Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Glamis Castle
Do zamku prowadzi długi kamienny mur, z każdej strony otacza go woda. Potoczenie nazywa się go też zamkiem na wodzie. Wokół swoistego rodzaju jeziora na którym usytuowana jest posiadłość rosną rośliny, wśród nich czarna jagoda, używana w niektórych eliksirach.
Zmierzwione włosy, lekko przymrużone oczy i skórzana torba przełożona przez ramię towarzyszyły Jaydenowi podczas wyprawy w okolice Glamis Castle, gdzie, według jego obliczeń, parę dni wcześniej miał spaść meteoryt. Profesor pojawił się na miejscu po trudach wydostania się z Hogsmeade - problemy z brakującymi świstoklikami przeszły do codzienności, gdy teleportacja i kominki szwankowały. Nikt nie chciał być rozszczepiony, podróż miotłą bywała uciążliwa, a tylko najbogatszych stać było na latające stworzenia. Koczując na swoją kolej, Jay mógł prześledzić mniej więcej trajektorię poszukiwanego przez siebie meteorytu. Odłamek prosto z kosmicznej przestrzeni leciał wiele milionów lat świetlnych, by w końcu wpaść w atmosferę ziemską i wryć się w glebę. Vane miał niesamowity sentyment do zbieractwa nieziemskich kamieni, jak to czasem nazwała je jego mama, a miłość do astronomii została mu przekazana przez dziadka, który był pewnikiem najsławniejszym poszukiwaczem meteorytów w Wielkiej Brytanii, jeśli nie Europy. Podróżował po całym świecie, szukając spadających prosto z nieba drobin oraz analizował je na wszelkie dostępne sposoby - i te magiczne, i te magii pozbawione. Astronomia nie była aż tak istotna dla magicznej społeczności, która wolała skupiać się na astrologii, lecz Vane'owie woleli patrzeć na tę pierwszą i to właśnie jej poświęcać czas. Przeciwny istocie astrologii Jayden nie krył się ze swoimi przejawami wyraźnego niezadowolenia, gdy pytano go czy wieszczy z gwiazd. Wszystkich tych ludzi odsyłał z kwitkiem, tłumacząc im, żeby nie tracili czasu na czcze gadanie, bo to nie nauka. Jak światło ciał niebieskich miałoby przepowiedzieć przyszłość? Absurdalne. Ludzkość jednak lubiła chyba czuć się oszukana i nawet w jego wspaniałej astronomii próbowała upchnąć fikcję, podczas gdy prawda była o wiele bardziej fascynująca.
Właśnie z jej powodu znalazł się w tej części Szkocji niedaleko Parku Narodowego Cairngorms, który tak sobie upodobał. I chociaż zdecydowanie większym sentymentem obdarowywał Irlandię jako kraj przodków to jednak praca w Hogwarcie odkopała w nim jakąś cząstkę odpowiadającą za bycie Szkotem. Vane uwielbiał tych ludzi, zresztą dla niego nie było człowieka, z którym by się nie polubił. W każdym widział dobro bez względu na to, co mówili inni. Niekończący się optymizm jeszcze nie spotkał się z brutalną ścianą, która miała nadejść wraz z końcem wakacji, przynosząc profesorowi nie tylko mrożące krew w żyłach wiadomości, ale również i depresję. Póki co jednak nie skrzywiony przez podobne wydarzenia poświęcał się dziedzinie nauki bliskiej ogromnemu sercu. Wędrował już parę dobrych godzin, gubiąc w międzyczasie kilka razy drogę, lecz w końcu udało mu się dotrzeć pod osławiony zamek. Z tego co się orientował wielu śmiałków próbowało wyjawić prawdę na temat budowli i tego, dlaczego w nim straszyło, lecz nikt nie był w stanie zrozumieć przyczyny. JD miał do czynienia z przeróżnymi duchami w trakcie swojego życia - w końcu mieszkał w Szkole Magii i Czarodziejstwa! Jednak nawet teraz wolał spędzić czas na zewnątrz niż w środku warowni królewskiej, bo tylko z nosem tuż nad ziemią mógł odszukać swój zaginiony meteoryt. I jeśli jeszcze nikt go nie zabrał, mógł stać się częścią badań, które prowadził wraz z Cyrusem. Na samą myśl przyspieszył kroku zbyt podekscytowany, by zauważyć, że miał towarzystwo.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Gdy następnego dnia spacerowała wzdłuż muru prowadzącego do zamku nie miała pojęcia, że kilka dni temu spadł tutaj meteoryt. Wiele lat temu przestała się interesować się astronomią pozwalając by gwiazdy i wszystkie ciała niebieskie pozostały dla niej piękną niewiadomą. Oczywiście, przygodę z przedmiotem zakończyła z oceną wybitny, ale, od kiedy to o czymkolwiek świadczy? Wśród arystokratów też funkcjonuje zasada zakuj, zdaj, zapomnij. W końcu dotarła niemal do głównej bramy i już miałam przekroczyć jej próg, gdy uwagę Ailli przykuł uwagę dziwny człowiek. Może nie tyle dziwny, co zachowujący się w specyficzny sposób. Ailla przysiadła na stopniach przyglądając mu się przez chwilę. Zastanawiała się, co właściwi ten człowiek robił. Wyglądał tak jakby czegoś szukał. Ale czego można szukać w takim miejscu jak to? Chyba tylko zakopanego skarbu. W pewnym momencie przyszło jej do głowy, że to mugol. Podobno oni dziwnie się zachowywali w okolicy zamku.
Teraz jednak szukał meteorytu i nawet jeśli ktoś stanąłby centralnie przed nim, Jayden ominąłby ów jednostkę, nie mogąc skonkretyzować czy było to drzewo, czy może coś lub ktoś inny. Wydawało mu się, że obliczył idealnie trajektorię lotu, a meteoryt powinien był leżeć gdzieś... Tutaj? Vane przekrzywił głowę, wpatrując się w trawę poruszaną delikatnie przez lekki wiatr, lecz nic więcej. Wyprostował się i podparł pod boki, uprzednio przejeżdżając dłonią przez sterczące mu w każdą stronę włosy. Odetchnął sobie przy okazji, rozglądając wkoło jakby sprawdzając czy czegoś nie ominął, nie pominął, co zaprowadziłoby go do miejsca, gdzie spadł meteoryt. Napisał równocześnie do Wieży Astrologów, by nie wysyłali w te tereny żadnego ze swoich, bo zadeptaliby ślady. Dzięki dziadkowi i swoim umiejętnościom jego nazwisko coś znaczyło w świecie nauki, dlatego nie widział żadnego kręcącego się tutaj astronoma prócz siebie samego. Zagubionego i nieogarniętego. Przyłożył dłoń do zarostu i przez jakąś dobrą chwilę jeździł palcami po brodzie, wyglądając przy tym na człowieka myślącego. Gdyby spojrzeć z bliska, może i można by dostrzec pracujące pod gęstą czupryną trybiki umysłu. Jeszcze raz przewertował notatki, doszukując się błędu w analizie, lecz nic takiego nie znalazł. Dopiero po dobrym momencie sylwetka wcześniej nie widziana zamajaczyła mu na tle Glamis Castle. Była tam wcześniej? Schował dziennik do torby, kierując się ku warowni i nieznajomej osobie. Podszedł do niej bliżej, posyłając jej przepraszający i nieco speszony uśmiech. Nie chciał jej przeszkadzać w robieniu tego, co robiła, ale musiał spróbować. - Przepraszam bardzo, ale czy nie widziała pani gdzieś tutaj meteorytu? - spytał, zatrzymując się u podnóża schodów i patrząc na nią z nadzieją. Zapewne nie miała mu dać żadnych informacji, ale może jednak? Kto wie - może mieszkała w tym zamku i dostrzegła smugę światła na niebie parę dni temu? A może ktoś po prostu zabrał ów kosmiczny kamień ze sobą, dostrzegając w nim ciekawą ozdobę do gabinetu?
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Gdy mężczyzna zauważył jej obecność a następnie ruszył w kierunku schodów podniosła się z miejsca otrzepując swój strój z kurzu i piachu. Dostrzegając jego speszenie uśmiechnęła się przyjaźnie a w duchu niemal skakała z radości sądząc, że może właśnie po raz pierwszy w życiu spotkała nie magicznego mugola. Jednak, gdy ten się odezwał uśmiech na chwilę zniknął z jej warg. Mrugnęła kilkukrotnie wyraźnie zaskoczona podobnym obrotem spraw. Nie był poszukiwaczem duchów, ale astronomem jednak to wciąż nie znaczyło, że musiał być istotą magiczną. Przypomniawszy sobie o tym, że należałoby odpowiedzieć na zadane pytanie kiwnęła przecząco głową. - Przykro mi ale nawet nie wiem jak to wygląda - mówiła prawdę. Pewnie ktoś jej kiedyś pokazywał prawdziwy kamień meteorytu, ale kiedy to mogło być. - Ale chętnie pomogę Panu w poszukiwaniach - kolejny przyjazny uśmiech pojawił się na twarzy panny Macmillian. - Nie sądzę, żeby ktoś jeszcze go tutaj szukał. W każdym bądź razie po drodze nie widziałam nikogo z nosem przyklejonym do podłoża - zażartowała nie będąc do końca przekonaną czy był to dobre posunięcie. Nie chciała by mężczyzna czuł się bardziej skrępowany niż już był. Swoją drogą ciekawe, co by pomyślała jej matka widząc jak swobodnie rozmawia z obcym i na dodatek wyraźnie od niej starszym mężczyzną. Potrząsnęła lekko głową chcąc się pozbyć tej natrętnej myśli z głowy. Były zdecydowanie ważniejsze rzeczy do roboty. Należało pomóc w poszukiwaniu kosmicznego kamyka! Duchami zajmie się przy innej okazji.
Podchodząc do nieznajomej, nie wiedział z kim miał mieć do czynienia. Ale czy wiedza cokolwiek by tu zmieniła? Nowe doznania były dla niego tlenem i chociaż skrępowany, czerpał z tej pozornie nic nie wnoszącej wymiany zdań. A jednak wcale taka nie była. Gdy kobieta odezwała się, JD zaśmiał się krótko i przejechał dłonią po zaroście. Dla niego wyglądu meteorytu nie dało się tak łatwo opisać, chociaż wiedział jak wytłumaczyć to osobie, która nigdy z nim styczności nie miała. Skinął głową na propozycję pomocy, nie zamierzając wcale darować ochotniczce małego wykładu na temat swojej zguby. - Cóż. Meteoryty nie są wcale takie trudne do wypatrzenia jak się może wydawać. Jeśli spojrzeć na nie z zewnątrz posiadają czarną, rzadziej beżową, skorupę. Nazywamy ją obtopieniową i można ją dostrzec we wszystkich rodzajach meteorytów. Poza tym występują równocześnie regmaglipty – okrągłe zagłębienia formujące się podczas przeciskania chondrytu przez atmosferę. Jeśli spojrzeć natomiast z bliska, najłatwiej od zwykłych ziemskich skał odróżnić meteoryty klasyfikowane jako właśnie chondryty - paplał beztrosko w najlepsze i zapewne nawet by nie zauważył, gdyby jego nowa towarzyszka odeszła w międzyczasie. Doceniał jej starania i chęć niesienia pomocy, chociaż zawsze mogła dalej zajmować się swoimi sprawami i wcale by nie było mu przez to smutno. Oferując swój czas, udowodniła, że dobroć istniała i wciąż kręciła się we wszechświecie wbrew prognozom niektórych fanatyków. - I dobrze, że nikt się tu nie kręcił! - rzucił w odpowiedzi na jej słowa o potencjalnych, innych zainteresowanych astronomach. - Ci z Wieży Astrologów i tak często oddają do mnie znalezione meteoryty, więc dlaczego mieliby się tu pojawiać? - odparł i odetchnął w duchu. Jeszcze tego by brakowało. A przecież i tak zawsze dzielił się badaniami, dlatego wolał czerpać sam radość z faktu poszukiwań oraz ekscytacji, gdy natrafił na swój cel. Dostanie znaleziska pocztą też było interesujące, ale... Brakowało tego czegoś, a jako wnuk wielkiego poszukiwacza posiadał tlącą się iskrę. - Najprawdopodobniej leciał aż z Marsa! - mruknął pod nosem. Każdy kto interesował się tym tematem chociaż odrobinę, wiedział, że marsjańskie skały były niezwykle mało spotykane.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
- Profesorze Vane. Szanowna lady - przywitał się, dotykając palcem ronda swojej tiary i odpowiednio się skłonił. Gdy znalazł się odpowiednio blisko, bez problemu rozpoznał towarzyszkę młodego astronoma. Niewątpliwie interesującym była obecność młodej lady Macmillan oraz fakt tak swobodnego poruszania się u boku kogoś spoza socjety. I to jeszcze kawalera! Jako człowiek wiekowy idealnie lawirował między światem szlacheckim, a tym należącym do szarych obywateli. Nie chciał obrażać nikogo na swej drodze, lecz to zachowanie wydało mu się bardzo nietaktowne. - Profesorze. Widzę, że odnalazł pan naszą zgubę. Czy mogę prosić o udanie się ze mną do Wieży Astrologów? Laboratorium będzie stało otworem - mówił, a jego siwa broda oraz wąsy podskakiwały z każdym słowem. - Mam dla pana miotłę - dodał, widząc jak Vane niezbyt przekonany spoglądał na jego wierzchowca. - Niestety tylko jedną - wytłumaczył się, zerkając na lady Macmillan. Jego pojawienie się mogło być dla niej zbawienne w skutkach. W końcu to zaprawdę nie wyglądało odpowiednio. Nawet jeśli ich intencje były czyste. Ponaglił młodego mężczyznę spojrzeniem i czekał na odpowiedź.
- Świetnie! - zawołał na słowa Roberta, czując wyraźną ulgę, że nie musiał przemieszczać się na aetonanie. Nie opanował jak dotąd nauki jeździectwa i za bardzo nie miał na to czasu, chociaż opiekę nad magicznymi stworzeniami wspominał naprawdę miło. Miał obiekcje co do tego, dlaczego mężczyzna w ogóle się tu pojawił, lecz słysząc, że chciał się tylko upewnić, zszedł z niego jakiś dziwny stres. Chyba nikt nie lubił jednak, gdy ktoś kręcił się po czyimś poletku zawodowym. Przejął więc dziarsko miotłę od Goshawka, pożegnał się uśmiechem z lady Macmillan i pognał w stronę Wieży Astrologów. Badania były jednym, radość z odkrycia drugim.
|zt
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Po ugryzieniu zaklętego ciastka padliście ofiarą niechcianej teleportacji – a po krótkiej chwili wylądowaliście tutaj: postać A u szczytu wysokich krętych schodów nad holem wejściowym do zamku, postać B – w otwartych drzwiach przystrojonego w kwiaty i girlandy starego zamku.
Gdy tylko wasze spojrzenia się spotkają, ogarną was silne emocje, do złudzenia przypominające miłość: będziecie mieć wrażenie, że dla drugiej osoby zrobicie absolutnie wszystko, poczujecie oddanie, szczęście i tęsknotę do czegoś, czego nie będziecie potrafili określić; wyda wam się najpiękniejsza na świecie; będziecie gotowi poświęcić wiele, by spędzić z nią resztę życia.
Wzdłuż wysokich ścian zamku zaczną przemykać domowe akcesoria prowadzone przez wyjątkowo chyży świecznik w towarzystwie wąsatego stołowego zegara i porcelanowego czajnika, za którym jak młode kaczuszki podąży rząd sześciu filiżanek. Łyżki uderzać będą w talerze i garnki delikatnie, wygrywając w ten sposób zaskakująco subtelną romantyczną melodię, przypominającą dźwięki deszczu uderzającego o szyby. Parę zaczarowanych myszy w towarzystwie nietoperzy i zabłąkanych gołębi rozciągnie wzdłuż holu oczyszczony z kurzu dywan, latające zwierzęta przemkną wyżej, rozpalając pochodnie na ścianach. Nonszalancko rozbawione szczotki i grzebienie napadną obie postaci, poprawiając ich fryzury na iście imponujące. Igła z nicią zatańczą wokół waszych szat, zmieniając je na odświętne: wykwitną suknię balową z odważnie wykrojonym dekoltem i wystawną odświętną szatę z najlepszej jakości materiałów. Coś pchnie was w swoje ramiona, a w tle rozlegnie się plumkanie źle nastrojonego pianina. Przez parkiet tanecznym krokiem przejdzie kilka par elegancko ubranych duchów, rozpoczynając bal.
W dowolnym momencie trwania wątku możecie wykonać rzut na dodatkowe zdarzenie kością podpisaną jako Kupidynek.
Efekty zjedzenia zaklętego ciastka ustąpią następnego dnia, wraz ze wschodem słońca; po romantycznej schadzce pozostaną wam wspomnienia i potężny ból głowy, który ustąpi dopiero po 24 godzinach.
Hensley zawsze dobrze wspominała Noc Duchów. Jako dziecko, kiedy uczęszczała do Hogwartu, to zawsze brała w niej czynny udział. Często przygotowania trwały tygodniami, a w dormitorium zakładały się razem ze współlokatorkami co tym razem dziwnego im się przydarzy. Ta noc prócz tego, że była świętem wszystkich duchów, to niosła ze sobą też coś dziwnego i wyjątkowego. Dawniej dostrzegała w niej jedynie sposobność do zabawy i psikusów. Dopiero, gdy dorosła nauczyła się szanować to święto z prawdziwym zaangażowaniem. Linia ogradzająca żywych od umarłych na te kilka godzin się zacierała. Było to wręcz mistyczne doświadczenie i każdy postrzegał je inaczej. Celebrował je inaczej.
Dzisiejszej nocy, Lucinda postanowiła zostać w domu. Choć dawniej chętnie uczestniczyła w tego świętach tak po ostatniej misji w Tower miała dość duchów, śmierci i mistycyzmu, a już szczególnie takiego nafaszerowanego symboliką. Nie wiedziała co się z nią dzieje. Widziała rzeczy, których widzieć nie powinna. Wszędzie towarzyszyły jej kruki, a ich krakanie doprowadzało ją do szału. Najgorsza jednak była obecność Jessy. Za każdym razem, gdy pojawiała się obok niej, Lucinda czuła się tak jakby wracała do Tower. Z jej myśli uciekały żelazne fakty, zapominała o tym, że kobieta nie żyje, że sama pomagała ją pochować. Była tak realna, że niemal mogła jej dotknąć. Nigdy się na to jednak nie odważyła.
Siedziała na kanapie w salonie z przymkniętymi oczami. Na kolanach trzymała stertę pożółkniętych od deszczu listów, bo dopiero dziś miała siłę zajrzeć do tego co w ostatnim czasie zgromadziło się na jej parapecie. Nagle do jej nozdrzy dotarł niesamowicie przyjemny zapach. Znała go idealnie i nawet nie zwróciła uwagi na to, że jego obecność była niemalże niemożliwa. Nie otworzyła oczu bawiąc się własną wyobraźnią. W końcu docierały do niej jakieś przyjemne zmysły, a przecież to nie zdarzało się w ostatnim czasie dość często. Blondynka zerwała się na równe nogi dopiero, gdy na jej twarz spadł okruszek ciasta. Nie wiedziała czym jest spowodowany ten zmasowany atak dlatego od razu sięgnęła po różdżkę i zacisnęła ją mocniej w dłoni. Gdy dostrzegła unoszący się nad jej głową kawałek ciasta uśmiechnęła się pod nosem. Wiedziała, że nie będzie w stanie mu się oprzeć. Skoro tak pięknie pachniał to jak musiał smakować? Marzyła by się o tym przekonać. Sięgnęła po lewitujące ciastko i niemal całe włożyła sobie do buzi. Tak bardzo brakowało jej czegoś dobrego w życiu.
Chwilę później stała już pod Glamis Castle. Znała to miejsce z opowieści, kiedyś jako dziecko nawet tutaj była. Teraz nie miała pojęcia co przywiodło ją do tego miejsca. Stała u szczytu schodów, a drzwi zamku zaczęły się otwierać ukazując… kogo?
-Nie myślałem, że tak kiedyś powiem o kobiecie - odzywam się twardo, trzeszcząco, z naglącą pewnością siebie, która domaga się werbalizacji - długo na mnie czekałaś? - pytam, podając jej rękę i prowadząc, znowu: szybko, jakby nasz czas odmierzał zegarek w brzuchu krokodyla, już policzony. Przystaję dopiero w sali balowej, raczej nieświadom rozgardiaszu, jaki powodujemy wśród zaczarowanej służby, trudność sprawia mi patrzenie dalej, niż na nią, gdziekolwiek indziej, niż na nią, szerzej, niż na nią. Wszystko we mnie aż wrze, nie mogę się skoncentrować, a najgorsze jest to, że emocjonalność siłuje się z fizycznością i zamiast działać wspólnie, urządzają sobie pieprzone zapasy.
-Masz strasznie miękkie dłonie, ale przecież pracujesz, prawda? - musi to robić. Prać, gotować, sprzątać. Jej paznokcie to różowe płytki, a ona przypomina mi jedną z moich syrenek. Chciałbym jej powiedzieć, że powinniśmy to zrobić, zamieszkać nad morzem, lecz głos zatrzymuje mi się w gardle, gdy mimowolnie przesuwam dłonią po jej ramieniu, badając tą nieznaną strukturę skóry, która jakimś cudem wciąż nie zbledła od ostatnich wrześniowych dni.
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Dziwnie było poczuć się znów bezpiecznie. Ostatnie tygodnie były bardzo ciężkie. Nie mogła znaleźć sobie miejsca. Błąkała się fizycznie i mentalnie. Nie wiedziała czy jest w stanie jeszcze dojść do jakiejś równowagi. Przecież było tego już nazbyt wiele, a jej psychika nie była w stanie znieść więcej. Nie spodziewała się, że ten wieczór będzie w stanie to zmienić. Wraz z ugryzieniem ciastka poczuła jak jej świat na nowo nabiera kolorów. Najpierw delikatnych, kiedy tylko dotarł do niej smak muffiny, kolory nabrały siły, gdy wylądowała na schodach tego przepięknego zamku, a eksplodowały w momencie, gdy na horyzoncie pojawił się On. Czy znali się już wcześniej? Ciężko to nazwać znajomością. Szlachecki świat rządził się własnymi prawami. Znasz twarze, nazwiska, ale nie znasz ludzi. Tam nigdy nie poznajesz ludzi. Nawet żyjąc z kimś pod jednym dachem przez lata, dzieląc z nim jedno łoże, siadając przy tym samym stole.
Blondynka zatrzymała się na schodach nie będąc w stanie zrobić kroku w stronę zbliżającego się mężczyzny. Kiedy zrównali się twarzami, Lucinda uśmiechnęła się delikatnie. W tym jednym uśmiechu było więcej szczęścia niżeli doświadczyła przez ostatni rok. Starała się sobie przypomnieć czy kiedykolwiek zamienili choć słowo. Wiedziała, że teraz nie miało to już żadnego znaczenia, ale jej umysł sam starał się racjonalizować wszystko dookoła. Wszystkie jej natrętne myśli zniknęły, w tym samym momencie, w którym mężczyzna przejechał kciukiem po jej policzku. Zadrżała choć noc była wyjątkowo ciepła jak na tę porę roku. – Tak, chyba nawet zbyt długo – odparła, ale w jej głosie nie brzmiała złość czy irytacja, a zniecierpliwienie i w końcu ulga. Tak jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego jak długo czekała by się tak poczuć. Czy w ogóle wcześniej znała takie uczucie?
Czarownica ujęła dłoń mężczyzny i pozwoliła poprowadzić się do wnętrza Glamis Castle. Dopiero teraz zwróciła uwagę na to, że oboje są przecież w piżamach. Wyrwani niczym ze snów, a może zwyczajnie nadal śnili? Jeśli nawet był to jedynie sen, to nie chciała się z niego budzić. Nie było żadnych kruków, nie było natrętnych duchów, nie było złych wspomnień. Był on – jej przyjaciel, wróg, jej miłość? Kiedy wspomniał o jej dłoniach spojrzała na ich splecione. – Praca nie zawsze hańbi kobiecą delikatność – odparła mimochodem, bo nigdy tak naprawdę się nad tym nie zastanawiała. Dbała o swój wygląd, zawsze przywiązywała wagę do tego jak się prezentuje, bo właśnie takie zasady wyniosła z domu. Czy była delikatna? Tak by siebie nie nazwała.
Wiele słów cisnęło jej się teraz na usta, ale zanim zdążyła wypowiedzieć je na głos stało się coś niezwykłego. Zaczarowana szczotka zaczęła wywijać na jej włosach delikatne loki, a igła z nitką zamieniły jej wieczorowy strój na piękną suknię balową. W mgnieniu oka zmieniła się z pogrążonej w zadumie Zakonniczki w wyrwaną prosto z baśni szlachciankę. Lucinda zakręciła się wokół własnej osi podziwiając tą piękną i białą magię. Nie była w stanie uspokoić myśli i własnych uczuć. Te zdawały się potęgować z każdą chwilą, a blondynka nie brała w ogóle pod uwagę konsekwencji. Zdecydowanym krokiem podeszła do mężczyzny by ponownie chwycić jego dłoń. Na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. Szlachcianka uniosła dłoń czarodzieja i położyła ją na swojej szyi, dokładnie w miejscu, w którym przebiegała tętnica szyjna. – Czujesz? – zapytała półszeptem. Ona czuła i miała wrażenie, że serce za chwile wyskoczy jej z piersi. – To twoja wina
Mój absolutnie ulubiony dział matematyki, wpierw wymagający wykucia kwadratów i sześcianów cyfr do dwudziestu, później sposobu i marszczących się brwi, by wynik policzyć w pamięci i nie przesunąć go przy tym ani o jedno oczko. Potęgowanie, znaczy zwiększanie. Mnożenie, ale okraglejsze i bardziej dosadne, już samo to słowo kryje warstwę dążącą do wielkości.
Do haju?
Piję na potęgę, żyję na potęgę, sypię na potęgę, o boże, czego to ja nie robiłem na potęgę, od czego teraz będę musiał się odzwyczaić? Żadnej terapii uzależnień, drobienia kroczków, nic. Krótka piłka, pozamiatane; zostaję z potęgowaniem na pergaminie, bo maksymalizacja uczuć oraz emocji nie wprawi mnie już w ten stan euforii, do którego tak zaciekle dążyłem. Co weekend, czasami też w poniedziałki albo środy. Bez zasad, każących powtórzyć czynność. Zawsze tak sobie, z nudów i à propos. To już przeszłość, nie tak odległa, bym nie pamiętał, a na tyle beztroska, że dalej chcę się plątać po tej okolicy. Choćby ze szlugiem w garści, wypalę ich dziesięć w ciągu godzin i też zakręci mną, jakby pijany stary posadził mnie na karuzeli. Tego szukam?
Dokładnie, alternatywnej przestrzeni, w której miałbym takiego wiecznie naprutego ojca i syndrom DDA-jcie żyć, zagryzam wargi, to przecież nie o tym, ja miałem się pogodzić, a nie - dłubać i drążyć aż do czarnej ziemi, która w piaskownicy kończyła zabawę. Jednak kończę z tą łopatą, ale... po pierwszym kęsie dyniowego rarytasu łatwo mi ją porzucić, zwłaszcza, że jest tylko wymyślonym atrybutem. Merlinie, jak lekko, balony wypełniają smoczym oddechem, czasami helem, a ja jestem pełen podtlenku azotu i ewidentnie lecę wysoko. Moja bańka rozbija się o kamienne stopnie zamku, ten wygląda, jak każdy inny, przestrzenny i chłodny, ale ja tego zimna nie czuję, mimo że na schodach nie rozłożono dywanu, a wyrwany z łóżka prócz tego, że w piżamie, to jestem na boso. Od stóp ciągnie najbardziej, wszystko mi jedno, gdy podchodzę do niej, z niemym zdziwieniem przyjmując, jak bardzo można łaknąć czyjejś obecności. Fizycznej, psychicznej, chcę oglądać nasze złączone myśli i dotykać przy tym jej rąk, kciukiem rysować drobne wzory na wierzchu jej dłoni, a drugą obejmować ją w pasie. Smakuję ten romantyzm i zaborczość, wgryzłbym się w nieopatrznie odsłonięty obojczyk i zostawił tam coś po sobie, trwalszego niż perfumy i krople nasienia. To trwa do prysznica, woda zmywa wszystko, chcę jej dać coś, czego tak prędko się nie pozbędzie, co osiądzie z nią, gdziekolwiek pójdzie. Niepozorna herbata zostawia osad na kubkach, którego nie da się domyć, a ja co, ja nie będę gorszy. Cała będzie moja, oddycham głęboko, moje nozdrza rozszerzają się, a oczy poszukują u niej zgody.
-Przepraszam - mówię cicho, obejmując ją ramieniem, które z jej własnego, przemieszcza się płynnie na plecy i talię. Przywieramy do siebie momentalnie zakleszczeni przy gorących ciałach, moje usta gotowe są szarpnąć jej ucho - niesamowicie się tego bałem, wiesz - wyznaję jej, hamując się przed nieco histerycznym śmiechem, który mógłby zepsuć aurę - a to jest przecież takie proste - dodaję, przeczesując palcami jej włosy, delikatnie odginając przy tym jej głowę.
-Robiłaś to już wcześniej? Mówiłaś komuś, że go kochasz? - pytam, po czym prycham i kręcę głową, z zażenowania oblizując suche wargi - ja... - zapowietrzam się, no dureń, jeśli to miało być wyznanie miłości, to było najgorsze - to nie tak miało brzmieć - mówię do niej, po czym po prostu nachylam się ku niej i zaczynam ją całować. Tak się nie wygłupię, tak wiem, co robić. Wpić się w usta, szarpnąć za wargi, językiem przesunąć po ostrych zębach, zbliżyć się bardziej i zabrać jej resztki oddechu, dłonią podtrzymując kark. Niebezpiecznie chwiejemy się na schodach, a ja na oślep prowadzę ją w górę, wciąż całując z na wpół przymkniętymi oczami. W górę idziemy, jak nieprzytomni, w pewnym momencie przydeptuję nogawkę swych spodni, mało brakuje, byśmy się przewrócili. Otwieram oczy, nie chcę rozmawiać, chcę ją mieć.
-Praca w ogóle nie hańbi. Imponujesz mi. Tym, co zrobiłaś. Dla mnie na to za późno, ale gdybym mógł cofnąć czas, wybrałabym dokładnie tak, jak ty - może tak, może nie. Teraz to i tak bez znaczenia, spoza miłosnej waty dociera do mnie kolejna hipotetyczna koniunkcja, w której po prostu jest lepiej. Tę chwilę wykorzystują zaczarowane przedmioty, może zaklęci słudzy - Lucinda na moich oczach przechodzi metamorfozę, a i moja piżama znika i zostaję w eleganckiej szacie, koszuli oraz smokingu z atłasowym, srebrzystym pasem. Wciąż nie mam butów, ale to nic. Podążam dłonią za jej wskazówką i zatrzymuję się przy niej na dłużej.
-Możesz sprawdzić moje - proponuję, byśmy nawzajem zbadali swe tętno. Wysokie, ile to uderzeń na minutę? - zatańczymy? - pytam, bo na sali balowej zaczyna robić się tłoczno i duszno, no i dochodzą mnie pierwsze dźwięki rozstrojonego pianina - a może wolisz coś zjeść? - w rogu sali widzę stolik dla dwojga, a na nim wazon z białymi kwiatami. Ja jestem głodny, mimo że kładłem się zaraz po kolacji. Wczoraj? Czuję, jakby minęło sto lat, które jednocześnie leci tak, tu pstrykam palcami, tak szybko. Z nią dożywocie mi minie i nawet się nie obejrzę,
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Strona 1 z 2 • 1, 2
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja