Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki
Portowa ulica
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Portowa ulica
Doki nie należą do najbezpieczniejszych ani najprzyjemniejszych miejsc w Londynie; są ciemne, brudne, a powietrze wypełnia zapach nieświeżych ryb. Główne ulice, na których słychać śpiew marynarzy, którzy zeszli na ląd, podpitych grogiem, nie wydają się bezpieczne. W tej mniej zadbanej dzielnicy znajduje się mniej latarni, a wąskie przejścia otoczone wysokimi budynkami sprawiają, że nigdy nie można się spodziewać, co czeka za zakrętem...
Szaleńczy w bieg w podobnym stroju (a raczej jego braku) w tak parszywą niepogodę, mógł się skończyć tylko jednym - paskudną grypą, zwłaszcza, że stojąc w przeciągu na klatce schodowej kamienicy, nadal marzła, przemoczona do suchej nitki. Mogłaby jej współczuć (zarówno choroby, jak i konieczności wypicia wywaru pieprzowego, czy też innej mikstury zleconej przez uzdrowiciela), gdyby tylko miała w sobie nieco więcej empatii. Tyle, że - nie miała jej za grosz.
To, czy Moss miała szczęście, że niuchacz wbiegł wprost pod nogi blondynki, to się jeszcze miało okazać. Tak, poradziła sobie z nim bezbłędnie. Nie mogło być inaczej, jeśli większość swego życia poświęciła na zgłębienia sekretów magicznych stworzeń, odkrywała jak obchodzić się z tymi zupełnie niegroźnymi, pozornie nieszkodliwymi, sprytnymi i cholernie niebezpiecznymi. Nauczyła się sobie z nimi radzić, potrafiła je unieszkodliwić, skłonić do współpracy i przede wszystkim zabić. Poznała ich słabe i mocne strony. Niuchacza trzeba było podejść sposobem, uśpić jego czujność, sprawić, by nabrał do człowieka zaufania, wtedy nietrudno było go schwytać i odebrać łup. Sigrun udało się odebrać mu srebrny pierścionek, to bynajmniej jednak nie znaczyło, że zamierza go oddać rzekomej właścicielce, już cieszącej się z odzyskania zguby. Zdecydowanie za szybko. Rookwood daleko było do altruizmu, nie pomagała nikomu, jeśli nie musiała, a okazji do odbicia sobie złego humoru upatrywała wszędzie. Miała złośliwe usposobienie, cholernie nieprzyjemne, brunetka powinna była dać sobie na wstrzymanie z westchnięciami ulgi.
- Nic dziwnego. One mają niezwykły talent do złodziejstwa. Wszystko zwiną, choćbyś miała to pod samym nosem, wystarczy, że mrugniesz - wyjaśniła rozbawiona, trzymając srebrną ozdobę z daleka od niuchacza, który dostał się do jej kieszeni. Natychmiast wsadziła do niej drugą dłoń i zaczęła się z nim siłować, nie chcąc dopuścić do kradzieży pamiątkowego, złotego zegarka. - Och, nie ma za co dziękować - odparła lekko, niemal pogodnie. Nie ma za co dziękować, bo jeszcze wcale nie zwróciła biżuterii właścicielce i na tę chwilę nie miała najmniejszego zamiaru tego uczynić. - To niuchacz. Taka magiczna sroka wśród ssaków. Uwielbia błyskotki, skarby, złoto, wszystko co się świeci i ma jakąś wartość. Nieźle się sprawdza przy poszukiwaniu skarbów. Gorzej jako zwierzątko domowe. Pozostawia po sobie tylko chaos - odparła Rookwood, dzieląc się z brunetką namiastką wiedzy, wsuwając złoty zegarek do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Dopiero wtedy mogła założyć srebrny pierścionek na własny palec, stwierdzając radośnie: - Och, pasuje!
Leżał jak ulał.
To, czy Moss miała szczęście, że niuchacz wbiegł wprost pod nogi blondynki, to się jeszcze miało okazać. Tak, poradziła sobie z nim bezbłędnie. Nie mogło być inaczej, jeśli większość swego życia poświęciła na zgłębienia sekretów magicznych stworzeń, odkrywała jak obchodzić się z tymi zupełnie niegroźnymi, pozornie nieszkodliwymi, sprytnymi i cholernie niebezpiecznymi. Nauczyła się sobie z nimi radzić, potrafiła je unieszkodliwić, skłonić do współpracy i przede wszystkim zabić. Poznała ich słabe i mocne strony. Niuchacza trzeba było podejść sposobem, uśpić jego czujność, sprawić, by nabrał do człowieka zaufania, wtedy nietrudno było go schwytać i odebrać łup. Sigrun udało się odebrać mu srebrny pierścionek, to bynajmniej jednak nie znaczyło, że zamierza go oddać rzekomej właścicielce, już cieszącej się z odzyskania zguby. Zdecydowanie za szybko. Rookwood daleko było do altruizmu, nie pomagała nikomu, jeśli nie musiała, a okazji do odbicia sobie złego humoru upatrywała wszędzie. Miała złośliwe usposobienie, cholernie nieprzyjemne, brunetka powinna była dać sobie na wstrzymanie z westchnięciami ulgi.
- Nic dziwnego. One mają niezwykły talent do złodziejstwa. Wszystko zwiną, choćbyś miała to pod samym nosem, wystarczy, że mrugniesz - wyjaśniła rozbawiona, trzymając srebrną ozdobę z daleka od niuchacza, który dostał się do jej kieszeni. Natychmiast wsadziła do niej drugą dłoń i zaczęła się z nim siłować, nie chcąc dopuścić do kradzieży pamiątkowego, złotego zegarka. - Och, nie ma za co dziękować - odparła lekko, niemal pogodnie. Nie ma za co dziękować, bo jeszcze wcale nie zwróciła biżuterii właścicielce i na tę chwilę nie miała najmniejszego zamiaru tego uczynić. - To niuchacz. Taka magiczna sroka wśród ssaków. Uwielbia błyskotki, skarby, złoto, wszystko co się świeci i ma jakąś wartość. Nieźle się sprawdza przy poszukiwaniu skarbów. Gorzej jako zwierzątko domowe. Pozostawia po sobie tylko chaos - odparła Rookwood, dzieląc się z brunetką namiastką wiedzy, wsuwając złoty zegarek do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Dopiero wtedy mogła założyć srebrny pierścionek na własny palec, stwierdzając radośnie: - Och, pasuje!
Leżał jak ulał.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Naprawdę na niewiele teraz rzeczy zwracała uwagę. Dopiero docierało do niej to, jak wymęczyło się i wymarzło w tym pędzie ciało. Wizje choroby jednak w ogóle nie ocierały się o jej myśl. Niespecjalnie też interesowała się blondynką, która bez większego kłopotu odebrała niuchaczowi jej własność. Może jednak powinna, bo coś jej już nie pasowało to spojrzenie. Nie wiedziała, że może ten stwór wcale nie był najgorszym, co mogło ją spotkać, a największa parszywość stała przed nią – w nieco smuklejszej, tajemniczej formie.
– Wyglądają na nieposłuszne. Choć mam dziwne wrażenie, że bym się z takim dogadała… – wymruczała, pozwalając sobie na skrawek sekretnego uśmieszku i mimowolnie zerknęła w kierunku tej „ruchliwej” kieszeni. Zwierzę wiodło więc żywot małego tułacza, goniło od okazji do okazji, zaginało czasoprzestrzeń i potrafiło sprytnie wykiwać człowieka. Wykiwało Phils! Być może niuchacz i Philippa mieli ze sobą więcej wspólnego, niż wydawało się na pierwszy rzut oka.
Obserwowała, jak kobieta nurkuje dłonią w kieszeni i tarmosi nieposłuszne stworzenie. Parsknęła pod nosem. Jeszcze przez chwilę było jej do śmiechu, jeszcze przez chwilę analizowała cały absurd tego spotkania, ale nagle pewien pomysł wpadł jej do głowy. Być może już całkiem zwariowała, ale gdyby tak mieć takiego małego niuchacza… Na ziemię jednak sprowadziły ją kolejne informacje od nieznajomej. Kiepski materiał na domowego towarzysza, tak?
– Małe, upierdliwie, ale radzi sobie w życiu całkiem nieźle – podsumowała krótko, zdradzając cień zaintrygowania. Wsunęła dłoń do kieszeni szlafroka i zaczęła tam grzebać w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby zainteresować tego kreta. Wydobyła z niej marną monetę i podniosła ją odrobinę wyżej. Czy naprawdę miały aż takiego nosa? – No chodź… – rzuciła jak ta wprawna kusicielka. Skupiła się na niuchaczu i tak dopiero teraz spostrzegła, że kobieta założyła na swój palec pierścień. Jej pierścień. – Świetnie, ale teraz mi go oddaj – rzekła dość mocnym, chłodnym głosem, jednocześnie też opuszczając luźno dłoń, w której trzymała galeona. Nie podobało jej się to, że tak długo ociągała się z tym zwrotem. Odruchowo zacisnęła pięść wolnej ręki. Nie spuszczała z niej wzroku. Niuchacz niuchaczem, ale prawdziwą złodziejkę mogła mieć przecież przed sobą.
Mały łepek wysunął się znów z kieszeni odzienia nieznajomej, ale chyba żadna z nich tego nie zauważyła. Phils za to lekko zmrużyła oczy i wyciągnęła dłoń. Pierścień natychmiast miał się znaleźć między jej skostniałymi palcami. Być może jego wartość nie była imponująca, ale tu wcale nie chodziło o pieniądze, ale o symbolikę, przedmiot pamięci. Co ta kobieta mogła o tym wiedzieć? Nic.
Zamiast przejmującego zima poczuła falę ciepłych dreszczy. Z pewnością nie były oznaką zadowolenia.
– Wyglądają na nieposłuszne. Choć mam dziwne wrażenie, że bym się z takim dogadała… – wymruczała, pozwalając sobie na skrawek sekretnego uśmieszku i mimowolnie zerknęła w kierunku tej „ruchliwej” kieszeni. Zwierzę wiodło więc żywot małego tułacza, goniło od okazji do okazji, zaginało czasoprzestrzeń i potrafiło sprytnie wykiwać człowieka. Wykiwało Phils! Być może niuchacz i Philippa mieli ze sobą więcej wspólnego, niż wydawało się na pierwszy rzut oka.
Obserwowała, jak kobieta nurkuje dłonią w kieszeni i tarmosi nieposłuszne stworzenie. Parsknęła pod nosem. Jeszcze przez chwilę było jej do śmiechu, jeszcze przez chwilę analizowała cały absurd tego spotkania, ale nagle pewien pomysł wpadł jej do głowy. Być może już całkiem zwariowała, ale gdyby tak mieć takiego małego niuchacza… Na ziemię jednak sprowadziły ją kolejne informacje od nieznajomej. Kiepski materiał na domowego towarzysza, tak?
– Małe, upierdliwie, ale radzi sobie w życiu całkiem nieźle – podsumowała krótko, zdradzając cień zaintrygowania. Wsunęła dłoń do kieszeni szlafroka i zaczęła tam grzebać w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby zainteresować tego kreta. Wydobyła z niej marną monetę i podniosła ją odrobinę wyżej. Czy naprawdę miały aż takiego nosa? – No chodź… – rzuciła jak ta wprawna kusicielka. Skupiła się na niuchaczu i tak dopiero teraz spostrzegła, że kobieta założyła na swój palec pierścień. Jej pierścień. – Świetnie, ale teraz mi go oddaj – rzekła dość mocnym, chłodnym głosem, jednocześnie też opuszczając luźno dłoń, w której trzymała galeona. Nie podobało jej się to, że tak długo ociągała się z tym zwrotem. Odruchowo zacisnęła pięść wolnej ręki. Nie spuszczała z niej wzroku. Niuchacz niuchaczem, ale prawdziwą złodziejkę mogła mieć przecież przed sobą.
Mały łepek wysunął się znów z kieszeni odzienia nieznajomej, ale chyba żadna z nich tego nie zauważyła. Phils za to lekko zmrużyła oczy i wyciągnęła dłoń. Pierścień natychmiast miał się znaleźć między jej skostniałymi palcami. Być może jego wartość nie była imponująca, ale tu wcale nie chodziło o pieniądze, ale o symbolikę, przedmiot pamięci. Co ta kobieta mogła o tym wiedzieć? Nic.
Zamiast przejmującego zima poczuła falę ciepłych dreszczy. Z pewnością nie były oznaką zadowolenia.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Rzadko kiedy sprawiała dobre pierwsze wrażenie. Musiała się postarać, by zetrzeć z twarzy właściwy sobie nieprzyjemny wyraz, który sprawiał, ze wyglądała tak jakby miała ochotę cisnąć w rozmówcę paskudną klątwą. Przyczyniały się do tego niebanalne, ostre rysy twarzy: mocno zarysowane kości policzkowe, głęboko osadzone oczodoły, jasne, niemal niewidoczne brwi i ciężkie powieki, spod których łypało nieprzyjazne spojrzenie. Rzadko kiedy się starała. Zazwyczaj nie miała na to najmniejszej ochoty. Nie uśmiechała się uprzejmie, na ludzi spoglądała z ukosa, a zapytana odburkiwała. Gorzej, gdy wietrzyła okazję do utarcie komuś nosa i czerpania z tego złośliwej uciechy - wtedy, tak jak teraz, uśmiechała się jadowicie i w tonie głosu rozbrzmiewała fałszywa nuta niewinności.
- Też lubisz błyskotki, czy nie przepadasz za słuchaniem rozkazów?
Coś mówiło Sigrun, że i to, i to. Najwyraźniej lubiła cenną biżuterię, skoro goniła niuchacza w nędznej halce w śnieżną zamieć, a i w spojrzeniu miała coś niepokornego. Takie miała przeczucie.
Właściwie to i ona była podobna. Nie nosiła zazwyczaj biżuterii, za wyjątkiem rodzinnego, skromnego pierścienia i medalionu po matce, jako łowczyni nie mogła obwieszać się jak choinka - choćby i po to, by nie padać ofiarą niuchaczy w kółko i w kółko - ale lubiła niektóre błyskotki. Do niedawna sądziła też, że nie będzie w stanie żyć pod cudzym dyktandem; była wolnym duchem, niepokorną awanturnicą, nie znosiła, gdy inni mówili jej co ma robić i jak żyć, ale... Służba Czarnemu Panu była czymś wyjątkowym. On był wyjątkowy. Podziwiała go, szanowała, pragnęła jego łaski i przede wszystkim - pragnęła nowego ładu, który im obiecywał. Walcząc dla niego i będąc posłuszną jego rozkazom, robiła to, czego i sama chciała - bo one prowadziły do tego, o co chciała zawalczyć.
- Och, tak, są niesłychanie sprytne, a jeszcze bardziej upierdliwe. Bywają naprawdę koszmarne, bez urazy, łobuzie - odparła Sigrun, dziwnie zgodnym tonem, nie zwiastującym tak naprawdę niczego dobrego. - No idź - zachęciła stworzenie do opuszczenia kieszeni; gdy tylko futrzak dostrzegł błysk złotej monety prawie oszalał. Natychmiast wygrzebał się z szaty Sigrun, upadł na ziemię, przekoziołkował po niej i pobiegł co sil w łapkach w kierunku Moss, by podjąć próbę odebrania jej monety. W tym czasie blondynka przyglądała się własnej dłoni, na której lśnił srebrny pierścionek.
- Znalezione to nie kradzione. Dlaczego miałabym ci go oddać? Co z tego będę miała? Nie potrafisz używać nawet magicznych słów. Gdzie proszę? - odpowiedziała rozbawiona tą chłodną nutą w głosie w brunetki. Stanowczy, rozkazujący ton, nakazujący zwrócić pierścionek, jeszcze bardziej zachęcił Sigrun do dalszego droczenia się z nią i odwodził od pomysłu, by dać sobie spokój z tą farsą. - Podoba mi się - skłamała gładko, przyciskając dłoń do piersi. Pierścionek jak pierścionek, bardziej podobała się wiedźmie mina okradzionej przez niuchacza nieszczęśnicy.
- Też lubisz błyskotki, czy nie przepadasz za słuchaniem rozkazów?
Coś mówiło Sigrun, że i to, i to. Najwyraźniej lubiła cenną biżuterię, skoro goniła niuchacza w nędznej halce w śnieżną zamieć, a i w spojrzeniu miała coś niepokornego. Takie miała przeczucie.
Właściwie to i ona była podobna. Nie nosiła zazwyczaj biżuterii, za wyjątkiem rodzinnego, skromnego pierścienia i medalionu po matce, jako łowczyni nie mogła obwieszać się jak choinka - choćby i po to, by nie padać ofiarą niuchaczy w kółko i w kółko - ale lubiła niektóre błyskotki. Do niedawna sądziła też, że nie będzie w stanie żyć pod cudzym dyktandem; była wolnym duchem, niepokorną awanturnicą, nie znosiła, gdy inni mówili jej co ma robić i jak żyć, ale... Służba Czarnemu Panu była czymś wyjątkowym. On był wyjątkowy. Podziwiała go, szanowała, pragnęła jego łaski i przede wszystkim - pragnęła nowego ładu, który im obiecywał. Walcząc dla niego i będąc posłuszną jego rozkazom, robiła to, czego i sama chciała - bo one prowadziły do tego, o co chciała zawalczyć.
- Och, tak, są niesłychanie sprytne, a jeszcze bardziej upierdliwe. Bywają naprawdę koszmarne, bez urazy, łobuzie - odparła Sigrun, dziwnie zgodnym tonem, nie zwiastującym tak naprawdę niczego dobrego. - No idź - zachęciła stworzenie do opuszczenia kieszeni; gdy tylko futrzak dostrzegł błysk złotej monety prawie oszalał. Natychmiast wygrzebał się z szaty Sigrun, upadł na ziemię, przekoziołkował po niej i pobiegł co sil w łapkach w kierunku Moss, by podjąć próbę odebrania jej monety. W tym czasie blondynka przyglądała się własnej dłoni, na której lśnił srebrny pierścionek.
- Znalezione to nie kradzione. Dlaczego miałabym ci go oddać? Co z tego będę miała? Nie potrafisz używać nawet magicznych słów. Gdzie proszę? - odpowiedziała rozbawiona tą chłodną nutą w głosie w brunetki. Stanowczy, rozkazujący ton, nakazujący zwrócić pierścionek, jeszcze bardziej zachęcił Sigrun do dalszego droczenia się z nią i odwodził od pomysłu, by dać sobie spokój z tą farsą. - Podoba mi się - skłamała gładko, przyciskając dłoń do piersi. Pierścionek jak pierścionek, bardziej podobała się wiedźmie mina okradzionej przez niuchacza nieszczęśnicy.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
– I też nie lubię, gdy mi się je zabiera – fuknęła niezadowolona, gromiąc ją spojrzeniem. Phils nie była dziewczęciem, które miało się zaraz rozpłakać, bo odebrano jej ulubioną zabaweczkę. Nie miękła, kiedy trzeba było nieco konkretniej powalczyć o swoje. I nie robiła też na niej wrażenia postać nieco tajemniczej, dość surowej nieznajomej.
Philippa nie mogła pozwolić sobie, by byle futrzak ogołocił ją z tej błyskotki. Taka porażka byłaby zbyt żenująca. W ten sposób mógł sobie postępować z byle pannicą, ale nie z nią. Gdyby posiadała większą wiedzę o tym stworzeniu, to może zadziałałby sprytniej. Teraz, choć chyba lepiej nie zapeszać, wpadła z deszczu pod rynnę. Blondynka nie była tak skora do pokojowej współpracy, jak to się wcześniej Philippie wydawało. Jej spojrzenie wydawało się ironicznie. Coś je jednak łączyło. Nie poddawały się tak łatwo i nie należały do kobiet słabych, oddających tak hojnie swą świętą wolność. Miały prawo odnaleźć porozumienie, czy należało od razu spodziewać się pogromu?
Czarny ryjek pomknął do Philippy, a ta zaraz mocno pochwyciła jego futerkowe ciałko i wręczyła mu monetę w te łakomie wyciągnięte łapki. Gryzł? Drapał? Na pewno zadzierał nosa – co do tego nie mała żadnych wątpliwości. Nie wydawał się jednak groźny, ale z pewnością nie należało lekceważyć tego małego chuligana. Przyglądała się przez chwilę, jak ze smakiem podgryzał otrzymanego galeona. Musiała przyznać, że mieli wiele wspólnego. A ta kobieta? I tak popatrzyła na nią podejrzliwie. Wciąż nie ściągnęła jej pierścienia ze swojego bladego palucha, a w Phils tylko rosła złość. Zamierzała stąd iść i jak najszybciej wrócić do domu. Co prawda jej nora była niewiele cieplejsza od tej klatki schodowej, ale przynajmniej nie paradowałaby w piżamie po ulicy. Nieznajoma wyraźnie próbowała wytrącić ją z równowagi i wciągnąć w jakąś żałosną gierkę. Zacisnęła mocniej wargi, ale powstrzymała się przed zrobieniem w jej stronę kilku kroków. Nie mogła przecież objawić swej złości. Przyciśnięty do jej piersi niuchacz powąchał skórę na szyi, zupełnie jakby wyczuł, że do niedawna spoczywał tam jakiś tani wisiorek. Philippa jednak skupiła się teraz na kimś innym. Niezauważalnie zacisnęła pięść wolnej dłoni i nagle od niechcenia zerknęła gdzieś w bok. W tym przedsionku były same. Dwie kobiety, niuchacz i jeden marny pierścionek. Miała ochotę rzucić paroma kąśliwymi uwagami.
– Nic, nie będziesz miała zupełnie nic – rzuciła niby tak obojętnie, bez wyraźnej emocji chowającej się w głosie. – Nie spodziewaj się, że będę prosić – mruknęła, teraz zdradzając oburzenie. Nie zamierzała zachęcać jej żadnymi grzecznymi formułkami. Co za bzdura. Równie dobrze mogłyby zaraz się na siebie rzucić z pięściami, różdżkami lub czymkolwiek innym. Nieznajoma nie miała w tym żadnego interesu. Phils wątpiła, by chodziło jej o pozyskanie tej biżuterii. – Chętnie poczekam, aż znudzi ci się się bycie wredną babą – rzuciła swobodne, opierając się o ścianę. Pogłaskała małego złodziejaszka i uśmiechnęła się pod nosem.
To ten ostatni gest, ostatni moment, kiedy mogła się jeszcze powstrzymać przed rzuceniem się na nią z pazurami. Nie, wcale nie poczeka chętnie, bo równie dobrze zdąży zamarznąć tu na tej wycieraczce. Ech, szkoda, że ten niuchacz był taki nieprzewidywalny. Może mógłby wyrwać jej błyskotkę i posłuszne dostarczyć ją Phils.
Philippa nie mogła pozwolić sobie, by byle futrzak ogołocił ją z tej błyskotki. Taka porażka byłaby zbyt żenująca. W ten sposób mógł sobie postępować z byle pannicą, ale nie z nią. Gdyby posiadała większą wiedzę o tym stworzeniu, to może zadziałałby sprytniej. Teraz, choć chyba lepiej nie zapeszać, wpadła z deszczu pod rynnę. Blondynka nie była tak skora do pokojowej współpracy, jak to się wcześniej Philippie wydawało. Jej spojrzenie wydawało się ironicznie. Coś je jednak łączyło. Nie poddawały się tak łatwo i nie należały do kobiet słabych, oddających tak hojnie swą świętą wolność. Miały prawo odnaleźć porozumienie, czy należało od razu spodziewać się pogromu?
Czarny ryjek pomknął do Philippy, a ta zaraz mocno pochwyciła jego futerkowe ciałko i wręczyła mu monetę w te łakomie wyciągnięte łapki. Gryzł? Drapał? Na pewno zadzierał nosa – co do tego nie mała żadnych wątpliwości. Nie wydawał się jednak groźny, ale z pewnością nie należało lekceważyć tego małego chuligana. Przyglądała się przez chwilę, jak ze smakiem podgryzał otrzymanego galeona. Musiała przyznać, że mieli wiele wspólnego. A ta kobieta? I tak popatrzyła na nią podejrzliwie. Wciąż nie ściągnęła jej pierścienia ze swojego bladego palucha, a w Phils tylko rosła złość. Zamierzała stąd iść i jak najszybciej wrócić do domu. Co prawda jej nora była niewiele cieplejsza od tej klatki schodowej, ale przynajmniej nie paradowałaby w piżamie po ulicy. Nieznajoma wyraźnie próbowała wytrącić ją z równowagi i wciągnąć w jakąś żałosną gierkę. Zacisnęła mocniej wargi, ale powstrzymała się przed zrobieniem w jej stronę kilku kroków. Nie mogła przecież objawić swej złości. Przyciśnięty do jej piersi niuchacz powąchał skórę na szyi, zupełnie jakby wyczuł, że do niedawna spoczywał tam jakiś tani wisiorek. Philippa jednak skupiła się teraz na kimś innym. Niezauważalnie zacisnęła pięść wolnej dłoni i nagle od niechcenia zerknęła gdzieś w bok. W tym przedsionku były same. Dwie kobiety, niuchacz i jeden marny pierścionek. Miała ochotę rzucić paroma kąśliwymi uwagami.
– Nic, nie będziesz miała zupełnie nic – rzuciła niby tak obojętnie, bez wyraźnej emocji chowającej się w głosie. – Nie spodziewaj się, że będę prosić – mruknęła, teraz zdradzając oburzenie. Nie zamierzała zachęcać jej żadnymi grzecznymi formułkami. Co za bzdura. Równie dobrze mogłyby zaraz się na siebie rzucić z pięściami, różdżkami lub czymkolwiek innym. Nieznajoma nie miała w tym żadnego interesu. Phils wątpiła, by chodziło jej o pozyskanie tej biżuterii. – Chętnie poczekam, aż znudzi ci się się bycie wredną babą – rzuciła swobodne, opierając się o ścianę. Pogłaskała małego złodziejaszka i uśmiechnęła się pod nosem.
To ten ostatni gest, ostatni moment, kiedy mogła się jeszcze powstrzymać przed rzuceniem się na nią z pazurami. Nie, wcale nie poczeka chętnie, bo równie dobrze zdąży zamarznąć tu na tej wycieraczce. Ech, szkoda, że ten niuchacz był taki nieprzewidywalny. Może mógłby wyrwać jej błyskotkę i posłuszne dostarczyć ją Phils.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Brunetka przypominała Sigrun rozjuszoną kotkę, gdy tak prychała i stroiła swoje minki. Brakowało jeszcze, by zjeżyła się bardziej, w taki sposób, aby nastroszyły się jej ciemne włosy; mogłoby tak być, gdyby tylko nie nawilgły od śniegu i deszczu. Problem w tym, że nie robiło to na Rookwood najmniejszego wrażenia. Budziły raczej rozbawienie i politowanie, pełne uprzejmego pobłażania spojrzenie, jakim obdarza się niesforne dziecko, tupiące nogą i żądające, by kupić mu lizaka.
- Skoro nic, to nie widzę najmniejszego powodu, by go zwracać. Nawet nie mam pewności, czy należy do ciebie, masz na to jakiś dowód? - odparła Sigrun, machając dłonią w powietrzu, niby to przypadkiem, niby po prostu żywo gestykulowała; w rzeczywistości było to zamierzone działanie, z premedytacją wprawiała w brunetkę w irytację. - To tylko magiczne słówko, najwyraźniej nie zależy ci na tej błyskotce tak jak powinno - stwierdziła Rookwood z udawanym żalem. Właściwie nie miała powodu, by się z brunetką drażnić, ale właściwie dlaczego nie? Niuchacz niemal sam wsadził jej w dłonie tę bezwartościową błyskotkę. Paskudny charakter Sigrun znów wyłaził na wierzch i nie starała się nawet tego powstrzymać.
Zaśmiała się perliście, niemal serdecznie, kiedy Moss oparła się o ścianę, mówiąc o czekaniu, aż znudzi się jej bycie wredną. Och, nie, to nigdy się Rookwood nie nudziło. Czerpała złośliwą uciechę z wkurzania innych, droczenia się i robienia na złość. Musiała sobie odbić własną irytację, w którą wprawiła ją tamta mdła blondyna z biblioteki.
- W takim razie trochę sobie tu poczekasz - powiedziała pogodnym, niemal beztroskim tonem, wzruszając przy tym nonszalancko ramionami. Ta obelga nie robiła na niej najmniejszego wrażenia. - Mnie czasu brakuje, pora więc się pożegnać. Milo było poznać.
Jasnowłosa wiedźma pewnym krokiem ruszyła w kierunku drzwi, nie spodziewając się, by półnaga kobieta rzuciła się na nią z pięściami, czy z choćby z różdżką. Mogła, oczywiście, próbować, nie lękała się tego wcale, niech tylko spróbuje, a połamały jej wszystkie kości w palcach tak, że nigdy już nie założy żadnego pierścionka. Wyminęła Philipę i niuchacza nie spuszczając z ich spojrzenia (tylko tego brakowało, by w ostatniej chwili stworzonko tym razem jej ukradło ten przeklęty pierścionek) i pomachała im ostentacyjnie dłonią, na której wciąż lśnił pierścionek Moss.
Opuściła kamienicę ze złośliwym uśmiechem na ustach, a gdy tylko zniknęła za drzwiami, zdematerializowała się, rozpłynęła w powietrzu - i tyle Moss ją widziała.
| zt
- Skoro nic, to nie widzę najmniejszego powodu, by go zwracać. Nawet nie mam pewności, czy należy do ciebie, masz na to jakiś dowód? - odparła Sigrun, machając dłonią w powietrzu, niby to przypadkiem, niby po prostu żywo gestykulowała; w rzeczywistości było to zamierzone działanie, z premedytacją wprawiała w brunetkę w irytację. - To tylko magiczne słówko, najwyraźniej nie zależy ci na tej błyskotce tak jak powinno - stwierdziła Rookwood z udawanym żalem. Właściwie nie miała powodu, by się z brunetką drażnić, ale właściwie dlaczego nie? Niuchacz niemal sam wsadził jej w dłonie tę bezwartościową błyskotkę. Paskudny charakter Sigrun znów wyłaził na wierzch i nie starała się nawet tego powstrzymać.
Zaśmiała się perliście, niemal serdecznie, kiedy Moss oparła się o ścianę, mówiąc o czekaniu, aż znudzi się jej bycie wredną. Och, nie, to nigdy się Rookwood nie nudziło. Czerpała złośliwą uciechę z wkurzania innych, droczenia się i robienia na złość. Musiała sobie odbić własną irytację, w którą wprawiła ją tamta mdła blondyna z biblioteki.
- W takim razie trochę sobie tu poczekasz - powiedziała pogodnym, niemal beztroskim tonem, wzruszając przy tym nonszalancko ramionami. Ta obelga nie robiła na niej najmniejszego wrażenia. - Mnie czasu brakuje, pora więc się pożegnać. Milo było poznać.
Jasnowłosa wiedźma pewnym krokiem ruszyła w kierunku drzwi, nie spodziewając się, by półnaga kobieta rzuciła się na nią z pięściami, czy z choćby z różdżką. Mogła, oczywiście, próbować, nie lękała się tego wcale, niech tylko spróbuje, a połamały jej wszystkie kości w palcach tak, że nigdy już nie założy żadnego pierścionka. Wyminęła Philipę i niuchacza nie spuszczając z ich spojrzenia (tylko tego brakowało, by w ostatniej chwili stworzonko tym razem jej ukradło ten przeklęty pierścionek) i pomachała im ostentacyjnie dłonią, na której wciąż lśnił pierścionek Moss.
Opuściła kamienicę ze złośliwym uśmiechem na ustach, a gdy tylko zniknęła za drzwiami, zdematerializowała się, rozpłynęła w powietrzu - i tyle Moss ją widziała.
| zt
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ostatnią rzeczą, jaką mogłaby zrobić, było słanianie się przed tą złośliwą blondynką. Żadne słowa prośby, żadne żałosne odgrywanie skruszonej czy tam poruszonej nie mieściło jej się w głowie. Nie zamierzała brać udziału w tej chorej scence, jaką sobie wymyśliła jakaś obca baba. Dobra, była jej wdzięczna za to, że schwytała niuchacza i powstrzymała jej morderczy bieg, ale to, co działo się teraz… po prostu nie mieściło się w jej wyobrażeniu. Gdyby miała przy sobie cokolwiek więcej poza niespecjalnie przydatnym stworkiem i lichą podomką, to może umiałaby wypędzić z jej twarzy ten żartobliwy uśmieszek.
Straciła ochotę na gadanie z nią. Nie miało to najmniejszego sensu. Trzęsła się. Ze złości i z zimna, które powoli zaczynało dawać o sobie znać. Irytowała ją własna bezbronność. W końcu zrobiła nawet krok, mając ochotę chwycić ją za te kudły i wytargać z korytarza kamienicy jak pospolitą dziwkę – lub jak pijaczkę, która pozwoliła sobie na zbyt wiele w murach jej tawerny. Nie były jednak w Pasażerze. Tutaj Philippa nie miała prawie żadnej mocy poza napędzającą ją wściekłością. Szybko pochwyciła zwierzaka i wsunęła go do własnej kieszeni. Mocno zacisnęła obydwie pięści. Ona cała iskrzyła się w środku, widząc, jak ta druga pęka z zachwytu. Umyśliła sobie jakiś durnowaty plan i chciała teraz wciągnąć w to Phils jak jakaś głupią marionetkę. O nie, nie tak to będzie wyglądało.
Miło było poznać.
– Hej, nigdzie nie pójdziesz! – rzuciła natychmiast po jej ostatnim słowie. To przecież niemożliwe. Nie mogła jej stąd wypuścić. Wizja odzyskania pierścienia nagle piekielnie się oddaliła. Nieznajoma dość beztrosko pomknęła do wyjścia. Philippa wściekle zawołała za nią: – Wracaj tutaj!
Nikt jej już jednak nie usłyszał. W ostatnim geście przyjaźni pomachała jej dłonią i tak pomknęła w gęstwinę ulicy. Rozpłynęła się w powietrzu, zanim Moss zdążyła cokolwiek zrobić. Zresztą chyba nie mogła w żaden sposób jej powstrzymać. Została sama. No, może nie tak do końca. Z kieszeni wyglądały duże, przenikliwe oczy zwierzęcia. Philippa owinęła się mocno szlafrokiem i wciąż rozzłoszczona ruszyła ulicą. Zwierzątko zabrała ze sobą do domu, ale jeszcze nie wiedziała, po jaką cholerę. Może nie wiedziała, co z nim zrobić, a może liczyła na to, że ten mały gnojek któregoś dnia przyniesie jej zagubiony w złotych kłakach pierścień.
zt
Straciła ochotę na gadanie z nią. Nie miało to najmniejszego sensu. Trzęsła się. Ze złości i z zimna, które powoli zaczynało dawać o sobie znać. Irytowała ją własna bezbronność. W końcu zrobiła nawet krok, mając ochotę chwycić ją za te kudły i wytargać z korytarza kamienicy jak pospolitą dziwkę – lub jak pijaczkę, która pozwoliła sobie na zbyt wiele w murach jej tawerny. Nie były jednak w Pasażerze. Tutaj Philippa nie miała prawie żadnej mocy poza napędzającą ją wściekłością. Szybko pochwyciła zwierzaka i wsunęła go do własnej kieszeni. Mocno zacisnęła obydwie pięści. Ona cała iskrzyła się w środku, widząc, jak ta druga pęka z zachwytu. Umyśliła sobie jakiś durnowaty plan i chciała teraz wciągnąć w to Phils jak jakaś głupią marionetkę. O nie, nie tak to będzie wyglądało.
Miło było poznać.
– Hej, nigdzie nie pójdziesz! – rzuciła natychmiast po jej ostatnim słowie. To przecież niemożliwe. Nie mogła jej stąd wypuścić. Wizja odzyskania pierścienia nagle piekielnie się oddaliła. Nieznajoma dość beztrosko pomknęła do wyjścia. Philippa wściekle zawołała za nią: – Wracaj tutaj!
Nikt jej już jednak nie usłyszał. W ostatnim geście przyjaźni pomachała jej dłonią i tak pomknęła w gęstwinę ulicy. Rozpłynęła się w powietrzu, zanim Moss zdążyła cokolwiek zrobić. Zresztą chyba nie mogła w żaden sposób jej powstrzymać. Została sama. No, może nie tak do końca. Z kieszeni wyglądały duże, przenikliwe oczy zwierzęcia. Philippa owinęła się mocno szlafrokiem i wciąż rozzłoszczona ruszyła ulicą. Zwierzątko zabrała ze sobą do domu, ale jeszcze nie wiedziała, po jaką cholerę. Może nie wiedziała, co z nim zrobić, a może liczyła na to, że ten mały gnojek któregoś dnia przyniesie jej zagubiony w złotych kłakach pierścień.
zt
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
28 grudnia
Nieprzyjemny unoszący się wokół zapach ryb docierał do nosa Thomasa, gdy ten powoli przechodził portową ulicą. Czasem ta praca wymagała więcej poświęceń niż mogło się wydawać. Dlaczego zwykle ludzie, których miał znaleźć nie mogli kręcić się w eleganckich knajpach czy lepszych częściach miasta? Wciąż to pytanie chodziło mu po głowie. Pokręcił lekko głową, zastanawiając się teraz od kiedy zrobił się z niego taki francuski piesek.
Minął grupę zapijaczonych marynarzy śpiewających jakieś niezrozumiałe dla niego szanty i poszedł do kolejnego z zaułków, jednak nadal nie było tego czego szukał. Dopiero po niewielkiej chwili zauważył pewną zmianę. Co prawda nie chodziło o to czego szukał, ale pogoda nagle zaczęła się zmieniać, co ostatnio było niespotykane.
Zatrzymał się na chwilę, patrząc w niebo, które znów zdawało się zachowywać dziwnie, co ostatnio powinno być już chyba normą, ale teraz wydawało mu się, że jest inaczej niż do tej pory. Zdążył już tak przywyknąć do niedawnych anomalii, ale nie był pewny co teraz może się stać, zwłaszcza, że był na ulicy bez możliwości schronienia.
Chmury zdawały się przybierać jaśniejszą barwę niż dotychczas, przynajmniej takie miał wrażenie, bo ciężko było to ocenić nocą, nie do końca był pewny co to może znaczyć. Potem pojawił się niespodziewany biało błękitnawy blask. Niemal natychmiast odskoczył pod najbliższą ścianę widząc to.
Po wszystkim co działo się ostatnio, spodziewał się już wszystkiego co najgorsze. Nic jednak groźnego się nie stało. Zmarszczył lekko brwi i znów spojrzał w niebo, z którego zaczął teraz padać deszcz ze śniegiem i gradem. A miał wrażenie, że już nic bardziej dziwnego tego dnia go nie spotka.
Spostrzegł, że niektóre fragmenty lodu były większe niż pozostałe, a jeden z takich fragmentów wylądował tuż koło jego buta. Nie do końca wiedział co powinien z tym faktem zrobić. Jak do tej pory pogoda nie dawała dobrych niespodzianek. Nie był już pewny czy nawet ten lód nie był w jakiś sposób przeklęty. Wyciągnął zza płaszcza różdżkę i lekko poruszył kawałek lodu, ale nic się nie stało. Walczył nadal ze sobą, zastanawiając się czy podnieść te niespodziewaną rzecz i obejrzeć z bliska. czy może zostawić w spokoju i po prostu odejść jak najszybciej.
Ostatecznie wciągnął powietrze i schylił się by podnieść dziwną rzecz. Natychmiast odsunął od siebie rękę, jakby nie wiedząc czy lód zaraz dziwnie nie wybuchnie, ale nic takiego się nie stało. Ponownie spojrzał na swoje znalezisko. Nie trzymał już lodu, a nieznany mu kryształ. Chwilę oglądał znalezisko, aż w końcu schował je do kieszeni i odszedł. To nie było dobre miejsce by oglądać takie rzeczy. Nie chciał dostać od kogoś po głowie i stracić klejnot, który znalazł.
zt
Nieprzyjemny unoszący się wokół zapach ryb docierał do nosa Thomasa, gdy ten powoli przechodził portową ulicą. Czasem ta praca wymagała więcej poświęceń niż mogło się wydawać. Dlaczego zwykle ludzie, których miał znaleźć nie mogli kręcić się w eleganckich knajpach czy lepszych częściach miasta? Wciąż to pytanie chodziło mu po głowie. Pokręcił lekko głową, zastanawiając się teraz od kiedy zrobił się z niego taki francuski piesek.
Minął grupę zapijaczonych marynarzy śpiewających jakieś niezrozumiałe dla niego szanty i poszedł do kolejnego z zaułków, jednak nadal nie było tego czego szukał. Dopiero po niewielkiej chwili zauważył pewną zmianę. Co prawda nie chodziło o to czego szukał, ale pogoda nagle zaczęła się zmieniać, co ostatnio było niespotykane.
Zatrzymał się na chwilę, patrząc w niebo, które znów zdawało się zachowywać dziwnie, co ostatnio powinno być już chyba normą, ale teraz wydawało mu się, że jest inaczej niż do tej pory. Zdążył już tak przywyknąć do niedawnych anomalii, ale nie był pewny co teraz może się stać, zwłaszcza, że był na ulicy bez możliwości schronienia.
Chmury zdawały się przybierać jaśniejszą barwę niż dotychczas, przynajmniej takie miał wrażenie, bo ciężko było to ocenić nocą, nie do końca był pewny co to może znaczyć. Potem pojawił się niespodziewany biało błękitnawy blask. Niemal natychmiast odskoczył pod najbliższą ścianę widząc to.
Po wszystkim co działo się ostatnio, spodziewał się już wszystkiego co najgorsze. Nic jednak groźnego się nie stało. Zmarszczył lekko brwi i znów spojrzał w niebo, z którego zaczął teraz padać deszcz ze śniegiem i gradem. A miał wrażenie, że już nic bardziej dziwnego tego dnia go nie spotka.
Spostrzegł, że niektóre fragmenty lodu były większe niż pozostałe, a jeden z takich fragmentów wylądował tuż koło jego buta. Nie do końca wiedział co powinien z tym faktem zrobić. Jak do tej pory pogoda nie dawała dobrych niespodzianek. Nie był już pewny czy nawet ten lód nie był w jakiś sposób przeklęty. Wyciągnął zza płaszcza różdżkę i lekko poruszył kawałek lodu, ale nic się nie stało. Walczył nadal ze sobą, zastanawiając się czy podnieść te niespodziewaną rzecz i obejrzeć z bliska. czy może zostawić w spokoju i po prostu odejść jak najszybciej.
Ostatecznie wciągnął powietrze i schylił się by podnieść dziwną rzecz. Natychmiast odsunął od siebie rękę, jakby nie wiedząc czy lód zaraz dziwnie nie wybuchnie, ale nic takiego się nie stało. Ponownie spojrzał na swoje znalezisko. Nie trzymał już lodu, a nieznany mu kryształ. Chwilę oglądał znalezisko, aż w końcu schował je do kieszeni i odszedł. To nie było dobre miejsce by oglądać takie rzeczy. Nie chciał dostać od kogoś po głowie i stracić klejnot, który znalazł.
zt
Gość
Gość
Trzynaście dni mijało odkąd dowiedzieli się o utracie licencji dziennikarskiej i zagrożeniu jakie niosło za sobą dalsze wykonywanie zawodu, pisanie obiektywnych i rzetelnych artykułów, czy zlecanie nowych nakładów gazety, której dystrybucja oficjalnie została wstrzymana. Dziesięć dni mijało dokładnie od ostatniego bezproblemowego wydania dziennika, od przetasowania redakcji, gdy na zebraniu dano im możliwość odejścia, ale nie była pewna ile czasu dzieliło ich od potencjalnych kłopotów jakie niosła za sobą wyraźna oznaka sprzeciwu wobec cenzurze w ostatnim numerze. Tym jednak co wiedziała na pewno to fakt, że w każdej chwili mogła trafić do więzienia, w najłagodniejszej wersji, a w tej najgorszej stracić życie za samą przynależność do Proroka z rąk wrogów informacji publicznej. Same działania w redakcji nie uległy wielkim zmianom; poza tym, że bardziej dbano o bezpieczeństwo, pracowano głównie poza siedzibą na Pokątnej i spotykano się rzadziej, reszta czynności była wykonywana niemal tak samo. Tylko dystrybucja gazety spędzała im sen z powiek, bo doprawdy musieli niezwykle uważać, żeby przypadkowo nie wejść na minę.
Chociaż nie została całkowicie pozbawiona środków do życia, a poza tym, że więcej czasu spędzała w terenie niż przed biurkiem w redakcji, nie miała najlepszego humoru. Martwiła się, że jeśli sytuacja nie ulegnie polepszeniu – a z informacji zbieranych przez innych dziennikarzy nic na to nie wskazywało – to rzeczywiście rozciągała się przed nią wizja zmiany zawodu lub nawet miejsca zamieszkania, bo w Walczącym Magu nie widziała swojej przyszłości, z kolei do Czarownicy nie chciała wracać wiedząc, że spaliła za sobą wszystkie mosty i również przeczuwała, że zmiana pracy niespecjalnie mogła cokolwiek w jej sytuacji. Na tle ostatnich wydarzeń odnosiła wrażenie, że prywatne kłopoty były niczym, więc paradoksalnie najbezpieczniej czuła się w zaznajomionych dokach niż w centrum Londynu a poza tym to właśnie tutaj rozgrywało się drugie życie ich magicznego świata. Informatorzy, handlarze i wielu innych ludzi, których znała a którzy mogli pomóc – to dzięki nim posiadała więcej informacji w szybszym tempie, przynajmniej jeszcze kiedyś, kiedy byli skłonni do współpracy za drobną opłatą. Jednak dzisiaj nie skierowała się do portu z zamiarem napisania artykułu; wstając rano nie czuła się najlepiej i gryzła absolutnie każdą osobę napotkaną na drodze, począwszy od sąsiadki po dziecko, które przypadkiem weszło jej pod nogi. Upatrując więc szansy na chwilę spokoju w dokach, już od dłuższej chwili spacerowała po niemal pustej ulicy warunkami pogodowymi niespecjalnie się przejmując. Usiłując odnaleźć przyczynę swojego samopoczucia – czy jego braku – i przeklętej migreny zaburzającej jej widzenie w połączeniu z naciągniętym na głowę kapturem, zataczała już kolejny raz koło po tej samej trasie, aż wreszcie po prostu zderzyła się z czymś na swojej drodze.
– Patrz jak łazisz – prychnęła swojego błędu nie dostrzegając, gdy wychodziła z założenia, że to ona była tutaj jedyną ofiarą. Ale im dłużej napotkana osoba nie odpowiadała, tym większa frustracja weń narastała; czy tak szybko spotkała swojego potencjalnego mordercę? Ostatecznie zsunęła kaptur i mrużąc oczy posłała piorunujące spojrzenie stojącemu naprzeciw człowiekowi i równie szybko decyzji tej pożałowała.
– Kurwa – zbladła – ze wszystkich osób na świecie akurat musiałam spotkać ciebie, co za niesprawiedliwość losu – nigdy nie zastanawiała się jak będą brzmiały jej pierwsze słowa, gdy wreszcie spotka na swojej drodze człowieka, który zranił ją najdotkliwiej ze wszystkich. Nie sądziła jednak, że zdobędzie się na jakikolwiek komentarz a zamiast niego wymierzy mu cios prosto w twarz i piszczel, który tylko w minimalnym stopniu pokażą to, jak się wtedy czuła. – Jeszcze nie umarłeś? – gdzieś w głębi ducha wiedziała, że najlepiej by było odejść, ale chęć pokłócenia się i wyżycia na kimś brała nad nią niebezpiecznie górę; zresztą, może wyrzucając mu absolutnie wszystko chociaż odrobinę poprawi sobie nastrój?
Gillian Tremaine
Zawód : nielegalna redaktorka Proroka Codziennego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : n/d
Rzut oka na świat wykazuje, że okropności nie są niczym innym jak realizmem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Mroźne powietrze szczypało w każdą, nieopatrznie odkrytą część ciała; w wystający ponad grubym szalem nos, w gładkie, perfekcyjnie wygolone policzki i odkryte uszy, otoczone jedynie kilkoma spiralami lekko wilgotnych kosmyków - zamarzająca w zastraszającym tempie woda sprawiała, że parę drobnych kropel osiadło na pojedynczych włosach tworząc kompozycję kryształków, odbijających w sobie promienie zachodzącego słońca - w ozdobione drogimi pierścionkami palce, kurczowo zaciśnięte na materiale. Styczeń przygnał ze sobą piękną zimę - białe płachty śniegu zakryły zgniłe od nadmiaru deszczu połacie pól, puch okrył nagie gałęzie drzew, kwadraty kolorowych dachów i śliskie chodniki; mroczne pejzaże poprzednich miesięcy zyskały nieco zimowego uroku. Tylko nie w porcie - tutaj powietrze śmierdziało tak samo, obskurne kamienice straszyły przechodniów, a bruk pokrywała warstwa mokrej, błotno-śnieżnej brei. Wokół panował charakterystyczny harmider, skrzek pojedynczych ptaków mieszał się z krzykiem ludzi, ale nawet gdzieś w tym chaosie wyłapałem tekst skierowany prosto w moją stronę.
- Uuuu, laleczko, skocz mi na żagiel!... - doskonale wiedziałem do czego pije; gdyby nie charakterystyczna burza loków i ten orli nochal, nikt nie rozpoznałby we mnie dzisiaj Johnatana Bojczuka - mugolskie, żulerskie łachy zamieniłem na elegancką, wzorzystą szatę pożyczoną od znajomych z teatru - błyszczące nicie odznaczały się florystycznymi kształtami na aksamitnym, ciemnym materiale - oraz ciepły, szykowny płaszcz otulający moje dosyć drobne ciało. Wracałem właśnie z Fantasmagorii. Marszczę brwi odwracając się w kierunku mężczyzny i w obleśnie uśmiechniętym licu rozpoznaję Łysego Jerrego - Pierdol się - pokazuję mu środkowy palec, a on spluwa w moją stronę, zostawiając na materiale płaszcza ohydnie zielonkawą flegmę. Ja pierdole. Jak się za moment okazało był to dopiero początek ciągu niefortunnych zdarzeń, który zaprowadził mnie prosto w ramiona długo niewidzianej Kalliope. Próbuję zetrzeć dłonią tę przeklętą melę i wtedy nieopatrznie wstępuję w ogromną kałużę; no i masz, szlag trafił perfekcyjnie wypolerowane buty; a na koniec uderzam w coś miękkiego, co się okazuje drobnym kobiecym ciałkiem. Odbijam się od niej, wpadając w kolejną dziurę po brzegi wypełnioną breją i tak w niej stoję jak jakaś sierota, bo choć dolna warga odskoczyła od górnej z zamiarem wypuszczenia kilku nieprzyjemnych słów, to kiedy spojrzenie padło na dziewczęcą twarz, nie byłem w stanie wypluć z siebie choćby najcichszego dźwięku. Z Gillian nie widzieliśmy się... no właśnie, ile czasu minęło odkąd zostawiłem ją tam gdzieś daleko, na chłodnych brzegach Skandynawii? Nie miałem bladego pojęcia. Krzywię się dopiero na jej komentarz, chociaż mniemam, że jest to pytanie retoryczne.
- Jak widać nie i mam się całkiem dobrze. A ty? Jak zwykle włóczysz się po jakiś szemranych miejscach - bo zawsze tak było. Mrużę lekko oczy i chociaż wiem, że nie powinienem to moje usta jakoś same układają się w delikatny uśmiech. Poczułem coś dziwnego, jakiś skurcz w żołądku, jakby coś mi się tam zalęgło i właśnie próbowało wyjść.
- Uuuu, laleczko, skocz mi na żagiel!... - doskonale wiedziałem do czego pije; gdyby nie charakterystyczna burza loków i ten orli nochal, nikt nie rozpoznałby we mnie dzisiaj Johnatana Bojczuka - mugolskie, żulerskie łachy zamieniłem na elegancką, wzorzystą szatę pożyczoną od znajomych z teatru - błyszczące nicie odznaczały się florystycznymi kształtami na aksamitnym, ciemnym materiale - oraz ciepły, szykowny płaszcz otulający moje dosyć drobne ciało. Wracałem właśnie z Fantasmagorii. Marszczę brwi odwracając się w kierunku mężczyzny i w obleśnie uśmiechniętym licu rozpoznaję Łysego Jerrego - Pierdol się - pokazuję mu środkowy palec, a on spluwa w moją stronę, zostawiając na materiale płaszcza ohydnie zielonkawą flegmę. Ja pierdole. Jak się za moment okazało był to dopiero początek ciągu niefortunnych zdarzeń, który zaprowadził mnie prosto w ramiona długo niewidzianej Kalliope. Próbuję zetrzeć dłonią tę przeklętą melę i wtedy nieopatrznie wstępuję w ogromną kałużę; no i masz, szlag trafił perfekcyjnie wypolerowane buty; a na koniec uderzam w coś miękkiego, co się okazuje drobnym kobiecym ciałkiem. Odbijam się od niej, wpadając w kolejną dziurę po brzegi wypełnioną breją i tak w niej stoję jak jakaś sierota, bo choć dolna warga odskoczyła od górnej z zamiarem wypuszczenia kilku nieprzyjemnych słów, to kiedy spojrzenie padło na dziewczęcą twarz, nie byłem w stanie wypluć z siebie choćby najcichszego dźwięku. Z Gillian nie widzieliśmy się... no właśnie, ile czasu minęło odkąd zostawiłem ją tam gdzieś daleko, na chłodnych brzegach Skandynawii? Nie miałem bladego pojęcia. Krzywię się dopiero na jej komentarz, chociaż mniemam, że jest to pytanie retoryczne.
- Jak widać nie i mam się całkiem dobrze. A ty? Jak zwykle włóczysz się po jakiś szemranych miejscach - bo zawsze tak było. Mrużę lekko oczy i chociaż wiem, że nie powinienem to moje usta jakoś same układają się w delikatny uśmiech. Poczułem coś dziwnego, jakiś skurcz w żołądku, jakby coś mi się tam zalęgło i właśnie próbowało wyjść.
Ona doskonale wiedziała ile minęło od dnia, w którym obudziła się z niczym a potem pamiętała wyraz twarzy ojca, nieme "a nie mówiłem", lecz starała się nie wracać wspomnieniami do tamtego czasu. Myślała, że zdołała się w miarę z nich wyleczyć, doprowadzić do porządku, pogodzić, chociaż nie ona była osobą, która w jakikolwiek sposób tutaj zawiniła a on, więc i z czasem przestała się obwiniać i szukać winy po swojej stronie. Wszystko to wymagało jednak długotrwałego, niełatwego procesu, który w tym momencie wydawał jej się śmieszny. Sądziła, że już było w porządku; tymczasem konfrontując się na żywo ze swoim problemem czuła się zupełnie inaczej niż wtedy, gdy próbowała przelać swoją złość i sfrustrowanie na pergamin. Czuła się wściekła kilka razy bardziej. Czuła, po pierwszym szoku, że ma ochotę złamać mu ten – i tak – krzywy nos i zmyć ten głupi uśmiech z twarzy. Dla bezpieczeństwa wcisnęła ręce do kieszeni, jednak jego odpowiedź jedynie dolała oliwy do ognia.
– Żartujesz sobie? – parsknęła, patrząc na niego z mieszaniną pobłażania, zdziwienia i zażenowania jednocześnie – jesteś ostatnim człowiekiem, który powinien mnie pouczać – nie potrafiła zrozumieć dlaczego wtedy odpowiadał jej jego charakter i zachowanie, i nie mogła tego rozszyfrować do dzisiaj, dostrzegając tylko tyle, że zawsze podejmowała złe wybory w sferze damsko–męskiej. Odrzucała miłych, lgnęła do tych z wątpliwą reputacją; była naiwna, chyba jak każda kobieta, która wierzyła, że on się przecież dla niej zmieni i że nie, na pewno nie złamie jej zaufania. Toksyczne relacje były tym, co miała opanowane niemal do perfekcji.
– Zostałeś alfonsem? – zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów, a okropny ból głowy nieco zmalał, chyba pod wpływem nagłego szoku i uderzenia mieszaniny sprzecznych emocji. Z drugiej strony jednak była ciekawa co tym razem kryło się za jego wyglądem i czym się aktualnie zajmował. W uczciwą pracę zdecydowanie wątpiła; człowiek, który już raz zakosztował nielegalnych i nieuczciwych rzeczy nigdy się nie zmieniał, tym bardziej on – przekreśliła go nieco ponad trzy lata temu, chociaż jeszcze po przyjeździe z powrotem do Anglii była w stanie skłonna wierzyć, że Bojczuk da radę się nawrócić.
Nie wiedziała jak się zachować; w podobnej sytuacji nie znalazła się nigdy, a paskudny humor, który dodatkowo nią kierował, nie rozjaśniał myślenia, wręcz przeciwnie: miała ochotę wykrzyczeć mu wszystko co najgorsze, byleby tylko sobie ulżyć, zapominając, że na co dzień zbyt wylewna w uczuciach i emocjach nie była.
– Żartujesz sobie? – parsknęła, patrząc na niego z mieszaniną pobłażania, zdziwienia i zażenowania jednocześnie – jesteś ostatnim człowiekiem, który powinien mnie pouczać – nie potrafiła zrozumieć dlaczego wtedy odpowiadał jej jego charakter i zachowanie, i nie mogła tego rozszyfrować do dzisiaj, dostrzegając tylko tyle, że zawsze podejmowała złe wybory w sferze damsko–męskiej. Odrzucała miłych, lgnęła do tych z wątpliwą reputacją; była naiwna, chyba jak każda kobieta, która wierzyła, że on się przecież dla niej zmieni i że nie, na pewno nie złamie jej zaufania. Toksyczne relacje były tym, co miała opanowane niemal do perfekcji.
– Zostałeś alfonsem? – zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów, a okropny ból głowy nieco zmalał, chyba pod wpływem nagłego szoku i uderzenia mieszaniny sprzecznych emocji. Z drugiej strony jednak była ciekawa co tym razem kryło się za jego wyglądem i czym się aktualnie zajmował. W uczciwą pracę zdecydowanie wątpiła; człowiek, który już raz zakosztował nielegalnych i nieuczciwych rzeczy nigdy się nie zmieniał, tym bardziej on – przekreśliła go nieco ponad trzy lata temu, chociaż jeszcze po przyjeździe z powrotem do Anglii była w stanie skłonna wierzyć, że Bojczuk da radę się nawrócić.
Nie wiedziała jak się zachować; w podobnej sytuacji nie znalazła się nigdy, a paskudny humor, który dodatkowo nią kierował, nie rozjaśniał myślenia, wręcz przeciwnie: miała ochotę wykrzyczeć mu wszystko co najgorsze, byleby tylko sobie ulżyć, zapominając, że na co dzień zbyt wylewna w uczuciach i emocjach nie była.
Gillian Tremaine
Zawód : nielegalna redaktorka Proroka Codziennego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : n/d
Rzut oka na świat wykazuje, że okropności nie są niczym innym jak realizmem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Milczę bo sam chyba nie bardzo wiem jak się zachować; zwykle nie brakowało mi charyzmy, ale tego to się nie spodziewałem, w sensie, że spotkam jeszcze kiedykolwiek Gillian, nawet jeśli czasem myślami uciekałem do chwil, kiedy było nam po prostu dobrze, kiedy budziłem się obok niej, a wieczorem zasypialiśmy w ciasnym uścisku, nie przejmując się w ogóle fatalnymi warunkami kolejnych wspólnych mieszkań. Czasem zastanawiałem się czy została tam hen daleko, czy jednak wróciła do ojczyzny. Czasem tęskniłem i czasem żałowałem swojej decyzji. Być może teraz zachowałbym się inaczej... a może i tak uciekłbym daleko na morze, bo tam przecież był mój dom, nawet jeśli nie pływałem od kilku długich miesięcy. Właściwie zawsze wydawało mi się, że jeśli jednak dojdzie do konfrontacji to od razu sprzeda mi kilka plaskaczy albo jakiś porządny prawy sierpowy i chyba wtedy poczułbym się lepiej, może ból okazałby się oczyszczający.
- Ale pierwszym, który powinien przepraszać - kiwam lekko głową. Nieco mocniej zaciskam palce na materiale płaszcza. Nie wierzyłem, że to coś da - mógłbym tutaj się płaszczyć, klęczeć i wypolerować jej buty, a byłem pewien, że i tak by mi nie wybaczyła i jakoś wcale się nie dziwiłem. Najgorsze, że kiedy wreszcie stała tutaj przede mną to poczułem, że pewne dawno uśpione uczucia jakby odżywają. Parskam śmiechem na jej słowa.
- Zdziwiłabyś się gdybym powiedział ci kim zostałem - kolejny uśmiech. Oj, nie uwierzyłaby, że pracuję w najbardziej eleganckim magicznym balecie, że maluję portrety szlachciców i skrobię freski w ich posiadłościach. Ja, Johnatan Bojczuk, krętacz i łotrzyk, żeglarz, a przede wszystkim MUGOLAK, powoli wspinałem się na sam szczyt. Gdyby kilka tygodni wcześniej ktoś powiedział mi, że tak potoczy się moje życie, to chyba bym go wyśmiał.
- Gill, ja... nie wiem co powiedzieć, po prostu... - zawahałem się. Czy istnieją w ogóle jakiekolwiek słowa, które mogłyby paść w tej sytuacji? Wątpliwe - Po prostu mi przywal - rzuciłem. Ale, o zgrozo, obawiałem się, że to mogłoby pomóc mi, a niekoniecznie jej. Nawet nie potrafiłem sobie wyobrazić co w tym momencie kłębi się w jej ciemnej główce.
- Ale pierwszym, który powinien przepraszać - kiwam lekko głową. Nieco mocniej zaciskam palce na materiale płaszcza. Nie wierzyłem, że to coś da - mógłbym tutaj się płaszczyć, klęczeć i wypolerować jej buty, a byłem pewien, że i tak by mi nie wybaczyła i jakoś wcale się nie dziwiłem. Najgorsze, że kiedy wreszcie stała tutaj przede mną to poczułem, że pewne dawno uśpione uczucia jakby odżywają. Parskam śmiechem na jej słowa.
- Zdziwiłabyś się gdybym powiedział ci kim zostałem - kolejny uśmiech. Oj, nie uwierzyłaby, że pracuję w najbardziej eleganckim magicznym balecie, że maluję portrety szlachciców i skrobię freski w ich posiadłościach. Ja, Johnatan Bojczuk, krętacz i łotrzyk, żeglarz, a przede wszystkim MUGOLAK, powoli wspinałem się na sam szczyt. Gdyby kilka tygodni wcześniej ktoś powiedział mi, że tak potoczy się moje życie, to chyba bym go wyśmiał.
- Gill, ja... nie wiem co powiedzieć, po prostu... - zawahałem się. Czy istnieją w ogóle jakiekolwiek słowa, które mogłyby paść w tej sytuacji? Wątpliwe - Po prostu mi przywal - rzuciłem. Ale, o zgrozo, obawiałem się, że to mogłoby pomóc mi, a niekoniecznie jej. Nawet nie potrafiłem sobie wyobrazić co w tym momencie kłębi się w jej ciemnej główce.
Głowa nie przestawała boleć, właściwie bolała coraz mocniej, a każdy z dźwięków stawał się dla ciemnowłosej coraz bardziej nie do zniesienia. Tym bardziej tembr głosu Bojczuka, który swoją postawą nie przestawał jej zaskakiwać. Napędzany festiwal absurdu i zażenowania trwał jednak w najlepsze, więc dla świętego spokoju pozwalała mu mówić i mówić... i wreszcie jej mina przypominała mieszankę niedowierzania i wściekłości, kiedy machnęła ręką na znak, żeby przestał.
– Wsadź sobie swoje przeprosiny – nieszczere z pewnością. Nie posądzała go o to, że zna prawdziwe znaczenie tego słowa i zresztą, na co jej były przeprosiny? Za co? Za zmarnowany czas? Za kradzież i pozostawienie w odległym kraju? Za złamanie zaufania, którym obdarzyła go po czasie? Tego ostatniego nie był w stanie odbudować w żaden sposób, tym bardziej marnym przepraszam, którego nie chciała nawet słyszeć. Nie interesowała się też tym, kim został, choć przez chwilę dla zaspokojenia kobiecej ciekawości zamierzała dopytać o tę kwestię w dość okrężny sposób, aby przypadkiem nie zdradzić chwilowego zaciekawienia. Ostatecznie jednak przewróciła tylko oczami i puściwszy tę kwestię mimo uszu, zmrużyła oczy. Wiedziała, że ten dzień mógł być tylko gorszy, a migrena, która ją dopadła nie odpuszczała nawet pod wpływem eliksiru, który zażyła kilka minut temu w drodze na spacer.
– Po prostu się nie odzywaj – przerwała mu w połowie zdania opryskliwie – nie chcę cię słuchać, nie chcę wiedzieć tego, co masz do powiedzenia, bo to nic nie zmieni. Ani w tym, jak się czułam ani w naszej relacji – rozmasowała skronie. Szybko jednak zaprzestała, słysząc kolejny pomysł Johnatana.
– Musiałabym cię kopnąć w jaja, żebyś poczuł chociaż odrobinę tego, co ja wtedy – parsknęła, wyraźnie nie dowierzając w to, co powiedział. Ostatecznie sama nie wiedziała co myśleć i jak się zachować; natłok emocji i myśli, który nią szargał stawał się nie do zniesienia, jak i fakt, że jednak nigdy nie zaplanowała choćby minimalnego planu co zrobi, kiedy ich drogi jednak ponownie się skrzyżują. Mogła być pewna, że mimo usilnych prób omijania Bojczuka, los i tak wreszcie splecie z powrotem ich drogi. Nie wiedziała jedynie w jakim celu, skoro nie chciała mieć z nim nic do czynienia.
– Wsadź sobie swoje przeprosiny – nieszczere z pewnością. Nie posądzała go o to, że zna prawdziwe znaczenie tego słowa i zresztą, na co jej były przeprosiny? Za co? Za zmarnowany czas? Za kradzież i pozostawienie w odległym kraju? Za złamanie zaufania, którym obdarzyła go po czasie? Tego ostatniego nie był w stanie odbudować w żaden sposób, tym bardziej marnym przepraszam, którego nie chciała nawet słyszeć. Nie interesowała się też tym, kim został, choć przez chwilę dla zaspokojenia kobiecej ciekawości zamierzała dopytać o tę kwestię w dość okrężny sposób, aby przypadkiem nie zdradzić chwilowego zaciekawienia. Ostatecznie jednak przewróciła tylko oczami i puściwszy tę kwestię mimo uszu, zmrużyła oczy. Wiedziała, że ten dzień mógł być tylko gorszy, a migrena, która ją dopadła nie odpuszczała nawet pod wpływem eliksiru, który zażyła kilka minut temu w drodze na spacer.
– Po prostu się nie odzywaj – przerwała mu w połowie zdania opryskliwie – nie chcę cię słuchać, nie chcę wiedzieć tego, co masz do powiedzenia, bo to nic nie zmieni. Ani w tym, jak się czułam ani w naszej relacji – rozmasowała skronie. Szybko jednak zaprzestała, słysząc kolejny pomysł Johnatana.
– Musiałabym cię kopnąć w jaja, żebyś poczuł chociaż odrobinę tego, co ja wtedy – parsknęła, wyraźnie nie dowierzając w to, co powiedział. Ostatecznie sama nie wiedziała co myśleć i jak się zachować; natłok emocji i myśli, który nią szargał stawał się nie do zniesienia, jak i fakt, że jednak nigdy nie zaplanowała choćby minimalnego planu co zrobi, kiedy ich drogi jednak ponownie się skrzyżują. Mogła być pewna, że mimo usilnych prób omijania Bojczuka, los i tak wreszcie splecie z powrotem ich drogi. Nie wiedziała jedynie w jakim celu, skoro nie chciała mieć z nim nic do czynienia.
Gillian Tremaine
Zawód : nielegalna redaktorka Proroka Codziennego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : n/d
Rzut oka na świat wykazuje, że okropności nie są niczym innym jak realizmem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Właściwie to było do przewidzenia i nawet nie spodziewałem się usłyszeć czegokolwiek innego. W sensie... fajnie jakby stwierdziła, że spoko, nie wracajmy do tego, chodźmy na kolację ze śniadaniem w twojej chacie, ale to chyba tylko w snach i to takich totalnie zdrożnych. Miewałem czasem takie sny i faktycznie się zdarzało, że Gillian była w nich główną bohaterką... CHRYSTE, o czym ja w ogóle myślę, kiedy stoi tutaj przede mną z chęcią mordu w oczach i jestem pewien na dziewięćdziesiąt procent, że gdybyśmy wpadli na siebie w nieco bardziej ustronnym miejscu, to by mnie udusiła własnymi rękoma. Mrugam kilka razy, żeby odgonić od siebie te popieprzone myśli i faktycznie milczę - trochę dlatego, że jasno daje mi do zrozumienia, że każde kolejne słowo może być co najwyżej gwoździem do mojej trumny, a trochę dlatego, że nie mam bladego pojęcia co powiedzieć. Krzywię się na jej słowa, chociaż przyjąłbym tego kopniaka, bo mi się należał jak nie wiem co, jak kość psu, czy coś w tym guście.
- Jak wróciłaś? - rzucam trochę bez pomyślunku, bo nie sądzę, że ma ochotę na zwierzanie. Niemniej byłem ciekaw jak sobie poradziła - ostatecznie nie tylko ją porzuciłem, ale też okradłem, wykorzystałem, okłamałem... można by tak wyliczać w nieskończoność, ech. Na Merlina, naprawdę byłem totalnym zjebem, ale teraz było już trochę za późno na pokutę. W sensie wiedziałem, że po pierwsze nie będzie chciała mnie słuchać, a po drugie nawet nie miałem nic na swoją obronę! Po prostu zachowałem się wtedy jak kompletny debil. Wzdycham przeciągle przymykając na moment oczy, bo się nagle poczułem jakiś przytłoczony, po czym rozmasowuję skronie. Gdzieś z tyłu słyszę stukot końskich kopyt i rozklekotanego powozu, który za sobą ciągną, a później głośny krzyk, że Z DROGI!!! Zanim jednak zdążyliśmy się chociaż odwrócić, przemknął obok nas, ochlapując nasze odzienia śnieżno-błotnistą breją.
- KURWA, ZJEBIE, JA MUSZĘ ZWRÓCIĆ TE SZMATY! - wrzeszczę za woźnicą, ale on nic sobie z tego nie robi - Czemu, kurwa, czemu wszystko przeciwko mnie? - jęczę, powracając spojrzeniem do dziewczyny. Co to był za beznadziejny dzień?
- Jak wróciłaś? - rzucam trochę bez pomyślunku, bo nie sądzę, że ma ochotę na zwierzanie. Niemniej byłem ciekaw jak sobie poradziła - ostatecznie nie tylko ją porzuciłem, ale też okradłem, wykorzystałem, okłamałem... można by tak wyliczać w nieskończoność, ech. Na Merlina, naprawdę byłem totalnym zjebem, ale teraz było już trochę za późno na pokutę. W sensie wiedziałem, że po pierwsze nie będzie chciała mnie słuchać, a po drugie nawet nie miałem nic na swoją obronę! Po prostu zachowałem się wtedy jak kompletny debil. Wzdycham przeciągle przymykając na moment oczy, bo się nagle poczułem jakiś przytłoczony, po czym rozmasowuję skronie. Gdzieś z tyłu słyszę stukot końskich kopyt i rozklekotanego powozu, który za sobą ciągną, a później głośny krzyk, że Z DROGI!!! Zanim jednak zdążyliśmy się chociaż odwrócić, przemknął obok nas, ochlapując nasze odzienia śnieżno-błotnistą breją.
- KURWA, ZJEBIE, JA MUSZĘ ZWRÓCIĆ TE SZMATY! - wrzeszczę za woźnicą, ale on nic sobie z tego nie robi - Czemu, kurwa, czemu wszystko przeciwko mnie? - jęczę, powracając spojrzeniem do dziewczyny. Co to był za beznadziejny dzień?
Nie mogąc już znieść kłucia w skroniach, Gillian podjęła w duchu decyzję o jak najszybciej ucieczce z tego miejsca i jak najdalej od człowieka, którego miała ochotę zakopać żywcem wgłębi zakazanego lasu. Już zrobiła krok w tył, już prawie zdołała odwrócić się na pięcie i otworzyć nawet oczy szerzej, by nie przypominały cienkich szpar molestowanych przez jasne światło dnia codziennego, gdy pytanie Bojczuka dotarło do jej uszu z prędkością hogwarckiego ekspresu. Zatrzymując się w pół kroku jak wryta, odwróciła twarz w stronę chłopaka i posławszy mu wyjątkowo głupi, zażenowany grymas, odetchnęła głęboko. Zwykle cierpliwa, spokojna i trzymająca nerwy na wodzy rzadko kiedy dawała wyprowadzić się z równowagi, a jednak nie dowierzała w to, co właśnie usłyszała.
– Co? – odparła, dając mu jeszcze kilkusekundową szansę na zreflektowanie się – Naprawdę jesteś popaprany – prychnęła – nie wierzę, że masz czelność zadawać takie pytania – po tym jak uciekł, okradł i zostawił ją na pastwę losu w odległym kraju, gdzie nie znała ani nikogo ani nie miała pieniędzy, musiała sobie radzić sama. I przejmując na szczęście znaczną część genów ojca, poradziła sobie wręcz doskonale – w ostatecznym rozrachunku, chociaż powrót przypominał spacer wstydu, wyciągnęła z niego poważną lekcję i potraktowała jak przygodę.
– Nie twój interes, zejdź mi z o... – nie dostrzegając nadciągającego powozu, zorientowała się dopiero po chwili, że blada twarz została ozdobiona breją a żołądek po raz kolejny podszedł jej do gardła. Przyciskając więc dłoń do ust w rozhisteryzowanym geście osunęła się na pobliską ławkę. W pierwszym momencie nie zwróciła uwagi na to, że sytuacja ta poniekąd zaczynała niebezpiecznie przypominać dzień, w którym ich wspólna historia splątała się ciaśniejszym węzłem niż w szkole, i wcale z tego powodu zadowolona nie była. Nie chciała wracać wspomnieniami do dni, które wyparła, bo chociaż mogła dobrze udawać, wciąż miała do niego ogromny żal o to jak postąpił.
Kiedy nieco się uspokoiła, bez większego namysłu wyjęła z kieszeni papierosa i zapaliła go; skoro i tak czuła się źle, a jak na razie nie zanosiło się na poprawę, to nie robiło różnicy jeszcze większe sponiewieranie się na własne życzenie. Na Bojczuka nie spojrzała już ani razu odkąd przeklęty wóz ostudził ich dyskusję śnieżną breją, wzrok wbijając gdzieś w czubki swoich butów.
– Po prostu stąd pójdź – poradziła bezsilnie, krzyżując jedną z rąk a drugą o nią opierając i obracając papierosa między palcami.
– Co? – odparła, dając mu jeszcze kilkusekundową szansę na zreflektowanie się – Naprawdę jesteś popaprany – prychnęła – nie wierzę, że masz czelność zadawać takie pytania – po tym jak uciekł, okradł i zostawił ją na pastwę losu w odległym kraju, gdzie nie znała ani nikogo ani nie miała pieniędzy, musiała sobie radzić sama. I przejmując na szczęście znaczną część genów ojca, poradziła sobie wręcz doskonale – w ostatecznym rozrachunku, chociaż powrót przypominał spacer wstydu, wyciągnęła z niego poważną lekcję i potraktowała jak przygodę.
– Nie twój interes, zejdź mi z o... – nie dostrzegając nadciągającego powozu, zorientowała się dopiero po chwili, że blada twarz została ozdobiona breją a żołądek po raz kolejny podszedł jej do gardła. Przyciskając więc dłoń do ust w rozhisteryzowanym geście osunęła się na pobliską ławkę. W pierwszym momencie nie zwróciła uwagi na to, że sytuacja ta poniekąd zaczynała niebezpiecznie przypominać dzień, w którym ich wspólna historia splątała się ciaśniejszym węzłem niż w szkole, i wcale z tego powodu zadowolona nie była. Nie chciała wracać wspomnieniami do dni, które wyparła, bo chociaż mogła dobrze udawać, wciąż miała do niego ogromny żal o to jak postąpił.
Kiedy nieco się uspokoiła, bez większego namysłu wyjęła z kieszeni papierosa i zapaliła go; skoro i tak czuła się źle, a jak na razie nie zanosiło się na poprawę, to nie robiło różnicy jeszcze większe sponiewieranie się na własne życzenie. Na Bojczuka nie spojrzała już ani razu odkąd przeklęty wóz ostudził ich dyskusję śnieżną breją, wzrok wbijając gdzieś w czubki swoich butów.
– Po prostu stąd pójdź – poradziła bezsilnie, krzyżując jedną z rąk a drugą o nią opierając i obracając papierosa między palcami.
Gillian Tremaine
Zawód : nielegalna redaktorka Proroka Codziennego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : n/d
Rzut oka na świat wykazuje, że okropności nie są niczym innym jak realizmem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie zaskoczyła mnie taka reakcja, właściwie spodziewałem się jakiegoś prawego sierpowego prosto w mój wielgachny nochal, albo ciosu z laczka między nogi, więc można rzec, że nawet mi ulżyło; pomimo tego, że pod naporem jej spojrzenia czułem się tak, jakbym miał się zaraz zamienić w kamień, lub paść trupem. Właściwie to by był koniec na miarę Johnatana Bojczuka - zemrzeć gdzieś na portowej ulicy, później moje ciało spłynęłoby wraz ze szczynem, błotem i wodą spod ryby do jednego z rynsztoków i tam gniło dopóki nie zeżarłyby mnie szczury, bezpańskie koty albo dzikie psy. Skończyłbym tak jak żyłem, czyli marnie.
- Po prostu... - byłem ciekaw; gryzę się w język zanim kolejne słowa wypadną spomiędzy moich warg, bo nie chcę się jeszcze bardziej pogrążać.
A później strząsam plamy śniegobłota z mojego eleganckiego płaszcza i sam również opadam na pobliską ławkę; podobnie jak Gillian sięgam do kieszeni po papierośnicę, umieszczając jednego fajka między wargami - krótkiego i własnoręcznie skręconego z aromatycznego, całkiem mocnego tytoniu. Odpalam szluga, mocno zaciągając się gryzącym w gardło dymem, ale tego mi teraz potrzeba - trucizny z wolna rozchodzącej się po organizmie. Wypuszczam z ust popielate kłęby dymu, które szybko rozmywają się w chłodnym, wilgotnym powietrzu, po czym zarzucam nogę na nogę; strzepuję popiół z końca papierosa, patrząc jak ginie w błocie.
- Zjebałem, tak kurewsko wtedy zjebałem, Gill - zaczynam, totalnie ignorując jej prośbę; bo tak, zamierzałem sobie pójść, ale dopiero jak powiem co mi leży na wątrobie. Mogła nie chcieć mnie słuchać, ale w tym momencie trochę nie miała wyjścia. Ponownie unoszę papierosa do ust i łapię w płuca kolejnego soczystego bucha - Ale to mnie po prostu przerosło. Kurwa, stchórzyłem, to wszystko jakoś wymknęło się spod kontroli, za szybko się zadziało. Te zaręczyny, nasz wyjazd... Ja nawet nie lubiłem pierdolonej Norwegii, dostawałem tam gorszej depresji niż na jebanych Wyspach. Zresztą co by było dalej? Wzięlibyśmy ślub i zrobili sobie dzieciaka? Nawet nie miałem wtedy pracy, niby jak miałbym zostać głową rodziny, utrzymać ciebie i... w ogóle. Wyobrażasz to sobie? Nas razem, na całe życie? Przecież to nie mogło się udać, nie nadajemy się do takiego życia, od zawsze byliśmy zbyt... po prostu zbyt - krótki uśmiech przebiega przez moje lico - Wiesz, dużo o tym myślałem i wiedziałem, że z dnia na dzień będzie tylko gorzej, że będziemy się wypalać, wygaszać siebie nawzajem, a później się znienawidzimy, ale będzie już za późno, bo obydwoje będziemy starzy i zbyt zmęczeni by cokolwiek zmieniać i umrzemy nieszczęśliwi, żałując, że w ogóle kiedykolwiek się spotkaliśmy. Wtedy wydawało mi się, że ucieczka jest jedyną opcją, że tak będzie po prostu lepiej dla nas obojga - milknę na chwilę. Powoli dopalam papierosa, a peta wyrzucam gdzieś przed siebie; tam też patrzę jeszcze przez kilka sekund, by ostatecznie przenieść spojrzenie na pannę Tremaine - Przepraszam, Gill, wiem, że to nic nie zmienia, ale po prostu chciałem, żebyś wiedziała - moje ramiona podskakują lekko, a ja zaciskam palce obu dłoni na krawędzi ławki, zdejmuję nogę z kolana i z wolna szykuję się do wstania.
- Po prostu... - byłem ciekaw; gryzę się w język zanim kolejne słowa wypadną spomiędzy moich warg, bo nie chcę się jeszcze bardziej pogrążać.
A później strząsam plamy śniegobłota z mojego eleganckiego płaszcza i sam również opadam na pobliską ławkę; podobnie jak Gillian sięgam do kieszeni po papierośnicę, umieszczając jednego fajka między wargami - krótkiego i własnoręcznie skręconego z aromatycznego, całkiem mocnego tytoniu. Odpalam szluga, mocno zaciągając się gryzącym w gardło dymem, ale tego mi teraz potrzeba - trucizny z wolna rozchodzącej się po organizmie. Wypuszczam z ust popielate kłęby dymu, które szybko rozmywają się w chłodnym, wilgotnym powietrzu, po czym zarzucam nogę na nogę; strzepuję popiół z końca papierosa, patrząc jak ginie w błocie.
- Zjebałem, tak kurewsko wtedy zjebałem, Gill - zaczynam, totalnie ignorując jej prośbę; bo tak, zamierzałem sobie pójść, ale dopiero jak powiem co mi leży na wątrobie. Mogła nie chcieć mnie słuchać, ale w tym momencie trochę nie miała wyjścia. Ponownie unoszę papierosa do ust i łapię w płuca kolejnego soczystego bucha - Ale to mnie po prostu przerosło. Kurwa, stchórzyłem, to wszystko jakoś wymknęło się spod kontroli, za szybko się zadziało. Te zaręczyny, nasz wyjazd... Ja nawet nie lubiłem pierdolonej Norwegii, dostawałem tam gorszej depresji niż na jebanych Wyspach. Zresztą co by było dalej? Wzięlibyśmy ślub i zrobili sobie dzieciaka? Nawet nie miałem wtedy pracy, niby jak miałbym zostać głową rodziny, utrzymać ciebie i... w ogóle. Wyobrażasz to sobie? Nas razem, na całe życie? Przecież to nie mogło się udać, nie nadajemy się do takiego życia, od zawsze byliśmy zbyt... po prostu zbyt - krótki uśmiech przebiega przez moje lico - Wiesz, dużo o tym myślałem i wiedziałem, że z dnia na dzień będzie tylko gorzej, że będziemy się wypalać, wygaszać siebie nawzajem, a później się znienawidzimy, ale będzie już za późno, bo obydwoje będziemy starzy i zbyt zmęczeni by cokolwiek zmieniać i umrzemy nieszczęśliwi, żałując, że w ogóle kiedykolwiek się spotkaliśmy. Wtedy wydawało mi się, że ucieczka jest jedyną opcją, że tak będzie po prostu lepiej dla nas obojga - milknę na chwilę. Powoli dopalam papierosa, a peta wyrzucam gdzieś przed siebie; tam też patrzę jeszcze przez kilka sekund, by ostatecznie przenieść spojrzenie na pannę Tremaine - Przepraszam, Gill, wiem, że to nic nie zmienia, ale po prostu chciałem, żebyś wiedziała - moje ramiona podskakują lekko, a ja zaciskam palce obu dłoni na krawędzi ławki, zdejmuję nogę z kolana i z wolna szykuję się do wstania.
Portowa ulica
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki