Pub "Ostatnia stacja"
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
Pub "Ostatnia stacja"
Kilkaset jardów od stacji metra znajduje się ukryty przed mugolami niepozorny pub, który pomimo skrycia w cieniu kamienic i szykownych sklepów oraz klubów, powstrzymuje czarodziejów przed powrotem do domów. Jest to przybytek serwujący jedno z lepszych ale w Londynie, a także inne różnorodne alkohole. Nic więc dziwnego że co wieczór gdy tylko nadejdzie zmierzch pub wypełnia się ludźmi, a ich radosne rozmowy, pokrzykiwania i śpiewy mieszające się z muzyką szaf grających tworzy osobliwy koncert ludzkiego zbiorowiska, niemożliwe do pomylenia z czymkolwiek dźwięki zabawy i beztroski. Rzadko kiedy zdarzają tu się bójki, nad porządkiem czuwa tutaj niezmiennie para braci półkrwi, postawnych i barczystych właścicieli lokalu. Jeśli więc wieczorem nie masz jeszcze ochoty wracać do domu, a w kieszeni odkryjesz parę galeonów to "Ostatnia stacja" może okazać się właśnie tym miejscem, którego szukasz.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:26, w całości zmieniany 2 razy
| 22.04.56’
Pozornie spokojne miejsce, barowe krzesło i barman serwujący smakowite ale łechtające podniebienia gości, dla których szafa grająca okazywała się nie tylko rozrywką, ale i muzą, którą należało sowicie nagradzać za wydawane dźwięki. Tłumnie klaskali, skakali i darli ryła, jakoby świat właśnie miał się skończyć, a oni chcieli mu jeszcze raz o sobie przypomnieć. Wcale nie chodziło o to, że siedzącemu przy długim barze szatynowi brakowało luzu, tylko nie lubił gibać się na parkiecie jak poparzony salamandrowym ogniem, a tym bardziej nie leżało w jego guście naśladowanie syreniego śpiewu przyciągającego tutejsze ulicznice. Planował w najlepszym towarzystwie – oczywiście swoim własnym – napić się większej ilości ognistej i wrócić cało na Nokturn, albowiem w dniu następnym miał przynieść na włości nie garść, a cały worek pachnących sykli.
Oparłszy się łokciami o blat chwycił między palce szkło zdobione reliefem z cichą nadzieją, że kolejna kolejka pomoże mu zebrać myśli, a przede wszystkim złapać równowagę. O tak, nawet nie próbował podnieść się z wysokiego krzesła, bo choć wydawało mu się, iż jest lekki jak piórko to z pewnością zaryłby o ziemię niczym troll po drętwocie. Może był pijany, ale nie głupi, więc ufając tym wszystkim opowiastkom postanowił dobrze się nawodnić nim ruszy w ciężką misję powrotną. W końcu w alkoholu tez musiała być jakaś woda, prawda? Pewnie ów zabobon wymyśliła kobieta – jak zwykle nic sprecyzowanego, zasada „domyśl się” – chociaż próbował.
Wystukując palcami rytm jednej z piosenek wyciągnął nogi nieco bardziej przed siebie i upił siarczystego łyka rozkoszując się ulubionym, ostrym smakiem. Papieros żarzył się między jego palcami, by po chwili dymem wypełnić wargi, a następnie płuca. Rzadko miewał podobne wieczory. Był typem pracoholika, który trudził się w swym zawodzie i pasji, a nie marnował czas na nocne hece wieńczone porannym kacem i utratą wspomnień. Ostatnie dni dały mu się jednak w kość, a buzujące w głowie pozostałości czaru, z jakim przyszło mu się zmierzyć, nadal podnosiło tętno i sprawiało, iż płynąca w żyłach krew zdawała się palić. Wypełniała go złość i pragnienie zemsty, lecz wówczas był na to zbyt słaby; wiedział to, nie był samobójcą. Nie można powiedzieć, że wdepnął w bagno – on w nim zatopiony był już po ramiona.
Z każdego kąta słychać było głośne krzyki, choć przez moment miał wrażenie, że te znacznie wzmogły się na sile. Obróciwszy głowę w kierunku źródła cholernego hałasu ściągnął brwi, bo choć wcześniejsze nie przeszkadzały mu nader mocno, to te dochodzące z prawej strony zdawały się nie do wytrzymania. Osiłek ledwo stał na dwóch nogach trzymając się wolną ręką rantu baru, zaś w drugiej dzierżył piwo, które z pewnością spróbowało już kilka osób siedzących w jego otoczeniu. Nie przebierał w słowach do czarnowłosego mężczyzny, którego twarz przypominała worek treningowy i choć ten wyraźnie go ignorował, to nie dawał za wygraną. Biorąc trzy głębokie wdechy powtarzał sobie, że to nie jego sprawa, jednak coraz cięższe w kalibrze i tonie animozje zaczynały wyraźnie go drażnić, albowiem echem huczały w jego głowie. Jeszcze chwila, jeszcze momencik. Zaciskająca się dłoń dookoła szkła była tego dowodem. -Panie możesz iść sobie pan pokrzyczeć gdzieś na drugi koniec sali tam gdzie reszta tych baranów? Nie wszyscy mają ochotę na wyjca nad uchem.- warknął, choć nie było w tym krzty nerwów; bardziej irytacji. Zapewne już bełkotał, ale było mu wszystko jedno – byle ów zmora znalazła swego potwora w innym miejscu.
Pozornie spokojne miejsce, barowe krzesło i barman serwujący smakowite ale łechtające podniebienia gości, dla których szafa grająca okazywała się nie tylko rozrywką, ale i muzą, którą należało sowicie nagradzać za wydawane dźwięki. Tłumnie klaskali, skakali i darli ryła, jakoby świat właśnie miał się skończyć, a oni chcieli mu jeszcze raz o sobie przypomnieć. Wcale nie chodziło o to, że siedzącemu przy długim barze szatynowi brakowało luzu, tylko nie lubił gibać się na parkiecie jak poparzony salamandrowym ogniem, a tym bardziej nie leżało w jego guście naśladowanie syreniego śpiewu przyciągającego tutejsze ulicznice. Planował w najlepszym towarzystwie – oczywiście swoim własnym – napić się większej ilości ognistej i wrócić cało na Nokturn, albowiem w dniu następnym miał przynieść na włości nie garść, a cały worek pachnących sykli.
Oparłszy się łokciami o blat chwycił między palce szkło zdobione reliefem z cichą nadzieją, że kolejna kolejka pomoże mu zebrać myśli, a przede wszystkim złapać równowagę. O tak, nawet nie próbował podnieść się z wysokiego krzesła, bo choć wydawało mu się, iż jest lekki jak piórko to z pewnością zaryłby o ziemię niczym troll po drętwocie. Może był pijany, ale nie głupi, więc ufając tym wszystkim opowiastkom postanowił dobrze się nawodnić nim ruszy w ciężką misję powrotną. W końcu w alkoholu tez musiała być jakaś woda, prawda? Pewnie ów zabobon wymyśliła kobieta – jak zwykle nic sprecyzowanego, zasada „domyśl się” – chociaż próbował.
Wystukując palcami rytm jednej z piosenek wyciągnął nogi nieco bardziej przed siebie i upił siarczystego łyka rozkoszując się ulubionym, ostrym smakiem. Papieros żarzył się między jego palcami, by po chwili dymem wypełnić wargi, a następnie płuca. Rzadko miewał podobne wieczory. Był typem pracoholika, który trudził się w swym zawodzie i pasji, a nie marnował czas na nocne hece wieńczone porannym kacem i utratą wspomnień. Ostatnie dni dały mu się jednak w kość, a buzujące w głowie pozostałości czaru, z jakim przyszło mu się zmierzyć, nadal podnosiło tętno i sprawiało, iż płynąca w żyłach krew zdawała się palić. Wypełniała go złość i pragnienie zemsty, lecz wówczas był na to zbyt słaby; wiedział to, nie był samobójcą. Nie można powiedzieć, że wdepnął w bagno – on w nim zatopiony był już po ramiona.
Z każdego kąta słychać było głośne krzyki, choć przez moment miał wrażenie, że te znacznie wzmogły się na sile. Obróciwszy głowę w kierunku źródła cholernego hałasu ściągnął brwi, bo choć wcześniejsze nie przeszkadzały mu nader mocno, to te dochodzące z prawej strony zdawały się nie do wytrzymania. Osiłek ledwo stał na dwóch nogach trzymając się wolną ręką rantu baru, zaś w drugiej dzierżył piwo, które z pewnością spróbowało już kilka osób siedzących w jego otoczeniu. Nie przebierał w słowach do czarnowłosego mężczyzny, którego twarz przypominała worek treningowy i choć ten wyraźnie go ignorował, to nie dawał za wygraną. Biorąc trzy głębokie wdechy powtarzał sobie, że to nie jego sprawa, jednak coraz cięższe w kalibrze i tonie animozje zaczynały wyraźnie go drażnić, albowiem echem huczały w jego głowie. Jeszcze chwila, jeszcze momencik. Zaciskająca się dłoń dookoła szkła była tego dowodem. -Panie możesz iść sobie pan pokrzyczeć gdzieś na drugi koniec sali tam gdzie reszta tych baranów? Nie wszyscy mają ochotę na wyjca nad uchem.- warknął, choć nie było w tym krzty nerwów; bardziej irytacji. Zapewne już bełkotał, ale było mu wszystko jedno – byle ów zmora znalazła swego potwora w innym miejscu.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Zabawne, że największy hałas nie potrafił wytrącić go z równowagi. Wręcz odwrotnie. Im większy zgiełk panował wokół Samuela, tym łatwej było mu odciąć się od rzeczywistości niechcianej. Przynajmniej dzisiejszego dnia. Z premedytacją wybrał lokal, o którym wiedział, że ciężko byłoby w nim znaleźć fragment, wydzielonej ciszy. Nie potrzebował jej i jednocześnie rozpaczliwie pragnął, ale pragnieniem zupełnie innym niż to oferowane przez świat. Brakowało mu spokoju, ale tego w myślach, wciąż zbroczonego doświadczeniami z Próby, które żywo galopowały przez umysł, odzywając się bólem we wciąż niezagojonych ranach. Świeże blizny znaczyły jego ciało, a najbardziej widoczne przy szyi nie bez powody przypominały szarpana pazurami dzikiej bestii. Ślady rozdarcia zdobiły lewą stronę szczęki, idąc dalej przez szyję i niknąć pod czarna koszulą.
Z zamówioną Ognistą usiadł na uboczu, nie wierząc, ze ktokolwiek wpadnie na idiotyczny pomysł zaczepiania. Kilka kobiet, które świdrowały go wzrokiem - ignorował, odmawiając swego towarzystwa. Szum łomotał masą głosów, śmiechów, krzyków, muzyką i odgłosem stóp wybijających mniej lub bardziej rytmiczne takty. Dziś żadne z tych zjawisk nie dotyczyło Samuela, a spojrzenie darzyło się niespokojną iskrą. I jakkolwiek Skamander bywał swobodnym bywalcem podobnych barów, nie przypuszczał, że dostąpi niemiłego zaszczytu zainteresowania, zdecydowanie mało atrakcyjnego w każdy możliwy sposób.
Początkowe zaczepki umknęły jego uwadze. Mętny wzrok jegomościa i gruby paluch wskazywany w jego stronę powinien zaalarmować skuteczniej, ale dziwna gonitwa myśli i panujący wokół zgiełk wyparły podobną świadomość. Możliwe, ze Skamander nie należał do osiłków, których omijało się przy pierwszym wglądzie, ale posiadał wystarczająco pary i nabyte w pracy umiejętności, by skutecznie neutralizować głupie zagrywki i prowokacje do bójek. A szarżujący coraz śmielej, pijany osiłek zdawał się w rożnym stopniu ignorować wszelkie sygnały, co Samuel jego słowa. Przynajmniej do czasu.
Narastający szum i obecność, która pojawiła się obok, rażąc w przestrzeń, której Skamander nie planował przekraczać, zaczynała wzbudzać dyskomfort. Ignorowanie słów, które z każda chwilą się przybliżały to jedno, a rozlewane na jego bark, mętne piwo i tłusty paluch, który zaczepił o koszulę to drugie. A zapowiadało się, że nabuzowany barowicz nie miał zamiaru przestać, traktując Skamanderowe milczenie, jako absurdalną zachętę do dalszej "rozgrywki". Błąd.
Czarna brew drgała już niebezpiecznie, gdy do coraz bardziej nachalnego głosu dotarły kolejne, obstępujące stolik, przy którym siedział Samuel. Właściwie zdziwił się, gdy dotarł go obcy, chociaż nośny głos szatyna siedzącego przy barze. I wtedy zapalnik ruszył, błyszcząc siarczyście gniewną iskrą w ciemnych źrenicach aurora - Lepiej by było, żebyś posłuchał pana - pierwsze słowa wypluł gardłowo, nisko, bardziej przypinając warkot dzikiego stworzenia. Potem słowa już nie miały znaczenia.
W tym samym momencie, gdy nieznajomy zakończył wypowiedź, pijak szarpnął się gwałtownie do przodu, a ciężki kufel, który zaciskał w łapsku - cisnął w stronę baru, dziwnie celnie kierując lot w głowę szatyna. Nie minęła chwila, gdy towarzysz osiłka z łomotem zamachnął się nad głową Skamandera, ale tego mężczyzna już się spodziewał. Złapał za blat stolika i pchnął go przed siebie, by uderzyć tych znajdujących się przed nim. Czyjeś łapska złapały Samuela za brak, ktoś machnął butelką, a powietrze zakwiliło od gęstniejącego wokół powietrza. Walka była nieunikniona.
Z zamówioną Ognistą usiadł na uboczu, nie wierząc, ze ktokolwiek wpadnie na idiotyczny pomysł zaczepiania. Kilka kobiet, które świdrowały go wzrokiem - ignorował, odmawiając swego towarzystwa. Szum łomotał masą głosów, śmiechów, krzyków, muzyką i odgłosem stóp wybijających mniej lub bardziej rytmiczne takty. Dziś żadne z tych zjawisk nie dotyczyło Samuela, a spojrzenie darzyło się niespokojną iskrą. I jakkolwiek Skamander bywał swobodnym bywalcem podobnych barów, nie przypuszczał, że dostąpi niemiłego zaszczytu zainteresowania, zdecydowanie mało atrakcyjnego w każdy możliwy sposób.
Początkowe zaczepki umknęły jego uwadze. Mętny wzrok jegomościa i gruby paluch wskazywany w jego stronę powinien zaalarmować skuteczniej, ale dziwna gonitwa myśli i panujący wokół zgiełk wyparły podobną świadomość. Możliwe, ze Skamander nie należał do osiłków, których omijało się przy pierwszym wglądzie, ale posiadał wystarczająco pary i nabyte w pracy umiejętności, by skutecznie neutralizować głupie zagrywki i prowokacje do bójek. A szarżujący coraz śmielej, pijany osiłek zdawał się w rożnym stopniu ignorować wszelkie sygnały, co Samuel jego słowa. Przynajmniej do czasu.
Narastający szum i obecność, która pojawiła się obok, rażąc w przestrzeń, której Skamander nie planował przekraczać, zaczynała wzbudzać dyskomfort. Ignorowanie słów, które z każda chwilą się przybliżały to jedno, a rozlewane na jego bark, mętne piwo i tłusty paluch, który zaczepił o koszulę to drugie. A zapowiadało się, że nabuzowany barowicz nie miał zamiaru przestać, traktując Skamanderowe milczenie, jako absurdalną zachętę do dalszej "rozgrywki". Błąd.
Czarna brew drgała już niebezpiecznie, gdy do coraz bardziej nachalnego głosu dotarły kolejne, obstępujące stolik, przy którym siedział Samuel. Właściwie zdziwił się, gdy dotarł go obcy, chociaż nośny głos szatyna siedzącego przy barze. I wtedy zapalnik ruszył, błyszcząc siarczyście gniewną iskrą w ciemnych źrenicach aurora - Lepiej by było, żebyś posłuchał pana - pierwsze słowa wypluł gardłowo, nisko, bardziej przypinając warkot dzikiego stworzenia. Potem słowa już nie miały znaczenia.
W tym samym momencie, gdy nieznajomy zakończył wypowiedź, pijak szarpnął się gwałtownie do przodu, a ciężki kufel, który zaciskał w łapsku - cisnął w stronę baru, dziwnie celnie kierując lot w głowę szatyna. Nie minęła chwila, gdy towarzysz osiłka z łomotem zamachnął się nad głową Skamandera, ale tego mężczyzna już się spodziewał. Złapał za blat stolika i pchnął go przed siebie, by uderzyć tych znajdujących się przed nim. Czyjeś łapska złapały Samuela za brak, ktoś machnął butelką, a powietrze zakwiliło od gęstniejącego wokół powietrza. Walka była nieunikniona.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Nie rozumiał z jakiego powodu rosły mężczyzna, którego rany na szyi nadal widocznie tętniły krew, był tak pasywny wobec nieproszonego gościa. Jego spokój, obojętność wzroku i zupełna ignorancja sprawiły, że Macnair’owi prawie zrobiło się go szkoda, albowiem istniało prawdopodobieństwo, iż był kompletnie pijany albo niepełnosprawny. Ogromna ilość przymiotników, którymi został opisany, tworzyła całkiem niezłą charakterystykę, bez obaw dla czytelnika, iż nie zrozumie „co autor miał na myśli”, bowiem przekaz był wyjątkowo prosty i dosadny. Agresor nie miał żadnych hamulców – pożerał słowem czarnowłosego, jakoby ktoś sowicie mu za to zapłacił i w pakiecie zapewniał osobistą ochronę; w końcu wiadomym było, iż często takowe sytuacje nie kończyły się nader zdrowo dla jednej ze stron. Zdawał się wyjątkowo pewny siebie, choć większość ów dumy trzymali towarzysze, którzy gromko ujadali przy wspólnym stoliku i śmiali się w niebogłosy na każdą z kolejnych zaczepek. Człowiek kłótliwy: długi język, krótki rozum.
Rzuciwszy wcześniejszą prośbę odwrócił się w kierunku baru nie planując obserwować ów dantejskiej sceny. Wyraził się jasno i wyraźnie toteż jedynie oczekiwał, aż rudy czerep hałaśliwego klienta pubu zniknie mu z pola widzenia, a paskudny głos już więcej nie zapiecze w uszy. Unikał pakowania się w nie swoje sprawy i tak w zasadzie było wówczas, bo zwrócił uwagę na głośność – nie samo spectrum awantury, więc kiedy coś iście masywnego świsnęło boleśnie przez jego bark, a następnie zatrzymało się na trzymanym szkle wypełnionym ognistą, wstał z dużym impetem wywracając przy tym hoker. Złość mieszana z napływającą adrenaliną zapulsowała w jego żyłach, a pusta whiskaczówka drgnęła w dłoni. Właściwie sam nie wiedział, co bardziej go zirytowało – fakt, iż został zaatakowany, czy kwestia straconego alkoholu? Pewnych rzeczy się nie marnowało; ognista zawsze była na pierwszym miejscu ów listy.
Ruszył przed siebie starając się zachować równowagę i zobaczywszy jak reszta bandy doskakuje do agresora, aby posprzątać zrobiony przez niego bałagan, wściekł się jeszcze bardziej. Był pijany – różne myśli atakowały jego głowę, a buzujące emocje, nad którymi będąc pod wpływem nie potrafił panować, szargały zdrowym rozsądkiem i wolą przetrwania. Mógł zmyć się z nie swojej piaskownicy i uniknąć walki o wiaderko z łopatką, jednak chęć obicia pijanych pysków wydała się zbyt kusząca. Problem tylko leżał w jego stanie, bo jeśli oni okażą się silniejsi to uśpiony spryt na nic się zda, podobnie jak racjonalne myślenie pływające wówczas niczym rozbitek na wielkim, wysokoprocentowym oceanie.
Działał intuicyjnie – zacisnąwszy dłoń na szyjce wybornego ale wykonał zamach1 starając się trafić jednego z napastników. Był od niego zdecydowanie tęższy i nieco wyższy, jednak przewagę zdobył dzięki elementowi zaskoczenia, bo banda dzikusów będąca zaaferowana swą wisienką na torcie, nawet nie zauważyła, że szatyn nie zamierzał dać się spłoszyć jednym ruchem. Huk upadającego stołu sprawił, iż napastnicy odskoczyli, co Drew wykorzystał, aby przemieścić się bliżej czarnowłosego, który już nie sprawiał wrażenia niedorozwiniętego. Chwyciwszy go za bark popchnął momentalnie do przodu2, aby jego głowa uniknęła bliższego spotkania z Porterem Starego Sue i samemu łapiąc równowagę chwycił się o jedno z oparć złamanego krzesła, które runęło pod jego ciężarem. Zaiste kurwa uleciało z jego warg, ale nim zdążył poczuć jakikolwiek ból podciągnął się na nogi układając ramiona w pozycji gotowej do obrony, co okazało się słuszne, albowiem jeden z oprawców celował w nim sierpowym. -Gdzie z tymi łapami- warknął uchylając się nad ciosem i nim ten zdążył zareagować uderzył go silnie w brzuch sprawiając, że zatoczył się do tyłu odsuwając od szatyna. -Jakieś pomysły bohaterze? Nagrodą jest księżniczka? Złote jajo smoka?- rzucił kpiąco wiedząc, że nie było sedna sporu tylko złoty środek, który należało znaleźć siłą.
Rzuciwszy wcześniejszą prośbę odwrócił się w kierunku baru nie planując obserwować ów dantejskiej sceny. Wyraził się jasno i wyraźnie toteż jedynie oczekiwał, aż rudy czerep hałaśliwego klienta pubu zniknie mu z pola widzenia, a paskudny głos już więcej nie zapiecze w uszy. Unikał pakowania się w nie swoje sprawy i tak w zasadzie było wówczas, bo zwrócił uwagę na głośność – nie samo spectrum awantury, więc kiedy coś iście masywnego świsnęło boleśnie przez jego bark, a następnie zatrzymało się na trzymanym szkle wypełnionym ognistą, wstał z dużym impetem wywracając przy tym hoker. Złość mieszana z napływającą adrenaliną zapulsowała w jego żyłach, a pusta whiskaczówka drgnęła w dłoni. Właściwie sam nie wiedział, co bardziej go zirytowało – fakt, iż został zaatakowany, czy kwestia straconego alkoholu? Pewnych rzeczy się nie marnowało; ognista zawsze była na pierwszym miejscu ów listy.
Ruszył przed siebie starając się zachować równowagę i zobaczywszy jak reszta bandy doskakuje do agresora, aby posprzątać zrobiony przez niego bałagan, wściekł się jeszcze bardziej. Był pijany – różne myśli atakowały jego głowę, a buzujące emocje, nad którymi będąc pod wpływem nie potrafił panować, szargały zdrowym rozsądkiem i wolą przetrwania. Mógł zmyć się z nie swojej piaskownicy i uniknąć walki o wiaderko z łopatką, jednak chęć obicia pijanych pysków wydała się zbyt kusząca. Problem tylko leżał w jego stanie, bo jeśli oni okażą się silniejsi to uśpiony spryt na nic się zda, podobnie jak racjonalne myślenie pływające wówczas niczym rozbitek na wielkim, wysokoprocentowym oceanie.
Działał intuicyjnie – zacisnąwszy dłoń na szyjce wybornego ale wykonał zamach1 starając się trafić jednego z napastników. Był od niego zdecydowanie tęższy i nieco wyższy, jednak przewagę zdobył dzięki elementowi zaskoczenia, bo banda dzikusów będąca zaaferowana swą wisienką na torcie, nawet nie zauważyła, że szatyn nie zamierzał dać się spłoszyć jednym ruchem. Huk upadającego stołu sprawił, iż napastnicy odskoczyli, co Drew wykorzystał, aby przemieścić się bliżej czarnowłosego, który już nie sprawiał wrażenia niedorozwiniętego. Chwyciwszy go za bark popchnął momentalnie do przodu2, aby jego głowa uniknęła bliższego spotkania z Porterem Starego Sue i samemu łapiąc równowagę chwycił się o jedno z oparć złamanego krzesła, które runęło pod jego ciężarem. Zaiste kurwa uleciało z jego warg, ale nim zdążył poczuć jakikolwiek ból podciągnął się na nogi układając ramiona w pozycji gotowej do obrony, co okazało się słuszne, albowiem jeden z oprawców celował w nim sierpowym. -Gdzie z tymi łapami- warknął uchylając się nad ciosem i nim ten zdążył zareagować uderzył go silnie w brzuch sprawiając, że zatoczył się do tyłu odsuwając od szatyna. -Jakieś pomysły bohaterze? Nagrodą jest księżniczka? Złote jajo smoka?- rzucił kpiąco wiedząc, że nie było sedna sporu tylko złoty środek, który należało znaleźć siłą.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Tak łatwo było dać się zwieść pozorom. Tylko perspektywa przygłupiego, albo porządnie pijanego obserwatora mogła brać zachowanie Samuela za bezmyślną słabość. I nawet jeśli nieświadomie podsunął więcej bodźców sugerujących mylną ocenę, banda pijanych typów przekroczyła granice braku pomyślunku. Czy przyczyną była naturalnie wyrysowana na obitych facjatach głupota, czy przytłumiona zbyt dużą ilością rozwodnionego piwa, rysującego brudne plamy na tłustych koszulach - nie wiedział i nie planował analizować. Impuls był nagły i zbyt dosadny, by Skamander mógł zastanowić się nad szerząca się falą, która nieuchronnie gnała ku masowej bijatyce. Gromadka, która stanowiła źródło, szukała zaczepki, upatrując łatwej zdobyczy w sylwetce nieujawnionego aurora.
Adrenalina skoczyła z gwałtownością, która nie pomagała w opanowaniu. Samuel był rozbity po wydarzeniach, które jeszcze kilka dni temu zmiażdżyły w nim niemal wszystko, co kiedyś uznawał za słabość. Stał się skałą, głos słyszał wyraźnie, dźwięczący między lokalowym zgiełkiem i coraz większym natężeniem rozognionych głosów, gotowych do przejścia z teoretycznego gruntu pijackiego podekscytowania, do praktycznej formy użycia siły perswazji.
I jak wykrzywioną perspektywę rudowłosej mordy, która chuchnęła w stronę Skamandera zjełczałym od niestrawionych resztek, oddechem, auror poruszył się zaskakująco szybko, taranując najbliżej znajdujące się zbiegowisko, które mimo chwiejnego, żeglarskiego kroku, całkiem sprawnie zerwali się z brudnej, śliskiej od coraz soczyściej zalewanej trunkami podłogi. Co jeszcze znajdowało się w poziomie stóp, wolał nie sprawdzać, a uniknął jej zbyt bliskiego poznania tylko dlatego, że gwałtowne szarpnięcie za ramię, które początkowo uznał za atak, okazały się zbawiennym unikiem nieoczekiwanego sprzymierzeńca. Zanim odwrócił się, reagując na głos nieznajomego szatyna, zamachnął się, celując nisko w przeponę jegomościa, który dziwnie wykręcony startował własnie przeskoczyć przez przewrócony stolik, dzierżąc dumnie w ręku ułamany - prawdopodobnie - kawałek krzesełkowej nóżki. Cios odbił się od zwałów tłuszczu, a chwilowy napastnik wyłożył się bez większej gracji, zahaczając nogami i zmaltretowany mebel. Nie znaczyło to jednak, że szala przechyliła się na korzyść Samuela, chociaż wydawało się, że już nie tylko on stał się centrum wydarzeń.
Samuel zderzył się w końcu plecami ciemnowłosym, wyciągając przed siebie łokieć, gdy kolejny zwał tłuszczy naprał z dziwnym charkotem w jego stronę. Nie zdołał zauważyć, kiedy wciąż niezabliźnione rany na przedramionach otworzyły się, znacząc szkarłatna wilgocią podwinięte rękawy koszuli. Margie ostrzegała, że powinien był się wstrzymać przed zbyt intensywnymi treningami, ale cóż, te nieprzewidywane nie wliczały się w skład przestrogi, prawda? - A może wpierdol? - zaproponował z zadziwiająca prostotą i równą, czarnohumorzastą kpiną- Zobacz, jak pięknie proszą - uderzenie w łydkę, boleśnie wygięło, znosząc twarz Skamandera nagłym, gniewno-bolesnym grymasem, tym razem robiąc zwrot, przestępując na drugą nogę i kopniakiem sprezentował szczerbaty uśmiech chudego pijaka. Ciężki trzewik szurnął po szczęce, ale patykowaty całkiem zwinnie przeczołgał się pod - wciąż stojący - nadkruszony stołek - tu masz księżniczkę, niezbyt urodziwą co prawda... - wskazał łokciem turlającego się nisko parszywca. Zdziwił, że głos mu nie zachwiał się i tak łatwo przeszedł w stan zapalczywej, kpiącej chęci rozkwaszenia zbiegowiska. Towarzysz, który nieoczekiwanie się pojawił wydawał się całkiem znośnym towarzyszem broni. Nie zastanawiał się kim był i co kierowało pobudkami. Bójka była nieunikniona. I masochistycznie, była to zaskakująco przyjemna perspektywa.
Adrenalina skoczyła z gwałtownością, która nie pomagała w opanowaniu. Samuel był rozbity po wydarzeniach, które jeszcze kilka dni temu zmiażdżyły w nim niemal wszystko, co kiedyś uznawał za słabość. Stał się skałą, głos słyszał wyraźnie, dźwięczący między lokalowym zgiełkiem i coraz większym natężeniem rozognionych głosów, gotowych do przejścia z teoretycznego gruntu pijackiego podekscytowania, do praktycznej formy użycia siły perswazji.
I jak wykrzywioną perspektywę rudowłosej mordy, która chuchnęła w stronę Skamandera zjełczałym od niestrawionych resztek, oddechem, auror poruszył się zaskakująco szybko, taranując najbliżej znajdujące się zbiegowisko, które mimo chwiejnego, żeglarskiego kroku, całkiem sprawnie zerwali się z brudnej, śliskiej od coraz soczyściej zalewanej trunkami podłogi. Co jeszcze znajdowało się w poziomie stóp, wolał nie sprawdzać, a uniknął jej zbyt bliskiego poznania tylko dlatego, że gwałtowne szarpnięcie za ramię, które początkowo uznał za atak, okazały się zbawiennym unikiem nieoczekiwanego sprzymierzeńca. Zanim odwrócił się, reagując na głos nieznajomego szatyna, zamachnął się, celując nisko w przeponę jegomościa, który dziwnie wykręcony startował własnie przeskoczyć przez przewrócony stolik, dzierżąc dumnie w ręku ułamany - prawdopodobnie - kawałek krzesełkowej nóżki. Cios odbił się od zwałów tłuszczu, a chwilowy napastnik wyłożył się bez większej gracji, zahaczając nogami i zmaltretowany mebel. Nie znaczyło to jednak, że szala przechyliła się na korzyść Samuela, chociaż wydawało się, że już nie tylko on stał się centrum wydarzeń.
Samuel zderzył się w końcu plecami ciemnowłosym, wyciągając przed siebie łokieć, gdy kolejny zwał tłuszczy naprał z dziwnym charkotem w jego stronę. Nie zdołał zauważyć, kiedy wciąż niezabliźnione rany na przedramionach otworzyły się, znacząc szkarłatna wilgocią podwinięte rękawy koszuli. Margie ostrzegała, że powinien był się wstrzymać przed zbyt intensywnymi treningami, ale cóż, te nieprzewidywane nie wliczały się w skład przestrogi, prawda? - A może wpierdol? - zaproponował z zadziwiająca prostotą i równą, czarnohumorzastą kpiną- Zobacz, jak pięknie proszą - uderzenie w łydkę, boleśnie wygięło, znosząc twarz Skamandera nagłym, gniewno-bolesnym grymasem, tym razem robiąc zwrot, przestępując na drugą nogę i kopniakiem sprezentował szczerbaty uśmiech chudego pijaka. Ciężki trzewik szurnął po szczęce, ale patykowaty całkiem zwinnie przeczołgał się pod - wciąż stojący - nadkruszony stołek - tu masz księżniczkę, niezbyt urodziwą co prawda... - wskazał łokciem turlającego się nisko parszywca. Zdziwił, że głos mu nie zachwiał się i tak łatwo przeszedł w stan zapalczywej, kpiącej chęci rozkwaszenia zbiegowiska. Towarzysz, który nieoczekiwanie się pojawił wydawał się całkiem znośnym towarzyszem broni. Nie zastanawiał się kim był i co kierowało pobudkami. Bójka była nieunikniona. I masochistycznie, była to zaskakująco przyjemna perspektywa.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Mogli kierować się racjonalnym myśleniem namawiającym do kompromisowego załatwienia sprawy, choć w zasadzie całe jej sedno nie leżało w brodatym mężczyźnie, a bandzie pijanych oprychów, którzy pomylili go z grającą szafą. Jeśli liczyli, iż ten wda się w słowną przepychankę zwieńczoną opuszczeniem lokalu, to z pewnością zdziwił ich stoicki spokój, z jakim przywitał ich swym pierwszym ciosem.
Macnair wiedział, że to nie była jego piaskownica, jednak wciągnięto go tam siłą serwując puste szkło, w którym jeszcze przed momentem miał swój ulubiony trunek. Nie zastanawiał się kim był jego chwilowy sojusznik, jakimi poglądami się kierował, a tym bardziej dla kogo pracował. To wszystko nie miało wówczas żadnego znaczenia; czynniki, które jeszcze chwilę temu zaważyłyby na ich ewentualnej znajomości poszły na bok pozostawiając odkryte pole agresji i chęci krwawej zemsty. Gardził bowiem tego typu bezmózgami i prostkami.
Niejednokrotnie walczył wręcz, ale nie dało się ukryć, iż zdecydowanie lepszy był we władaniu różdżką, a co za tym szło – czarną magią. Szczęściem w nieszczęściu był fakt, iż nie doszło do tego typu rozgrywki, bo zajęcie jego czarnowłosego kompana zmusiłoby do bitwy już nie tylko z oprawcami, a nim samym. Brzydzili go aurorzy, gardził wszelakimi służbami dbającymi o rzekome prawo mające na celu niwelowanie zakazanych segmentów magii, która była ponad siły wielu – budząca strach i popłoch. Macnair żywił ogromny respekt do ów dziedziny i był na tyle jej głodny, iż w każdy możliwy sposób starał się szkolić poszerzając swe horyzonty oparłszy się przede wszystkim na praktyce. Niestety nie było zbyt wielu świadomych chętnych na testowanie jego możliwości.
Tempo działań sprawiło, iż reagował bardziej intuicyjnie jak z rozsądkiem. Uniesione pięści zapewniające względną obronę były jedyną deską ratunku przed kolejnym, mocniejszym ciosem wędrującym wprost na twarz szatyna, którego usta wygięte były w ironicznym wyrazie. Nie czuł bólu, kiedy nieudany unik zwieńczony został strużką krwi w kąciku rozciętej wargi, więc wykonał krok w przód, by dosięgnąć kontratakiem wysoką, śmierdzącą tygodniowym kacem szumowinę. Prąd przeszedł wzdłuż jego kłykci, jednak nie zdążył zobaczyć na ile udany był atak, albowiem kolejny ruszył z drewnianym trzonem krzesła zapewne myląc go z różdżką. Przez myśl przeszło mu, że nim ktokolwiek takową dostanie winien być zdać egzamin na inteligencję, choć wtem z pewnością Pokątna wraz z Nokturem zmniejszyłaby swe zaludnienie przeszło o połowę. Idioci.
-Wpierdol brzmi dla nich jak nagroda.- powiedział przez ramię starając się zachować równowagę, która wbrew buzującej adrenalinie nadal stanowiła wyzwanie z uwagi na ilość przelanej ognistej. Rzuciwszy kątem oka na wskazane przez towarzysza miejsce uśmiechnął się szelmowsko, jakoby naprawdę wizja ów księżniczki mu się spodobała. Skoro wyłożyła się jak na tacy należało sowicie ją nagrodzić dopełniając dzieła. -Widzę jak smalisz do niej trzewiki, ale o gustach się nie dyskutuje.- zaśmiał się pod nosem starając uchylić przed kolejną falą rozlewającego się piwa i choć poczuł na twarzy resztki stęchłej piany nie było czasu na szukanie oponenta. Schyliwszy się po pękniętą butelkę uraczył księżniczkę szklanym deszczem hukiem rozpoczętym o przewrócony mebel. Piękności już mu odebrać nie mógł, ale może załatwił choć kilka blizn by ten poczuł się nieco bardziej męsko?
Macnair wiedział, że to nie była jego piaskownica, jednak wciągnięto go tam siłą serwując puste szkło, w którym jeszcze przed momentem miał swój ulubiony trunek. Nie zastanawiał się kim był jego chwilowy sojusznik, jakimi poglądami się kierował, a tym bardziej dla kogo pracował. To wszystko nie miało wówczas żadnego znaczenia; czynniki, które jeszcze chwilę temu zaważyłyby na ich ewentualnej znajomości poszły na bok pozostawiając odkryte pole agresji i chęci krwawej zemsty. Gardził bowiem tego typu bezmózgami i prostkami.
Niejednokrotnie walczył wręcz, ale nie dało się ukryć, iż zdecydowanie lepszy był we władaniu różdżką, a co za tym szło – czarną magią. Szczęściem w nieszczęściu był fakt, iż nie doszło do tego typu rozgrywki, bo zajęcie jego czarnowłosego kompana zmusiłoby do bitwy już nie tylko z oprawcami, a nim samym. Brzydzili go aurorzy, gardził wszelakimi służbami dbającymi o rzekome prawo mające na celu niwelowanie zakazanych segmentów magii, która była ponad siły wielu – budząca strach i popłoch. Macnair żywił ogromny respekt do ów dziedziny i był na tyle jej głodny, iż w każdy możliwy sposób starał się szkolić poszerzając swe horyzonty oparłszy się przede wszystkim na praktyce. Niestety nie było zbyt wielu świadomych chętnych na testowanie jego możliwości.
Tempo działań sprawiło, iż reagował bardziej intuicyjnie jak z rozsądkiem. Uniesione pięści zapewniające względną obronę były jedyną deską ratunku przed kolejnym, mocniejszym ciosem wędrującym wprost na twarz szatyna, którego usta wygięte były w ironicznym wyrazie. Nie czuł bólu, kiedy nieudany unik zwieńczony został strużką krwi w kąciku rozciętej wargi, więc wykonał krok w przód, by dosięgnąć kontratakiem wysoką, śmierdzącą tygodniowym kacem szumowinę. Prąd przeszedł wzdłuż jego kłykci, jednak nie zdążył zobaczyć na ile udany był atak, albowiem kolejny ruszył z drewnianym trzonem krzesła zapewne myląc go z różdżką. Przez myśl przeszło mu, że nim ktokolwiek takową dostanie winien być zdać egzamin na inteligencję, choć wtem z pewnością Pokątna wraz z Nokturem zmniejszyłaby swe zaludnienie przeszło o połowę. Idioci.
-Wpierdol brzmi dla nich jak nagroda.- powiedział przez ramię starając się zachować równowagę, która wbrew buzującej adrenalinie nadal stanowiła wyzwanie z uwagi na ilość przelanej ognistej. Rzuciwszy kątem oka na wskazane przez towarzysza miejsce uśmiechnął się szelmowsko, jakoby naprawdę wizja ów księżniczki mu się spodobała. Skoro wyłożyła się jak na tacy należało sowicie ją nagrodzić dopełniając dzieła. -Widzę jak smalisz do niej trzewiki, ale o gustach się nie dyskutuje.- zaśmiał się pod nosem starając uchylić przed kolejną falą rozlewającego się piwa i choć poczuł na twarzy resztki stęchłej piany nie było czasu na szukanie oponenta. Schyliwszy się po pękniętą butelkę uraczył księżniczkę szklanym deszczem hukiem rozpoczętym o przewrócony mebel. Piękności już mu odebrać nie mógł, ale może załatwił choć kilka blizn by ten poczuł się nieco bardziej męsko?
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Czas, jak zawsze w sytuacjach zagrożenia, zdawał się wpadać w dziwny rezonans. W jednej chwili rzeczywistość zwalniała i w niemożliwym przybliżeniu dostrzegał rozszerzające się źrenice jednego z oprychów, gdy wykonywał zamach rozbitym kuflem. W kolejnej następowała seria ciosów, uników i splątanego zapachu krwi, potu i rozlewającego się alkoholu. A wszystko przytłoczone duszącą aurą buchającej adrenaliny.
Nie spodziewał się jakiegokolwiek wsparcia. Lokal nie należał do najlepszych i zwyczajowo, każdy wolał trzymać się własnych spraw, często udając ślepotę nawet w momencie, gdy pięść godziła towarzysza obok. Oczywiście wykluczało się moment, w którym każdy tłukł każdego, a w podobną formę rozrywki przeradzała się nieumiejętna zaczepka. Jeśli szukali łatwej rozróby, znalazła się. Nikt jednak nie przewidywał, że potencjalna ofiara może stać się łowcą. I to z nieoczekiwanym towarzyszem u boku.
Zgranie przyszło naturalnie, stając plecami do siebie, tworzyli swoisty, najeżony (pięściami) mur. Gdyby wiedział, kto osłonił go przed ciosem, gdyby przyszło zmierzyć im się w otwartej, magicznej walce, zapewne miałby tutaj więcej niż jedną różdżkę przeciw sobie. Plugawa moc zbyt łatwo pętała te bardziej podatne na manipulację umysły, pragnieniem władzy i złudnym poczuciem wyższości nad ofiarą. Wszyto po to, by uwięzić w okowach rosnącej ciemności, szaleństwa i na koniec upadku. Upadali wszyscy, bez wyjątku. A czarna magia strącała w przepaść najszybciej. Tylko, gdy po zarośniętym policzku pociekła stróżka krwi, tuż po tym, gdy wyłamane siedzenie krzesła uderzyło go w skroń, wcale nie myślał o mroku, z którym mierzył się jako auror i jako gwardzista. na sekundę zamroczyło go. Umysł wypełniła jednie intuicyjna, zapalczywa chęć przetrącenia kilku szczęk, które tak raźno nastawiały się w pijackiej przepychance. Zbił przedramieniem szturmującego własnie osiłka, tym razem obierając sobie za cel nos nieznajomego. Zakrzywiony gwóźdź, który wystawał z kolejnego, wyłamanego stolika, rozorał skórę, ale prowizoryczna maczuga z impetem odbiła się w stronę atakującego chujka. W tym samym momencie szatyn stworzył rozbijającą się butelką urokliwą feerię barw, odbijanych się w szklanych odłamkach, naznaczonych kroplami szkarłatu - Mam ich kilka do rozdania - odchylił się w bok, zahaczając ramieniem o podniesione krzesło. Jak widać, prymitywizm kazał sięgać po najprostsze formy narzędzi, używając właściwie wszystkiego, co można było utrzymać w dłoniach. Coś śliskiego i miękkiego pod butem okazało się ręką upadającego nieszczęśnika, który zwalił się na turlającą "księżniczkę" - Podzielę się. Wystarczy mi tamta - i kopniakiem potraktował przeciskającego się na czworaka jegomościa. Z zaciśniętej dłoni wysunął się ostry fragment szkła.
Robiło się coraz tłoczniej, przez salę przelatywały kolejne, elementy wyposażenia, nawet barman rzucił ciężkim metalowym kubkiem w łeb pijaka, który próbował przelecieć przez całą długość baru - Duszno się robi, nie sądzisz - wycharczał na wydechu, przy kolejnym zamachnięciu, zupełnie, jakby rozmawiał z kumplem przy zbyt długo sączonym piwie. Z rozciętej brwi płynęła krew, a siniec przy oku coraz bardziej puchł. Splunął w twarz szaleńca, który - niższy do niego, próbował chwycić go za fraki i potraktować uderzeniem z czoła. Drzwi wydawały się jednocześnie daleko i blisko, ale przewalając się skupiska bójek, stanowiły nie lada wyzwanie. Tak, jak oddychanie. I chodzenie.
Nie spodziewał się jakiegokolwiek wsparcia. Lokal nie należał do najlepszych i zwyczajowo, każdy wolał trzymać się własnych spraw, często udając ślepotę nawet w momencie, gdy pięść godziła towarzysza obok. Oczywiście wykluczało się moment, w którym każdy tłukł każdego, a w podobną formę rozrywki przeradzała się nieumiejętna zaczepka. Jeśli szukali łatwej rozróby, znalazła się. Nikt jednak nie przewidywał, że potencjalna ofiara może stać się łowcą. I to z nieoczekiwanym towarzyszem u boku.
Zgranie przyszło naturalnie, stając plecami do siebie, tworzyli swoisty, najeżony (pięściami) mur. Gdyby wiedział, kto osłonił go przed ciosem, gdyby przyszło zmierzyć im się w otwartej, magicznej walce, zapewne miałby tutaj więcej niż jedną różdżkę przeciw sobie. Plugawa moc zbyt łatwo pętała te bardziej podatne na manipulację umysły, pragnieniem władzy i złudnym poczuciem wyższości nad ofiarą. Wszyto po to, by uwięzić w okowach rosnącej ciemności, szaleństwa i na koniec upadku. Upadali wszyscy, bez wyjątku. A czarna magia strącała w przepaść najszybciej. Tylko, gdy po zarośniętym policzku pociekła stróżka krwi, tuż po tym, gdy wyłamane siedzenie krzesła uderzyło go w skroń, wcale nie myślał o mroku, z którym mierzył się jako auror i jako gwardzista. na sekundę zamroczyło go. Umysł wypełniła jednie intuicyjna, zapalczywa chęć przetrącenia kilku szczęk, które tak raźno nastawiały się w pijackiej przepychance. Zbił przedramieniem szturmującego własnie osiłka, tym razem obierając sobie za cel nos nieznajomego. Zakrzywiony gwóźdź, który wystawał z kolejnego, wyłamanego stolika, rozorał skórę, ale prowizoryczna maczuga z impetem odbiła się w stronę atakującego chujka. W tym samym momencie szatyn stworzył rozbijającą się butelką urokliwą feerię barw, odbijanych się w szklanych odłamkach, naznaczonych kroplami szkarłatu - Mam ich kilka do rozdania - odchylił się w bok, zahaczając ramieniem o podniesione krzesło. Jak widać, prymitywizm kazał sięgać po najprostsze formy narzędzi, używając właściwie wszystkiego, co można było utrzymać w dłoniach. Coś śliskiego i miękkiego pod butem okazało się ręką upadającego nieszczęśnika, który zwalił się na turlającą "księżniczkę" - Podzielę się. Wystarczy mi tamta - i kopniakiem potraktował przeciskającego się na czworaka jegomościa. Z zaciśniętej dłoni wysunął się ostry fragment szkła.
Robiło się coraz tłoczniej, przez salę przelatywały kolejne, elementy wyposażenia, nawet barman rzucił ciężkim metalowym kubkiem w łeb pijaka, który próbował przelecieć przez całą długość baru - Duszno się robi, nie sądzisz - wycharczał na wydechu, przy kolejnym zamachnięciu, zupełnie, jakby rozmawiał z kumplem przy zbyt długo sączonym piwie. Z rozciętej brwi płynęła krew, a siniec przy oku coraz bardziej puchł. Splunął w twarz szaleńca, który - niższy do niego, próbował chwycić go za fraki i potraktować uderzeniem z czoła. Drzwi wydawały się jednocześnie daleko i blisko, ale przewalając się skupiska bójek, stanowiły nie lada wyzwanie. Tak, jak oddychanie. I chodzenie.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Szatyn nigdy nie stałby się wsparciem, gdyby bójka nie dotknęła w pośredni sposób także jego samego. Brak mu było heroicznych cech, rzadko stawał na straży sprawiedliwości, a tym bardziej zasadom fair play, które jasno mówiły, iż należało zachować równowagę w ilości pięści po obu stronach ringu. Nie można było mówić tu o szczęściu chwilowego sojusznika, choć z pewnością pomoc Macnaira wydała się nieoceniona w zmniejszonej ilości ciosów, które przyjął na siebie, a także skupieniu uwagi kilku oprychów wcześniej spoglądających jedynie na długowłosego. Był pod wpływem, a to sprawiło, iż poczucie jego siły i własnej wartości momentalnie wzrosło, dzięki czemu uważał się za niepokonanego, choć zdecydowanie zbyt rzadko walczył wręcz, aby mógł w ogóle przymierzać się do podobnego tytułu.
Czas jakoby stanął w miejscu. Dźwięki rozmywały się w powietrzu, głośne krzyki mieszały się ze sobą tworząc mozaikę niezrozumiałych słów ginących w jego uszach niczym w próżni. Każdy ruch i gest wydawał się zwolniony, wręcz odtwarzany jak na ogromnej scenie, przed którą spoczywała nienasycona publiczność hucznie nagradzająca aktorów za swą autentyczność. Czy oni grali? Czy te sceny były jedynie wynikiem zapisanych pergaminów? Wierzył w przeznaczenie, ale nie w nielogiczne przypadki – lecz czy jednak takowe nie wiązały się ze sobą? Czy przyszłość nie była naszpikowana niewyjaśnionymi sytuacjami na zawsze zmieniającymi bieg wydarzeń?
Wpadł w trans. Trans paskudnie niebezpieczny, pozbawiony granic i wszelakich instynktów samozachowawczych. Swąd krwi sprawił, że jego żyły zaczęły pulsować, a nieznikający uśmiech jeszcze bardziej poszerzać. Uwielbiał prowadzić, kochał układać karty wedle których kolejne osoby miały brać udział w rozgrywce – jego cholernej grze niemającej nic wspólnego z popołudniowymi pogaduchami przy kominku. Ryzyko stało się szatyna domeną i mimo częstych porażek, musów leczenia ran u nieznajomych uzdrowicieli stało się to jego uzależnieniem – pieprzoną działką widły.
Nie zastanawiał się kogo miał u swego boku, nie myślał czyje plecy opierały się o jego sprawiając wrażenie jednych pięści, jednego umysłu pragnącego tylko i wyłącznie zniszczenia wroga. Gdyby w ruch weszły różdżki z pewnością role odwróciłby się, bowiem nierzadko korzystał z najmroczniejszej dziedziny magii – w końcu ta była jego najmocniejszą stroną. Aurorzy… nawet nie przeszło mu to przez myśl, gdy kolejny cios pomknął w kierunku ufajdanego własną śliną oprycha usilnie starającego się przenieść walkę do parteru. -Brzmi jak sensowny plan, powinieneś rozdawać talony.- rzucił w ruchu, bowiem oponent nie został obojętny na silny sierpowy, który zanotował na swojej szczęce i w żwawym tempie zapragnął się odegrać. Szatyn zdążył się uchylić, jednak leżące tuż za jego stopami krzesło sprawiło, że poleciał do tyłu i z głośnym hukiem połamał wadzący mebel.
-Szlag.- syknął starając unieść się na nogi z pomocą jednej z rąk, którą chwycił śliski od piwa blat. Nikt nie zamierzał czekać na szatyna, a tym bardziej zapalony osiłek będący zapewne wybitnym trollem w trakcie szkolnych lat i szybkim ruchem poleciał tuż za nim, jeszcze w powietrzu składając się do kolejnego ciosu. Drew miał zbyt mało czasu na pomyślunek wieńczony racjonalnym wyjściem, zatem wolną dłonią uniósł nad swą klatką piersiową ostrą część połamanej nogi od krzesła, której ułamek sekundy później dosłownym „właścicielem” stał się napastnik. Drewniany kołek przebił jego skórę powodując fontannę szkarłatnej krwi obryzgującej wszystko dookoła, a w szczególności samego Macnaira, którego szata przypominała już tylko piwno-krwistą mieszankę.
Zrzuciwszy z siebie oponenta podciągnął się na obolałe nogi. Gość jeszcze skomlał coś pod nosem, więc odetchnął z ulgą, że prawdopodobnie jeszcze go nie zabił. Nie zmieniało to jednak faktu, że należało się ulotnić – spadać z tego burdelu jak najszybciej. -Obawiam się, że jestem dla niej zbyt brzydki. Zdecydowanie leci na ten Twój zawadiacki wąsik.- stwierdził kpiąco opierając się jedną z dłoni już nie o paskudnie śmierdzącą ladę, a ramię chwilowego towarzysza, którego rany stawały się coraz bardziej widoczne. -Rozbiłeś cały alkohol, to na chuj tu siedzieć. Dla księżniczki?- rzucił jakoby z wyrzutem, choć takowego w ogóle nie było i odwróciwszy się w stronę drzwi zaczął przeciskać się między szturchającymi ludźmi. Pragnął zniknąć w tłumie i wydostać się na zewnątrz, aby nie tylko zaczerpnąć powietrza, ale i chlusnąć własnej ognistej prosto ze srebrnej piersiówki.
Czas jakoby stanął w miejscu. Dźwięki rozmywały się w powietrzu, głośne krzyki mieszały się ze sobą tworząc mozaikę niezrozumiałych słów ginących w jego uszach niczym w próżni. Każdy ruch i gest wydawał się zwolniony, wręcz odtwarzany jak na ogromnej scenie, przed którą spoczywała nienasycona publiczność hucznie nagradzająca aktorów za swą autentyczność. Czy oni grali? Czy te sceny były jedynie wynikiem zapisanych pergaminów? Wierzył w przeznaczenie, ale nie w nielogiczne przypadki – lecz czy jednak takowe nie wiązały się ze sobą? Czy przyszłość nie była naszpikowana niewyjaśnionymi sytuacjami na zawsze zmieniającymi bieg wydarzeń?
Wpadł w trans. Trans paskudnie niebezpieczny, pozbawiony granic i wszelakich instynktów samozachowawczych. Swąd krwi sprawił, że jego żyły zaczęły pulsować, a nieznikający uśmiech jeszcze bardziej poszerzać. Uwielbiał prowadzić, kochał układać karty wedle których kolejne osoby miały brać udział w rozgrywce – jego cholernej grze niemającej nic wspólnego z popołudniowymi pogaduchami przy kominku. Ryzyko stało się szatyna domeną i mimo częstych porażek, musów leczenia ran u nieznajomych uzdrowicieli stało się to jego uzależnieniem – pieprzoną działką widły.
Nie zastanawiał się kogo miał u swego boku, nie myślał czyje plecy opierały się o jego sprawiając wrażenie jednych pięści, jednego umysłu pragnącego tylko i wyłącznie zniszczenia wroga. Gdyby w ruch weszły różdżki z pewnością role odwróciłby się, bowiem nierzadko korzystał z najmroczniejszej dziedziny magii – w końcu ta była jego najmocniejszą stroną. Aurorzy… nawet nie przeszło mu to przez myśl, gdy kolejny cios pomknął w kierunku ufajdanego własną śliną oprycha usilnie starającego się przenieść walkę do parteru. -Brzmi jak sensowny plan, powinieneś rozdawać talony.- rzucił w ruchu, bowiem oponent nie został obojętny na silny sierpowy, który zanotował na swojej szczęce i w żwawym tempie zapragnął się odegrać. Szatyn zdążył się uchylić, jednak leżące tuż za jego stopami krzesło sprawiło, że poleciał do tyłu i z głośnym hukiem połamał wadzący mebel.
-Szlag.- syknął starając unieść się na nogi z pomocą jednej z rąk, którą chwycił śliski od piwa blat. Nikt nie zamierzał czekać na szatyna, a tym bardziej zapalony osiłek będący zapewne wybitnym trollem w trakcie szkolnych lat i szybkim ruchem poleciał tuż za nim, jeszcze w powietrzu składając się do kolejnego ciosu. Drew miał zbyt mało czasu na pomyślunek wieńczony racjonalnym wyjściem, zatem wolną dłonią uniósł nad swą klatką piersiową ostrą część połamanej nogi od krzesła, której ułamek sekundy później dosłownym „właścicielem” stał się napastnik. Drewniany kołek przebił jego skórę powodując fontannę szkarłatnej krwi obryzgującej wszystko dookoła, a w szczególności samego Macnaira, którego szata przypominała już tylko piwno-krwistą mieszankę.
Zrzuciwszy z siebie oponenta podciągnął się na obolałe nogi. Gość jeszcze skomlał coś pod nosem, więc odetchnął z ulgą, że prawdopodobnie jeszcze go nie zabił. Nie zmieniało to jednak faktu, że należało się ulotnić – spadać z tego burdelu jak najszybciej. -Obawiam się, że jestem dla niej zbyt brzydki. Zdecydowanie leci na ten Twój zawadiacki wąsik.- stwierdził kpiąco opierając się jedną z dłoni już nie o paskudnie śmierdzącą ladę, a ramię chwilowego towarzysza, którego rany stawały się coraz bardziej widoczne. -Rozbiłeś cały alkohol, to na chuj tu siedzieć. Dla księżniczki?- rzucił jakoby z wyrzutem, choć takowego w ogóle nie było i odwróciwszy się w stronę drzwi zaczął przeciskać się między szturchającymi ludźmi. Pragnął zniknąć w tłumie i wydostać się na zewnątrz, aby nie tylko zaczerpnąć powietrza, ale i chlusnąć własnej ognistej prosto ze srebrnej piersiówki.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Możliwość, że mógłby z własnej woli wdać się akurat dziś w bójkę była raczej znikoma. Wbrew temu znalazł sie w miejscu, które wręcz prosiły się o interakcję. Prowokacja o destrukcyjną formę niszczenia samego siebie. tylko p to, by wypełnić jątrzącą się i pożerającą go pustkę, a może szaleństwo? Na zawsze otwarta rana nie związana z żadną z tych widocznych na ciele, krwawiących. Albo pozbycie sie bólu, który dusił się gdzieś za mostkiem, pulsował, jak niewidzialny, ale żywy odłamek, który znikał tylko stłumiony bólem fizycznym?
To było prostsze. Nie myśleć, analizować, zagłębiać się w urywkach powtarzających się wizji, przekleństwa, które łomotało w świadomości, niczym ruszony dzwon. Zamach, uderzenie, otrzymany cios, zmysły wyczulone na atak, świst sunącej w szczękę pięści, zapach krwi i dźwięk gruchotanych kości. Dziwna, irracjonalna melodia, która na kilka chwil uciszała wyjące w głowie demony. I nieoczekiwany i towarzysz, jak on nieświadomy roli, jaką dziś przypisał im los. Spotkanie dwóch biegunów we wspólnej walce. Bez powodu. Bez zobowiązania. I bez reguł.
Wielokrotnie doświadczał stanu, który zamknął ich w swoich ramach. Jak wycięty z gazety, ruchomy obraz poruszających się - z pozoru chaotycznie - sylwetek. Od środka, czas zawijał się w zaplecionej bańce, to zwalniając, to przyspieszając, mieszając ze sobą zmysły i wrażenia. Krew, pot, alkohol i brutalność popychająca każdą z zebranych sylwetek do działania. Albo strach, sądząc po kilku, kryjących się w cieniu i pod stolikami, skulonych postaci. Samuel nie widział ich. Zaślepiony? A może po prostu skupiony na własnej sile, pożytkowaniu jej w posyłanych ciosach, kopniakach i unikach, gdy ostry fragment rozbitego szkła przecinał koszulę na barku, tnąc skórę głębiej. Szkarłat oblepił materiał i przywarł do ciała, niby druga skóra - A co ja niby robię? - nie uniknął rozdarcia, ale zacisnął odsłonięte w wilczym uśmiechu zęby, odnajdując sprawcę, który ślizgał się na plamie czegoś, czego nikt wolałby już nie sprawdzać. W barowych bójkach, panowała nieoficjalna zasada...barku zasad? też, ale bez użytku różdżek. Ich obecność wytrącała rzeczywistość z toru i tworzył się zwyczajny chaos - Do twarzy ci w czerwieni - mruknął chrapliwie, gdy uchylił sie przed kolejnym ciosem, patrząc już tylko kątem oka, jak osiłek nadziewa się na ostry fragment trzymany w palcach szatyna. Zwaliste cielsko osunęło się na podłogę, odsłaniając widok nieznajomego, który dźwigał się na nogi. Pewnie nie musiał, ale poharatana ręka sięgnęła do jego ramienia, ułatwiając pozycję wyjściową - Już nie leci. Leży - szarpnął się do przodu, opierając po drodze na jednym z przymocowanych do podłogo stolików. bardzo mądrze, patrząc po większości, strzaskanych modelach - Dla wrażeń - odpowiedział na wydechu, dosłownie, akurat w momencie, gdy wrota skrzypnęły, a odór spoconych ciał, krwi i alkoholu, został zastąpiony zimnym, uderzającym w twarz wiatrem. Zakaszlał paskudnie, wypluwając mieszankę krwi. Oparł się barkiem o ścianę, znacząc szkarłatem obdrapaną powierzchnię. Drzwi skrzypnęły ponownie, wypuszczając falę stłumionych dźwięków i ciemnowłosego nieznajomego. Skamander wsunął rękę pod klapę kurtki przez moment walcząc ze ślizgającymi się od krwi palcami. Wyciągnął niedużą piersiówkę - tego już się nie rozbije - przysunął do ust, ciągnąc łyk zdecydowanie lepszej ognistej, niż miał nieprzyjemność pić w lokalu. Bez wahania wyciągnął manierkę w stronę szatyna. Bez pytania o imię, bez podziękowania i bez słowa.
To było prostsze. Nie myśleć, analizować, zagłębiać się w urywkach powtarzających się wizji, przekleństwa, które łomotało w świadomości, niczym ruszony dzwon. Zamach, uderzenie, otrzymany cios, zmysły wyczulone na atak, świst sunącej w szczękę pięści, zapach krwi i dźwięk gruchotanych kości. Dziwna, irracjonalna melodia, która na kilka chwil uciszała wyjące w głowie demony. I nieoczekiwany i towarzysz, jak on nieświadomy roli, jaką dziś przypisał im los. Spotkanie dwóch biegunów we wspólnej walce. Bez powodu. Bez zobowiązania. I bez reguł.
Wielokrotnie doświadczał stanu, który zamknął ich w swoich ramach. Jak wycięty z gazety, ruchomy obraz poruszających się - z pozoru chaotycznie - sylwetek. Od środka, czas zawijał się w zaplecionej bańce, to zwalniając, to przyspieszając, mieszając ze sobą zmysły i wrażenia. Krew, pot, alkohol i brutalność popychająca każdą z zebranych sylwetek do działania. Albo strach, sądząc po kilku, kryjących się w cieniu i pod stolikami, skulonych postaci. Samuel nie widział ich. Zaślepiony? A może po prostu skupiony na własnej sile, pożytkowaniu jej w posyłanych ciosach, kopniakach i unikach, gdy ostry fragment rozbitego szkła przecinał koszulę na barku, tnąc skórę głębiej. Szkarłat oblepił materiał i przywarł do ciała, niby druga skóra - A co ja niby robię? - nie uniknął rozdarcia, ale zacisnął odsłonięte w wilczym uśmiechu zęby, odnajdując sprawcę, który ślizgał się na plamie czegoś, czego nikt wolałby już nie sprawdzać. W barowych bójkach, panowała nieoficjalna zasada...barku zasad? też, ale bez użytku różdżek. Ich obecność wytrącała rzeczywistość z toru i tworzył się zwyczajny chaos - Do twarzy ci w czerwieni - mruknął chrapliwie, gdy uchylił sie przed kolejnym ciosem, patrząc już tylko kątem oka, jak osiłek nadziewa się na ostry fragment trzymany w palcach szatyna. Zwaliste cielsko osunęło się na podłogę, odsłaniając widok nieznajomego, który dźwigał się na nogi. Pewnie nie musiał, ale poharatana ręka sięgnęła do jego ramienia, ułatwiając pozycję wyjściową - Już nie leci. Leży - szarpnął się do przodu, opierając po drodze na jednym z przymocowanych do podłogo stolików. bardzo mądrze, patrząc po większości, strzaskanych modelach - Dla wrażeń - odpowiedział na wydechu, dosłownie, akurat w momencie, gdy wrota skrzypnęły, a odór spoconych ciał, krwi i alkoholu, został zastąpiony zimnym, uderzającym w twarz wiatrem. Zakaszlał paskudnie, wypluwając mieszankę krwi. Oparł się barkiem o ścianę, znacząc szkarłatem obdrapaną powierzchnię. Drzwi skrzypnęły ponownie, wypuszczając falę stłumionych dźwięków i ciemnowłosego nieznajomego. Skamander wsunął rękę pod klapę kurtki przez moment walcząc ze ślizgającymi się od krwi palcami. Wyciągnął niedużą piersiówkę - tego już się nie rozbije - przysunął do ust, ciągnąc łyk zdecydowanie lepszej ognistej, niż miał nieprzyjemność pić w lokalu. Bez wahania wyciągnął manierkę w stronę szatyna. Bez pytania o imię, bez podziękowania i bez słowa.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Smród walki unosił się w powietrzu dochodząc do każdego kąta obślizgłego baru, choć po drugiej stronie ludzie zdawali się w ogóle tym nie przejąć. Czyżby dla nich było to czymś normalnym? Krew, pot, łzy przestraszonych panienek i strach kujący w nozdrza niczym najpaskudniejszy swąd powodujący nie tylko ból głowy, ale przede wszystkim wymiotny odruch. Szkarłatne plamy tworzące istną podłogową mozaikę, rozbite szkło stanowiące pułapkę samą w sobie, a przede wszystkim nadmiar rozbitego alkoholu klejącego się nie tylko na materiałowych ubraniach, ale pozostałych meblach.
Drew nie przywykł do walki wręcz. Rzadko pozwalał sobie na istną bijatykę w imię zasad, bowiem dla niego było to jedynie marnowanie własnych sił oraz zdrowia niezbędnego do podróży, w ilości których nie przywyknął próżnować. Znając podstawowe ciosy starał się jak najmocniej uszkodzić przeciwnika, ale z uwagi na to zapominał o kryciu swojej twarzy będącej wówczas kilkukrotnym celem zapyziałych oprychów. Walili na oślep, szukali jednego momentu zawahania, utracenia koncentracji, skupienia się na nieodpowiednim wrogu, by z całą werwą powalić na ziemię. Wszystko to wyglądało niczym karuzela; świat nieustannie kręcił się rozmazując obraz, powodując zawroty głowy, utrudniając swobodny oddech i racjonalne myślenie. Pobudzając do działania adrenalinę organizm wyłączał podstawowe, samozachowawcze zmysły i skazywał na łaskę losu, szczęścia, a przede wszystkim test własnego cwaniactwa.
-Póki co nie widzę, abyś dogadywał się ze swoimi klientami.- stwierdził zdecydowanie głośniej, bowiem gość z paskudnie wyglądającą żuchwą – zapewne kilkukrotnie już przestawioną – rzucił się na niego od strony pleców splatając dłonie na wysokości klatki piersiowej. -Jak chcesz się przytulić to mogłeś powiedzieć, kwiatuszku.- burknął zniesmaczony, a następnie chwycił przedramiona oprycha powalając go ciężarem własnego ciała na bok. Zabolało, paskudny promień bólu zdawał się pulsować w okolicy, zapewne nadwyrężonego, barku i choć był pod wpływem, i tak nie udało mu się uniknąć wyraźnego grymasu. Nie myślał wówczas o tym, iż mogło być to coś poważniejszego, choć z pewnością powinien.
Huknąwszy łokciem w twarz napastnika dźwignął się na nogi kierując naładowany złością wzrok w kierunku towarzysza. Rzecz jasna nie był poirytowany jego postępowaniem, ale całą sytuacją zmuszającą nie tylko do otwartej walki, ale głupiego ryzyka, iż jakiś kretyn naćpany Tęgoskórem Żelaznozębnym wyobrazi sobie, że bierze właśnie udział w Turnieju Trójmagicznym i panienka na którą ma ochotę nakaże mu wygrać bez względu na wagę brutalności czynów. -We wszystkim mi do twarzy.- skinął głową do Sama nim przyspieszył kroku, aby jak najszybciej wydostać się na zewnątrz. Paskudnym było uczucie ocierających się spoconych ciał, widok rozanielonych dziwek w towarzystwie pseudo zamożnych mężów wychowujących w domu dzieci i dźwięk cierpkiej muzyki stanowiącej źródło zabawy leniwych, wijących się ciał. Nie miał ochoty już na nic poza ognistą.
Opadając na kamienny chodnik nieopodal wejścia mógł w końcu złapać świeży oddech. Zimne powietrze uderzyło w jego policzki, objęło ramiona i wystudziło targającą adrenalinę, która echem nakazywała wrócić, by dokończyć dzieła. Nie wiedział czy podołali całemu stadu, ale na pewno kilku z nich zapamięta ów noc do końca życia – może nawet wyjątkowo krótkiego. -O tyle dobrze.- uniósł wzrok na Sama by uśmiechnąć się kpiąco i chwycić od niego piersiówkę. Upił znaczną część – dosłownie na jednym wdechu – a następnie oddał własność nie zważając na jego potrzebę podrasowania swojego stopnia upojenia. -Zrób coś z twarzą, bo jeszcze Twoja kobieta pomyśli, że jakaś waćpanna za mocno Ci na niej ścisnęła uda.- rzucił szyderczo chwytając ramię towarzysza, by móc się na nim podeprzeć i podciągnąć ku górze. Nie liczył na żadne ckliwe podziękowania, był facetem – nie żadną wzruszoną sojuszem pizdą. -Masz dług wdzięczności, ale nie jestem lichwiarzem. Oprocentowanie leci wolno.- zaśmiał się pod nosem wsunąwszy papierosa do ust, którego kraniec potarł palcami, a następnie odwrócił się kierując w stronę Nokturnu. Czyżby kiedykolwiek Skamander miał szansę odwdzięczyć się? Gdyby wiedział kim naprawdę był… to zapewne nie.
/zt
Drew nie przywykł do walki wręcz. Rzadko pozwalał sobie na istną bijatykę w imię zasad, bowiem dla niego było to jedynie marnowanie własnych sił oraz zdrowia niezbędnego do podróży, w ilości których nie przywyknął próżnować. Znając podstawowe ciosy starał się jak najmocniej uszkodzić przeciwnika, ale z uwagi na to zapominał o kryciu swojej twarzy będącej wówczas kilkukrotnym celem zapyziałych oprychów. Walili na oślep, szukali jednego momentu zawahania, utracenia koncentracji, skupienia się na nieodpowiednim wrogu, by z całą werwą powalić na ziemię. Wszystko to wyglądało niczym karuzela; świat nieustannie kręcił się rozmazując obraz, powodując zawroty głowy, utrudniając swobodny oddech i racjonalne myślenie. Pobudzając do działania adrenalinę organizm wyłączał podstawowe, samozachowawcze zmysły i skazywał na łaskę losu, szczęścia, a przede wszystkim test własnego cwaniactwa.
-Póki co nie widzę, abyś dogadywał się ze swoimi klientami.- stwierdził zdecydowanie głośniej, bowiem gość z paskudnie wyglądającą żuchwą – zapewne kilkukrotnie już przestawioną – rzucił się na niego od strony pleców splatając dłonie na wysokości klatki piersiowej. -Jak chcesz się przytulić to mogłeś powiedzieć, kwiatuszku.- burknął zniesmaczony, a następnie chwycił przedramiona oprycha powalając go ciężarem własnego ciała na bok. Zabolało, paskudny promień bólu zdawał się pulsować w okolicy, zapewne nadwyrężonego, barku i choć był pod wpływem, i tak nie udało mu się uniknąć wyraźnego grymasu. Nie myślał wówczas o tym, iż mogło być to coś poważniejszego, choć z pewnością powinien.
Huknąwszy łokciem w twarz napastnika dźwignął się na nogi kierując naładowany złością wzrok w kierunku towarzysza. Rzecz jasna nie był poirytowany jego postępowaniem, ale całą sytuacją zmuszającą nie tylko do otwartej walki, ale głupiego ryzyka, iż jakiś kretyn naćpany Tęgoskórem Żelaznozębnym wyobrazi sobie, że bierze właśnie udział w Turnieju Trójmagicznym i panienka na którą ma ochotę nakaże mu wygrać bez względu na wagę brutalności czynów. -We wszystkim mi do twarzy.- skinął głową do Sama nim przyspieszył kroku, aby jak najszybciej wydostać się na zewnątrz. Paskudnym było uczucie ocierających się spoconych ciał, widok rozanielonych dziwek w towarzystwie pseudo zamożnych mężów wychowujących w domu dzieci i dźwięk cierpkiej muzyki stanowiącej źródło zabawy leniwych, wijących się ciał. Nie miał ochoty już na nic poza ognistą.
Opadając na kamienny chodnik nieopodal wejścia mógł w końcu złapać świeży oddech. Zimne powietrze uderzyło w jego policzki, objęło ramiona i wystudziło targającą adrenalinę, która echem nakazywała wrócić, by dokończyć dzieła. Nie wiedział czy podołali całemu stadu, ale na pewno kilku z nich zapamięta ów noc do końca życia – może nawet wyjątkowo krótkiego. -O tyle dobrze.- uniósł wzrok na Sama by uśmiechnąć się kpiąco i chwycić od niego piersiówkę. Upił znaczną część – dosłownie na jednym wdechu – a następnie oddał własność nie zważając na jego potrzebę podrasowania swojego stopnia upojenia. -Zrób coś z twarzą, bo jeszcze Twoja kobieta pomyśli, że jakaś waćpanna za mocno Ci na niej ścisnęła uda.- rzucił szyderczo chwytając ramię towarzysza, by móc się na nim podeprzeć i podciągnąć ku górze. Nie liczył na żadne ckliwe podziękowania, był facetem – nie żadną wzruszoną sojuszem pizdą. -Masz dług wdzięczności, ale nie jestem lichwiarzem. Oprocentowanie leci wolno.- zaśmiał się pod nosem wsunąwszy papierosa do ust, którego kraniec potarł palcami, a następnie odwrócił się kierując w stronę Nokturnu. Czyżby kiedykolwiek Skamander miał szansę odwdzięczyć się? Gdyby wiedział kim naprawdę był… to zapewne nie.
/zt
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Pytanie brzmiało - dlaczego. Jedna wielka zagadka, która obserwowała poczynania w oddaleniu, nie dając właściwej odpowiedzi ani otoczeniu, ani samemu Skamanderowi. Jeżeli potrzebował odosobnienia, odpoczynku, kroki nie poniosłyby go do obskurnej speluny. Jeśli szukał zwady, nie czekałby na oficjalną zaczepkę, chociaż o taką nie było trudno. Coś niebezpiecznego paliło się jasno w aurorskiej piersi, płomień, który parzył, zaciskając żarzące się szpony coraz ciaśniej, jakby chciało rozerwać i pożreć zawartość jego duszy.
Było to możliwe. Samuel dzierżył w sobie broń i wciąż niezagojone rany, tkwiące dużo głębiej, niż mówiły o tym niezasklepione rany i blizny w otoczce cienkiej, napiętej brzydko skóry, przypominającej pergaminową, wysuszoną kartkę z siecią sinych ścieżek. A pod spękana skorupą ciała, krył się gniew i pustka jednocześnie, ból i spokój, którego nazwać nie umiał. Sprzeczność rozbitych fragmentów jestestwa scalonych w jedno na nowo. Elementów dziwnie obcych i znanych, których - jeszcze teraz - nie umiał złożyć w całość. Możliwe, że nigdy nie miał tego pojąć, ale nie żałował. Autodestrukcja. Nawet teraz, w ciemnym lokalu, śmierdzącym zbyt mocno zjełczałym piwem, a potem, gdy powietrze zgęstniało, utkać krwawą sieć, unoszącą się w oddechach walczących.
Nie było tu żadnej chwały, brakowało celu i jasnego zamiaru, który przyświecał wymierzanym ciosom tym na oślep i wyuczonych wieloletnią pracą. Nie było też zadania, pytań i odpowiedzi, nie będzie też raportu, który drażnił palce śladami atramentu. Był za to ciężki oddech, zapach krwi, potu i rozwodnionego piwa, mieszający się z jękami tłukących się oprychów. I gdyby ktoś spojrzał z boku, nawet Samuel wpisałby sie w obraz upadku, tylko w spojrzeniu kryła się jakaś ostrość, rozpalona gorączką i wtłoczona w czysty gniew, pozbawiony bezmyślności. Liczyła się walka, którą nieoczekiwanie toczył ramię w ramię z nieznanym mu szatynem. Bez pytań i powodów, bez przyjacielskich zagrywek. Obcy stojący obok w tej samej walce. I żadne nie myślało, że walczą w innej wojnie - Nie muszę - sapnięcie zakończyło krótki wywód, zamykając usta nie tylko sobie, ale i stojącemu chwiejnie przeciwnikowi - Zapewne, nie mi to oceniać - słowa rzucone cicho, niemal przez ramię, gdy łokciem odpychał napastnika stojącego mu na ścieżce do wyjścia. Mdłe zapachy dusiły w gardle i nie dziwił się, że kilku klęczało na podłodze nad rozlewająca się plamą, zawartości żołądkowej.
Zimne powietrze i jeszcze zimniejsza ściana, o którą się opierał, skutecznie wtłaczała przytomność, a alkohol na ustach i piekący posmak w gardle, wypłukiwał spelunowe zapachy - Ideału nie można poprawiać - usta wygięły się, jakoś dziko, wisielczo, ale śmiech nie przedarł się przez ściśniętą krtań, za to dłoń pewnie zacisnęła się na ramieniu szatyna, stawiając go do pionu. Nie odpowiedział na rzucone stwierdzenie. Dług. Skamander nie był jednak pewien, czy nieznajomy wyświadczył mu przysługę, czy też przekleństwo... dalszego życia.
| zt
Było to możliwe. Samuel dzierżył w sobie broń i wciąż niezagojone rany, tkwiące dużo głębiej, niż mówiły o tym niezasklepione rany i blizny w otoczce cienkiej, napiętej brzydko skóry, przypominającej pergaminową, wysuszoną kartkę z siecią sinych ścieżek. A pod spękana skorupą ciała, krył się gniew i pustka jednocześnie, ból i spokój, którego nazwać nie umiał. Sprzeczność rozbitych fragmentów jestestwa scalonych w jedno na nowo. Elementów dziwnie obcych i znanych, których - jeszcze teraz - nie umiał złożyć w całość. Możliwe, że nigdy nie miał tego pojąć, ale nie żałował. Autodestrukcja. Nawet teraz, w ciemnym lokalu, śmierdzącym zbyt mocno zjełczałym piwem, a potem, gdy powietrze zgęstniało, utkać krwawą sieć, unoszącą się w oddechach walczących.
Nie było tu żadnej chwały, brakowało celu i jasnego zamiaru, który przyświecał wymierzanym ciosom tym na oślep i wyuczonych wieloletnią pracą. Nie było też zadania, pytań i odpowiedzi, nie będzie też raportu, który drażnił palce śladami atramentu. Był za to ciężki oddech, zapach krwi, potu i rozwodnionego piwa, mieszający się z jękami tłukących się oprychów. I gdyby ktoś spojrzał z boku, nawet Samuel wpisałby sie w obraz upadku, tylko w spojrzeniu kryła się jakaś ostrość, rozpalona gorączką i wtłoczona w czysty gniew, pozbawiony bezmyślności. Liczyła się walka, którą nieoczekiwanie toczył ramię w ramię z nieznanym mu szatynem. Bez pytań i powodów, bez przyjacielskich zagrywek. Obcy stojący obok w tej samej walce. I żadne nie myślało, że walczą w innej wojnie - Nie muszę - sapnięcie zakończyło krótki wywód, zamykając usta nie tylko sobie, ale i stojącemu chwiejnie przeciwnikowi - Zapewne, nie mi to oceniać - słowa rzucone cicho, niemal przez ramię, gdy łokciem odpychał napastnika stojącego mu na ścieżce do wyjścia. Mdłe zapachy dusiły w gardle i nie dziwił się, że kilku klęczało na podłodze nad rozlewająca się plamą, zawartości żołądkowej.
Zimne powietrze i jeszcze zimniejsza ściana, o którą się opierał, skutecznie wtłaczała przytomność, a alkohol na ustach i piekący posmak w gardle, wypłukiwał spelunowe zapachy - Ideału nie można poprawiać - usta wygięły się, jakoś dziko, wisielczo, ale śmiech nie przedarł się przez ściśniętą krtań, za to dłoń pewnie zacisnęła się na ramieniu szatyna, stawiając go do pionu. Nie odpowiedział na rzucone stwierdzenie. Dług. Skamander nie był jednak pewien, czy nieznajomy wyświadczył mu przysługę, czy też przekleństwo... dalszego życia.
| zt
Darkness brings evil things
the reckoning begins
3 września?
Nowy miesiąc sprowadził nowe wyzwania, których Steffy chciała doświadczyć i po które pragnęła sięgnąć. Stały tuż przed nią i czarownica miałaby do siebie ogromny żal, gdyby nie spełniła ów zachcianek. Potrzebowała tego do normalnego funkcjonowania, do wyrażenia siebie i tego jak bardzo bytowała w tym świecie. Czerpanie przyjemności sprawiało, że była. Tu i teraz pełna i gotowa na życie. Nie odczuwała rzeczywistości tak jak inni i często była niezwykle ciężkim towarzystwem, dla kogoś, kto tkwił w Wielkiej Brytanii całe ostatnie lata i doświadczył na swojej skórze brutalności wojny, anomalii czy utracenia bliskiej osoby. Dla niej nie było to irracjonalne czy surrealistyczne, bo w końcu jej długi pobyt na terenie Rumunii wcale nie był igraszką. Tamten kraj podnosił się w tamtym momencie po wielkim kryzysie, a polityczne przepychanki utrudniały codzienne funkcjonowanie. Oddalona od miast przez kilka miesięcy doznała jednak ciepła tamtejszych ziem, gdzie nie myślała o smutku, rozpaczy, bólu. Było coraz lepiej. Coraz łatwiej. Czy miała klapki na oczach, czy dostrzegała piękno tam, gdzie inni go nie widzieli? Nie chcieli dostrzec? Ciężko było to osądzić, lecz dla niej nie było żadnych wątpliwości. Trwała w pięknie i pięknem chciała się obracać. Dlatego list od mamy nieco wytrącił ją z idealistycznego podejścia do spraw ziemskich i sprowadził ku gruntom. A przynajmniej tylko odrobinę. Skamander wróciła dokładnie taka sama jaka wyjechała, nie spodziewając się, że coś mogłoby się w międzyczasie zmienić. Owszem. Dostrzegała zmiany, lecz nie dostrzegała tego czegoś, co nie pozwalało obywatelom spokojnie zamykać oczu na dobranoc. Była naiwna i cudem nikt jej jeszcze nie skrzywdził dogłębnie przez całe dwudziestosiedmioletnie życie. Trzeba było jej jednak oddać, że miała więcej szczęścia niż rozumu. Szła za głosem serca, a tego wieczoru jej serce kazało jej wstać, wyjść z mieszkania i nie pozwolić przesiedzieć kolejnego wieczoru nad kubkiem gorącej herbaty z miodem. Nie miała okazji do porządnego tańca od zakończenia Festiwalu Lata w Weymouth, a takiej zapalonej amatorce pląsów niełatwo było ustać w miejscu aż tyle czasu. Dlatego gdy tylko o tym pomyślała, zaczęła odpowiednio stroić się do wyjścia. Niebieskawa zwiewna sukienka zakrapiana różowymi gwiazdkami wydawała się jej być dość odpowiednia, a przy okazji wyzwalała w niej kobiecość. Skromną, ale kobietę. Nie zaś dziecko, za które często ją brali, bo nie wystawała szczególnie wysoko ponad nieletnich czarodziejów i czarownice. Na siebie narzuciła kurtkę z jeansu, które stawały się niezwykle modne, do tego wiszące kolczyki wpięła w uszy i była gotowa. Mała, drobna, zadowolona. Mająca w głowie tylko jeden cel - taniec. W drodze do świstoklika poznała parę, która udawała się właśnie do Londynu na wieczorną randkę i polecili jej miejsce, do którego się udawali. - Jest naprawdę sympatycznie i teraz jest mniej ludzi. Z powodów oczywistych - powiedział chłopak i chwycili we trójkę starego buta, zanim Steffy zdołała dopytać co miał na myśli. Obijał jej się o uszy temat stanu wojennego, jednak nie zarejestrowała go dostatecznie dobrze, dlatego kompletnie nie skojarzyła faktów. A potem już kompletnie o wszystkim zapomniała, stojąc na ulicach jednej z londyńskich dzielnic i słuchając odgłosów wieczornego miasta. Tyle bodźców, tyle wspomnień i tyle cudownego doznania! Zaraz też skierowała twarz ku górze i uśmiechnęła się szeroko, stukając w miejscu parę razy obcasikami drobnych butów. Podekscytowanie przeszło po jej ciele silnym dreszczem i zaraz ruszyła w podskokach za dwójką nowych towarzyszy, by wraz z nimi skierować się ku Ostatniej stacji. Nie kojarzyła tego miejsca z listy bezpiecznych miejsc, które dostała od Samuela, lecz jej kuzyn nie mógł być wszędzie! Zresztą odłożyła gdzieś ten kawałek papieru i nawet nie pamiętała dokładnie gdzie. Zapomniała o nim, gdy otworzyły się przed nią drzwi do pubu i prosto w twarz dostała falą melodii, głosów, śmiechów, dymu papierosowego, rozlanego piwa i ciepła. Policzki zaróżowiły jej się z ekscytacji nowym miejscem, a przy okazji wizją cudownie spędzonego wieczora. Faktycznie nie było tłumu, lecz lokal nie był też kompletnie psuty. Najwidoczniej wiele osób chciało skorzystać jeszcze z rozluźnienia, które wręcz biło od nastroju całej otoczki i samego pomieszczenia. Pomachała parze, która zajęła się sobą, a sama podeszła, by włączyć odpowiednią melodię. Wrzuciła knuta do szafy grającej i zażyczyła sobie wybrany utwór, do którego zaczęła powoli się poruszać. Chciała poczuć jak muzyka przenika jej ciało i przejmuje nad nią kontrolę. Jeden krok, potem drugi. Powolne bujanie i rozluźnienie to właśnie to, czego potrzebowała. Nie przejmowała się wcale tym, że mogła kogoś nie zauważyć, potrącić. Często to robiła nieumyślnie. A teraz chciała po prostu poczuć wewnętrzny spokój.
Steffy Skamander
Zawód : podróżniczka, opiekunka jednorożców
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Under water
Time is standing still
You're the treasure
Dive down deeper still
Time is standing still
You're the treasure
Dive down deeper still
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szczerze mówiąc, nie chciałem tutaj przychodzić. Wyjazd Frances odbił się na mnie o wiele mocniej niż się tego spodziewałem. Wydawało mi się, że jedyne na co mam ochotę to siedzenie w mieszkaniu z ciekawą książką, ale kiedy już to zrobiłem, jeszcze bardziej odczułem jej brak. Cisza za ścianą w kuchni była dobijająca, dlatego ostatecznie postanowiłem skorzystać z oferty znajomych i udać się wieczorem do pubu. Co prawda to nie był najmądrzejszy pomysł, biorąc pod uwagę wprowadzony niedawno stan wojenny, ale odkąd należę do Zakonu Feniksa trochę inaczej oceniam potencjalne niebezpieczeństwo. Dlatego pożegnałem się z siostrą i naszym nowym czworonożnym mieszkańcem (kochany był, ale czasem przywodził mi na myśl Dżumę, i znowu robiło mi się smutno), po czym udałem się do Ostatniej Szansy. Nigdy wcześniej tutaj nie byłem, chociaż mieszkam w Londynie od urodzenia - nie wiem jak się stało, przecież zawsze byłem towarzyską osobą, nawet jeżeli zdarzało mi się przynudzać o buntach goblinów nad kuflem piwa.
Wszedłem do środka, poprawiając rękawy różowej koszuli, jednej z moich ulubionych. Szybko dopasowałem do niej ciemne spodnie, ale miałem bardzo poważny problem ze skarpetkami. Przecież podczas Festiwalu Lata dostałem od siostry cały zestaw we wszystkich kolorach tęczy. Wybór jednej pary graniczył z cudem! Przykładałem do koszuli każdą po kolei, mrucząc pod nosem, że ta jest za jasna a tamta za ciemna. Zawołałem Florence, ale jej wybór w ogóle do mnie nie przemówił. Zawołałem naszego psa, ale on wolał ukraść jedną z nich i zwiać do salonu zamiast mi pomóc. Ostatecznie postanowiłem zamknąć oczy i zdać się na los, dzięki czemu moją stylizację dopełniają soczyste zielone skarpetki, wystające lekko znad jesiennych butów.
Usiadłem wraz ze znajomymi za barem, zamawiając sobie kufel ciemnego piwa. Próbowałem nadążyć za ich żartami, ale nieszczególnie dobrze mi to szło - po prostu początek września trochę mnie przybił i ciężko było mi wykrzesać z siebie więcej entuzjazmu. Dlatego w końcu wyłamałem się z rozmowy i zacząłem rozglądać po lokalu, leniwie sącząc swój stout. Mimowolnie zerkałem na wiszący przede mną zegar - co poradzę, że nie mam nastroju do zabawy? Po wypiciu połowy kufla zacząłem poważnie się zastanawiać czy nie lepiej byłoby po prostu wrócić do domu, ale wtedy usłyszałem pierwsze takty jednej ze swoich ulubionych piosenek. Nóżka sama zaczęła mi drgać w jej rytm. Westchnąłem głęboko, postanawiając dać sobie ostatnią szansę na rozerwanie się. Przecież nie mogę się tak smucić w nieskończoność. Zwróciłem wzrok w kierunku szafy grającej, nie mogąc uwierzyć własnym oczom, kto przed nią stoi. Camilla! A wraz z nią dziesiątki przyjemnych wspomnień ze szkoły. Nic nie mogłem poradzić na uśmiech, który automatycznie pojawił się na mojej twarzy. - Camilla?! - Krzyknąłem z niedowierzaniem, zmierzając w jej kierunku niewielkim slalomem, próbując ominąć tańczących ludzi. - Nie wierzę! - Pokręciłem głową z niedowierzaniem, mierząc jej niewielką osobę od stóp do głów. Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniła, oprócz tego, że wydoroślała - cóż, to akurat nie ominęło żadnego z nas. - Od dawna jesteś w Londynie? - W mojej głowie kotłowało się mnóstwo pytań, ale to było pierwsze, któremu dałem upust. - Zresztą, nieważne, potem mi opowiesz. Zatańczysz? - Zaproponowałem wesoło, bo przecież w pokoju wspólnym właśnie tym zajmowaliśmy się najczęściej, i aż było żal na moment nie powrócić do tych beztroskich czasów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wszedłem do środka, poprawiając rękawy różowej koszuli, jednej z moich ulubionych. Szybko dopasowałem do niej ciemne spodnie, ale miałem bardzo poważny problem ze skarpetkami. Przecież podczas Festiwalu Lata dostałem od siostry cały zestaw we wszystkich kolorach tęczy. Wybór jednej pary graniczył z cudem! Przykładałem do koszuli każdą po kolei, mrucząc pod nosem, że ta jest za jasna a tamta za ciemna. Zawołałem Florence, ale jej wybór w ogóle do mnie nie przemówił. Zawołałem naszego psa, ale on wolał ukraść jedną z nich i zwiać do salonu zamiast mi pomóc. Ostatecznie postanowiłem zamknąć oczy i zdać się na los, dzięki czemu moją stylizację dopełniają soczyste zielone skarpetki, wystające lekko znad jesiennych butów.
Usiadłem wraz ze znajomymi za barem, zamawiając sobie kufel ciemnego piwa. Próbowałem nadążyć za ich żartami, ale nieszczególnie dobrze mi to szło - po prostu początek września trochę mnie przybił i ciężko było mi wykrzesać z siebie więcej entuzjazmu. Dlatego w końcu wyłamałem się z rozmowy i zacząłem rozglądać po lokalu, leniwie sącząc swój stout. Mimowolnie zerkałem na wiszący przede mną zegar - co poradzę, że nie mam nastroju do zabawy? Po wypiciu połowy kufla zacząłem poważnie się zastanawiać czy nie lepiej byłoby po prostu wrócić do domu, ale wtedy usłyszałem pierwsze takty jednej ze swoich ulubionych piosenek. Nóżka sama zaczęła mi drgać w jej rytm. Westchnąłem głęboko, postanawiając dać sobie ostatnią szansę na rozerwanie się. Przecież nie mogę się tak smucić w nieskończoność. Zwróciłem wzrok w kierunku szafy grającej, nie mogąc uwierzyć własnym oczom, kto przed nią stoi. Camilla! A wraz z nią dziesiątki przyjemnych wspomnień ze szkoły. Nic nie mogłem poradzić na uśmiech, który automatycznie pojawił się na mojej twarzy. - Camilla?! - Krzyknąłem z niedowierzaniem, zmierzając w jej kierunku niewielkim slalomem, próbując ominąć tańczących ludzi. - Nie wierzę! - Pokręciłem głową z niedowierzaniem, mierząc jej niewielką osobę od stóp do głów. Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniła, oprócz tego, że wydoroślała - cóż, to akurat nie ominęło żadnego z nas. - Od dawna jesteś w Londynie? - W mojej głowie kotłowało się mnóstwo pytań, ale to było pierwsze, któremu dałem upust. - Zresztą, nieważne, potem mi opowiesz. Zatańczysz? - Zaproponowałem wesoło, bo przecież w pokoju wspólnym właśnie tym zajmowaliśmy się najczęściej, i aż było żal na moment nie powrócić do tych beztroskich czasów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Ostatnio zmieniony przez Florean Fortescue dnia 07.02.19 16:41, w całości zmieniany 1 raz
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szczyt arystokratyczny w Stonehenge zakończył się tragedią. Wieści o licznych śmierciach i kompletnym zdewastowaniu jednego z najbardziej ikonicznych miejsc całej Wielkiej Brytanii rozeszły się po czarodziejskim świecie w błyskawicznym tempie. Na tym etapie, ludzie wyglądali już na okrutnie przyzwyczajonych do ciągle odbywających się nowych katastrof i każdą nową przyjmowali z posępnymi, ale niezaskoczonymi twarzami. Królowa Argyll patrzyła na to wszystko z wielkim smutkiem i nie była w stanie skupić się na swoich eliksirach, w pełni świadoma, że więcej zrobi w tym momencie muzyką, niż kolejnymi specyfikami. Oczywiście coś zupełnie odwrotnego usłyszała od swojej ukochanej, ale dawno przestała ją w tym temacie uznawać za wiarygodne źródło. Zawód zawodem – obowiązki pozostały niezmienne. Caileen po raz kolejny założyła metaforyczną czapkę z piórem i popędziła na pomoc swoim bliższym lub dalszym rodakom, powracając do starych tradycji. Kilka dni spędziła na szukaniu lokalu, który byłby chętny ugościć ją i pozwolić na nawet najkrótszy koncert. Z "Ostatnią Stacją" znała się już od jakiegoś czasu: doskonale pamiętała, że weekendowe wieczory były tam zawsze pełne ludzi i że doproszenie ich o występ na żywo mogło się bardzo łatwo nie udać. Tym razem miała szczęście w nieszczęściu i dostała od nich termin piątego października. Przyjaciół, którzy zwykle pomagali jej z grą na instrumentach wspierających, musiała na to namawiać o wiele dłużej niż zwykle. Nie zadziałała nawet o wiele wyższa stawka, którą im proponowała: dopiero nieprzerwane suszenie im głów sprawiło, że pojawili się z nią na miejscu. Cieszyła się – zaczarowanie instrumentów nie miało takiego samego efektu.
– Panie i panowie! – postawny mężczyzna stanął na krześle i ściągnął na siebie uwagę wszystkich gości – Dzisiejszego wieczoru gościmy w "Ostatniej Stacji" znaną wam już pewnie z opowieści piosenkarkę, która na jakiś czas zastąpi szafy grające i zachwyci nasze uszy swoim śpiewem. Przed wami Królowa Argyll we własnej osobie: Caileen Findlay!
Kajka uśmiechnęła się na niego z politowaniem, cierpliwie czekając, aż uwaga publiczności przeniesie się z opuszczającego krzesło mężczyzny na nią i jej towarzyszy. Gdy oklaski nieco ucichły, Szkotka spojrzała po co bliższych twarzach porozumiewawczo i prostym, specjalnie niezręcznym gestem pokazała, że nie tylko ona istnieje w tym momencie w przestrzeni prowizorycznie przemienionej na scenę, po czym roześmiała się perliście. Krótko przedstawiła swoich towarzyszy i zagrała kilka mało znaczących dźwięków, ostatni raz pilnując, czy wszystko dobrze nastroiła.
– Chciałabym zacząć od czegoś, co na pewno obudzi tu w Szkotach wielką dumę – stwierdziła, uśmiechając się cwaniacko i wypatrując w publice porozumiewawczych spojrzeń – Wszyscy doskonale wiedzą, że kilt to szczyt szyku i elegancji. Utwór nazywa się "Donald, Where's Your Trousers?" i opowiada o, cóż, jednym bardzo dumnym Szkocie – już miała obracać się do reszty grajków, gdy usłyszała gdzieś z publiczności krótki krzyk entuzjazmu i zareagowała na niego równie krótkim śmiechem. Pokiwała do mężczyzn głową i po krótkim wstępie zaczęła śpiewać.
Well he just come down from the Isle of Skye, he's no very big and he's awfully shy...
Gdy z komicznym przejęciem dźwięcznie opowiadała o butnym Donaldzie, momentalnie zauważała, kto był rodzonym Szkotem, kto Szkotów w miarę lubił i kto był pewien, że po tym jednym utworze życie stanie się dla niego nieznośne. Nie sądziła, żeby ostatnia grupa była zdolna przekrzyczeć zachwyty poprzednich dwóch, ale zapamiętała, że dobrze byłoby też zagrać coś, co może spodobać się również tym malkontentom. W swojej sztuce pokazywała wybitną sympatię do równości i zawsze czuła się bardzo źle, gdy ktoś wychodził z tych koncertów niezadowolony. Nie pomagały nawet głośne gwizdy gdzieś z tyłu pubu, wyraźniejsze jeszcze bardziej niż nieco zaskakująca burza oklasków po opowieści o Donaldzie. Była pewna, że świeże wiadomości wpłyną na nastroje wszystkich bez wyjątku, ale najwidoczniej się myliła – albo koncert był na tyle dobry, ale zawsze miała w sobie zbyt dużo skromności, żeby tak myśleć.
– Dziękujemy pięknie – powiedziała radośnie po zagraniu ostatniego dźwięku – Następna propozycja, którą dla was mamy, to bardzo optymistyczna wizja ascetycznego życia na ulicach Londynu – znów ledwo powstrzymywała się od szerokiego uśmiechu. Nietrudno było zauważyć, że kochała grajkowanie całym sercem i nic nie przynosiło jej większej radości.
And a-begging I will go, a-begging I will go, and a-begging I will go, a-begging I will go...
Pewna część publiczności nieco zdziwiła się drastycznie przyspieszonym tempem po wyjątkowo powolnych pierwszych wersach. Tradycyjnie tę piosenkę grało się w całości bardzo powoli, z nieco smutnym wokalem, ale Caileen za żadne skarby nie zamierzała zaprzepaszczać dobrego nastroju, który okazywali obecni goście "Stacji". Zresztą, w ten sposób zdawało się, że cały tekst jest o wiele bardziej żartobliwy, niż normalnie. Tego teraz wszyscy potrzebowali: żartobliwości i lekkości ducha, aby nie dać się przytłoczyć coraz smutniejszej rzeczywistości.
Kilka piosenek później nastał czas na przerwę. Popijając z towarzyszami piwo przy barze, Cai zdołała zauważyć uśmiechnięte twarze niektórych malkontentów, którzy rzucili jej się wcześniej w oczy. Nie była do końca pewna, z czego wynikała ich radość: wmawiała sobie, że to przez jej zejście ze sceny, choć starała się bronić przed takimi myślami poprzez kolejny łyk piwa. Któryś z towarzyszy zauważył to i postanowił działać.
– Widzę, że jesteś w nastroju na "Tall Tale"? – zaczął. "The Tall Tale" było opowieścią o mężczyźnie bardzo przywiązanym do whisky, a Kajka pijąca jakikolwiek alkohol nadmiernie szybko od razu zwracała uwagę jej bliższych przyjaciół. Normalnie robiła to tylko przy jakichś konkretnych zakładach: każda inna okazja stanowiła swego rodzaju alarm.
– W sumie to nie bardzo – zbyła jego podejrzenia – Ale jak już o tym mówisz... – podniosła kufel i przemieściła się pomiędzy resztę prowizorycznej kapeli – Słuchajcie, zagrajmy jeszcze jakieś "Gay Spark", może "Zoological Gardens", a potem przejdźmy w poważniejsze, co? – niby pytała, ale jednak wszystko brzmiało jak polecenie bez możliwości sprzeciwu – Zamkniemy "MacWillavrym" i będzie pięknie.
Wszyscy wiedzieli, że nie mają wyboru i nie chcieli przez to nawet przypominać o "Queen of Argyll". Popatrzyli więc na siebie porozumiewawczo, niektórzy wzruszyli ramionami, aż w końcu wszyscy zgodzili się jednogłośnie i powędrowali za Kajką z powrotem na scenę. Ona sama z zadowoleniem wywijała kuflem w powietrzu, szykując się na dalsze granie. Ktoś to zauważył i zaczął bić brawo, nieco później dołączyli się do niego kolejni czarodzieje z widowni. Findlayówna kiwała dziękczynnie głową i skłaniała się w ćwierćukłonie, docierając wreszcie do swojego stołka i gitary. Łyknęła jeszcze trochę piwa, kufel odstawiła na podłogę i po krótkich przygotowaniach zaczęła zapowiadać następny numer.
– Mili państwo, znowu wrócimy na jakiś czas do Szkocji, na samą jej północ, skąd pochodzi ten utwór. Przy ostatnim spisie ludności urzędnicy odkryli pewną wioskę, gdzie populacja była dokładnie taka sama przez ostatnie sto pięćdziesiąt lat – widownia wyglądała na wyraźnie zaciekawioną, choć niektórzy już podśmiewali się, bo Kajka opowiadała tę historyjkę za każdym razem, gdy zamierzała grać "I Was A Gay Spark In My Time" – Powód okazał się całkiem prosty: zawsze gdy rodziło się tam dziecko, jakiś mężczyzna znikał bez śladu – gromki śmiech stałych słuchaczy sprowokował podobną reakcję u reszty, choć wyglądało na to, że nie wszyscy uznawali że to coś, z czego należało się śmiać. Ktoś byłby pewnie nawet w stanie podciągnąć pod to dawną ucieczkę Caileen, ale nie znajdowali się odważni, którzy powiedzieliby jej to w twarz.
Jock he was a strappin' lad, he thought he'd take a wife, he wandered north frae his faither's farm, where he'd worked all his life...
Ostatecznie wyglądało na to, że nie wszystkim przypadła do gustu historia nieślubnego syna i choć bliscy rodacy Caileen zasłuchiwali się w nią z zachwytem i rozbawieniem, to nie zmieniało to faktu, że śpiewała w Londynie i mimo wszystko nie mogła tu liczyć na tak wielkie wsparcie, jak w Argyll. Spodziewała się dzięki temu uniknąć nieszczęsnego "Queen of Argyll", ale nawet trzy lata mieszkania w stolicy nie nauczyły jej, że zawsze znajdzie się ktoś, kto zażyczy sobie tej przeklętej piosenki. Początkowo opierała się z całych sił, ale w końcu uległa, gdy jej własna kapela przekonała ją, żeby zagrać to dla świętego spokoju. Mimo że kilka poprzednich piosenek przed tą było już przepełnione powagą, to śpiewając ten utwór wyglądała na o wiele smutniejszą, niż normalnie.
Gentlemen, it is me duty, to inform you of one beauty...
zt.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Caileen Findlay dnia 12.01.19 10:54, w całości zmieniany 1 raz
Cóż to był za rok! Millie nigdy nie należała do osób spokojnych, takich które potrafią wysiedzieć w jednym miejscu. Dlatego nic dziwnego, że zamiast pracy w Ministerstwie zajęła się czymś bardziej fascynującym i niezwykłym. A podobno historia nie może być pasjonująca, a jednak! Camellia Dearborn w Londynie była rzadkim gościem, często wyjeżdżała na kolejne wykopaliska jako poszukiwaczka śladów zostawionych przez pierwszych czarodziejów, czy też dowodów na istnienie pewnych gatunków magicznych. Także jej życie było pasmem wyjazdów i szalonych przygód. Jednakże wydarzenia z ostatnich miesięcy zmusiły ją do powrotu, dlatego gdy teraz postawiła nogę w Wielkiej Brytanii, wiedziała, że tak prędko jej nie opuści. Spustoszenie i chaos - nie tak zapamiętała ukochane wyspy, do których często wracała myślami, będąc oddalona o mile stąd. Teraz nie poznawała tych wszystkich miejsc, a gdy siostra powiedziała jej o śmierci jednego ze szkolnych kolegów w ostatnim pożarze, który strawił Ministerstwo, była w szoku. Natłok informacji od których przez długi czas była odcięta sprawiły, że postanowiła udać się do pubu "Ostatnia stacja", który był tak ironicznie adekwatny do jej obecnej sytuacji. Chwilę jeszcze wykłócała się ze swoją siostrą nim zarzuciła na ramiona płaszcz i opuściła ich wspólne mieszkanie, które znajdowało się całkiem blisko pubu.
I chociaż chciała odnowić znajomości z Hogwartu, sprawdzić czy u dawnych przyjaciół wszystko w porządku to nie spodziewała się, że jednego z najdroższych towarzyszy hogwarckiej przygody spotka właśnie tego wieczoru, gdy wpadła do środka. Długie, kolorem przypominające mleczną czekoladę, włosy zebrane były teraz w luźny kok, z którego wydostały się pojedyncze, niesforne kosmyki, okalające jej twarz. Spojrzenie bystrych, zielonych oczu szybko odnalazło coś co było szafą grającą! To właśnie tego jej było trzeba, zatracenia się w tańcu przy pomocy niewielkiej ilości alkoholu. Jednakże nie mogła przepuścić okazji - szafa stała osamotniona, dlatego bez wahania wybrała swój ulubiony kawałek, a jej ciało samo zaczęło poruszać się w rytm, nadawany przez instrumenty. I właśnie wtedy, gdy z przymkniętymi powiekami gibała się przy szafie, przez tłum przedarł się znajomy głos wypowiadający jej imię. Otworzyła szeroko powieki, a jej pełne zdumienia, zielone oczy skierowały się w jego stronę. W końcu, gdy jej oczy nie wyglądały jak świecące się galeony, uśmiechnęła się szeroko. - Na brodę Merlina, Florean! - zakrzyknęła, przykładając za chwilę dłoń do ust, ups? Pokręciła głową, a kolejne kosmyki opuściły więzy jej misternego upięcia. - Niedawno wróciłam - odparła szybko. Szeroki uśmiech nie opuszczał jej twarzy. Czyli jednak nie wszystkie wspomnienia przyćmiło widmo wojny? Gdy wróciła pamięcią do chwil, kiedy to przemierzyła cały pokój wspólny, tańcząc razem z Floreanem, wypełniło ją ciepło. - Jeszcze pytasz? Oczywiście, że zatańczę! - odparła rezolutnie. I niemalże od razu dała się porwać do tańca.
I show not your face but your heart's desire
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Pub "Ostatnia stacja"
Szybka odpowiedź