydać się przed samymi sobą o swoim podwójnym życiu. Nie oznaczało to braku zaufania, a jedynie poszanowania tajemnicy i świadomości odpowiedzialności, jaka na nich spoczywała. Morgoth znał również konsekwencje złych decyzji lepiej niż ktokolwiek mógł się spodziewać, a osoba jego innego kuzyna - Deimosa mówiła sama za siebie. Jego los był wszystkim znany, chociaż nie w odpowiednich szczegółach, a jedynie pobieżnie. Yaxley wiedział. Jakżeby nie mógł, ale nigdy nie potrafiłby tego zrobić. Zabić nawet największego głupca z rodziny, chociaż nigdy jeszcze nie musiał. Jeszcze... Myśl o skutkach przywiązania się tak mocno do Rycerzy Walpurgii, złączenia z nimi losów była przerażająca, jednak nikt nie znał przyszłości. Ta sfera miała pozostać jedynie domysłami, bo nawet jeśli jasnowidze i wróżbici wiedzieli coś na jej temat, to różne interpretacje mogły poczynić tyle samo dobra, co tyle samo zła. Dość sceptycznie podchodził więc do tych spraw - ostatnio chociażby wspominał słowa Mulcibera, który podzielił się swoimi wizjami dotyczącymi wyprawy do Azkabanu. Wszystko jednak balansowało na domysłach i niepewności - sam Morgoth nie był pewien co miało z tego wyniknąć. Co jeszcze powinien był zrobić, by przygotować się do tego zadania? Ćwiczenie swoich umiejętności było jednym, ale umysłu drugim. Nie sposób wszak było się na to przygotować i nie oszukiwał sam siebie. Jednak na pewno świadomość, że po powrocie mógł otrzymać odpowiednią służbę medyczną była pewną pociechą. W ich gronie brakowało osób z talentem do uzdrawiania, co powodowało spory dyskomfort zarówno ten fizyczny, ale również i psychiczny. Mając takie zaplecze, mogli na znacznie więcej sobie pozwalać. Obaj z Lupusem czuli nie tylko tę odpowiedzialność, ale również i powinności wobec rodzin, do których byli przygotowywani od najmłodszych już lat. Poniekąd pod względem karier zawodowych niewątpliwie wyróżniali się spośród tradycji, z którymi związani byli ich najbliżsi, ale również dowiedli, że się w tym sprawdzili. Morgoth był młodszy i wciąż daleko było mu do znaczniejszych stanowisk w rezerwacie, ale nie pragnął tego. Samo przebywanie ze swoimi podopiecznymi w pełni go satysfakcjonowało i podejrzewał, że Lupus również nie żałował tego, że pracował w Szpitalu Świętego Munga. Yaxley nie chciał myśleć o swoich ograniczeniach - ojciec uczył go, by je pokonywać i by nie zakładać z góry, że coś się nie uda. Miał dążyć do celu po trupach i najwidoczniej jedyny syn nestora wziął to sobie do serca, przeciwstawiając się mu i wybierając miejsce do pracy inne niż chciał rodzic. Nie złamał się i dopiął swego, chociaż z Leonem Vasilasem wszyscy wiedzieli by nie zadzierać. Nie tylko ze względu na swój dość mocny charakter, ale również i postawę byka. Pod tym względem z Morgothem nie mogli się bardziej różnić. Bądź co bądź mężczyzna był autorytetem, wręcz niedoścignionym w oczach swojego syna i może nie we wszystkim się zgadzali, ale myśl, że miałby zostać kimś zastąpiony lub by go zabrakło, była niewyobrażalna. Tego człowieka nie można było chyba zabić.
Słysząc słowa Lupusa, Yaxley nie poruszył się, wpatrując się dalej w wodę, która powoli znikała w mlecznobiałej mgle i oparach. Pomimo posiadania starszych braci to właśnie jego ojciec został seniorem, prześcigając w tym również i Fortinbrasa, który aktualnie znajdował się w ciężkim stanie w jednej z komnat ich posiadłości. Wydobył również prawdziwe, szczere zmartwienie w głosie swojego kuzyna, gdy pytał o wypadki z nocy anomalii. Jeśli leczył Rosalie, na pewno wiedział również o jej ojcu, jednak nie był to stan agonalny. Niedługo miał dojść do siebie, dlatego Morgoth nie odpowiedział, a jedynie zaprzeczył ruchem głowy. To był jakiś cud lub opieka przodków, że nikt nie ucierpiał, nikt nie zginął podczas tego wydarzenia. Później wybrał się na miejsce wypadku i jedna połowa dosłownie stawała w ruinie - nikt ze służby, mieszkańców nie ucierpiał. Można było być jedynie z tego powodu szczęśliwym, jednak widok obróconego w perzynę wieloletniego azylu rodu to uczucie silnie morzyło. Z cichą aprobatą przyjął również do wiadomości, że Lupus niedługo miał posłać list do jego matki, jednak jego uwagę ściągnęło sekundowe zawahanie się przed Tak. Czy sam miałby podobne uczucia? Na razie w samym jego wnętrzu panowała pustka, co było niewątpliwą ulgą od niechcianych zmartwień. A przynajmniej nie chciał nawet pamiętać o błędach, które popełnił. Niewątpliwie dostał silną lekcję i wyciągnął z tego wnioski - bądź co bądź myślenie o tym wcale nie pomagało. Rozumiał jednak kuzyna i wiedział, dlaczego odpowiedział w ten sposób. Mimo znania swojej powinności nie można było panować nad emocjami, a przynajmniej nie zawsze. Słysząc pytanie Lupusa, nie odezwał się od razu. Bez zmian... Pochylił głowę, by przejechać palcami przez włosy i odetchnął, widząc jak kłęb pary unosił się przez moment w powietrzu.
- Póki co - odpowiedział, trwając przez chwilę w ciszy, zanim kontynuował:
- Ale znasz mojego ojca.
Zawsze trzymał rękę na pulsie i możliwe, że czas życia kawalerskiego diametralnie się młodemu Yaxleyowi skracał, chociaż jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy. Mimo młodego wieku nie obowiązywały ich żadne konwenanse jak innych rodów, gdzie pozwalano męskim potomkom pozostawać w pojedynkę nawet do trzydziestego roku życia. Nie zdziwiłby się, gdyby zaraz po ślubie Cynerica i Rosalie ojciec oznajmił mu, że nastąpiła jego kolej. I przyjąłby tę wiadomość jak na syna przystało, chociaż wizja odbicia więźniów z Azkabanu, o wiele ryzykowniejszego poświęcania się ze świadomością czekającej na niego w domu żony była ograniczająca.
Słysząc słowa Lupusa, Yaxley nie poruszył się, wpatrując się dalej w wodę, która powoli znikała w mlecznobiałej mgle i oparach. Pomimo posiadania starszych braci to właśnie jego ojciec został seniorem, prześcigając w tym również i Fortinbrasa, który aktualnie znajdował się w ciężkim stanie w jednej z komnat ich posiadłości. Wydobył również prawdziwe, szczere zmartwienie w głosie swojego kuzyna, gdy pytał o wypadki z nocy anomalii. Jeśli leczył Rosalie, na pewno wiedział również o jej ojcu, jednak nie był to stan agonalny. Niedługo miał dojść do siebie, dlatego Morgoth nie odpowiedział, a jedynie zaprzeczył ruchem głowy. To był jakiś cud lub opieka przodków, że nikt nie ucierpiał, nikt nie zginął podczas tego wydarzenia. Później wybrał się na miejsce wypadku i jedna połowa dosłownie stawała w ruinie - nikt ze służby, mieszkańców nie ucierpiał. Można było być jedynie z tego powodu szczęśliwym, jednak widok obróconego w perzynę wieloletniego azylu rodu to uczucie silnie morzyło. Z cichą aprobatą przyjął również do wiadomości, że Lupus niedługo miał posłać list do jego matki, jednak jego uwagę ściągnęło sekundowe zawahanie się przed Tak. Czy sam miałby podobne uczucia? Na razie w samym jego wnętrzu panowała pustka, co było niewątpliwą ulgą od niechcianych zmartwień. A przynajmniej nie chciał nawet pamiętać o błędach, które popełnił. Niewątpliwie dostał silną lekcję i wyciągnął z tego wnioski - bądź co bądź myślenie o tym wcale nie pomagało. Rozumiał jednak kuzyna i wiedział, dlaczego odpowiedział w ten sposób. Mimo znania swojej powinności nie można było panować nad emocjami, a przynajmniej nie zawsze. Słysząc pytanie Lupusa, nie odezwał się od razu. Bez zmian... Pochylił głowę, by przejechać palcami przez włosy i odetchnął, widząc jak kłęb pary unosił się przez moment w powietrzu.
- Póki co - odpowiedział, trwając przez chwilę w ciszy, zanim kontynuował:
- Ale znasz mojego ojca.
Zawsze trzymał rękę na pulsie i możliwe, że czas życia kawalerskiego diametralnie się młodemu Yaxleyowi skracał, chociaż jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy. Mimo młodego wieku nie obowiązywały ich żadne konwenanse jak innych rodów, gdzie pozwalano męskim potomkom pozostawać w pojedynkę nawet do trzydziestego roku życia. Nie zdziwiłby się, gdyby zaraz po ślubie Cynerica i Rosalie ojciec oznajmił mu, że nastąpiła jego kolej. I przyjąłby tę wiadomość jak na syna przystało, chociaż wizja odbicia więźniów z Azkabanu, o wiele ryzykowniejszego poświęcania się ze świadomością czekającej na niego w domu żony była ograniczająca.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Tak już był urządzony ten świat, że wszyscy byliśmy od kogoś uzależnieni. Arystokraci tacy jak my mieli podwójnie pod górkę, bo każdy nasz krok był ściśle kontrolowany. Zyskiwaliśmy nieco swobody będąc już starszymi czarodziejami, ale to też nie zawsze. Wtedy wszystkie niepowodzenia mogliśmy sobie odbić próbując rządzić innymi; czy to żoną, czy to dziećmi. Czasem podwładnymi, jeśli udało nam się wspiąć po drabinie kariery. Na Morgothcie spoczywała presja bycia najstarszym i zarazem jedynym synem swojego ojca, ja byłem najmłodszy z rodzeństwa, co wiązało się z koniecznością podporządkowania się niemal każdemu oraz posiadaniem jak najmniej praw. Nawet pozorna doza swobody, gdzie oczekiwania zostały zrzucone na barki Cygnusa i Alpharda, nie gwarantowała mi spokojnego życia. Nie, wcale nie uciekałem przed obowiązkami ani protekcją rodu, wręcz przeciwnie; jednak każdemu należał się czasem odpoczynek. Zaczerpnięcie oddechu z dala od wścibskich oczu wypatrujących twej zguby. Rzadko miałem okazję ku temu, by cieszyć się wolnością prawdziwie. Dopiero tutaj, niemal na krańcu kraju mogłem nieco odetchnąć. I nieważne, że obok mnie stał Yaxley, byliśmy rodziną, mogliśmy przymknąć oko na pewne swoje zwyczaje. I tak nikt nie zamierzał tutaj miłować mugoli czy robić bądź mówić inne, skrajnie kontrowersyjne rzeczy; po prostu nie musieliśmy się przejmować sztywną postawą, uważać na każde jedno słowo i gest, by nie został odczytany jako niewłaściwy. Istniała jednak strona medalu podpowiadająca, że musieliśmy być czujni podwójnie ze względu na tajemnice niedostępne dla drugiego, nawet jeśli ich utrzymanie było technicznie rzecz biorąc bezsensowne.
Obserwowałem kuzyna nienachalnie, nie chciałem zaburzać tej niewielkiej ilości swobody, jaką mieliśmy na tym zapomnianym przez świat pomoście. Chciałem się tylko dowiedzieć, czy na pewno reszcie rodziny nic się nie stało, bo choć lady Rosalie nie trafiła do szpitala w ciężkim stanie, a większość jej urazów uleczyłem od ręki, to nie musiała być jedyną osobą z tego rodu, która ucierpiała podczas anomalii. Poczułem ulgę widząc przeczący ruch głową; czyli reszta zdołała uciec przed zawalającym się sufitem. Pamiętałem jak sam się martwiłem lecząc tych wszystkich poszkodowanych, kiedy nie wiedziałem w jakiej kondycji byli Blackowie. Szczęście widocznie dopisywało nam obu.
Temat żeniaczki, choć raczej przyjemniejszy od majowej masakry, także nie był zbyt fortunnym. Nikt nie oczekiwał tego dnia, jeśli prawdziwie nie kochał tej drugiej osoby; mi się wydawało, że uda mi się stworzyć rodzinę zbudowaną właśnie na tej słynnej miłości, przynajmniej od momentu, w którym poznałem ją. Niestety los zażyczył sobie inaczej, tak jak zresztą mój ojciec oraz lord Acrux. Choć wiedziałem, że i tak byłem w lepszej sytuacji niż większość arystokratów, w końcu mogłem spędzić resztę życia z kimś, kogo darzyłem szczerą sympatią i zaufaniem.
- Całkiem możliwe, że to tylko kwestia tygodni – dodałem, choć nie wiedziałem, czy to było bardziej martwiące czy wręcz przeciwnie. – Obawiasz się? – spytałem więc, przestając patrzeć się w brudną toń wody, a zerknąłem na Morgotha. Akurat w jego przypadku więcej odpowiedzi skrywało spojrzenie i gesty niż słowa.
Obserwowałem kuzyna nienachalnie, nie chciałem zaburzać tej niewielkiej ilości swobody, jaką mieliśmy na tym zapomnianym przez świat pomoście. Chciałem się tylko dowiedzieć, czy na pewno reszcie rodziny nic się nie stało, bo choć lady Rosalie nie trafiła do szpitala w ciężkim stanie, a większość jej urazów uleczyłem od ręki, to nie musiała być jedyną osobą z tego rodu, która ucierpiała podczas anomalii. Poczułem ulgę widząc przeczący ruch głową; czyli reszta zdołała uciec przed zawalającym się sufitem. Pamiętałem jak sam się martwiłem lecząc tych wszystkich poszkodowanych, kiedy nie wiedziałem w jakiej kondycji byli Blackowie. Szczęście widocznie dopisywało nam obu.
Temat żeniaczki, choć raczej przyjemniejszy od majowej masakry, także nie był zbyt fortunnym. Nikt nie oczekiwał tego dnia, jeśli prawdziwie nie kochał tej drugiej osoby; mi się wydawało, że uda mi się stworzyć rodzinę zbudowaną właśnie na tej słynnej miłości, przynajmniej od momentu, w którym poznałem ją. Niestety los zażyczył sobie inaczej, tak jak zresztą mój ojciec oraz lord Acrux. Choć wiedziałem, że i tak byłem w lepszej sytuacji niż większość arystokratów, w końcu mogłem spędzić resztę życia z kimś, kogo darzyłem szczerą sympatią i zaufaniem.
- Całkiem możliwe, że to tylko kwestia tygodni – dodałem, choć nie wiedziałem, czy to było bardziej martwiące czy wręcz przeciwnie. – Obawiasz się? – spytałem więc, przestając patrzeć się w brudną toń wody, a zerknąłem na Morgotha. Akurat w jego przypadku więcej odpowiedzi skrywało spojrzenie i gesty niż słowa.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie istniało wiele takich momentów, w których można było odetchnąć i spojrzeć na świat tak jak się chciało. Yaxleyowie mieli ten przywilej, że postanowili osiąść się z daleka od czegokolwiek i kogokolwiek, trwając na swoich terenach bez zbytecznej troski o niespodziewanych, niechcianych gości. Nie tylko teren im sprzyjał, ale również flora i fauna - szczególnie ta magiczna. Bo mało kto był w stanie poradzić sobie z dorosłym trollem bez odpowiedniej wiedzy na ich temat. Jeśli w ogóle było to możliwe... Pod tym względem nie zazdrościł Blackom, którzy musieli żyć w centrum żywego miasta, jakim był Londyn - pozbawieni jakiejkolwiek alternatywy czy zwyczajnego poczucia pełną piersią powietrza spoza granic stolicy. Pomimo magii nie mogli zmienić rzeczywistości, a ktoś taki jak Lupus musiał sąsiadować z mugolami czy czarodziejami brudnej krwi. Zawsze dziwił się dlaczego jego przodkowie wciąż trwali przy tym domostwie, zamiast solidarnie opuścić jego mury i zagospodarować sobie inną budowlę z daleka od Londynu. Pomimo rodowej niechęci między ich rodami łączyła ich krew matek, która była zdecydowanie silniejsza niż polityka. Nie oznaczało to od razu, że Black musiał poważać innych Yaxleyów i na odwrót, ale tego niemego zjednoczenia między kuzynami nie można było wyplenić żadnymi zawiązkami. Ostatnio też relacje między obiema rodzinami nieco się ociepliły, gdy jego ojciec i senior Blacków stanęli twarzą w twarz z rzeczywistością, dostrzegając jak wielkim zagrożeniem był ich wspólny przeciwnik. Nieczysta krew jak i arystokraci zamierzający wspierać tę sprawę byli realny zagrożeniem. Nic tak nie jednoczy jak wspólny wróg, a oni byli tego doskonałym przykładem. Musieli się zjednoczyć, by wspólnie się przeciwstawić tej pladze, która nie zamierzała maleć, ale nasilała się z każdym dniem. Kuzyni nie musieli siebie uświadamiać w tej kwestii, gdyż ich rodziny niezwykle zapierające się pod względem negatywnej polityki ukierunkowanej w sprawy mugolskie były nie do ruszenia. Od pokoleń trwali w jednym zdaniu i nie miało się to zmienić. Rody takie jak Abbott, Fawley czy Greengrass szkalowały dobre imię czystej krwi swoimi zabiegami o równe prawa dla wszystkich władających magią. Od długiego już czasu również myślał o tym, by wystosować odpowiedni list do zarządców Peak District, w którym składał rezygnację. Musiał jednak wcześniej porozmawiać z Tristanem, w którym widział tę bardziej doświadczoną postać zajmującą się smokami. Morgoth zamierzał wciąż kontynuować swoją pracę z tymi stworzeniami - nie wiedział, jednak czy jego daleki kuzyn w ogóle zamierzał mu przyzwolić na przeniesienie się do rezerwatu w Kent. Tak wiele spraw krzątało się w jego umyśle, że czasem zapominał o ich istnieniu i dopiero spotkanie z Lupusem nawróciło te przemyślenia. Jako Yaxley, jako wyznawca tradycji powinien był się kategorycznie postawić władzom i polityce, szczególnie że mógł zmienić ów miejsce pracy. Im więcej o tym myślał, tym dłużej zastanawiał się dlaczego nie zareagował wcześniej. Szczególnie że Tristan już mu podobną propozycję składał. Nikt jednak nie mógł cofnąć czasu, a zbliżająca się smocza wyprawa miała również być pewną okazją do poruszenia tego tematu z Rosierem. W tym momencie jednak znów wrócił do pomostu i trwającego przy jego boku Blacka, który wkrótce miał się okazać sojusznikiem jeszcze pod kolejnym względem.
Gdy usłyszał odpowiedź kuzyna, zerknął na niego. Nie spodziewał się, że ów temat będzie kontynuowany, a do tego Lupus jako pierwszy postanowił podjąć się umiejscowienia nadchodzących zmian z taką swobodą. W głowie Morgotha termin nie istniał, chociaż ukazywał się pod słowami wkrótce lub już niedługo. Kilka tygodni brzmiało jakby czas uciekał mu przez palce i nic nie mógł z tym zrobić. Być może właśnie tak było lub ojciec dawno dobił targu z innym rodzicem ze szlacheckiej socjety i czas miał zweryfikować prawdę. Nie wnikał w życie uczuciowe Lupusa i nie mógł odczytać jego myśli, by dowiedzieć się, co tak naprawdę najbardziej dręczyło kuzyna. W ich świecie jednak podobne życzenia nie mogły zaistnieć lub, jeśli już, były dziełem czystego przypadku. Zapewne gdyby spotkał Lupusa i jego wybrankę w jednym kręgu, może dostrzegłby jakieś znaki tej sympatii, chociaż teraz było to niemożliwe. Widział jedynie wahanie, a kolejne pytanie upewniło go w tym, że Black niepokoił się nadchodzącym dla niego ożenkiem. Poczuł na sobie spojrzenie uzdrowiciela i również na niego spojrzał. Żona oznaczała odpowiedzialność, stabilność i czas, który musiał jej poświęcać. Zobowiązanie do dbania o nią i zapewnienia jej opieki. - Nie. Nie boję się - odparł spokojnie, chociaż zdawał sobie sprawę, że kobieta, którą wybierze mu ojciec będzie musiała stawić się tajemnicom, które będzie przed nią ukrywał mąż. Póki co Morgoth nie musiał się tłumaczyć ze swoich zniknięć, z kolejnych godzin poświęconych na samotnym rozmyślaniu, z kolejnych blizn. Ojciec zdawał sobie z tego sprawę i wiedział z czym to się łączyło. Brak jednak wyznaczonej jeszcze narzeczonej i przyszłej małżonki pozwalał mu wracać do domu bez trwogi o to, że narażał ją na niebezpieczeństwo wdowieństwa. Był zdecydowanie bardziej dyspozycyjny pod tym świadomym względem niż kuzyni, którzy posiadali już kobiety w swoim życiu. - Będziesz dobrym mężem, Lupusie - dodał po dłużej chwili prostując się i kładąc dłoń na ramieniu kuzyna. Delikatny, szczery uśmiech pojawił się na jego twarzy. Nie wątpił w swoje słowa i wiedział, że Black zrozumie to jako spore poparcie i wsparcie, którego Yaxley nie rozdawał byle komu. Po tym krótkim geście znów wrócił do wpatrywania się w mgłę, która widocznie przesuwała się w ich stronę.
Gdy usłyszał odpowiedź kuzyna, zerknął na niego. Nie spodziewał się, że ów temat będzie kontynuowany, a do tego Lupus jako pierwszy postanowił podjąć się umiejscowienia nadchodzących zmian z taką swobodą. W głowie Morgotha termin nie istniał, chociaż ukazywał się pod słowami wkrótce lub już niedługo. Kilka tygodni brzmiało jakby czas uciekał mu przez palce i nic nie mógł z tym zrobić. Być może właśnie tak było lub ojciec dawno dobił targu z innym rodzicem ze szlacheckiej socjety i czas miał zweryfikować prawdę. Nie wnikał w życie uczuciowe Lupusa i nie mógł odczytać jego myśli, by dowiedzieć się, co tak naprawdę najbardziej dręczyło kuzyna. W ich świecie jednak podobne życzenia nie mogły zaistnieć lub, jeśli już, były dziełem czystego przypadku. Zapewne gdyby spotkał Lupusa i jego wybrankę w jednym kręgu, może dostrzegłby jakieś znaki tej sympatii, chociaż teraz było to niemożliwe. Widział jedynie wahanie, a kolejne pytanie upewniło go w tym, że Black niepokoił się nadchodzącym dla niego ożenkiem. Poczuł na sobie spojrzenie uzdrowiciela i również na niego spojrzał. Żona oznaczała odpowiedzialność, stabilność i czas, który musiał jej poświęcać. Zobowiązanie do dbania o nią i zapewnienia jej opieki. - Nie. Nie boję się - odparł spokojnie, chociaż zdawał sobie sprawę, że kobieta, którą wybierze mu ojciec będzie musiała stawić się tajemnicom, które będzie przed nią ukrywał mąż. Póki co Morgoth nie musiał się tłumaczyć ze swoich zniknięć, z kolejnych godzin poświęconych na samotnym rozmyślaniu, z kolejnych blizn. Ojciec zdawał sobie z tego sprawę i wiedział z czym to się łączyło. Brak jednak wyznaczonej jeszcze narzeczonej i przyszłej małżonki pozwalał mu wracać do domu bez trwogi o to, że narażał ją na niebezpieczeństwo wdowieństwa. Był zdecydowanie bardziej dyspozycyjny pod tym świadomym względem niż kuzyni, którzy posiadali już kobiety w swoim życiu. - Będziesz dobrym mężem, Lupusie - dodał po dłużej chwili prostując się i kładąc dłoń na ramieniu kuzyna. Delikatny, szczery uśmiech pojawił się na jego twarzy. Nie wątpił w swoje słowa i wiedział, że Black zrozumie to jako spore poparcie i wsparcie, którego Yaxley nie rozdawał byle komu. Po tym krótkim geście znów wrócił do wpatrywania się w mgłę, która widocznie przesuwała się w ich stronę.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Źle się działo w magicznym świecie. I właśnie dlatego potrzebni byli Rycerze Walpurgii. Wcześniej, nieświadom ich istnienia, ubolewałem nad sytuacją społeczną oraz polityczną czarodziejów, zrezygnowany, że nie mogłem pomóc. Zająłem się więc uzdrowicielstwem całkowicie, popadając w pracoholizm napędzany napiętymi do granic możliwości strunami ambicji. Wszczepionej już za młodu przez Polluxa, choć może wyssałem to już z mlekiem matki. Co prawda trudno było rozpatrywać jakiekolwiek ambicje u arystokratki, która winna ich nie mieć, ale Flintowie mieli swój porządek rzeczy. Matka od zawsze była niezwykle praktyczna, surowa oraz konsekwentna. Nie przypominała typowej szlachcianki zainteresowanej jedynie przyjęciami oraz modą, po prostu robiła to, co do niej należało. Może to właśnie oznaczało kobiecą motywację? Cóż, nigdy się tego nie dowiem.
Grunt, że teraz wszystko stało na właściwych torach. Wspólnymi siłami mogliśmy pchać kolejne wagoniki tworząc coś, co mogło zaprocentować w przyszłości. Tej lepszej, okupionej wojną oraz poświęceniem, ale za to wolnej od tego, co doskwierało nam najbardziej. I o co warto walczyć. Najpewniej nie upuszczę ani jednej kropli krwi podczas tego starcia, będąc medykiem na tyłach całej organizacji, ale każdy wkład się liczył. Ugrupowanie miało swoją Cassandrę, ale nie mogła wyleczyć wszystkich sama, każda pomoc może okazać się na wagę galeonów. To sprawiało, że chciałem być tego częścią zamiast nadal bezczynnie stać z boku i przyglądać się powolnej, choć coraz szybszej destrukcji podstawowych, szlacheckich wartości. Czekałem na moment, w którym swoje umiejętności będę mógł wykorzystać w jeszcze bardziej konstruktywny sposób.
Nie domyślałem się, że Morgoth planuje tak znaczne zmiany w swoim życiu. Choć niewątpliwie powinienem. To byłoby dość nierozważne zostawać pracownikiem u Greengrassów, kiedy ci tak jawnie obnosili się ze swoimi poglądami. Intensywniej niż dotychczas. Wiedziałem tylko, że mój kuzyn wie, co dla niego najlepsze i podejmie słuszną decyzję. Niby w obliczu magicznych stworzeń nie powinniśmy mierzyć do siebie podziałami rodowymi, ale jednak tak urządzony został świat wyższych sfer; każda z rodzin miała coś, co należało do niej i mogła tym swobodnie dysponować. W pewnym momencie obecność Yaxleya w Peak District mogłaby być solą w ich oku, a i tak konserwatywni czarodzieje jak lordowie Cambrigeshire zapewne nie chcieli nadwyrężenia wizerunku jednego ze swoich członków. Ja też się o to trochę martwiłem, bo w tym przypadku nie interesowały mnie rodowe zaszłości sprzed wieków. Prawdą było to, że należało się w tych przerażających czasach trzymać razem.
Wiedziałem, że nadanie czasowi realnych ram mu się nie spodoba. Musiał być jednak przygotowany na wszystko. Nie chciałem, by dopadło go zaskoczenie równe mojemu. Też niby wiedziałem, że nadchodził mój czas zważywszy na wiek, jaki posiadałem w metryce, a z drugiej strony nienazwany czas kontynuowania swobody przyczynił się do niedostosowania własnej reakcji na nowinę. I tak dobrze, że usłyszałem ją od Victorii, nie od ojca lub nestora, wtedy mogliby się poczuć rozczarowani moją postawą. Naprawdę wolałbym, by Morgoth nie musiał przechodzić tego samego co ja.
Skinąłem głową słysząc odpowiedź. Chyba po raz pierwszy chwyciłem się brudnej, chwiejnej barierki, jakbym przekazywał jej swoje rozszalałe wewnątrz emocje. Na mojej twarzy pojawił się dość kpiący uśmiech. Co oznaczało bycie dobrym mężem? W naszym środowisku zastanawiano się raczej czy żona będzie dobra. – To na pewno rodzinne – dodałem, nie odejmując z twarzy tego samego wyrazu sarkastycznej wesołości. Tak, oboje będziemy dobrymi mężami, cokolwiek to znaczy. Po prostu jesteśmy we wszystkim najlepsi, nie może nas pokonać byle małżeństwo, prawda? - Miło jest się spotkać na świeżym powietrzu - rzuciłem, ponownie się cofając na pomost. Była to szczera prawda.
Grunt, że teraz wszystko stało na właściwych torach. Wspólnymi siłami mogliśmy pchać kolejne wagoniki tworząc coś, co mogło zaprocentować w przyszłości. Tej lepszej, okupionej wojną oraz poświęceniem, ale za to wolnej od tego, co doskwierało nam najbardziej. I o co warto walczyć. Najpewniej nie upuszczę ani jednej kropli krwi podczas tego starcia, będąc medykiem na tyłach całej organizacji, ale każdy wkład się liczył. Ugrupowanie miało swoją Cassandrę, ale nie mogła wyleczyć wszystkich sama, każda pomoc może okazać się na wagę galeonów. To sprawiało, że chciałem być tego częścią zamiast nadal bezczynnie stać z boku i przyglądać się powolnej, choć coraz szybszej destrukcji podstawowych, szlacheckich wartości. Czekałem na moment, w którym swoje umiejętności będę mógł wykorzystać w jeszcze bardziej konstruktywny sposób.
Nie domyślałem się, że Morgoth planuje tak znaczne zmiany w swoim życiu. Choć niewątpliwie powinienem. To byłoby dość nierozważne zostawać pracownikiem u Greengrassów, kiedy ci tak jawnie obnosili się ze swoimi poglądami. Intensywniej niż dotychczas. Wiedziałem tylko, że mój kuzyn wie, co dla niego najlepsze i podejmie słuszną decyzję. Niby w obliczu magicznych stworzeń nie powinniśmy mierzyć do siebie podziałami rodowymi, ale jednak tak urządzony został świat wyższych sfer; każda z rodzin miała coś, co należało do niej i mogła tym swobodnie dysponować. W pewnym momencie obecność Yaxleya w Peak District mogłaby być solą w ich oku, a i tak konserwatywni czarodzieje jak lordowie Cambrigeshire zapewne nie chcieli nadwyrężenia wizerunku jednego ze swoich członków. Ja też się o to trochę martwiłem, bo w tym przypadku nie interesowały mnie rodowe zaszłości sprzed wieków. Prawdą było to, że należało się w tych przerażających czasach trzymać razem.
Wiedziałem, że nadanie czasowi realnych ram mu się nie spodoba. Musiał być jednak przygotowany na wszystko. Nie chciałem, by dopadło go zaskoczenie równe mojemu. Też niby wiedziałem, że nadchodził mój czas zważywszy na wiek, jaki posiadałem w metryce, a z drugiej strony nienazwany czas kontynuowania swobody przyczynił się do niedostosowania własnej reakcji na nowinę. I tak dobrze, że usłyszałem ją od Victorii, nie od ojca lub nestora, wtedy mogliby się poczuć rozczarowani moją postawą. Naprawdę wolałbym, by Morgoth nie musiał przechodzić tego samego co ja.
Skinąłem głową słysząc odpowiedź. Chyba po raz pierwszy chwyciłem się brudnej, chwiejnej barierki, jakbym przekazywał jej swoje rozszalałe wewnątrz emocje. Na mojej twarzy pojawił się dość kpiący uśmiech. Co oznaczało bycie dobrym mężem? W naszym środowisku zastanawiano się raczej czy żona będzie dobra. – To na pewno rodzinne – dodałem, nie odejmując z twarzy tego samego wyrazu sarkastycznej wesołości. Tak, oboje będziemy dobrymi mężami, cokolwiek to znaczy. Po prostu jesteśmy we wszystkim najlepsi, nie może nas pokonać byle małżeństwo, prawda? - Miło jest się spotkać na świeżym powietrzu - rzuciłem, ponownie się cofając na pomost. Była to szczera prawda.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odpowiedzialność za aktualny stan rzeczy leżała na ich barkach i musieli być gotowi, by się temu odpowiednio przeciwstawić. Wszak brak reakcji nie wchodził w możliwości, które zaczęto wdrażać w życie przy wcześniejszej analizie. Bez względu na dziecięce lata wychowania, arystokraci musieli stanąć ramię w ramię i chronić to, co zostało z ich rzeczywistości. Niewątpliwie miał przyjąć z wyraźnym zadowoleniem fakt przynależności swojego kuzyna do Rycerzy Walpurgii, którzy posiadali jedyną rozsądną ideę. Morgoth obawiał się ich poczynań i tego do czego byli zdolni, byle swój cel osiągnąć, ale póki co swoje obiekcję nosił w sobie, stawiając ostateczną decyzję na szerszą skalę czasową. Wiedział, że nie wszyscy z ugrupowania mieli jakiekolwiek zasady czy kierowali się logiką, a być może ta grupa była o wiele mniejsza niż by chciał. Nie istniało tam zaufanie i nigdy pojawić się nie miało, ale nie mogło zaistnieć z tego względu, że ludzie nie byli odpowiedni. Yaxley nie odbierał im umiejętności, jednak nikt nie musiał ich wybitnie dobrze znać, by wiedzieć jak bardzo różnili się priorytetami. Rządziła tam ambicja, władza, chęć nieograniczonej mocy, stawania się kimś lepszym od innych... Czy takim sojusznikom można było ślepo oddać własne życie? Morgoth nie wiedział jeszcze o tym, że Lupus miał zjawić się na spotkaniu; niewątpliwie ich ponowna samotna rozmowa miała ocierać się o zupełnie inne tematy niż tamtego dnia. Niewątpliwie miał go interesować to, co sądził o Rycerzach Walpurgii Black.
Nie dzielił się swoimi przemyśleniami dotyczącymi pracy z kuzynem, zdając sobie sprawę, że stąpał po cienkim lodzie przebywając już kolejny miesiąc wśród rodziny Greengrass. Ich stosunki pozostawały neutralne, wszak jednak podejrzewał, że to była zasługa jego ojca, który chciał dać synowi czas na opuszczenie rezerwatu w Peak District z podniesionym czołem. I tutaj przeczucie oraz mądrość lorda Yaxleya była nieoceniona, choć dbanie tak mocno o dobrego imię dziedzica pozostawało jedynie kwestią czynów - wszak ani on sam, ani jego rodzic nie rozmawiali o tym w samotności między sobą. Taka była ich natura. Nawet mimo niechęci seniora rodu do zawodu jaki wykonywał Morgoth, nestor wciąż go chronił. Ta decyzja była wszak jedynie kwestią czasu, a zbliżająca się wyprawa, którą organizował Tristan zdawała się idealną okazją do poruszenia tematu i przyjęcia oferty przeniesienia się do Kent. Gdy przeszli na temat małżeństwa, Yaxleylowi nie umknął ten kpiący uśmiech, który pojawił się twarzy starszego kuzyna. Wiedział, że była to reakcja na jego słowa, chociaż musiał przyznać, że spodziewał się innej. Widać było to w jego nieco karcącym spojrzeniu, jednak nic nie powiedział, pozwalając Lupusowi maskować się dalej. Morgoth wychodził z założenia, że do faktu, by żona zasłużyła miano dobrej główną rolę odgrywał w tym również i mąż. Dostrzegał to jak ojciec traktował matkę i która przez to była mu całkowicie oddana, przy każdej okazji trwająca u jego boku i wspierająca go w postanowieniach czy decyzjach. Zniesienie całej odpowiedzialności za udane małżeństwo na kobietę nie było godne mężczyzny. Yaxley zdawał sobie sprawę z tego jak ważna była współpraca lub przynajmniej chęć zrozumienia. Czas miał zweryfikować właściwe stanowisko. Nie zamierzał jednak wypowiadać głośno swoich obiekcji, wierząc w to, że nie po to też się spotkali.
- Wracajmy - powiedział w końcu, a w kilka minut później zapomniany pomost wciąż stał tak samo pusty jak przed pojawieniem się dwójki szlachciców.
|zt x2
Nie dzielił się swoimi przemyśleniami dotyczącymi pracy z kuzynem, zdając sobie sprawę, że stąpał po cienkim lodzie przebywając już kolejny miesiąc wśród rodziny Greengrass. Ich stosunki pozostawały neutralne, wszak jednak podejrzewał, że to była zasługa jego ojca, który chciał dać synowi czas na opuszczenie rezerwatu w Peak District z podniesionym czołem. I tutaj przeczucie oraz mądrość lorda Yaxleya była nieoceniona, choć dbanie tak mocno o dobrego imię dziedzica pozostawało jedynie kwestią czynów - wszak ani on sam, ani jego rodzic nie rozmawiali o tym w samotności między sobą. Taka była ich natura. Nawet mimo niechęci seniora rodu do zawodu jaki wykonywał Morgoth, nestor wciąż go chronił. Ta decyzja była wszak jedynie kwestią czasu, a zbliżająca się wyprawa, którą organizował Tristan zdawała się idealną okazją do poruszenia tematu i przyjęcia oferty przeniesienia się do Kent. Gdy przeszli na temat małżeństwa, Yaxleylowi nie umknął ten kpiący uśmiech, który pojawił się twarzy starszego kuzyna. Wiedział, że była to reakcja na jego słowa, chociaż musiał przyznać, że spodziewał się innej. Widać było to w jego nieco karcącym spojrzeniu, jednak nic nie powiedział, pozwalając Lupusowi maskować się dalej. Morgoth wychodził z założenia, że do faktu, by żona zasłużyła miano dobrej główną rolę odgrywał w tym również i mąż. Dostrzegał to jak ojciec traktował matkę i która przez to była mu całkowicie oddana, przy każdej okazji trwająca u jego boku i wspierająca go w postanowieniach czy decyzjach. Zniesienie całej odpowiedzialności za udane małżeństwo na kobietę nie było godne mężczyzny. Yaxley zdawał sobie sprawę z tego jak ważna była współpraca lub przynajmniej chęć zrozumienia. Czas miał zweryfikować właściwe stanowisko. Nie zamierzał jednak wypowiadać głośno swoich obiekcji, wierząc w to, że nie po to też się spotkali.
- Wracajmy - powiedział w końcu, a w kilka minut później zapomniany pomost wciąż stał tak samo pusty jak przed pojawieniem się dwójki szlachciców.
|zt x2
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie otworzyła oczu, nim nastało południe. Ostre promienie słońca wdzierały się przez rozchylone zasłony, niosąc za sobą pożądane ciepło, właściwe tej porze roku. Jeszcze wczoraj zastanawiała się, czy to oznaka nieśpiesznego powrotu wszystkiego do normalności, nieświadoma, że za kilka dni czerwiec przybierze barwę śnieżnej bieli. Nieświadoma jak dziwne chmury zbierały się właśnie nad Londynem, by przynieść przechodniom jedną z najdziwniejszych niespodzianek... Choć właściwie nikt nie powinien być już zdziwiony. Rookwood nawet nie planowała wychodzić z domu: przebudziła się późno, dzień miała wolny, nie była także potrzebna na Nokturnie - wciąż nie zgromadzono odpowiedniej ilości surowców, by ruszyć z pracami. Plan miała jeden, bardo konkretny. Kawa i papieros, prorok (choć ostatnimi czasy pisał same bzdury) i kąpiel. Miała zamiar napisać list do Christophera; odkąd wróciła z Rumunii dostała odeń zaledwie kilka listów. Astrid nie było jednak ani w klatce, ani na ganku, gdzie miała zwyczaj przysiadywać na balustradzie i drażnić się z wielkim owczarkiem niemieckim, strzegącym drzwi. Ptaszysko nie wiedziało jeszcze jak skończyła jego poprzedniczka - jako obiad Saby. Biorąc pod uwagę figle nowej sowy, Sigrun nie wróżyła jej długiego życia.
Dopijała kawę gorzką i czarną jak niebo w bezksiężycową noc, gdy uwagę od gazety odwrócił łomot - maleńka, drobna sówka wyraźnie domagała się wpuszczenia jej do środka. Rookwood dźwignęła się z miejsca, uciszyła warczącego psa i uchyliła okiennicę, a ptaszek skorzystał z zaproszenia i przysiadł na blacie. Wyciągnął nóżkę, do której przywiązany miał mały skrawek pergaminu, na którym widniało jedynie kilka słów: tam, gdzie zawsze, 14. Doskonale znała to pismo i nie potrzebowała więcej wyjaśnień: złożone przed kilkoma dniami zamówienie na pewne... Substancje musiało zostać zrealizowane jeszcze dziś. Uśmieszek zadowolenia wkradł się na pełne usta - wizja wieczoru przy kominku ze skrętem z diabelskiego ziela w pełni zadowalała jej oczekiwania.
Niedługo potem głośny trzask oznajmił teleportację Rookwood. Przywitała ją niemal doskonała cisza, mącona jedynie cichym krakaniem kilku wron. Gęsta mgła nie pozwalała dostrzec tafli wody, lecz nic nie wzbudziło niepokoju kobiety: wszystko zdawało się być dokładnie takie jak zawsze. Przystanęła przy balustradzie, opierając się oń łokciami, wcześniej jeszcze zapalając papierosa. Nie spodziewała się ujrzeć Theo w ciągu następnego kwadransa, pomimo wyznaczonej godziny spotkania, spóźniał się zawsze i wszędzie, lecz dziś wyjątkowo nigdzie nie było jej śpieszno.
Poczuła kroplę wilgoci na własnym nosie. Przez kilka uderzeń serca zdawało się Sigrun, że to tylko złudzenie, lecz deszcz wzmógł na sile - na kilka minut, zdążyła jednak nieco zmoknąć. Nie naciągnęła na głowę peleryny, pozostawiając pszeniczne, rozpuszczone na plecy włosy na wierzchu, nieświadoma, że krople amortencji zwilżają właśnie jej usta.
Nie wiedziała, że dlatego właśnie nagle w nozdrza uderzył zapach wody kolońskiej (należała do Christophera? Ignotusa? Nie potrafiła stwierdzić), leśnego runa i igieł, jakby nagle stanęła na ścieżce pośród gęstwiny drzew i... Opium? Skąd tu opium, do licha? Był czerwiec, a pachniało jej jesienią i burzą. Nie potrafiła nie uśmiechnąć się pod nosem, niemal błogo rozanielona, a wiedziona dziwnym uczuciem odwróciła się nagle, wciąż trzymając w dłoni niedopalonego papierosa i uchwyciła spojrzenie obcych, wodnistych tęczówek.
Dziwny dreszcz przebiegł Sigrun wzdłuż kręgosłupa.
i wtedy m u z y ka...
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wątłe ciało nie tryskało entuzjazmem, kiedy wyczołgiwał się spod barłogu na wąskim łóżku. Nie emanowało energią, gdy Robin nakładał na siebie wczorajsze ubrania, nerwową dłonią przecierając zaspane oczy. Nie sprawiało wrażenia żywego: powłóczący nogami, topornie ciosany kloc o nieprzyjemnie zarysowanych, obłych krawędziach. Widziany z daleka, raczej inferius niż człowiek, zwłaszcza stosunkowo młody mężczyzna, jakim przecież był. Smolista kawa rozbudziła go delikatnie, choć wciąż mrużył oczy, chroniąc się przed światłem, rażącym wrażliwe tęczówki, instynktownie uciekające przed promieniującym dyskomfortem. Ostatnią już porcję wsypał do wyszczerbionego kubka i zalewając wrzątkiem z wprawą godną rasowego alchemika. Nawet w prostych domowych czynnościach nie potrafił pozbyć się zawodowej maniery, towarzyszącej mu choćby przy gotowaniu wody. Nawyki dość irytujące, lecz brakło mu czasu, by z nimi zawalczyć. Był skłony przypuszczać, że nad kociołkiem spędził pół swego życia, a na poważnie eliksirami zajął się wszak ledwie kilka lat temu. Przegląd dokonań osobistych, kajecików z wpisanymi adresami przyjaciół i rodziny kończył więc nader prędko - nigdy go nie posiadał.
Grzebał się niezwykle opieszale, tocząc nierówną walkę z myślami, rozdarty między wygodą, a obowiązkiem. Opuszczanie surowej, zapuszczonej klitki stanowiło dla Hawthorne'a nie lada wyzwanie (sprostanie społecznej presji odbijało się źle na zdrowiu młodzieńca), lecz kusiła go perspektywa poszerzenia swej wyrafinowanej klienteli o dość ciekawą personę. Kiść przymiotników, jakie miał na końcu języka przy opisie jegomościa odpowiadała preferencjom Robina, podobnie jak samo zamówienie, złożone na starannie wyciętym pergaminie, pochyłym, pełnym zawijasów pismem. Eliksir nie należał ani do łatwych, ani do tanich w przygotowaniu. W grę wchodziły już nie tylko galeony, ale również całkiem spore ryzyko, a więc wyzwanie. Warząc go, młodzieniec czuł, jak serce (organ-pompa) kuje dziurę w klatce z kości, ale przelewając go do fiolki, pozostały mu jedynie wątpliwości. Ukryte, podobnie jak opieczętowana woskiem buteleczka w przepastnej kieszeni jego drelichowej kurtki, zbyt lekkiej, jak na czerwcowe mrozy. Ponury wyraz twarzy, ponury mijany krajobraz, ponure mruknięcia, jakie wydawał z siebie, potrącany nieustannie przez śpieszących się ludzi, którzy zapewne w ogóle go nie widzieli. Drobne zwycięstwo, niepozorność przekształcona w atut, z jakiego mógł być autentycznie dumny, wystając w połowie skrzypiącego mostu. Uszy miał pełne szumów z ulicy, oczy odbijały szarą mgłę, starając się wyłowić z mroków oczekiwaną sylwetkę, a włosy nasiąkały drobnym kapuśniaczkiem, osiadającym gęstą warstwą także na jego odsłoniętym karku, szyi i policzkach. Odchylił głowę, wiedziony jakimś dziecięcym instynktem, każącym łapać w usta spadające z nieba krople i zatrzymać chwilę tej nagłej beztroski w błysku przelotnego wspomnienia. Kojarzonego z fotelem, kandyzowanymi ananasami i towarzyszącą im wiedzą, ziemią z rozkopanych grządek w ogrodzie zadbanego wiejskiego domu oraz najintensywniejszą, słodkawą wonią opium, palonego nonszalancko z długiej lulki. Zadygotał - z zimna? - uśmiechają się nagle i szczerze, jak nigdy, wydymając mięsiste usta w grymasie do niego niepodobnym, wręcz sympatycznym, przepełnionym pozytywną, lekką aurą. Dziwne uczucie przemknęło przez rdzeń kręgowy, otulając Robina otumaniającym, rozgrzewającym płaszczem... który zapragnął szarmancko zarzucić na kobietę, uporczywie wpatrującą się w jego oczy z odległości, jaką pokonał jednym, posuwistym ruchem. Będąc tak blisko, naraz ogarnęła go panika, co robić, jak się zachować, jak rozmawiać?; natłok pytań rojących się pod pulsującą czaszką, uniemożliwił mu rozsądne zmierzenie sił na zamiary oraz skupienie się na czymś ponad rysami oblicza jego Anioła.
-Mam coś dla ciebie - wykrztusił bez sensu, bez wstępu, choć jedyne, co dzierżył w swym posiadaniu, to różdżka i kilka fiolek eliksirów.
Grzebał się niezwykle opieszale, tocząc nierówną walkę z myślami, rozdarty między wygodą, a obowiązkiem. Opuszczanie surowej, zapuszczonej klitki stanowiło dla Hawthorne'a nie lada wyzwanie (sprostanie społecznej presji odbijało się źle na zdrowiu młodzieńca), lecz kusiła go perspektywa poszerzenia swej wyrafinowanej klienteli o dość ciekawą personę. Kiść przymiotników, jakie miał na końcu języka przy opisie jegomościa odpowiadała preferencjom Robina, podobnie jak samo zamówienie, złożone na starannie wyciętym pergaminie, pochyłym, pełnym zawijasów pismem. Eliksir nie należał ani do łatwych, ani do tanich w przygotowaniu. W grę wchodziły już nie tylko galeony, ale również całkiem spore ryzyko, a więc wyzwanie. Warząc go, młodzieniec czuł, jak serce (organ-pompa) kuje dziurę w klatce z kości, ale przelewając go do fiolki, pozostały mu jedynie wątpliwości. Ukryte, podobnie jak opieczętowana woskiem buteleczka w przepastnej kieszeni jego drelichowej kurtki, zbyt lekkiej, jak na czerwcowe mrozy. Ponury wyraz twarzy, ponury mijany krajobraz, ponure mruknięcia, jakie wydawał z siebie, potrącany nieustannie przez śpieszących się ludzi, którzy zapewne w ogóle go nie widzieli. Drobne zwycięstwo, niepozorność przekształcona w atut, z jakiego mógł być autentycznie dumny, wystając w połowie skrzypiącego mostu. Uszy miał pełne szumów z ulicy, oczy odbijały szarą mgłę, starając się wyłowić z mroków oczekiwaną sylwetkę, a włosy nasiąkały drobnym kapuśniaczkiem, osiadającym gęstą warstwą także na jego odsłoniętym karku, szyi i policzkach. Odchylił głowę, wiedziony jakimś dziecięcym instynktem, każącym łapać w usta spadające z nieba krople i zatrzymać chwilę tej nagłej beztroski w błysku przelotnego wspomnienia. Kojarzonego z fotelem, kandyzowanymi ananasami i towarzyszącą im wiedzą, ziemią z rozkopanych grządek w ogrodzie zadbanego wiejskiego domu oraz najintensywniejszą, słodkawą wonią opium, palonego nonszalancko z długiej lulki. Zadygotał - z zimna? - uśmiechają się nagle i szczerze, jak nigdy, wydymając mięsiste usta w grymasie do niego niepodobnym, wręcz sympatycznym, przepełnionym pozytywną, lekką aurą. Dziwne uczucie przemknęło przez rdzeń kręgowy, otulając Robina otumaniającym, rozgrzewającym płaszczem... który zapragnął szarmancko zarzucić na kobietę, uporczywie wpatrującą się w jego oczy z odległości, jaką pokonał jednym, posuwistym ruchem. Będąc tak blisko, naraz ogarnęła go panika, co robić, jak się zachować, jak rozmawiać?; natłok pytań rojących się pod pulsującą czaszką, uniemożliwił mu rozsądne zmierzenie sił na zamiary oraz skupienie się na czymś ponad rysami oblicza jego Anioła.
-Mam coś dla ciebie - wykrztusił bez sensu, bez wstępu, choć jedyne, co dzierżył w swym posiadaniu, to różdżka i kilka fiolek eliksirów.
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W czarodziejskim świecie każdego często dotykały dziwne, niezwykłe wypadki, choć Sigrun, czarownicę z dziada pradziada, z biegiem lat dziwiło coraz mniej. A może po prostu to ona dorosła na tyle, by ich unikać, albo przestać podchodzić do nich z podobnym entuzjazmem. Po wybuchu magii nocą pierwszego maja wszystko jednak obróciło się do góry nogami. Świat został wywleczony na lewą stronę i to, co kiedyś zdawało się SIgrun dziwne, teraz było absolutnie normalne i zwyczajne w porównaniu z tym, co działo się przez magiczne anomalie. Za każdym razem, kiedy myślała, że gorzej, albo dziwnie już nie będzie, to los upierał się, by pokazać jej w jak wielkim jest błędzie. Spodziewała się wiele, naprawdę, ale deszczu Amortencji? W życiu. Nie była alchemikiem, w szkole podczas eliksirów jedynie krzywdziła swój kociołek, znalała kilka mikstur, których najczęściej używała (ale kupowała je u wykwalifikowanego alchemika), lecz niewiele ponad nie. Amortencję znała ze słyszenia, oczywiście, jak pewnie większość czarodziejskiego świata, lecz ani jej nigdy nie potrzebowała, ani nie widziała nawet przypadkiem. Skąd miała więc wiedzieć, że te wonie, które nagle pieściły jej zmysły - zapach męskiej wody kolońskiej, futra, tytoniu, lasu - nie były prawdziwe, a był to jedynie zapach eliksiru, uzależniony od indywidualnych upodobań. Choć... nawet gdyby wiedziała, to nie zdążyłaby się schronić. Delikatny, ciepły deszcz spadł nagle i niespodziewanie, pieszcząc jasną skórę, zwiastując przyjemny, letni dzień.
Westchnęła cicho, połykając kilka kropel, nieświadoma, że eliksir miłosny właśnie wziął jej umysł we władanie. Właśnie miało dojść do jednego z najbardziej żenujących momentów życia Sigrun, lecz może później, po zastosowaniu odpowiedniej alkoholoterapii zdoła o tym zapomnieć. Na ten moment zarówno ona, jak i nieznajomy młodzieniec, trafieni strzałą Amora (a raczej Amortencji) wpatrywali się w siebie intensywnie, jak urzeczeni, świadomi, że widzą się po raz pierwszy w życiu, lecz spotkanie to było tak elektryzującym doświadczeniem, że Sigrun miała dreszcze. Zatrzepotała rzęsami jak nastoletnia dziewczyna, przywołując na usta słodki uśmiech, kiedy zdecydował się odezwać, co niezwykle ją ucieszyło - najwyraźniej nie tylko ona czuła ogromną potrzebę rozmowy.
-Taaak? - spytała, chcąc brzmieć kusząco -A co? Może serce? - wypaliła, opierając się ramieniem o balustradę i wypychając w bok biodro, co miało nadać jej postawie bardziej nonszalanckiego charakteru.
Westchnęła cicho, połykając kilka kropel, nieświadoma, że eliksir miłosny właśnie wziął jej umysł we władanie. Właśnie miało dojść do jednego z najbardziej żenujących momentów życia Sigrun, lecz może później, po zastosowaniu odpowiedniej alkoholoterapii zdoła o tym zapomnieć. Na ten moment zarówno ona, jak i nieznajomy młodzieniec, trafieni strzałą Amora (a raczej Amortencji) wpatrywali się w siebie intensywnie, jak urzeczeni, świadomi, że widzą się po raz pierwszy w życiu, lecz spotkanie to było tak elektryzującym doświadczeniem, że Sigrun miała dreszcze. Zatrzepotała rzęsami jak nastoletnia dziewczyna, przywołując na usta słodki uśmiech, kiedy zdecydował się odezwać, co niezwykle ją ucieszyło - najwyraźniej nie tylko ona czuła ogromną potrzebę rozmowy.
-Taaak? - spytała, chcąc brzmieć kusząco -A co? Może serce? - wypaliła, opierając się ramieniem o balustradę i wypychając w bok biodro, co miało nadać jej postawie bardziej nonszalanckiego charakteru.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Skończony dureń. Głupiec, idiota, kretyn. Gdyby nie brak biegłości w sztuce retoryki, Robin zapewne przywołałby jeszcze kilka pejoratywnych określeń dla nazwania własnej osoby. Nie mógł tego uniknąć, bardziej rozczarowany niż wściekły zaistniałą sytuacją, czy raczej faktem, iż nie zareagował na nią w porę, jak przystało na wytrawnego alchemika. Nie zrobiłby oczywiście wiele - otwarty teren, kurta pozbawiona kaptura (wysoki kołnierz nie zapewniłby ochrony), powietrze aż ciężkie od parów amortencji nie dawały najmniejszej szansy na umknięcie przed stężonym eliksirem. Hawthorne wzgardził jednak sobą za brak świadomości, chwilową dezorientację, którą odebrał jak nagłe wtrącenie do ciemnej celi, w jakiej musiał błądzić po omacku. Nigdy nie ufał samemu sobie, wiarę pokładając jedynie we własnych możliwościach, a te - jednak zawiodły. Mgnienie rozpoznania podsyciło nienaturalne dreszcze przeszywające ciało Robina, wespół z miękkim zakochaniem, pokrywającym mgłą przejrzyste spojrzenie jego jasnych oczu. Dziwna lekkość spięła wszystkie mięśnie młodzieńca, gotowego do nagłego skoku, aby być już przy swojej ukochanej... onieśmielającej go nadal tak samo. Specyficznie się Robin zapatrywał na płciowość, która z jednej strony nie miała dla niego żadnego znaczenia (oceniał prosto po praktycznej wartości człowieka, na chwilę sądu oddzierając go z jakiejkolwiek przynależności), ale z drugiej, w tak bezpośrednich i elektryzujących kontaktach z kobietami, nagle zaczynał się bać. Sukienki w rozmowie nie usadzonej w konkretnym kontekście przerażały go równie mocno, jak pordzewiałe kociołki w czynnym użytku, więc musiał całą swoją siłą woli powstrzymywać nogi przed odruchem ucieczki. Miłość ciągnęła go w dwie strony, więc czuł się jak rozrywany na torturach, choć podjął już decyzję, otwierając do ślicznej pani swe usta. W jakiejś żenującej próbie nawiązania konwersacji, ale udało mu się. Powinien już otwierać szampana, świętując jakże doniosły sukces i pierwszą lampkę podawać swojej damie, ale nie znał podobnych obyczajów. Skrępowany jej obecnością oraz okropnymi myślami (Anioł?), bujał się nerwowo na czubkach palców, wreszcie decydując się zakotwiczyć przy kutej balustradzie mostu. Żeliwne przęsła były mu ostoją, kiedy nerwowo przełykał ślinę, obserwując poruszające się usta i kusząco wypchnięte biodro. Czy tak było jej wygodnie? Nie miał pojęcia, czemu służy pozycja kobiety - ciało zdawało się narażone na większy wysiłek - lecz podobała mu się ta sytuacja, mimo ostrzegawczego dreszczyku siąpiącego z rozrywanego nieba kroplami amortencji.
-A czy wiesz, że serce jest tylko pompą i nie bierze żadnego udziału w przeżywaniu uczuć? - wypalił, prostując się nieco, by rozruszać swojego garba i przy okazji zatrzeć niewielką różnicę wzrostu na korzyść kobiety - ale dzięki niemu można wyczuć, kiedy dzieje się coś niezwykłego - powiedział, znacząco patrząc na własną pierś, w której serce kołatało się rozpaczliwie, jakby chciało uwolnić się od wiążących go żeber i skóry.
-Nazywam się Robin - przedstawił się, wyciągając do kobiety dłoń, która jednak zmieniła trajektorię swego toru, ledwie muskając rękę blondynki. Zawieruszyła się za to tuż przy policzku, grube palce o stwardniałych opuszkach pogładziły oprószoną pudrem skórę, a Hawthorne zamilknął, chłonąc ten dotyk i fakturę, niepodobną chyba do niczego, co wcześniej badał zmysłem dotyku.
-A czy wiesz, że serce jest tylko pompą i nie bierze żadnego udziału w przeżywaniu uczuć? - wypalił, prostując się nieco, by rozruszać swojego garba i przy okazji zatrzeć niewielką różnicę wzrostu na korzyść kobiety - ale dzięki niemu można wyczuć, kiedy dzieje się coś niezwykłego - powiedział, znacząco patrząc na własną pierś, w której serce kołatało się rozpaczliwie, jakby chciało uwolnić się od wiążących go żeber i skóry.
-Nazywam się Robin - przedstawił się, wyciągając do kobiety dłoń, która jednak zmieniła trajektorię swego toru, ledwie muskając rękę blondynki. Zawieruszyła się za to tuż przy policzku, grube palce o stwardniałych opuszkach pogładziły oprószoną pudrem skórę, a Hawthorne zamilknął, chłonąc ten dotyk i fakturę, niepodobną chyba do niczego, co wcześniej badał zmysłem dotyku.
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W kontaktach z mężczyznami nigdy nie cechowała jej nieśmiała. Sigrun Rookwood zawsze daleko było do delikatnych panien, skromnie spuszczających spojrzenie i rumieniących się pod wpływem męskiego uśmiechu, czy słowa. Och, nie, ona zawsze emanowała pewnością siebie, a wręcz arogancja, zupełnie tak, jakby była przekonana, że zdobyć może każdego mężczyznę. Wszyscy Sigrun nie interesowali, a z całą pewnością w innych okolicznościach Robin nie interesowałby jej podwójnie, będący tak odległy od jej ideału męskości jak tylko być można - przygarbiony, nieśmiały, cichy. Wyglądał na fajtłapę, a do tego jeszcze ten zadarty nos... Rookwood zawsze najmocniej pożądała mężczyzn emanujących siłą, pewnych siebie, bezczelnych, absolutnie nie banalnie przystojnych, lecz mających ten zły ognik w oczach. Takich, którzy wiedzą czego chcą i nie zawahają się po to sięgnąć. Robin na takiego nie wyglądał, lecz przez deszcz amortencji w tamtym momencie zdawał się Sigrun najbardziej pociągającym mężczyzną w Anglii, ba! Na całym kontynencie europejskim. W przeciwieństwie do niego nie czuła żadnych wątpliwości, bo przepełniało ją przekonanie, że to właśnie to, że nie znaleźli się tu oboje przypadkiem. To jak kręcił się w miejscu, huśtał na stopach, odbierała jako urocze i nader ją to wzruszało, a zarazem przyciągało jeszcze mocniej. Nie rozumiała dlaczego, lecz nie potrafiła oderwać wzroku od wodnistych tęczówek - które teraz zdawały się jej najbystrzejszym spojrzeniem z jakim kiedykolwiek się spotkała.
- Chętnie posłucham co bierze więc udział w przeżywaniu uczuć, nie zechciałbyś mi o tym opowiedzieć? - rzekła w odpowiedzi, uśmiechając się lekko; wcale nie dawała wiary jego słowom. Jeśli serce nie miało związku z uczuciami, które właśnie w niej buzowały, to dlaczego biło jak szalone, niczym motyl uwięziony w dłoniach, desperacko próbujący się uwolnić? - To niezwykłe, że się tu spotykamy, prawda? Czy to może być przypadek? - wypaliła głupio, byleby podtrzymać rozmowę z tym fascynującym mężczyzną. Pochyliła się lekko ku niemu, wciąż łokieć opierając o balustradę, aby w jednej chwili wytężyć siłę woli i lekko się skurczyć - dar metamorfomagii był nader przydatny. Wyprostowawszy się była już od niego nieco niższa.
- Robin... - odezwała się tak, jakby imię to było najsłodszym cukierkiem, który rozpływa się jej na języku - Sigrun - powiedziała z żalem wyciągając do niego dłoń, lecz do uścisku rąk nie doszło - na całe szczęście. Natychmiast poderwała swoją, by zatrzymać szorstki, męski dotyk na swoim policzku.
- Chętnie posłucham co bierze więc udział w przeżywaniu uczuć, nie zechciałbyś mi o tym opowiedzieć? - rzekła w odpowiedzi, uśmiechając się lekko; wcale nie dawała wiary jego słowom. Jeśli serce nie miało związku z uczuciami, które właśnie w niej buzowały, to dlaczego biło jak szalone, niczym motyl uwięziony w dłoniach, desperacko próbujący się uwolnić? - To niezwykłe, że się tu spotykamy, prawda? Czy to może być przypadek? - wypaliła głupio, byleby podtrzymać rozmowę z tym fascynującym mężczyzną. Pochyliła się lekko ku niemu, wciąż łokieć opierając o balustradę, aby w jednej chwili wytężyć siłę woli i lekko się skurczyć - dar metamorfomagii był nader przydatny. Wyprostowawszy się była już od niego nieco niższa.
- Robin... - odezwała się tak, jakby imię to było najsłodszym cukierkiem, który rozpływa się jej na języku - Sigrun - powiedziała z żalem wyciągając do niego dłoń, lecz do uścisku rąk nie doszło - na całe szczęście. Natychmiast poderwała swoją, by zatrzymać szorstki, męski dotyk na swoim policzku.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Na trzeźwo nie zwróciłby na nią najmniejszej uwagi. Most rozmyty w gęstej mgle był idealnym przyczółkiem dyskretnych spotkań, lecz nie tych romantycznych, plasujących się daleko poza zainteresowaniami Robina, wręcz na przeciwległej ich półkuli, a tych tajemnych, o których nie wspominało się podczas uroczystego niedzielnego obiadu z rodziną. Na myśli miał wyłącznie swoje sprawy, początkowo postrzegając jasnowłosą kobietę jako intruza, niepożądaną figurę na jego drodze, jaką minie z identyczną obojętnością, co pokrytego wrzodami dziada, żebrzącego na skrzyżowaniu Pokątnej i Nokturnu. Opary miłosnego eliksiru odwróciły jednak zamiary Robina o sto osiemdziesiąt stopni, wiodąc go wprost ku niej, jakby muzyka samego Orfeusza zamąciła mu w głowie, nakazując zwrócić się do niewiasty. Kuszącej, zwiewnej, niesamowitej, pełnej dziewczęcej świeżości oraz kobiecej i zwodniczej pewności siebie. Nigdy nie śmiałby otworzyć do niej ust, lecz nie mógł powstrzymać zaskakującego potoku słów - i nie darowałby sobie, gdyby przeoczył swoją okazję. Ciepło rozlewające się w jego klatce piersiowej przypominało dumę z udanej próby uwarzenia piekielnie trudnego eliksiru, lecz promieniowało większym gorącem i uderzało w Hawthorne'a z siłą podwójną. Nieustannie znajdował się pod tym przedziwnym napięciem, wzrokiem ślizgając się po sylwetce kobiety, ogniskując wzrok na przypadkowych punktach i zachwycając się nimi szczerze. Skórzane buty, jakie miała na nogach podpowiadały o niezłomności, nieco bezczelny uśmiech krzywiący wargi zwiastował ostry, buntowniczy charakter, a woń opium ciągnąca się za dziewczyną aż zamroczyła Robina i tak już nieprzytomnego, ledwo panującego nad kiełznaniem odruchów ciała. Jawiła mu się jako bogini - pierwsze zauroczenie, pierwsza miłość wyzwolona przez stężoną amortencję - ale dla młodzieńca nie grało to żadnej roli. Lęk oraz niepewność wypalały się wraz z dogasającym papierosem, ćmiącym się ostatkiem sił na skrzypiących deskach pod ich stopami.
-Nie wiem dokładnie, jak to się dzieje - przyznał zakłopotany i szczerze zmartwiony, że musi rozczarować kobietę - ale coś sprawia, że po prostu wiesz, kiedy to się zdarza - dodał ciszej, intensyfikując mdłe spojrzenie, niknące na kilka chwil w jej oczach. Mógł zostać wyrwany z kontekstu i zatopić się w nich, jak w mętnym bagnie, nie wołając ratunku.
-Ja... Ty... - zaplątał się w zeznaniach, czując, jak głos staje mu w gardle i wydobywa z siebie jedynie nieskładnie złożone zbitki sylab. Oblał się rumieńcem, pąsowym, wstydliwym, czym znowu dał o sobie znać jego nawyk, więc przygarbił się nieznacznie, szukając ratunku w dłoni opartej o jej biały policzek, fatalnie drżącej.
-Nigdy nie spotkałem tak wyjątkowej osoby, jak ty - zdobył się na odwagę, choć jąkał się nieco przy górnolotnym wyznaniu wiary, nagły animusz uzyskując, kiedy okazało się, iż dziewczyna wcale nie jest od niego wyższa. Wydawało mu się? Czy coś jeszcze było tutaj iluzją? Drgnął zaskoczony, kiedy na swoich poranionych palcach poczuł jej, miękkie i smukłe, zgrabne, sprawnie zatrzymujące jego dłoń przy niej na dłużej.
-Czy to coś znaczy? - spytał powoli, przeciągając upojne chwile nieoczekiwanej pieszczoty; nie określał, czy pyta o imię, czy o to nagłe zbliżenie, wywołujące w nim tak skrajne podniecenie, jak i panikę. Chciał ją całować i chciał zapomnieć, chciał stąd zniknąć. Chciał zniknąć z nią.
-Nie wiem dokładnie, jak to się dzieje - przyznał zakłopotany i szczerze zmartwiony, że musi rozczarować kobietę - ale coś sprawia, że po prostu wiesz, kiedy to się zdarza - dodał ciszej, intensyfikując mdłe spojrzenie, niknące na kilka chwil w jej oczach. Mógł zostać wyrwany z kontekstu i zatopić się w nich, jak w mętnym bagnie, nie wołając ratunku.
-Ja... Ty... - zaplątał się w zeznaniach, czując, jak głos staje mu w gardle i wydobywa z siebie jedynie nieskładnie złożone zbitki sylab. Oblał się rumieńcem, pąsowym, wstydliwym, czym znowu dał o sobie znać jego nawyk, więc przygarbił się nieznacznie, szukając ratunku w dłoni opartej o jej biały policzek, fatalnie drżącej.
-Nigdy nie spotkałem tak wyjątkowej osoby, jak ty - zdobył się na odwagę, choć jąkał się nieco przy górnolotnym wyznaniu wiary, nagły animusz uzyskując, kiedy okazało się, iż dziewczyna wcale nie jest od niego wyższa. Wydawało mu się? Czy coś jeszcze było tutaj iluzją? Drgnął zaskoczony, kiedy na swoich poranionych palcach poczuł jej, miękkie i smukłe, zgrabne, sprawnie zatrzymujące jego dłoń przy niej na dłużej.
-Czy to coś znaczy? - spytał powoli, przeciągając upojne chwile nieoczekiwanej pieszczoty; nie określał, czy pyta o imię, czy o to nagłe zbliżenie, wywołujące w nim tak skrajne podniecenie, jak i panikę. Chciał ją całować i chciał zapomnieć, chciał stąd zniknąć. Chciał zniknąć z nią.
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Właściwie niespecjalnie interesowały Sigrun zawiłości anatomii ludzkiego ciała, zachodzących w nich skomplikowanych procesów, zarówno fizycznych, jak i chemicznych, o żadnych nie miała zielonego pojęcia i najpewniej niewiele by zrozumiała. Chciała jednak, by po prostu mówił, bo dźwięk jego głosu był balsamem dla jej uszu, od samego brzmienie robiło się Sigrun dziwnie gorąco.
- Ja wiem, że to zdarzyło się teraz, wiesz? - wypaliła nagle, odważnie, bo amortencja, którą była odurzona, podsuwała Sigrun podobne głupoty, które wypowiadała bez pomyślunku licząc, że odniosą pożądany skutek. A w tym właśnie momencie najbardziej pragnęła Robina uwagi i tego, by wciąż patrzył na nią tak jak w tym momencie. Nigdy wcześniej nie poczuła się aż tak piękna... I tak brzydka jednocześnie: zmartwiła się, że jest niegodna spojrzenia takiego mężczyzny, lecz ukryła tę wątpliwość gdzieś na dnie serca, wierząc, że zdobędzie jego będąc dalej tak pewną siebie.
- Nie wiem, czy dla innych to coś znaczy - odpowiedziała po chwili milczenia, uśmiechając się lekko; z wielkim żalem niepewnym gestem odjęła dłoń Robina od swojego policzka, lecz nie wypuściła jej z uścisku, a przesunęła niżej, na lewą stronę klatki piersiowej skrytej pod szatą, kładąc ją nieco wyżej, niż miejsce, gdzie winno znajdować się serce - ale z pewnością i tak mógł wyczuć jego silne, nierówne bicie. - Inni mnie nie obchodzą. Dla mnie to znaczy teraz wszystko - powiedziała cicho, głosem drżącym z emocji.
Nigdy nie przypuszczała, że spotka ją coś podobnego. Nie sądziła, że spotka mężczyznę, który w jednym momencie stanie się dla niej ważniejszy niż Christopher, który jak dotąd był dlań mężczyzną i czarodziejem doskonałym - dopiero teraz widziała jak w wielkim była błędzie. Stare kobiety powtarzają czasem młodym, że serce nie sługa, a los połączy je najpewniej z mężczyzną, który pozornie wcale nie jest w ich guście. W tej chwili Sigrun przyznawała im pełnię racji. Może częściej powinna była słuchać rad starowinek? Chociaż nie. One z pewnością odradziłyby Sigrun sięganie po nielegalne używki, a gdyby tego nie robiła, nie zjawiłaby się po nie tutaj, na tym zapomnianym pomoście, a zarazem nie spotkałaby Robina... Dokładnie w tamtym momencie nie potrafiła sobie wyobrazić ich rozstania. Och, nie, nie pozwoli nigdzie mu odejść. Musiał zostać - z nią. Na zawsze i na wieczność. Nie potrafiła oderwać od niego ani spojrzenia, ani myśli, nie dopuszczała do siebie nawet wizji postaci brata bliźniaka - bo kim był on przy Robinie?
To nawet lepiej, że nigdy nie mogli ani wziąć ślubu, ani ujawnić światu swego uczucia. To chyba było właśnie przeznaczenie.
- Nigdy nie wierzyłam w przeznaczenie - powiedziała w końcu, wpatrując się rozanielonym spojrzeniem w jego zadarty aż do przesady nos.
- Ja wiem, że to zdarzyło się teraz, wiesz? - wypaliła nagle, odważnie, bo amortencja, którą była odurzona, podsuwała Sigrun podobne głupoty, które wypowiadała bez pomyślunku licząc, że odniosą pożądany skutek. A w tym właśnie momencie najbardziej pragnęła Robina uwagi i tego, by wciąż patrzył na nią tak jak w tym momencie. Nigdy wcześniej nie poczuła się aż tak piękna... I tak brzydka jednocześnie: zmartwiła się, że jest niegodna spojrzenia takiego mężczyzny, lecz ukryła tę wątpliwość gdzieś na dnie serca, wierząc, że zdobędzie jego będąc dalej tak pewną siebie.
- Nie wiem, czy dla innych to coś znaczy - odpowiedziała po chwili milczenia, uśmiechając się lekko; z wielkim żalem niepewnym gestem odjęła dłoń Robina od swojego policzka, lecz nie wypuściła jej z uścisku, a przesunęła niżej, na lewą stronę klatki piersiowej skrytej pod szatą, kładąc ją nieco wyżej, niż miejsce, gdzie winno znajdować się serce - ale z pewnością i tak mógł wyczuć jego silne, nierówne bicie. - Inni mnie nie obchodzą. Dla mnie to znaczy teraz wszystko - powiedziała cicho, głosem drżącym z emocji.
Nigdy nie przypuszczała, że spotka ją coś podobnego. Nie sądziła, że spotka mężczyznę, który w jednym momencie stanie się dla niej ważniejszy niż Christopher, który jak dotąd był dlań mężczyzną i czarodziejem doskonałym - dopiero teraz widziała jak w wielkim była błędzie. Stare kobiety powtarzają czasem młodym, że serce nie sługa, a los połączy je najpewniej z mężczyzną, który pozornie wcale nie jest w ich guście. W tej chwili Sigrun przyznawała im pełnię racji. Może częściej powinna była słuchać rad starowinek? Chociaż nie. One z pewnością odradziłyby Sigrun sięganie po nielegalne używki, a gdyby tego nie robiła, nie zjawiłaby się po nie tutaj, na tym zapomnianym pomoście, a zarazem nie spotkałaby Robina... Dokładnie w tamtym momencie nie potrafiła sobie wyobrazić ich rozstania. Och, nie, nie pozwoli nigdzie mu odejść. Musiał zostać - z nią. Na zawsze i na wieczność. Nie potrafiła oderwać od niego ani spojrzenia, ani myśli, nie dopuszczała do siebie nawet wizji postaci brata bliźniaka - bo kim był on przy Robinie?
To nawet lepiej, że nigdy nie mogli ani wziąć ślubu, ani ujawnić światu swego uczucia. To chyba było właśnie przeznaczenie.
- Nigdy nie wierzyłam w przeznaczenie - powiedziała w końcu, wpatrując się rozanielonym spojrzeniem w jego zadarty aż do przesady nos.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Było niedobrze, bardzo niedobrze. Czuł się jak kociołek wypełniony cieczą, którą niedoświadczony alchemik stanowczo zbyt prędko doprowadził do stanu wrzenia. Niewłaściwe obchodzenie się z bazą, niedelikatność, nieumiejętność, a nade wszystko - niecierpliwość - miały ogromną szansę popsuć każdy wywar, nawet ten, przygotowywany z prawdziwą (niezbędną!) dozą miłości. Ominięcie drobnych bąbelków na napiętej powierzchni na rzecz przekształcenia się wody od razu w falę wzburzonej lawy; natura nie pozwalała na takie ekscesy, niechciane w przyrodzie i kłopotliwe. Tak samo, mówiąc o pośpiesznie sporządzanym eliksirze, jak i kiełkującym uczuciu, wzbijającym się pod Robinowe niebiosa, jak strączki magicznej fasoli z bajki o Jasiu Pogromcy Olbrzyma.
-T-teraz? - powtórzył za Sigrun, nie kontrolując języka, gubiącego litery w bełkotliwym pytaniu. Nie wiedział, co ma na myśli, ale wyobrażał sobie naprawdę wiele. Rozmyty obraz ich dwójki gawędzącej w jego kuchennym kąciku: stał tuż za nią, odgarniał jej długie, jasne włosy, obejmował gładkie dłonie i zamykał je w uścisku swoich własnych. Trzonek noża między nimi, pokazywał kobiecie, jak prawidłowo należy obchodzić się ze szczurzą śledzioną, jak oprawić smoczą wątrobę, nie kalecząc najcenniejszych ścięgien oraz tkanek, jak mieszać warząchwią w kociołku, by żadna kropla naparu nie rozpryskiwała się o brzegi. Wizja była aż nadto realna, Robin rozmarzył się zupełnie i nawet uciekające oko nie przerwało tych sielankowych imaginacji, umiejscawiających Sigrun w centrum jego małego świata. Wiedział, że kocha ją całym swoim sercem, ale kompletnie nie potrafił jej o tym powiedzieć, obawiając się wzgardliwego śmiechu, podeptania uczuć, rzuceniem mu w twarz tym wszystkim, co pozostawił dla jej dyspozycji. Gdyby miał nieco więcej doświadczenia z kobietami, czy z ludźmi w ogóle, z pewnością dostrzegłby, że kobieta czuje się zdecydowaną, pewną, że odwzajemnia jego nieśmiałe westchnienia - niestety brakło mu koniecznej empatii do rozszyfrowania jej emocji.
-Czy ty chcesz powiedzieć, że? - urwał, zaczerpnąwszy powietrza, nie, nie, to brzmiało źle nawet w jego głowie, nie mógł dokończyć tej samobójczej sentencji. Zdusił zażenowanie, gubiąc mętny wzrok jasnoniebieskich tęczówek w splotach bladych żył na jej dłoniach, na fałdach odzienia, pod którym odciskały się piersi, kobiece kształty. Dobrowolnie poddał się jej woli, zgadzając się bez słowa na tę przechadzkę po jej ciele, które niegdyś nie wzbudziłoby w nim żadnej namiętności. Teraz było inaczej, cały aż się trząsł w gwałtownej potrzebie psychicznego zespolenia oraz fizycznego kontaktu, nagle nabierającego dlań ogromnego znaczenia. Rozłożył palce szeroko, aby całą powierzchnią dłoni odczuć łomotanie jej serca, dziką wibrację uosabiającego miłość narzędzia i niezwykle powoli, podniósł wzrok, spotykając jej uniesione w górę spojrzenie. Zbliżył się, ostrożnie, lecz nieco niezgrabnie, bokiem zahaczył o balustradę mostu, prawdopodobnie tłukąc sobie biodro, ale pozostawało to bez znaczenia, gdyż dystans budował z czułym spokojem. Przełknął ślinę i zagryzł wargi, kontemplując moment przygaszonych oczu Sigrun, jej wysuniętego podbródka i obłoków zamarzającej w powietrzu pary, wydostającej się spomiędzy ich ust. Już prawie się stykały i choć nieznana siła spinała Robina niemalże uginając mu kark i zmuszając do pochylenia się, Hawthorne odczuwał opór, irracjonalnie przeciwstawiając się przyjemności. Pragnął tego, pragnął jej oraz jej szczęścia.
-Czy ja mogę...? - spytał, nieporadny chłopiec, postawiony w nowej sytuacji. Czuł się jak uczniak niezaznajomiony z zasadami nowego nauczyciela, a dla Sigrun musiał być mężczyzną.
-T-teraz? - powtórzył za Sigrun, nie kontrolując języka, gubiącego litery w bełkotliwym pytaniu. Nie wiedział, co ma na myśli, ale wyobrażał sobie naprawdę wiele. Rozmyty obraz ich dwójki gawędzącej w jego kuchennym kąciku: stał tuż za nią, odgarniał jej długie, jasne włosy, obejmował gładkie dłonie i zamykał je w uścisku swoich własnych. Trzonek noża między nimi, pokazywał kobiecie, jak prawidłowo należy obchodzić się ze szczurzą śledzioną, jak oprawić smoczą wątrobę, nie kalecząc najcenniejszych ścięgien oraz tkanek, jak mieszać warząchwią w kociołku, by żadna kropla naparu nie rozpryskiwała się o brzegi. Wizja była aż nadto realna, Robin rozmarzył się zupełnie i nawet uciekające oko nie przerwało tych sielankowych imaginacji, umiejscawiających Sigrun w centrum jego małego świata. Wiedział, że kocha ją całym swoim sercem, ale kompletnie nie potrafił jej o tym powiedzieć, obawiając się wzgardliwego śmiechu, podeptania uczuć, rzuceniem mu w twarz tym wszystkim, co pozostawił dla jej dyspozycji. Gdyby miał nieco więcej doświadczenia z kobietami, czy z ludźmi w ogóle, z pewnością dostrzegłby, że kobieta czuje się zdecydowaną, pewną, że odwzajemnia jego nieśmiałe westchnienia - niestety brakło mu koniecznej empatii do rozszyfrowania jej emocji.
-Czy ty chcesz powiedzieć, że? - urwał, zaczerpnąwszy powietrza, nie, nie, to brzmiało źle nawet w jego głowie, nie mógł dokończyć tej samobójczej sentencji. Zdusił zażenowanie, gubiąc mętny wzrok jasnoniebieskich tęczówek w splotach bladych żył na jej dłoniach, na fałdach odzienia, pod którym odciskały się piersi, kobiece kształty. Dobrowolnie poddał się jej woli, zgadzając się bez słowa na tę przechadzkę po jej ciele, które niegdyś nie wzbudziłoby w nim żadnej namiętności. Teraz było inaczej, cały aż się trząsł w gwałtownej potrzebie psychicznego zespolenia oraz fizycznego kontaktu, nagle nabierającego dlań ogromnego znaczenia. Rozłożył palce szeroko, aby całą powierzchnią dłoni odczuć łomotanie jej serca, dziką wibrację uosabiającego miłość narzędzia i niezwykle powoli, podniósł wzrok, spotykając jej uniesione w górę spojrzenie. Zbliżył się, ostrożnie, lecz nieco niezgrabnie, bokiem zahaczył o balustradę mostu, prawdopodobnie tłukąc sobie biodro, ale pozostawało to bez znaczenia, gdyż dystans budował z czułym spokojem. Przełknął ślinę i zagryzł wargi, kontemplując moment przygaszonych oczu Sigrun, jej wysuniętego podbródka i obłoków zamarzającej w powietrzu pary, wydostającej się spomiędzy ich ust. Już prawie się stykały i choć nieznana siła spinała Robina niemalże uginając mu kark i zmuszając do pochylenia się, Hawthorne odczuwał opór, irracjonalnie przeciwstawiając się przyjemności. Pragnął tego, pragnął jej oraz jej szczęścia.
-Czy ja mogę...? - spytał, nieporadny chłopiec, postawiony w nowej sytuacji. Czuł się jak uczniak niezaznajomiony z zasadami nowego nauczyciela, a dla Sigrun musiał być mężczyzną.
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miłość była dla Sigrun zawsze bardzo abstrakcyjnym, dziwnym pojęciem. Czym była? Kiedy była? Miała o tym niezwykle wypaczone pojęcia. Powinna zostać nauczona tego w domu, w normalnej rodzinie rodzice pokazują swym dzieciom jak kochać - bezinteresownie i mocno, a w późniejszych latach powinna była przekonać się, że istnieją różne rodzaje miłości, a ta w domu rodzinnym różni się od uczucia, którym obdarza się mężczyznę. Życie Sigrun potknęło się raz, na samym początku, w chwili, kiedy przy porodzie zmarła jej matka, od tamtej pory ciągle więc chodziło krzywo. W domu rodzinnym nigdy nie zaznała prawdziwego, bezinteresownego uczucia, ciepłej bliskości; ona i jej bracia byli ze sobą silnie związani, to prawda, lecz ojciec wpoił im do głów, że mają wystrzegać się słabości - a uczucia były właśnie słabością. Ckliwa miłość z kart książek i słów piosenek płynących z gramofonu była domeną miękkich głupców. Pojmowanie tego pojęcia uległo jeszcze większej deformacji, kiedy zaczęła dorastać, a z bliźniaczym bratem połączyło ją niezdrowe pożądanie - utonęli w grzechu, haniebnym i brudnym, lecz jak dotąd było to najsilniejsze uczucie na jakie było ją stać. Zależało jej na nim, pragnęła by był zadowolony, bezpieczny zdrowy - jeśli to w pewnym sensie nie było miłością, to co? Nie lubiła jednak tego słowa, nie chciała zamykać ich w ckliwej definicji, to wszystko było bardzo trudne do pojęcia, nawet dla niej. A przynajmniej tak było do dziś.
Do momentu, w którym spotkała Robina.
Amortencja w krwioobiegu stworzyła w umyśle Sigrun najbardziej ckliwe pojmowanie miłości, sprawiła, że zaczęła snuć wizje tak banalne, że aż wstydliwe - lecz teraz zdawały się jej ze wszech miar rozkoszne. Robin i ona na werandzie Skały, sączący nieśpiesznie gorzką kawę i palący papierosy, rozprawiający o ostatnim meczu Harpii z Holyhead - u nich stóp ukochane psy, a w ogrodzie kilkoro synów, ścigających się na dziecięcych miotełkach. Wyobraźnia podsuwała jej obrazy, którymi z którym dotąd zwyczajnie się śmiała - ona jako kura domowa, a Robin jako jej mężczyzna.
- Tak, chcę - odpowiedziała mu szeptem, lecz pewnie i stanowczo, bez najmniejszego zawahania. Niczego w życiu nie była tak pewna jak tej urojonej miłości, która właśnie nią zawładnęła. Czuła się tak, jakby uderzył w nią piorun, jakby nagle doznała oświecenia i dopiero teraz myślała jasno - a w myślach jej było już miejsce wyłącznie dla Robina. Przynajmniej na razie.
- Mówiłeś, że masz coś dla mnie - zagadnęła nagle, ciesząc się dotykiem męskiej dłoni na swoim sercu. Ono wciąż biło jak szalone, trzepotało radośnie niczym motyl, jeszcze szybciej, gdy zbliżył się do niej tak bardzo, że aż rozchyliła usta z wrażenia. - Ja też mam coś dla ciebie.
Oczywiście, że mógł. W tamtym momencie była już cała jego. Pochylił się nad nią, lecz nie potrafiła czekać dłużej - wyciągnęła szyję i obdarzyła usta Robina słodkim pocałunkiem, najpierw subtelnym, dopiero po chwili nabierającym na namiętności. Radość w niej z tej chwili była tak silna, że uniosła nawet do góry jedną stopę w dziwacznej pozie, jaką widywało się na okładkach powieści o banalnej miłości.
Po chwili jednak ta radość pękła jak bańka mydlana, a Sigrun odsunęła się jak oparzona.
- Co do kurwy? - spytała ostro, unosząc dłoń do ust i patrząc na Robina z mieszaniną szoku i zdegustowania.
Nie wiedziała co się stało, nie wiedziała dlaczego, ani po co. I chyba nie chciała wiedzieć. Nie pytala o nic więcej. Rozpłynęła się w powietrzu, a głośny trzask oznajmił teleportację.
| zt
Do momentu, w którym spotkała Robina.
Amortencja w krwioobiegu stworzyła w umyśle Sigrun najbardziej ckliwe pojmowanie miłości, sprawiła, że zaczęła snuć wizje tak banalne, że aż wstydliwe - lecz teraz zdawały się jej ze wszech miar rozkoszne. Robin i ona na werandzie Skały, sączący nieśpiesznie gorzką kawę i palący papierosy, rozprawiający o ostatnim meczu Harpii z Holyhead - u nich stóp ukochane psy, a w ogrodzie kilkoro synów, ścigających się na dziecięcych miotełkach. Wyobraźnia podsuwała jej obrazy, którymi z którym dotąd zwyczajnie się śmiała - ona jako kura domowa, a Robin jako jej mężczyzna.
- Tak, chcę - odpowiedziała mu szeptem, lecz pewnie i stanowczo, bez najmniejszego zawahania. Niczego w życiu nie była tak pewna jak tej urojonej miłości, która właśnie nią zawładnęła. Czuła się tak, jakby uderzył w nią piorun, jakby nagle doznała oświecenia i dopiero teraz myślała jasno - a w myślach jej było już miejsce wyłącznie dla Robina. Przynajmniej na razie.
- Mówiłeś, że masz coś dla mnie - zagadnęła nagle, ciesząc się dotykiem męskiej dłoni na swoim sercu. Ono wciąż biło jak szalone, trzepotało radośnie niczym motyl, jeszcze szybciej, gdy zbliżył się do niej tak bardzo, że aż rozchyliła usta z wrażenia. - Ja też mam coś dla ciebie.
Oczywiście, że mógł. W tamtym momencie była już cała jego. Pochylił się nad nią, lecz nie potrafiła czekać dłużej - wyciągnęła szyję i obdarzyła usta Robina słodkim pocałunkiem, najpierw subtelnym, dopiero po chwili nabierającym na namiętności. Radość w niej z tej chwili była tak silna, że uniosła nawet do góry jedną stopę w dziwacznej pozie, jaką widywało się na okładkach powieści o banalnej miłości.
Po chwili jednak ta radość pękła jak bańka mydlana, a Sigrun odsunęła się jak oparzona.
- Co do kurwy? - spytała ostro, unosząc dłoń do ust i patrząc na Robina z mieszaniną szoku i zdegustowania.
Nie wiedziała co się stało, nie wiedziała dlaczego, ani po co. I chyba nie chciała wiedzieć. Nie pytala o nic więcej. Rozpłynęła się w powietrzu, a głośny trzask oznajmił teleportację.
| zt
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Zapomniany pomost
Szybka odpowiedź