Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset
Park Exmoor
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Park Exmoor
Utworzony niedawno, bo zaledwie w 1954 roku Park Narodowy Exmoor rozciąga się w głównej mierze na terenach Somerset, zaś jego najbardziej wysunięta na zachód część położona jest w Devon. Park słynie z najwyższych w Anglii klifów, Hangman oraz Cubonehill, wysokich na ponad trzysta metrów - w niezbyt wietrzne dni stają się one jednymi z ulubionych miejsc piknikowych zarówno mugoli jak i czarodziejów, kusząc zapierającymi dech w piersi widokami oraz niezwykłymi okazami miejscowej fauny i flory.
Niektóre strefy parku zostały wydzielone tylko dla społeczności magicznej. Somerset jest bowiem siedzibą Abbottów, którzy roztaczają honorową opiekę nad rzadkim gatunkiem dzikiego kuca aetonana; małymi skrzydlatymi konikami żyjącymi wyłącznie na terenach Parku Exmoor. Zwierzęta są z reguły łagodne, tylko młodociane okazy wykazują niezwykłą energię brykając radośnie na polanach. Na dorosłych kucach mogą jeździć dzieci oraz lekkie, drobne osoby dorosłe.
Niektóre strefy parku zostały wydzielone tylko dla społeczności magicznej. Somerset jest bowiem siedzibą Abbottów, którzy roztaczają honorową opiekę nad rzadkim gatunkiem dzikiego kuca aetonana; małymi skrzydlatymi konikami żyjącymi wyłącznie na terenach Parku Exmoor. Zwierzęta są z reguły łagodne, tylko młodociane okazy wykazują niezwykłą energię brykając radośnie na polanach. Na dorosłych kucach mogą jeździć dzieci oraz lekkie, drobne osoby dorosłe.
Nie umiał wskazać, gdzie tkwił błąd. Czas umykał gdzieś w pamięci, wyrywając ostatnie sekundy przed atakiem, jak niechciane kartki z pamiętnika. Przerośnięte magią stworzenia zdążyły dostrzec go za niepełną ochroną drzewa i było już za późno, na jakakolwiek próbę obrony. Kwasowa trucizna oblepiła skórę, przeżerając się przez jej powierzchnię i sięgając głębiej. Obrażenia w kilku chwilach odebrały większość sił aurorowi, zmuszając do gwałtownego odwrotu. Nie było innego wyjścia, jak pospiesznie ewakuować się z nieszczęsnego rezerwatu, pozostawiając za sobą tętniącą ciemnością anomalię. Tym razem nie wyszło. Zmierzyli sie z chaosem magii i ulegli. Ale, Samuel wyciągał stąd lekcję - co prawda bolesną, ale użalać się nie miał zamiaru. Nie był dzieckiem, by brać do siebie porażki, która była w końcu formą nauki - na własnych błędach.
Ból był nieznośny, gdy unosił się na miotle w górę. paskudne swędzenie kusiło, by rozdrapać zranione miejsca. Logika podpowiadała jednak coś innego. Wiedział, że zdradliwa substancja z łatwością przyklejała się do ciała i zamiast sobie pomóc, rozciągnąłby truciznę dalej. Zacisnął zęby na tyle mocno, że linia szczęki mocniej zaznaczyła się pod czarna brodą. Knykcie pobielały, gdy palce obejmowały trzonek miotły. Wiatr przynosił chwilową ulgę, ale potrzebowali pomocy kogoś, kto wiedział o ranach więcej - W tej materii lepiej nie ryzykować. Nie kiedy mam dużo bardziej skuteczna opcję - w warunkach ekstremalnych, byłby skłonny poddać się nawet minimalnym zabiegom Sophii. Ale luksusem był fakt, że nie spotkali żadnych, dodatkowych atrakcji w postaci niechcianych gości. Z takiej walki mogli wyjść w bardziej paskudnym stanie. Pamiętał co przytrafiło się Wrightowi i Jackie - Nawet jeśli śpi, to ją zbudzimy - wzruszył ramieniem i skrzywił się, naruszając oklejone mazią miejsce. W końcu nie mieli przychodzić z banalną sprawą, zapytać sie o drogę. Chodziło o ich zdrowie i nie sądził, by Just miała jakiekolwiek "ale". Nie odmówi - Znowu? - spojrzał na młodszą aurorkę, szukając odpowiedzi. To była ich pierwsza próba, a nie mierzyli się ze słabym przeciwnikiem. Anomalie były potężną siłą, z którą nie tak łatwo było sobie poradzić - W "Proroku" z tego co wiem też się coś dzieje. Sprawdzimy tam, jak tylko będziemy mogli - potwierdził, przyglądając się twarzy kuzynki. Pamiętał rozmowę z Anthonym i jego swoistą troskę o zachowanie Carter. Nie poruszał z nią powtórnie tematu jej profesji, bo zapierała się z dziecięcą upartością, nie przyjmując do wiadomości racji, które sugerował i on i jego kuzyn. Widać musiała jeszcze do tego dorosnąć. Wojna, była prawdopodobnie najbardziej skutecznym lekiem na naiwność. Niestety bardzo bolesnym.
Ból był nieznośny, gdy unosił się na miotle w górę. paskudne swędzenie kusiło, by rozdrapać zranione miejsca. Logika podpowiadała jednak coś innego. Wiedział, że zdradliwa substancja z łatwością przyklejała się do ciała i zamiast sobie pomóc, rozciągnąłby truciznę dalej. Zacisnął zęby na tyle mocno, że linia szczęki mocniej zaznaczyła się pod czarna brodą. Knykcie pobielały, gdy palce obejmowały trzonek miotły. Wiatr przynosił chwilową ulgę, ale potrzebowali pomocy kogoś, kto wiedział o ranach więcej - W tej materii lepiej nie ryzykować. Nie kiedy mam dużo bardziej skuteczna opcję - w warunkach ekstremalnych, byłby skłonny poddać się nawet minimalnym zabiegom Sophii. Ale luksusem był fakt, że nie spotkali żadnych, dodatkowych atrakcji w postaci niechcianych gości. Z takiej walki mogli wyjść w bardziej paskudnym stanie. Pamiętał co przytrafiło się Wrightowi i Jackie - Nawet jeśli śpi, to ją zbudzimy - wzruszył ramieniem i skrzywił się, naruszając oklejone mazią miejsce. W końcu nie mieli przychodzić z banalną sprawą, zapytać sie o drogę. Chodziło o ich zdrowie i nie sądził, by Just miała jakiekolwiek "ale". Nie odmówi - Znowu? - spojrzał na młodszą aurorkę, szukając odpowiedzi. To była ich pierwsza próba, a nie mierzyli się ze słabym przeciwnikiem. Anomalie były potężną siłą, z którą nie tak łatwo było sobie poradzić - W "Proroku" z tego co wiem też się coś dzieje. Sprawdzimy tam, jak tylko będziemy mogli - potwierdził, przyglądając się twarzy kuzynki. Pamiętał rozmowę z Anthonym i jego swoistą troskę o zachowanie Carter. Nie poruszał z nią powtórnie tematu jej profesji, bo zapierała się z dziecięcą upartością, nie przyjmując do wiadomości racji, które sugerował i on i jego kuzyn. Widać musiała jeszcze do tego dorosnąć. Wojna, była prawdopodobnie najbardziej skutecznym lekiem na naiwność. Niestety bardzo bolesnym.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Zabrakło im szczęścia. Jak kiedyś powiedział Anthony – nie pokonają zwierzęcia na jego własnym terenie. Nawet jeśli tym razem nie był to wielki żmijoptak, a znacznie mniejsze stworzenia, ale równie groźne, biorąc pod uwagę, jak wiele bólu sprawiło im obojgu obryzganie parzącą wydzieliną. Sophia momentami miała wrażenie jakby jej skóra płonęła. Po wylądowaniu miała ochotę rzucić się na ziemię i zacząć się tarzać po trawie, by pozbyć się tego paskudztwa. Ale nie winiła Samuela za to, że zabrakło mu odrobiny refleksu i za późno się schował, przez co stworzenia ich dopadły.
Mimo pokusy nie zrobiła tego, na co miała ochotę, wiedząc, że wtedy prawdopodobnie dodatkowo zabrudziłaby naruszoną skórę, co mogło utrudnić gojenie się ran. Musieli wytrzymać aż do Londynu, skoro nie mogli tak po prostu się teleportować ani skorzystać z sieci Fiuu, gdyby tak natknęli się na miejsce z działającym kominkiem. Potrzebowali pomocy uzdrowicielskiej.
- Zgadzam się. Nie chciałabym nam zrobić jeszcze więcej krzywdy, biorąc pod uwagę anomalie. Lepiej oddać się w ręce profesjonalisty, który nie pogorszy naszego stanu – powiedziała, wiedząc, że jej umiejętności były bardzo wątłe, bo niewiele już pamiętała. Nie było sensu brawurowo przeceniać swoich możliwości i upierać się, że da radę. Nie, kiedy istniało realne ryzyko pogorszenia zamiast polepszenia. Gdyby nie anomalie pewnie by spróbowała, teraz wolała zacisnąć zęby i wytrzymać. Będąc na bieżąco ze wskazówkami Jamesa może i by sobie z tym jakoś poradziła, ale minęły lata od tego czasu oraz od tej krótkiej fascynacji magią leczniczą. Wtedy była pod wrażeniem, jak czarami można nieść pomoc w nawet bardzo trudnych przypadkach i też chciała umieć choć podstawy. A potem, kiedy James zginął, stwierdziła jednak, że woli pomagać zanim wydarzy się coś złego niż już po, więc szybko wróciła do szkolnych marzeń i zboczenie ze ścieżki poszło w niepamięć. W Anglii prawie nikt o tym nie wiedział, była dość tajemnicza jeśli chodzi o te dwa lata w Ameryce, podczas których oddawała się egoistycznym przyjemnościom zamiast zacząć szkolić się na aurora od razu po Hogwarcie.
- Miałam na myśli moje czerwcowe porażki. Próbowałam w kilku miejscach – przyznała niechętnie; do tej pory ponosiła tylko porażki w kwestii napraw magii. A naprawdę jej zależało, by uczynić świat odrobinę lepszym, była to też trochę kwestia młodzieńczej dumy; Sophia chciała udowodnić sobie, że potrafi. Że to wcale nie jest ponad jej siły. Dziś z Samuelem prawie się udało, ale nie dało się pominąć tego, że był utalentowanym Gwardzistą, w którym moc Zakonu płynęła znacznie obficiej niż w niej.
- Gdy tylko się uleczymy, chcę tam pójść – rzekła natychmiast, gdy tylko wspomniał o „Proroku”. Chciała tam pójść i spróbować znowu, ale najpierw musieli wyleczyć swoje ciała, by mieć siłę do prób opanowania magii. – Chcę walczyć z anomaliami i działać – dodała z uporem, mimo że jej ciałem wciąż targał ból poparzonej skóry. Ucierpiała, ale nie żałowała podjętej próby, nawet jeśli skończonej porażką. – Będziemy musieli ostrzec innych, którzy przyjdą po nas, przed tym na co mogą natrafić w rezerwacie znikaczy – rzekła jeszcze.
Odpoczęli jeszcze trochę, ale później Sophia doszła do wniosku, że im szybciej ruszą w dalszą drogę, tym szybciej dotrą do Londynu i zostaną podleczeni. Krzywiąc się, dosiadła miotły. Nie mieli innego wyjścia, musieli tam dolecieć.
- Chyba powinniśmy lecieć, jeśli chcemy dotrzeć do Tonks przed świtem – rzuciła, odbijając się od ziemi.
Mimo pokusy nie zrobiła tego, na co miała ochotę, wiedząc, że wtedy prawdopodobnie dodatkowo zabrudziłaby naruszoną skórę, co mogło utrudnić gojenie się ran. Musieli wytrzymać aż do Londynu, skoro nie mogli tak po prostu się teleportować ani skorzystać z sieci Fiuu, gdyby tak natknęli się na miejsce z działającym kominkiem. Potrzebowali pomocy uzdrowicielskiej.
- Zgadzam się. Nie chciałabym nam zrobić jeszcze więcej krzywdy, biorąc pod uwagę anomalie. Lepiej oddać się w ręce profesjonalisty, który nie pogorszy naszego stanu – powiedziała, wiedząc, że jej umiejętności były bardzo wątłe, bo niewiele już pamiętała. Nie było sensu brawurowo przeceniać swoich możliwości i upierać się, że da radę. Nie, kiedy istniało realne ryzyko pogorszenia zamiast polepszenia. Gdyby nie anomalie pewnie by spróbowała, teraz wolała zacisnąć zęby i wytrzymać. Będąc na bieżąco ze wskazówkami Jamesa może i by sobie z tym jakoś poradziła, ale minęły lata od tego czasu oraz od tej krótkiej fascynacji magią leczniczą. Wtedy była pod wrażeniem, jak czarami można nieść pomoc w nawet bardzo trudnych przypadkach i też chciała umieć choć podstawy. A potem, kiedy James zginął, stwierdziła jednak, że woli pomagać zanim wydarzy się coś złego niż już po, więc szybko wróciła do szkolnych marzeń i zboczenie ze ścieżki poszło w niepamięć. W Anglii prawie nikt o tym nie wiedział, była dość tajemnicza jeśli chodzi o te dwa lata w Ameryce, podczas których oddawała się egoistycznym przyjemnościom zamiast zacząć szkolić się na aurora od razu po Hogwarcie.
- Miałam na myśli moje czerwcowe porażki. Próbowałam w kilku miejscach – przyznała niechętnie; do tej pory ponosiła tylko porażki w kwestii napraw magii. A naprawdę jej zależało, by uczynić świat odrobinę lepszym, była to też trochę kwestia młodzieńczej dumy; Sophia chciała udowodnić sobie, że potrafi. Że to wcale nie jest ponad jej siły. Dziś z Samuelem prawie się udało, ale nie dało się pominąć tego, że był utalentowanym Gwardzistą, w którym moc Zakonu płynęła znacznie obficiej niż w niej.
- Gdy tylko się uleczymy, chcę tam pójść – rzekła natychmiast, gdy tylko wspomniał o „Proroku”. Chciała tam pójść i spróbować znowu, ale najpierw musieli wyleczyć swoje ciała, by mieć siłę do prób opanowania magii. – Chcę walczyć z anomaliami i działać – dodała z uporem, mimo że jej ciałem wciąż targał ból poparzonej skóry. Ucierpiała, ale nie żałowała podjętej próby, nawet jeśli skończonej porażką. – Będziemy musieli ostrzec innych, którzy przyjdą po nas, przed tym na co mogą natrafić w rezerwacie znikaczy – rzekła jeszcze.
Odpoczęli jeszcze trochę, ale później Sophia doszła do wniosku, że im szybciej ruszą w dalszą drogę, tym szybciej dotrą do Londynu i zostaną podleczeni. Krzywiąc się, dosiadła miotły. Nie mieli innego wyjścia, musieli tam dolecieć.
- Chyba powinniśmy lecieć, jeśli chcemy dotrzeć do Tonks przed świtem – rzuciła, odbijając się od ziemi.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Nie chodziło o brak refleksu, ani tym bardziej zwinność. Zabrakło odrobiny szczęścia. Nie mógł obrzucać się bezmyślnie winą, która tu - nic by nie pomogła. Rozpatrywanie od nowa przebiegłych wydarzeń zakłóciłaby dalsze działania. Uczył sie tej zdolności powoli, przebijając się przez potoki przerabianej na nowo przeszłości. Były rzeczy, wydarzenia, wspomnienia, których nie potrafił odłożyć na bok. Była przecież ona. Oddał ją przeszłości, oddał rozpaczliwą, wieczną żałobę, ale - ta jedna wina pozostała. Jedna największa, którą nosił na barkach, ukrywając tajemnicę przed resztą świata. Tajemnicę, do której dostęp odnalazły dwie osoby. Czy powiedziałby ze go przez to znały?
Ból był skutecznym otrzeźwieniem. Wyrywał ze szponów splatanych, niekończących się myśli. Bynajmniej nie tych związanych z anomalią - Chyba nie zrobiłoby mi to różnicy - spojrzał na rany, ale nie zatrzymał wzroku na dłużej. Zaciskał palce na trzonku różdżki, uparcie ignorując piekący ból. Jakaś wewnętrzna myśl kazała mu się roześmiać, ale usta nie rozciągnęły się ani odrobinę. Rosnąca w jego umyśle groteska zbyt często próbowała wyrwać się na wolność, wprost proporcjonalnie do ciszy, jaką sie otaczał, nie wpuszczać w jej mury większości mu bliskich.
- Mhm - nie potępiał kuzynki, nie karcił, nie podnosił na duchu, nie tłumaczył. Stwierdzał fakt. Nie umknął mu rysujący się w głosie Sophii zawód i wstyd. Musiała się jeszcze wiele nauczyć. Także przegrywania. Bez tego, szczególnie na wojnie, nie będzie mogła przetrwać - Brawo za duch walki - mówił cicho, chłodniej niż zamierzał - ale pamiętaj o pokorze - nie tej popisowej, wycofanej, naiwnej. Nieśmiałej. Chodziło o coś więcej, ale i tłumaczenie nie przychodziło mu łatwo. - Będą wiedzieli, dobry pomysł - potwierdził. Ktoś na pewno poradzi sobie w rezerwacie. Byle nie była to banda odszczepieńców, którzy szukali w anomaliach czegoś, czego jeszcze nie rozumieli - Ruszajmy - odbił się od ziemi i wzbił sie w powietrze. Wiedział, że Sophia ruszyła za nim.
| zt x2
Ból był skutecznym otrzeźwieniem. Wyrywał ze szponów splatanych, niekończących się myśli. Bynajmniej nie tych związanych z anomalią - Chyba nie zrobiłoby mi to różnicy - spojrzał na rany, ale nie zatrzymał wzroku na dłużej. Zaciskał palce na trzonku różdżki, uparcie ignorując piekący ból. Jakaś wewnętrzna myśl kazała mu się roześmiać, ale usta nie rozciągnęły się ani odrobinę. Rosnąca w jego umyśle groteska zbyt często próbowała wyrwać się na wolność, wprost proporcjonalnie do ciszy, jaką sie otaczał, nie wpuszczać w jej mury większości mu bliskich.
- Mhm - nie potępiał kuzynki, nie karcił, nie podnosił na duchu, nie tłumaczył. Stwierdzał fakt. Nie umknął mu rysujący się w głosie Sophii zawód i wstyd. Musiała się jeszcze wiele nauczyć. Także przegrywania. Bez tego, szczególnie na wojnie, nie będzie mogła przetrwać - Brawo za duch walki - mówił cicho, chłodniej niż zamierzał - ale pamiętaj o pokorze - nie tej popisowej, wycofanej, naiwnej. Nieśmiałej. Chodziło o coś więcej, ale i tłumaczenie nie przychodziło mu łatwo. - Będą wiedzieli, dobry pomysł - potwierdził. Ktoś na pewno poradzi sobie w rezerwacie. Byle nie była to banda odszczepieńców, którzy szukali w anomaliach czegoś, czego jeszcze nie rozumieli - Ruszajmy - odbił się od ziemi i wzbił sie w powietrze. Wiedział, że Sophia ruszyła za nim.
| zt x2
Darkness brings evil things
the reckoning begins
|4 listopada?
Burza nie ustępowała zupełnie jak gdyby chciała wszystkim udowodnić, że może trwać nieustannie. Anthony po tym co usłyszał na poprzednim spotkaniu Zakonników domyślał się, że to co rozpościera się nad nimi było magicznym wypaczeniem, objawem choroby, która toczyła Anglię za sprawą Grindewalda. Jej efektem końcowym miało być zniszczenie na skalę, której świat jeszcze nie wiedział. Prawdopodobnie nie mieli wiele czasu na reakcję. Jednak nie były to sprawy które mógł w tym momencie jakkolwiek pogonić. Musiał czekać. Nie tylko jako zakonnik, lecz również - auror. Sowa niosąca wiadomosć o zawieszeniu nie była czymś niespodziewanym, lecz jednak jej faktyczność ubodła Skamandera zmuszając go do okrutnej stagnacji. Właściwie gdyby nie to wcale nie dałby się z taką łatwością zgodzić na prośbę ojca, który potrzebował pomocy w rodzinnej stadninie aetonanów, którą prowadził. Te magiczne stworzenia potrzebowały ruchu, lecz okrutna pogoda uniemożliwiała umieszczenie ich na wybiegu. Magiczne bariery chroniące przed warunkami pogodowymi ulegały grzmotom, szkwałowi, gradowi. Zwierzęta należało zatem wyjeździć oraz wylonżować na specjalnej zadaszonej hali. Stajenni nie byli w stanie uporać się z tym w czasie, a ojciec jako właściciel takiej hodowli miał również inne obowiązki.
Chcąc zająć czymś myśli stawił się w rodzinnych stronach z rana mając nadzieję, że fizyczny wysiłek, będzie właśnie tym czego potrzebował. Nie tracąc czasu przybrał stosowny stój i udał się do stajni. pomimo wzmocnionych zaklęć wygłuszających przez ściany wciąż dochodziło miarowe poburkiwanie zewnętrza odczuwalne po stokroć mocniej poprzez drżące posadzki. Podobne sensacje budziły w stworzeniach niepokój, któremu nie mogły dać upustu w jakikolwiek sposób będąc uwięzionymi w ciasnej przestrzeni boksów. Pierwszą na wybieganie postanowił wziąć Depeszę będącą jego cichą ulubienicą z którą mimo wszystko dawno się również nie widział. oczyścił ją ze starannością i skrupulatnością mierząc się w tym czasie z jej nerwowymi odruchami. Gładząc jej sierść nie wyczuwał jednak zamkniętej w jej wnętrzu strachu, a napięcie podobne gotowości. Pragnęła ruchu.
Dopinał ostatnie klamry popręgu, zacisnął ostatnie paski uprzęży mających utrzymać rozłożyste skrzydła przy ciele zwierzęcia oraz wyregulował ogłowie przez które przeciągnął pasmo lonży na której przeprowadził ją do hali. Nie było to łatwe. Niczym niestłumione pioruny i porywy wiatru ożywiły krew klaczy budząc w niej chęci do zrywu. Anthony utrzymał ją jednak w drodze do, a potem już na samym zadaszonym wybiegu, kiedy wrażenia już opadały. Poluźnił wówczas taśmę zaczynając prowadzić zwierzę po okręgach o szerokim promieniu.
Burza nie ustępowała zupełnie jak gdyby chciała wszystkim udowodnić, że może trwać nieustannie. Anthony po tym co usłyszał na poprzednim spotkaniu Zakonników domyślał się, że to co rozpościera się nad nimi było magicznym wypaczeniem, objawem choroby, która toczyła Anglię za sprawą Grindewalda. Jej efektem końcowym miało być zniszczenie na skalę, której świat jeszcze nie wiedział. Prawdopodobnie nie mieli wiele czasu na reakcję. Jednak nie były to sprawy które mógł w tym momencie jakkolwiek pogonić. Musiał czekać. Nie tylko jako zakonnik, lecz również - auror. Sowa niosąca wiadomosć o zawieszeniu nie była czymś niespodziewanym, lecz jednak jej faktyczność ubodła Skamandera zmuszając go do okrutnej stagnacji. Właściwie gdyby nie to wcale nie dałby się z taką łatwością zgodzić na prośbę ojca, który potrzebował pomocy w rodzinnej stadninie aetonanów, którą prowadził. Te magiczne stworzenia potrzebowały ruchu, lecz okrutna pogoda uniemożliwiała umieszczenie ich na wybiegu. Magiczne bariery chroniące przed warunkami pogodowymi ulegały grzmotom, szkwałowi, gradowi. Zwierzęta należało zatem wyjeździć oraz wylonżować na specjalnej zadaszonej hali. Stajenni nie byli w stanie uporać się z tym w czasie, a ojciec jako właściciel takiej hodowli miał również inne obowiązki.
Chcąc zająć czymś myśli stawił się w rodzinnych stronach z rana mając nadzieję, że fizyczny wysiłek, będzie właśnie tym czego potrzebował. Nie tracąc czasu przybrał stosowny stój i udał się do stajni. pomimo wzmocnionych zaklęć wygłuszających przez ściany wciąż dochodziło miarowe poburkiwanie zewnętrza odczuwalne po stokroć mocniej poprzez drżące posadzki. Podobne sensacje budziły w stworzeniach niepokój, któremu nie mogły dać upustu w jakikolwiek sposób będąc uwięzionymi w ciasnej przestrzeni boksów. Pierwszą na wybieganie postanowił wziąć Depeszę będącą jego cichą ulubienicą z którą mimo wszystko dawno się również nie widział. oczyścił ją ze starannością i skrupulatnością mierząc się w tym czasie z jej nerwowymi odruchami. Gładząc jej sierść nie wyczuwał jednak zamkniętej w jej wnętrzu strachu, a napięcie podobne gotowości. Pragnęła ruchu.
Dopinał ostatnie klamry popręgu, zacisnął ostatnie paski uprzęży mających utrzymać rozłożyste skrzydła przy ciele zwierzęcia oraz wyregulował ogłowie przez które przeciągnął pasmo lonży na której przeprowadził ją do hali. Nie było to łatwe. Niczym niestłumione pioruny i porywy wiatru ożywiły krew klaczy budząc w niej chęci do zrywu. Anthony utrzymał ją jednak w drodze do, a potem już na samym zadaszonym wybiegu, kiedy wrażenia już opadały. Poluźnił wówczas taśmę zaczynając prowadzić zwierzę po okręgach o szerokim promieniu.
Find your wings
Przez wzgląd na burzę Sophia zrezygnowała z tak dalekiej wyprawy na miotle na rzecz Błędnego Rycerza. Choć uwielbiała latać i była w tym dobra, byłoby wyjątkowo głupio umrzeć przez rażenie piorunem po tym, jak w październiku dwa razy zaglądała w oczy śmierci, najpierw mierząc się z niezwykle silną anomalią, a później z czarnoksiężnikami. Rozsądek musiał brać górę nad brawurą i pewnością siebie, a bezpieczniej było wybrać bardziej przyziemny sposób dostania się do oddalonego o paręset kilometrów Somerset z Londynu. Po mieście wciąż jednak często poruszała się na miotle, niekiedy kusząc los.
Po wczorajszej wyprawie do Szkocji i rozmowie z Bones i Longbottomem dużo rozmyślała o tym wszystkim, zdając sobie sprawę, że to, co ich wszystkich czekało, w istocie miało być chyba największym wyzwaniem w ich aurorskich karierach. Na pewno miało takim być w karierze Sophii, która dopiero półtora roku temu skończyła kurs. Kolejne następujące po sobie wydarzenia odciskały na niej jednak swoje piętno. Śmierć rodziców, moment kiedy prawie straciła brata, anomalie, pożoga w Ministerstwie, przewrót, zmiany i w końcu niedawne starcie zaowocowały tym, że mocno się zmieniła w stosunku do tego, jaka była jeszcze kilka lat temu. I choć nadal często cechowała się swego rodzaju buńczucznością i emocjonalnością. Tych cech musiała się wyzbyć, pragnąc opanować sztukę oklumencji, której uczyła się pod okiem Kierana Rinehearta, ale panowanie nad temperamentem i oczyszczanie umysłu z emocji nadal nie przychodziło jej z naturalną łatwością, więc musiała jeszcze dużo ćwiczyć, zanim będzie zdolna zatrzymać legilimencki atak na tyle skutecznie, aby powiedzieć o sobie, że umie oklumencję.
Postanowiła złożyć Anthony’emu wizytę, wiedziała że będzie u swoich rodziców. Korzystając z tego, że miała dziś jeden z nielicznych wolnych dni chciała sprawdzić jak się miewał, bo choć ich relacje nie były idealne, to mimo wszystko był rodziną i wyglądało na to, że znowu wpakował się w tarapaty. Chociaż Sophii w Stonehenge nie było, to gazety oraz opowieści dotarły i do niej, choć nie znała wersji wydarzeń z ust samego ich uczestnika. Niewątpliwie jednak pytania o to miały paść, skoro było to wydarzenie mające bezpośredni wpływ również na ich życie, aurorską działalność oraz Zakon.
Znalazła kuzyna w stajni i weszła tam, rozglądając się za nim uważnie i po chwili go dostrzegając, prowadzącego konia ze skrzydłami.
- Anthony? – rzuciła w przestrzeń, dając mu tym samym znać o swojej obecności. – Postanowiłam złożyć ci wizytę. – Której mógł się spodziewać, bo wczoraj po spotkaniu na wzgórzu przelotnie rozmawiali o tym, że miał znajdować się w rodzinnym domu i pomagać przy koniach. Sophia doszła wtedy do wniosku, że przyda jej się wyrwanie z Londynu, a także trochę ruchu i może lekcja jazdy konnej. Miała w sobie połowę krwi Skamanderów, i choć w dzieciństwie przed pójściem do Hogwartu w istocie odebrała kilka lekcji, to przez tyle lat nie siedzenia na koniu ani ateonanie zapomniała jak właściwie się to robi, bo zawsze wolała miotły, kierowane wyłącznie jej dłonią, a nie własnym rozumem i instynktem. – Jak się miewasz? Pewnie brakuje ci pracy. Czy są widoki na to, że w najbliższym czasie wrócisz? – Sophia bez możliwości pracy czułaby się... no cóż, źle. Nie była stworzona do stagnacji i bezproduktywnego siedzenia w domu. – Jak tu jestem, to chętnie przypomniałabym sobie, jak to jest siedzieć na koniu. – W końcu podczas udzielania jej lekcji nadal mogliby rozmawiać, a Sophia rozruszałaby ciało, które tydzień temu jeszcze było w stanie krytycznym po ukąszeniu gigantycznego czarnomagicznego węża. Magia lecznicza działała jednak cuda i dziś po Sophii nie było już widać, że była umierająca, poza tym że była odrobinę bledsza niż zwykle i miała podkrążone oczy, bo po wyjściu z Munga nie chciała słyszeć o urlopie i od razu wróciła do pracy.
Po wczorajszej wyprawie do Szkocji i rozmowie z Bones i Longbottomem dużo rozmyślała o tym wszystkim, zdając sobie sprawę, że to, co ich wszystkich czekało, w istocie miało być chyba największym wyzwaniem w ich aurorskich karierach. Na pewno miało takim być w karierze Sophii, która dopiero półtora roku temu skończyła kurs. Kolejne następujące po sobie wydarzenia odciskały na niej jednak swoje piętno. Śmierć rodziców, moment kiedy prawie straciła brata, anomalie, pożoga w Ministerstwie, przewrót, zmiany i w końcu niedawne starcie zaowocowały tym, że mocno się zmieniła w stosunku do tego, jaka była jeszcze kilka lat temu. I choć nadal często cechowała się swego rodzaju buńczucznością i emocjonalnością. Tych cech musiała się wyzbyć, pragnąc opanować sztukę oklumencji, której uczyła się pod okiem Kierana Rinehearta, ale panowanie nad temperamentem i oczyszczanie umysłu z emocji nadal nie przychodziło jej z naturalną łatwością, więc musiała jeszcze dużo ćwiczyć, zanim będzie zdolna zatrzymać legilimencki atak na tyle skutecznie, aby powiedzieć o sobie, że umie oklumencję.
Postanowiła złożyć Anthony’emu wizytę, wiedziała że będzie u swoich rodziców. Korzystając z tego, że miała dziś jeden z nielicznych wolnych dni chciała sprawdzić jak się miewał, bo choć ich relacje nie były idealne, to mimo wszystko był rodziną i wyglądało na to, że znowu wpakował się w tarapaty. Chociaż Sophii w Stonehenge nie było, to gazety oraz opowieści dotarły i do niej, choć nie znała wersji wydarzeń z ust samego ich uczestnika. Niewątpliwie jednak pytania o to miały paść, skoro było to wydarzenie mające bezpośredni wpływ również na ich życie, aurorską działalność oraz Zakon.
Znalazła kuzyna w stajni i weszła tam, rozglądając się za nim uważnie i po chwili go dostrzegając, prowadzącego konia ze skrzydłami.
- Anthony? – rzuciła w przestrzeń, dając mu tym samym znać o swojej obecności. – Postanowiłam złożyć ci wizytę. – Której mógł się spodziewać, bo wczoraj po spotkaniu na wzgórzu przelotnie rozmawiali o tym, że miał znajdować się w rodzinnym domu i pomagać przy koniach. Sophia doszła wtedy do wniosku, że przyda jej się wyrwanie z Londynu, a także trochę ruchu i może lekcja jazdy konnej. Miała w sobie połowę krwi Skamanderów, i choć w dzieciństwie przed pójściem do Hogwartu w istocie odebrała kilka lekcji, to przez tyle lat nie siedzenia na koniu ani ateonanie zapomniała jak właściwie się to robi, bo zawsze wolała miotły, kierowane wyłącznie jej dłonią, a nie własnym rozumem i instynktem. – Jak się miewasz? Pewnie brakuje ci pracy. Czy są widoki na to, że w najbliższym czasie wrócisz? – Sophia bez możliwości pracy czułaby się... no cóż, źle. Nie była stworzona do stagnacji i bezproduktywnego siedzenia w domu. – Jak tu jestem, to chętnie przypomniałabym sobie, jak to jest siedzieć na koniu. – W końcu podczas udzielania jej lekcji nadal mogliby rozmawiać, a Sophia rozruszałaby ciało, które tydzień temu jeszcze było w stanie krytycznym po ukąszeniu gigantycznego czarnomagicznego węża. Magia lecznicza działała jednak cuda i dziś po Sophii nie było już widać, że była umierająca, poza tym że była odrobinę bledsza niż zwykle i miała podkrążone oczy, bo po wyjściu z Munga nie chciała słyszeć o urlopie i od razu wróciła do pracy.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Zastygł słysząc kobiecy głos. Zdecydowanie nie należał do matki. Właściwie nie zdziwiłby się, gdyby postanowiła przyjść i pobyć sobą, lecz to nie była ona. Mimo to coś znajomego, młodego. Uniósł brwi wyżej w geście olśnienia. Sophie. - Tutaj, trzeci boks na lewo - odezwał się odnosząc się z przykucu kiedy to sprawdzał czystość kopyt i stan okucia stając się tym samym bardziej widzialny dla czarownicy. zebrał w dłoniach szarą taśmę lonży wyprowadzając Depeszę ze stanowiska i wychodząc tym samym na przeciw rudej aurorki.
- W porządku, potrafię sobie znaleźć zajęcie i nie chcę o tym mówić jednak jak na razie nigdzie nie odszedłem bym musiał wracać - skłamał w pierwszej kwestii zachowując jakby nigdy nic obojętny wyraz twarzy. Prawdą jednak było, że wydarzenia na Stonehenge rozchwiały. Potrzebował czasu by sobie to wszystko poukładać. Jednak potrzebował to zrobić samemu. Nie chciał się również za bardzo rozwodzić nad swoją obecną sytuacją zawodową. Ta zawsze była w ciekawym położeniu i po latach nie wyglądało by coś w tej kwestii miało się zmienić. Miał nadzieję, że sprawnie uciął te tematy dając do zrozumienia, że ciągnięcie ich to nienajlepszy pomysł.
- Och... - podrapał się po brodzie kciukiem spoglądając na mało jeździeckie odzienie Sophie. I tu nie chodziło tylko o to, że wszystkie by przeszły specyficznym zapachem stajni i spoconego konia, lecz również o jej bezpieczeństwo. Słysząc przypomniałabym sobie jak to jest siedzieć na koniu skatalogował ją, jako kogoś kogo należałoby przeciągnąć przez podstawy. A więc kogoś kto niekoniecznie poprawnie porusza się w siodle, kogoś kto w niekontrolowanych ruchach mógł nieumyślnie zaczepić lub zaplątać się o jakiś element sprzączki lub uprzęży, spłoszyć konia i narobić biedy. Zresztą nie po to wymyślił ktoś stosowny strój do jazdy by go nie używać - Nie mam nic przeciwko by cie instruować bo i tak miałem wyjeździć Depeszę, jednak musimy ci znaleźć jakieś sensowniejsze ubrania. Na samym przodzie w przybudówce po lewej znajdziesz coś odpowiedniejszego. Trudniej może być z butami...Możesz spytać się mojej matki, lecz ona zaś ma mała stopę. Ostatecznie to co masz na nogach ujdzie, jednak dokładnie schowaj sznurówki - instruował ją domyślając się już, że nie przeszkadza jej jazda okrakiem. I właściwie dobrze bo mieli tylko jednego wałacha umiejącego poruszać się pod damskim siodłem, a sam Anthony nie potrafiłby poinstruować kuzynki co i jak. Nieco wątpił by którykolwiek kostium na nią pasował przez rozmiar, lecz w rodzinnym gronie była to kwestia do zbagatelizowania, podwinięcia, podciągnięcia. tak sobie tłumaczył. Nie chciał się w końcu kłócić. O to i o to, że być może wyglądała na nico osłabioną i jazda na aetonanie w takim stanie nie koniecznie było dobrym pomysłem wiedząc, że może to zostać odebrane jako atak. Sophie jednak nie była już dzieckiem i podejmowała własne decyzje, które ją definiowały. Nie zamierzał się z nią kłócić. Przynajmniej nie dziś będąc w tym momencie prawdopodobnie dziwnie mało upierdliwym - Będę czekał na hali - zapowiedział i tam też się znalazł z koniem, którego lonżował tak by wydoić z klaczy nadmiar energii do przyjścia czarownicy. Wówczas zatrzymał wierzchowca przytrzymując linkę lonży nieco pod pyskiem - Podejdź. Jest nauczona dosiadania z lewej. Jeżeli jest za wysoka to ściągnij niżej strzemię - potem się je podciągnie. I tak trzeba będzie je wyregulować. Pamiętasz na jaką wysokość się to robiło czy ci pomóc? - mówił, a potem przetrzymując Depeszę czekał, aż znajdzie się na jej grzbiecie - Pamiętasz jak trzymać wodze? Przyjmij postawę - polecił zwracając uwagę na to jak trzyma łokcie, nogi, stopy. Depesza zaczęła delikatnie przebierać nogami.[bylobrzydkobedzieladnie]
- W porządku, potrafię sobie znaleźć zajęcie i nie chcę o tym mówić jednak jak na razie nigdzie nie odszedłem bym musiał wracać - skłamał w pierwszej kwestii zachowując jakby nigdy nic obojętny wyraz twarzy. Prawdą jednak było, że wydarzenia na Stonehenge rozchwiały. Potrzebował czasu by sobie to wszystko poukładać. Jednak potrzebował to zrobić samemu. Nie chciał się również za bardzo rozwodzić nad swoją obecną sytuacją zawodową. Ta zawsze była w ciekawym położeniu i po latach nie wyglądało by coś w tej kwestii miało się zmienić. Miał nadzieję, że sprawnie uciął te tematy dając do zrozumienia, że ciągnięcie ich to nienajlepszy pomysł.
- Och... - podrapał się po brodzie kciukiem spoglądając na mało jeździeckie odzienie Sophie. I tu nie chodziło tylko o to, że wszystkie by przeszły specyficznym zapachem stajni i spoconego konia, lecz również o jej bezpieczeństwo. Słysząc przypomniałabym sobie jak to jest siedzieć na koniu skatalogował ją, jako kogoś kogo należałoby przeciągnąć przez podstawy. A więc kogoś kto niekoniecznie poprawnie porusza się w siodle, kogoś kto w niekontrolowanych ruchach mógł nieumyślnie zaczepić lub zaplątać się o jakiś element sprzączki lub uprzęży, spłoszyć konia i narobić biedy. Zresztą nie po to wymyślił ktoś stosowny strój do jazdy by go nie używać - Nie mam nic przeciwko by cie instruować bo i tak miałem wyjeździć Depeszę, jednak musimy ci znaleźć jakieś sensowniejsze ubrania. Na samym przodzie w przybudówce po lewej znajdziesz coś odpowiedniejszego. Trudniej może być z butami...Możesz spytać się mojej matki, lecz ona zaś ma mała stopę. Ostatecznie to co masz na nogach ujdzie, jednak dokładnie schowaj sznurówki - instruował ją domyślając się już, że nie przeszkadza jej jazda okrakiem. I właściwie dobrze bo mieli tylko jednego wałacha umiejącego poruszać się pod damskim siodłem, a sam Anthony nie potrafiłby poinstruować kuzynki co i jak. Nieco wątpił by którykolwiek kostium na nią pasował przez rozmiar, lecz w rodzinnym gronie była to kwestia do zbagatelizowania, podwinięcia, podciągnięcia. tak sobie tłumaczył. Nie chciał się w końcu kłócić. O to i o to, że być może wyglądała na nico osłabioną i jazda na aetonanie w takim stanie nie koniecznie było dobrym pomysłem wiedząc, że może to zostać odebrane jako atak. Sophie jednak nie była już dzieckiem i podejmowała własne decyzje, które ją definiowały. Nie zamierzał się z nią kłócić. Przynajmniej nie dziś będąc w tym momencie prawdopodobnie dziwnie mało upierdliwym - Będę czekał na hali - zapowiedział i tam też się znalazł z koniem, którego lonżował tak by wydoić z klaczy nadmiar energii do przyjścia czarownicy. Wówczas zatrzymał wierzchowca przytrzymując linkę lonży nieco pod pyskiem - Podejdź. Jest nauczona dosiadania z lewej. Jeżeli jest za wysoka to ściągnij niżej strzemię - potem się je podciągnie. I tak trzeba będzie je wyregulować. Pamiętasz na jaką wysokość się to robiło czy ci pomóc? - mówił, a potem przetrzymując Depeszę czekał, aż znajdzie się na jej grzbiecie - Pamiętasz jak trzymać wodze? Przyjmij postawę - polecił zwracając uwagę na to jak trzyma łokcie, nogi, stopy. Depesza zaczęła delikatnie przebierać nogami.[bylobrzydkobedzieladnie]
Find your wings
Ostatnio zmieniony przez Anthony Skamander dnia 17.04.19 1:37, w całości zmieniany 1 raz
Znalazła go szybko. Niewiele mogło umknąć jej czujnemu spojrzeniu i słuchowi. Spodziewała się zresztą, że zawieszony Skamander, skoro miał znajdować się w rodzinnym domu, najprawdopodobniej będzie znajdował się w stajniach. Przestrzeń w charakterystyczny sposób pachniała końmi i sianem; mgliście pamiętała to z dzieciństwa, chociaż wtedy bardziej jej było spieszno do brykania na miotle, może dlatego jazda konna nie stała się jej pasją i z czasem zapomniała, jak się to robi. A szkoda, bo taki sport pewnie też pozwalał się odprężyć i zadbać o formę, utrzymanie w ryzach zwierzęcia wymagało więcej uwagi niż miotła.
Podejrzewała, że mimo tej kamiennej, obojętnej maski to co się wydarzyło nie było mu zupełnie obojętne. Stanął twarzą w twarz z najpotężniejszym czarnoksiężnikiem, wykazał się ogromną odwagą, występując przeciw niemu, i prawdopodobnie zakrawało to na cud, że w ogóle przeżył. Ale zapewne podobnie jak z Sophią świat jeszcze z nim nie skończył. Poza tym Skamanderowie byli silni i nie tak łatwo było ich zabić. Carterów też nie.
- Nie ma sprawy – odrzekła więc, nie zamierzając naciskać, jeśli nie chciał o tym mówić. W jej spojrzeniu mógł jednak wyczytać niezadane pytania i zainteresowanie o to, co wydarzyło się na Stonehenge. – Chciałam jedynie zajrzeć w wasze strony i cię odwiedzić. - Zawsze to był lepszy sposób na spożytkowanie wolnego dnia niż siedzenie w pustym domu. Poza tym nie miała już bliskiej rodziny, skoro rodzice nie żyli, a brat wyjechał, więc pozostała jej tylko ta dalsza. Poza tym najprawdopodobniej Bones dołoży starań, żeby Skamander jednak mógł pracować. A nawet jeśli nie jawnie, to nieoficjalnie, zgodnie z wczorajszymi ustaleniami na wzgórzu, do których został również dopuszczony. – Dawno tu nie byłam – zmieniła więc temat, oddalając się od kwestii problematycznego zwolnienia, a przybliżając do chęci, która nagle narodziła się w jej głowie: nagłej ochoty na przypomnienie sobie jazdy konnej. Wyglądało też na to, że Anthony nie miał nic przeciwko, by udzielić jej lekcji.
Po tylu latach Sophia nie pamiętała jednak nawet, jak powinna się ubrać do konnej jazdy i nie miała w domu takich ubrań. To, co miała na sobie było zwykłymi spodniami o dość wąskich nogawkach, swetrem i narzuconą na to szatą oraz płaszczem przeciwdeszczowym.
- Dobra, poszukam czegoś dla siebie – zgodziła się; na szczęście jak na kobietę była dość wysoka, więc znalazła coś, co na upartego pasowało. Sznurówki od butów wepchnęła starannie za cholewy, by nic nie wystawało. Po chwili dotarła na halę, już przebrana w znalezione ciuchy; miała nadzieję, że rzeczywiście włożyła strój do jazdy konnej a nie jakiś roboczy ubiór. Spodnie były nieco za długie, więc wcisnęła je w buty, a w pasie związała paskiem. – Od razu mówię, że chcę nauczyć się jeździć po męsku – zaznaczyła. Nie była jak inne kobiety, nie była delikatna, nie potrzebowała być traktowana jak dama, którą nie była i być nigdy nie chciała. Zarówno miotły, jak i konia wolała dosiadać jak mężczyzna. Zawsze była chłopczycą, ale praca w męskim zawodzie, gdzie przeważali mężczyźni, jeszcze silniej uwypukliła w niej cechy męskie i wyzbyła z niej wiele kobiecych. Sophia nie dbała o wygląd, nie chciała być kobieca, nie chciała podobać się mężczyznom ani wpasowywać się w to, czego od kobiety oczekiwali. Wolała być w ich oczach kumplem, równorzędnym partnerem, nie istotą słabszą. Dorastanie w postępowej rodzinie i pobyt w Ameryce przez dwa lata też swoje zrobiły, jeśli chodzi o to, że Sophia odstawała od innych brytyjskich kobiet.
Podeszła bliżej, zbliżając się do Anthony’ego i klaczy.
- Dam radę – zapewniła. Na szczęście była dość zwinna i wyćwiczona, więc mimo obniżenia formy poradziła sobie z wejściem na koński grzbiet, choć przez chwilę się zastanawiała, jak to robić i jak wyregulować strzemiona by pasowały do jej wzrostu. Jako dziecko była uczona jazdy na mniejszych koniach i zwykle sadzana na nich przez ojca lub kogoś z krewnych Skamanderów, teraz była dorosłą kobietą. Kobietą o silnym pragnieniu niezależności, której zawsze z trudem przychodziło proszenie mężczyzn o pomoc i najpierw wolała spróbować poradzić sobie sama. Osłabienie nie mogło być wymówką, zamierzała dawać z siebie sto procent.
Po chwili siedziała już okrakiem w siodle na grzbiecie Depeszy, wsuwając stopy w strzemiona. Chwyciła wodze, starając się trzymać łokcie przy sobie, nogami odpowiednio obejmować klacz i siedzieć wyprostowana, choć w pozycji dość elastycznej, by w razie nagłego poruszenia się wierzchowca odpowiednio zareagować, zdążyć się przytrzymać lub przynajmniej spaść tak, aby niczego sobie nie połamać.
- Czy tak jest dobrze? – zapytała Skamandera. – Nie robiłam tego od tak dawna, że wielu rzeczy pozapominałam.
Koń jednak różnił się od miotły. Dziwnie było siedzieć na czymś, co miało własny rozum i mogło w każdej chwili postanowić ponieść lub ją zrzucić. Choć miotła teoretycznie też mogła, jeśli była zepsuta.
Podejrzewała, że mimo tej kamiennej, obojętnej maski to co się wydarzyło nie było mu zupełnie obojętne. Stanął twarzą w twarz z najpotężniejszym czarnoksiężnikiem, wykazał się ogromną odwagą, występując przeciw niemu, i prawdopodobnie zakrawało to na cud, że w ogóle przeżył. Ale zapewne podobnie jak z Sophią świat jeszcze z nim nie skończył. Poza tym Skamanderowie byli silni i nie tak łatwo było ich zabić. Carterów też nie.
- Nie ma sprawy – odrzekła więc, nie zamierzając naciskać, jeśli nie chciał o tym mówić. W jej spojrzeniu mógł jednak wyczytać niezadane pytania i zainteresowanie o to, co wydarzyło się na Stonehenge. – Chciałam jedynie zajrzeć w wasze strony i cię odwiedzić. - Zawsze to był lepszy sposób na spożytkowanie wolnego dnia niż siedzenie w pustym domu. Poza tym nie miała już bliskiej rodziny, skoro rodzice nie żyli, a brat wyjechał, więc pozostała jej tylko ta dalsza. Poza tym najprawdopodobniej Bones dołoży starań, żeby Skamander jednak mógł pracować. A nawet jeśli nie jawnie, to nieoficjalnie, zgodnie z wczorajszymi ustaleniami na wzgórzu, do których został również dopuszczony. – Dawno tu nie byłam – zmieniła więc temat, oddalając się od kwestii problematycznego zwolnienia, a przybliżając do chęci, która nagle narodziła się w jej głowie: nagłej ochoty na przypomnienie sobie jazdy konnej. Wyglądało też na to, że Anthony nie miał nic przeciwko, by udzielić jej lekcji.
Po tylu latach Sophia nie pamiętała jednak nawet, jak powinna się ubrać do konnej jazdy i nie miała w domu takich ubrań. To, co miała na sobie było zwykłymi spodniami o dość wąskich nogawkach, swetrem i narzuconą na to szatą oraz płaszczem przeciwdeszczowym.
- Dobra, poszukam czegoś dla siebie – zgodziła się; na szczęście jak na kobietę była dość wysoka, więc znalazła coś, co na upartego pasowało. Sznurówki od butów wepchnęła starannie za cholewy, by nic nie wystawało. Po chwili dotarła na halę, już przebrana w znalezione ciuchy; miała nadzieję, że rzeczywiście włożyła strój do jazdy konnej a nie jakiś roboczy ubiór. Spodnie były nieco za długie, więc wcisnęła je w buty, a w pasie związała paskiem. – Od razu mówię, że chcę nauczyć się jeździć po męsku – zaznaczyła. Nie była jak inne kobiety, nie była delikatna, nie potrzebowała być traktowana jak dama, którą nie była i być nigdy nie chciała. Zarówno miotły, jak i konia wolała dosiadać jak mężczyzna. Zawsze była chłopczycą, ale praca w męskim zawodzie, gdzie przeważali mężczyźni, jeszcze silniej uwypukliła w niej cechy męskie i wyzbyła z niej wiele kobiecych. Sophia nie dbała o wygląd, nie chciała być kobieca, nie chciała podobać się mężczyznom ani wpasowywać się w to, czego od kobiety oczekiwali. Wolała być w ich oczach kumplem, równorzędnym partnerem, nie istotą słabszą. Dorastanie w postępowej rodzinie i pobyt w Ameryce przez dwa lata też swoje zrobiły, jeśli chodzi o to, że Sophia odstawała od innych brytyjskich kobiet.
Podeszła bliżej, zbliżając się do Anthony’ego i klaczy.
- Dam radę – zapewniła. Na szczęście była dość zwinna i wyćwiczona, więc mimo obniżenia formy poradziła sobie z wejściem na koński grzbiet, choć przez chwilę się zastanawiała, jak to robić i jak wyregulować strzemiona by pasowały do jej wzrostu. Jako dziecko była uczona jazdy na mniejszych koniach i zwykle sadzana na nich przez ojca lub kogoś z krewnych Skamanderów, teraz była dorosłą kobietą. Kobietą o silnym pragnieniu niezależności, której zawsze z trudem przychodziło proszenie mężczyzn o pomoc i najpierw wolała spróbować poradzić sobie sama. Osłabienie nie mogło być wymówką, zamierzała dawać z siebie sto procent.
Po chwili siedziała już okrakiem w siodle na grzbiecie Depeszy, wsuwając stopy w strzemiona. Chwyciła wodze, starając się trzymać łokcie przy sobie, nogami odpowiednio obejmować klacz i siedzieć wyprostowana, choć w pozycji dość elastycznej, by w razie nagłego poruszenia się wierzchowca odpowiednio zareagować, zdążyć się przytrzymać lub przynajmniej spaść tak, aby niczego sobie nie połamać.
- Czy tak jest dobrze? – zapytała Skamandera. – Nie robiłam tego od tak dawna, że wielu rzeczy pozapominałam.
Koń jednak różnił się od miotły. Dziwnie było siedzieć na czymś, co miało własny rozum i mogło w każdej chwili postanowić ponieść lub ją zrzucić. Choć miotła teoretycznie też mogła, jeśli była zepsuta.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Kiedy tylko mógł chętnie wykazywał się bezpośredniością tak jak teraz kiedy uciął temat tego co miało miejsce w Stonhenge, jego zawieszenia. Powielał ten wątek już z Samuelem, Justine, Brendanem. Teraz kiedy odnalazł kruchą równowagę nie chciał jej tracić, wracać i irytować się na swą niemoc oraz słabość której w nadmiarze uchylił zwłaszcza Weasleyowi. I chociaż widział w jej oczach piętrzące się pytania to zignorował je wszystkie wprawnie udając, że ich nie dostrzegał. To było takie typowe dla niego, jak i dla każdego Skamandera - ta niechęć do poruszania na głos tego, co godziło w dusze i dumę.
- Nasze strony więc cie witają - zapowiedział gościnnie, chociaż nie on był tu gospodarzem - Matka się pewnie ucieszy, jeżeli postanowisz zostać na obiad o ile już nie postanowiła o tym za ciebie - wygiął usta w gościnny delikatny uśmiech mając nadzieję, że Sophia zdawała sobie sprawę z tego jak jego matka brała na poważnie kwestię gościnności.
- Mógłbym powiedzieć to samo - westchną bo wcale mu ten stan rzeczy nie przeszkadzał. Ojcu również. Przynajmniej tego po sobie nie pokazywał. Matka jednak jak zwykle była wszystkim rozemocjonowana. Jeżeli Sophie zatrzyma się na obiad zapewne nie ominie jej wysłuchiwanie o tym, jak rzadko ich odwiedzał. Nie zdziwiłoby go również jakby dzisiejszy obiad przerodził się w jakąś świąteczną ucztę. Popadanie matki w przesadę nieco go przytłaczało. Tym bardziej im bliżej było mu do trzydziestki.
Wyczekiwał Sophii rozgrzewając klacz, którą od stępa w tym czasie zdołał pogonić do żwawego kłusa. Był w trakcie zmieniania kierunku kiedy kuzynka wróciła na halę. Materiał męskich, jeździeckich spodni opinał jej kobiece nogi. Miał nadzieję, że nie minęła po drodze stajennego i cieszył się, że byli na hali w rodzinnym gronie. Nie musiał upominać spojrzeniem postronnych.
Przeczuwał zamiar kuzynki więc jej deklaracja go nie zaskoczyła. Nie zmieniał w końcu konia na którego sam miał zamiar zasiąść. Teraz jej go ustępował. Przytrzymał depeszę czekając aż zasiądzie na jej grzbiecie, dopasuje sobie długość strzemieni, przybierze postawę. Podał jej wyplątane z supła wodze.
- Wodze trzymasz w ten sposób. Po długiej przerwie prawdopodobnie w szybszym tempie będą uciekały ci łokcie do tyłu zwróć więc większą uwagę by tego pilnować i zwyczajnie nie robić. W innym wypadku będziesz ciągnęła całe przedramię i ręce, a więc i wodze. Depesza jest cierpliwa, lecz jak będzie czuła ciągłe szarpanie to może pociągnąć głową ku ziemi. Będę ci pewnie zwracał jeszcze na to uwagę. Na razie zaczniemy i tak od stępa. Przyłóż łydkę ale delikatnie. Nie ruszaj z pięty - mówił instruując oraz przestrzegając by ostatecznie zacząć się odsuwać. Taśma lonży wciąż łączyła go z klaczą stanowiąc gwarant kontrolowania sytuacji. pomimo iż doskonale znał konia tak jednak nie wiedział ile pamiętała Sophia. Obserwował jej postawę po tym, jak zataczała trzecie okrążenie - Zachęć ją do szybszego stępa, lecz pilnuj by nie wchodziła jeszcze w kłus. Prawa i lewa łydka na przemian.
- Nasze strony więc cie witają - zapowiedział gościnnie, chociaż nie on był tu gospodarzem - Matka się pewnie ucieszy, jeżeli postanowisz zostać na obiad o ile już nie postanowiła o tym za ciebie - wygiął usta w gościnny delikatny uśmiech mając nadzieję, że Sophia zdawała sobie sprawę z tego jak jego matka brała na poważnie kwestię gościnności.
- Mógłbym powiedzieć to samo - westchną bo wcale mu ten stan rzeczy nie przeszkadzał. Ojcu również. Przynajmniej tego po sobie nie pokazywał. Matka jednak jak zwykle była wszystkim rozemocjonowana. Jeżeli Sophie zatrzyma się na obiad zapewne nie ominie jej wysłuchiwanie o tym, jak rzadko ich odwiedzał. Nie zdziwiłoby go również jakby dzisiejszy obiad przerodził się w jakąś świąteczną ucztę. Popadanie matki w przesadę nieco go przytłaczało. Tym bardziej im bliżej było mu do trzydziestki.
Wyczekiwał Sophii rozgrzewając klacz, którą od stępa w tym czasie zdołał pogonić do żwawego kłusa. Był w trakcie zmieniania kierunku kiedy kuzynka wróciła na halę. Materiał męskich, jeździeckich spodni opinał jej kobiece nogi. Miał nadzieję, że nie minęła po drodze stajennego i cieszył się, że byli na hali w rodzinnym gronie. Nie musiał upominać spojrzeniem postronnych.
Przeczuwał zamiar kuzynki więc jej deklaracja go nie zaskoczyła. Nie zmieniał w końcu konia na którego sam miał zamiar zasiąść. Teraz jej go ustępował. Przytrzymał depeszę czekając aż zasiądzie na jej grzbiecie, dopasuje sobie długość strzemieni, przybierze postawę. Podał jej wyplątane z supła wodze.
- Wodze trzymasz w ten sposób. Po długiej przerwie prawdopodobnie w szybszym tempie będą uciekały ci łokcie do tyłu zwróć więc większą uwagę by tego pilnować i zwyczajnie nie robić. W innym wypadku będziesz ciągnęła całe przedramię i ręce, a więc i wodze. Depesza jest cierpliwa, lecz jak będzie czuła ciągłe szarpanie to może pociągnąć głową ku ziemi. Będę ci pewnie zwracał jeszcze na to uwagę. Na razie zaczniemy i tak od stępa. Przyłóż łydkę ale delikatnie. Nie ruszaj z pięty - mówił instruując oraz przestrzegając by ostatecznie zacząć się odsuwać. Taśma lonży wciąż łączyła go z klaczą stanowiąc gwarant kontrolowania sytuacji. pomimo iż doskonale znał konia tak jednak nie wiedział ile pamiętała Sophia. Obserwował jej postawę po tym, jak zataczała trzecie okrążenie - Zachęć ją do szybszego stępa, lecz pilnuj by nie wchodziła jeszcze w kłus. Prawa i lewa łydka na przemian.
Find your wings
Oczywiście, że była ciekawa. Nie ze wścibstwa, bo wścibska nie była, a przez wzgląd na to, że wydarzenie to mogło mieć wpływ na życie wszystkich czarodziejów kraju, w końcu ujawnił się tam Voldemort, a jej kuzyn stanął naprzeciw niego. Tego, który swoją pożogą prawie zabił w Białej Wywernie jej brata i stał za tyloma innymi okropieństwami. Zaklęcie Skamandera było tragiczne w skutkach, ale może zapobiegł jeszcze większej ilości niepotrzebnych śmierci. Był oddany swej aurorskiej misji, a jednak obecny ład nie chciał go, bo był niewygodny. W Bones i Longbottomie była jednak nadzieja, że nadal będą mogli robić to, do czego zostali powołani jako aurorzy.
Obecne czasy wymagały trudnych wyborów, z czym należało się pogodzić. Sophia oswajała się z wojenną rzeczywistością, pozbywała się złudzeń. W pewnym sensie chciała zabić w sobie tą dawną Sophię, naiwnie idealistyczną Puchonkę, by wkraczać w nową rzeczywistość silniejsza i bardziej gotowa. Widziała, że może w tej wojnie zginąć, w październiku także spoglądała śmierci w oczy, a jednak tu stała. I Anthony też. Oboje byli twardzi, choć on miał większe życiowe doświadczenie i często zachowywał się, jakby było mu wszystko jedno. Czasem ją tym irytował, ale jednocześnie sama chciała nauczyć się podobnej obojętności. Póki co jednak jeszcze jej sporo brakowało do opanowania sztuki oklumencji, bo mimo nauk Rinehearta oraz dużych umiejętności w białej magii ta umiejętność wcale nie przychodziła jej tak łatwo i naturalnie. Po wydarzeniach ostatnich miesięcy musiała jednak przewartościować priorytety.
- Pewnie zostanę. Tak dawno was nie odwiedzałam że to aż wstyd – rzekła. Co prawda spodziewała się ze strony ciotki pytań z serii czy ma na oku jakiegoś kawalera, ale po nauce jazdy na pewno zgłodnieje i przed powrotem do Londynu przyda się wrzucić coś na ząb. Poza tym nie wiadomo było, kiedy znowu się tu znajdzie. Pod koniec grudnia ponadto wybierała się na zagrażającą życiu misję, a i wcześniej mogła zginąć podczas pełnienia obowiązków. W życiu aurora trudno było snuć dalekosiężne plany.
Wróciła szybko, będąc gotowa do nauki. Nie przejmowała się swoim wyglądem, bo nie zwykła przykładać do niego wagi. W ubiorze najbardziej ceniła funkcjonalność, a najwyraźniej ktoś z jakiegoś powodu wymyślił że strój do jazdy konnej ma wyglądać tak a nie inaczej. Była trochę wyższa od większości kobiet, a jej ciało było wyćwiczone, dlatego nie miała większego problemu z samodzielnym wejściem na ateonana. Dopasowała sobie wszystko, próbując sobie przypomnieć cokolwiek z dawnych nauk jazdy konnej, które miały miejsce lata temu. Może gdyby była Skamanderem konie i ateonany byłyby dla niej czymś tak powszechnym i naturalnym, że dziś byłaby znacznie lepsza w jeździe konnej niż w lataniu na miotle? Ale wychowała się w Londynie, w zwykłym domu jednorodzinnym na osiedlu zamieszkanym w większości przez mugoli, i nie mieli gdzie trzymać koni o ateonanach nie wspominając.
Chwyciła wodze tak, jak jej pokazał i odnotowała w pamięci, żeby za nie zbyt mocno nie ciągnąć.
- Dobrze. O tym muszę pamiętać – rzekła. Tak jak jej polecił lekko szturchnęła klacz łydką. – Jak kierować koniem podczas samodzielnej jazdy? Wystarczy odpowiednio dawać znaki łydkami i używać wodzy? – dopytała. W końcu chciała nauczyć się jeździć tak, by potrafić to robić samodzielnie, bez asysty. Musiała przypomnieć sobie wszystkie niezbędne gesty i komendy. To było dla niej o tyle niecodzienne, że miotłą kierowała samymi tylko ruchami dłoni, szarpiąc trzonek w odpowiednią stronę, by polecieć w górę, w dół lub skręcić. – A jeśli tak, teoretycznie, koń by się spłoszył i straciłabym nad nim panowanie? Jak go uspokoić?
Póki co trzymała wodze dość lekko, by nie ciągnąć konia, i w odpowiednim momencie dotknęła boków Depeszy na zmianę łydkami, tak jak powiedział Anthony, by zachęcić ją do stępa. Nawet jej się to podobało, choć pewnie spodoba się jeszcze bardziej, kiedy nauczy się to robić samodzielnie. Zawsze była to też jakaś forma treningu, bo utrzymanie się na koniu wymagało siły i zręczności.
Obecne czasy wymagały trudnych wyborów, z czym należało się pogodzić. Sophia oswajała się z wojenną rzeczywistością, pozbywała się złudzeń. W pewnym sensie chciała zabić w sobie tą dawną Sophię, naiwnie idealistyczną Puchonkę, by wkraczać w nową rzeczywistość silniejsza i bardziej gotowa. Widziała, że może w tej wojnie zginąć, w październiku także spoglądała śmierci w oczy, a jednak tu stała. I Anthony też. Oboje byli twardzi, choć on miał większe życiowe doświadczenie i często zachowywał się, jakby było mu wszystko jedno. Czasem ją tym irytował, ale jednocześnie sama chciała nauczyć się podobnej obojętności. Póki co jednak jeszcze jej sporo brakowało do opanowania sztuki oklumencji, bo mimo nauk Rinehearta oraz dużych umiejętności w białej magii ta umiejętność wcale nie przychodziła jej tak łatwo i naturalnie. Po wydarzeniach ostatnich miesięcy musiała jednak przewartościować priorytety.
- Pewnie zostanę. Tak dawno was nie odwiedzałam że to aż wstyd – rzekła. Co prawda spodziewała się ze strony ciotki pytań z serii czy ma na oku jakiegoś kawalera, ale po nauce jazdy na pewno zgłodnieje i przed powrotem do Londynu przyda się wrzucić coś na ząb. Poza tym nie wiadomo było, kiedy znowu się tu znajdzie. Pod koniec grudnia ponadto wybierała się na zagrażającą życiu misję, a i wcześniej mogła zginąć podczas pełnienia obowiązków. W życiu aurora trudno było snuć dalekosiężne plany.
Wróciła szybko, będąc gotowa do nauki. Nie przejmowała się swoim wyglądem, bo nie zwykła przykładać do niego wagi. W ubiorze najbardziej ceniła funkcjonalność, a najwyraźniej ktoś z jakiegoś powodu wymyślił że strój do jazdy konnej ma wyglądać tak a nie inaczej. Była trochę wyższa od większości kobiet, a jej ciało było wyćwiczone, dlatego nie miała większego problemu z samodzielnym wejściem na ateonana. Dopasowała sobie wszystko, próbując sobie przypomnieć cokolwiek z dawnych nauk jazdy konnej, które miały miejsce lata temu. Może gdyby była Skamanderem konie i ateonany byłyby dla niej czymś tak powszechnym i naturalnym, że dziś byłaby znacznie lepsza w jeździe konnej niż w lataniu na miotle? Ale wychowała się w Londynie, w zwykłym domu jednorodzinnym na osiedlu zamieszkanym w większości przez mugoli, i nie mieli gdzie trzymać koni o ateonanach nie wspominając.
Chwyciła wodze tak, jak jej pokazał i odnotowała w pamięci, żeby za nie zbyt mocno nie ciągnąć.
- Dobrze. O tym muszę pamiętać – rzekła. Tak jak jej polecił lekko szturchnęła klacz łydką. – Jak kierować koniem podczas samodzielnej jazdy? Wystarczy odpowiednio dawać znaki łydkami i używać wodzy? – dopytała. W końcu chciała nauczyć się jeździć tak, by potrafić to robić samodzielnie, bez asysty. Musiała przypomnieć sobie wszystkie niezbędne gesty i komendy. To było dla niej o tyle niecodzienne, że miotłą kierowała samymi tylko ruchami dłoni, szarpiąc trzonek w odpowiednią stronę, by polecieć w górę, w dół lub skręcić. – A jeśli tak, teoretycznie, koń by się spłoszył i straciłabym nad nim panowanie? Jak go uspokoić?
Póki co trzymała wodze dość lekko, by nie ciągnąć konia, i w odpowiednim momencie dotknęła boków Depeszy na zmianę łydkami, tak jak powiedział Anthony, by zachęcić ją do stępa. Nawet jej się to podobało, choć pewnie spodoba się jeszcze bardziej, kiedy nauczy się to robić samodzielnie. Zawsze była to też jakaś forma treningu, bo utrzymanie się na koniu wymagało siły i zręczności.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Klacz poruszała się w żywym stępie poruszając co rusz ogonem oraz napinając uprząż przytrzymującą skrzydła. Nie wykazywała jednak nieposłuszeństwa. Skamander przyglądał się postawie kuzynki słuchając jej pytań i wątpliwości.
- Ile pomocy potrzebujesz do skrętu zależy od umiejętności jeźdźca i konia. Ojciec radzi sobie bez wodzy, a mi bez nich trudno sobie wyobrazić jakąkolwiek jazdę - kiedyś czuł się swobodniej w siodle. Kiedyś jednak jeździł częściej niż teraz, kiedy okazją do tego były przymusowe przerwy od pracy - Też tobie radzę na tym się skupić. Nie wiem ile umiałaś, lecz dopóki nie odzyskasz wyczucia w łydkach staraj się bardziej zdawać na wodze. Miej je w kontakcie - niech będą napięte, lecz nie ciągnięte. Niech nie zwisają. Kiedy chcesz skręcić wyprzedzaj to posunięcie wzrokiem, patrz w tym kierunku. Nie usztywniaj ciała. Pozwól mu naturalnie podążyć za spojrzeniem, skręcić się, dociążyć strzemię. Zaraz cię spuszczę i porobisz jakieś wolty, zmiany kierunków. Przećwiczysz to w praktyce - obiecał lub też bardziej zapowiedział - Na razie zacznij od samodzielnego prowadzenia Depeszy po okręgu - teraz opierała się głównie na lonży, której napięcie Anthony odczuwał już w ramieniu - Zbierz wodze, miej je w kontakcie. Niech prawa będzie nieco krótsza, nieznacznie odchylona - tak jakbyś uchylała skrzydło drzwi. Zrób to naprawdę z wyczuciem - nie chcieliśmy w końcu by na niego nagle w jechała, prawda? Skamander stał i obserwował jeźdźca oraz konia. Poluźnił lonżę by zauważyć, że ten pierwszy prowadził tego drugiego już całkiem samodzielnie - Utrzymuj tempo - podkreślił chcąc, by Depesza nie rozluźniała się i wyczuliła na zmianę tempa - Za anglezuj w stępie, na sucho - poprosił, wiedząc, że na pewno wiedziała o co ją prosił skoro kiedyś już jeździła. Tego się nie zapominało. Chciał jednak zobaczyć jak sobie radzi pozwalając sobie na skorygowanie jej ruchów - Dobrze, wystarczy. Spróbuj za kłusować. Pamiętaj by anglezować na odpowiednią nogę. Pilnuj łydki - starał się doradzać. Utrzymywał spokojny, instruktażowy ton głosu
- Ile pomocy potrzebujesz do skrętu zależy od umiejętności jeźdźca i konia. Ojciec radzi sobie bez wodzy, a mi bez nich trudno sobie wyobrazić jakąkolwiek jazdę - kiedyś czuł się swobodniej w siodle. Kiedyś jednak jeździł częściej niż teraz, kiedy okazją do tego były przymusowe przerwy od pracy - Też tobie radzę na tym się skupić. Nie wiem ile umiałaś, lecz dopóki nie odzyskasz wyczucia w łydkach staraj się bardziej zdawać na wodze. Miej je w kontakcie - niech będą napięte, lecz nie ciągnięte. Niech nie zwisają. Kiedy chcesz skręcić wyprzedzaj to posunięcie wzrokiem, patrz w tym kierunku. Nie usztywniaj ciała. Pozwól mu naturalnie podążyć za spojrzeniem, skręcić się, dociążyć strzemię. Zaraz cię spuszczę i porobisz jakieś wolty, zmiany kierunków. Przećwiczysz to w praktyce - obiecał lub też bardziej zapowiedział - Na razie zacznij od samodzielnego prowadzenia Depeszy po okręgu - teraz opierała się głównie na lonży, której napięcie Anthony odczuwał już w ramieniu - Zbierz wodze, miej je w kontakcie. Niech prawa będzie nieco krótsza, nieznacznie odchylona - tak jakbyś uchylała skrzydło drzwi. Zrób to naprawdę z wyczuciem - nie chcieliśmy w końcu by na niego nagle w jechała, prawda? Skamander stał i obserwował jeźdźca oraz konia. Poluźnił lonżę by zauważyć, że ten pierwszy prowadził tego drugiego już całkiem samodzielnie - Utrzymuj tempo - podkreślił chcąc, by Depesza nie rozluźniała się i wyczuliła na zmianę tempa - Za anglezuj w stępie, na sucho - poprosił, wiedząc, że na pewno wiedziała o co ją prosił skoro kiedyś już jeździła. Tego się nie zapominało. Chciał jednak zobaczyć jak sobie radzi pozwalając sobie na skorygowanie jej ruchów - Dobrze, wystarczy. Spróbuj za kłusować. Pamiętaj by anglezować na odpowiednią nogę. Pilnuj łydki - starał się doradzać. Utrzymywał spokojny, instruktażowy ton głosu
Find your wings
Nie robiła tego od tak dawna, ale pewne odruchy musiały w niej pozostać. Wystarczyło sobie przypomnieć. To tak jak z lataniem na miotle, nigdy nie zapominało się, jak to robić, nawet jeśli przez lata się jej nie używało. A chciała sobie przypomnieć, nawet jeśli w Londynie nie będzie miała raczej okazji, by jeździć regularnie. Ale jeśli kiedyś wróci teleportacja, to pewnie nie będzie żadnym problemem odwiedzać Skamanderów i korzystać z ich wierzchowców w dniach wolnych od pracy. O ile w czasie wojny będzie mieć głowę do takich rzeczy, ale nie ćwiczyła tego wyłącznie rekreacyjnie, a widziała w tym dobrą sposobność do tego, by rozwinąć swoją sprawność i zwinność, a tych potrzebowała. Jej ciało nadal nie było tak zwinne jak mogłoby być.
- W moim przypadku chyba jeszcze trochę potrwa, zanim osiągnęłabym taki poziom umiejętności. Zbyt dawno tego nie robiłam, tak, że właściwie niemal już zapomniałam – rzekła, po czym poprawiła swój uchwyt na wodzach, ściskając je tak, by były napięte, ale nie ciągnęły konia. – Tak lepiej? – spytała. – W porządku, jestem gotowa na ciąg dalszy lekcji. Jak mi się spodoba to pewnie będę wpadać częściej, żeby nie zapomnieć znowu.
Nieco skróciła prawą stronę i zaczęła prowadzić Depeszę po okręgu, starając się to robić już samodzielnie i nakłonić konia do tego, by szedł tak, jak chciała. Powoli przypominała sobie odpowiednie ruchy. Była dobra w lataniu na miotle, a koń był po prostu taką trochę szerszą, żywą i myślącą miotłą na czterech nogach. Ogólne mechanizmy utrzymania się na nim musiały jednak działać podobnie, a w razie upadku nie będzie spadać tak długo jak z miotły. Tyle dobrego.
Starała się nie przesadzić, nadal pamiętając, że to żywe stworzenie nauczone konkretnych gestów, które ona dopiero sobie przypominała i próbowała nie pomylić. Utrzymywała w miarę stałe tempo, a jeśli nie była pewna jakiejś komendy, pytała. Postępowała zgodnie ze wskazówkami Anthony’ego, stopniowo zwiększając tempo, zachęcając Depeszę do tego, żeby zaczęła kłusować. W odpowiednich momentach używała łydek oraz wodzy, czerpiąc coraz większą przyjemność z nauki, także z tego, że najwyraźniej jednak nie była zupełnie zielona w temacie, a Depesza najwyraźniej była przyzwyczajona do tego, że nie zawsze dosiadały jej osoby doświadczone. Poluźniła mięśnie, pozwalając swemu ciału poruszać się wraz ze zwierzęciem, choć jednocześnie przytrzymywała się nogami, by podczas jakiegoś szybszego manewru nie przeważyć się na jedną stronę.
Skupienie się na dostosowaniu ruchów swojego ciała do pracy mięśni zwierzęcia oraz prowadzenie go wymagało na tyle dużo uwagi, że na moment mogła przestać myśleć o sprawach pozostawionych w Londynie. Była tylko ona, koń oraz udzielający wskazówek Skamander.
- W moim przypadku chyba jeszcze trochę potrwa, zanim osiągnęłabym taki poziom umiejętności. Zbyt dawno tego nie robiłam, tak, że właściwie niemal już zapomniałam – rzekła, po czym poprawiła swój uchwyt na wodzach, ściskając je tak, by były napięte, ale nie ciągnęły konia. – Tak lepiej? – spytała. – W porządku, jestem gotowa na ciąg dalszy lekcji. Jak mi się spodoba to pewnie będę wpadać częściej, żeby nie zapomnieć znowu.
Nieco skróciła prawą stronę i zaczęła prowadzić Depeszę po okręgu, starając się to robić już samodzielnie i nakłonić konia do tego, by szedł tak, jak chciała. Powoli przypominała sobie odpowiednie ruchy. Była dobra w lataniu na miotle, a koń był po prostu taką trochę szerszą, żywą i myślącą miotłą na czterech nogach. Ogólne mechanizmy utrzymania się na nim musiały jednak działać podobnie, a w razie upadku nie będzie spadać tak długo jak z miotły. Tyle dobrego.
Starała się nie przesadzić, nadal pamiętając, że to żywe stworzenie nauczone konkretnych gestów, które ona dopiero sobie przypominała i próbowała nie pomylić. Utrzymywała w miarę stałe tempo, a jeśli nie była pewna jakiejś komendy, pytała. Postępowała zgodnie ze wskazówkami Anthony’ego, stopniowo zwiększając tempo, zachęcając Depeszę do tego, żeby zaczęła kłusować. W odpowiednich momentach używała łydek oraz wodzy, czerpiąc coraz większą przyjemność z nauki, także z tego, że najwyraźniej jednak nie była zupełnie zielona w temacie, a Depesza najwyraźniej była przyzwyczajona do tego, że nie zawsze dosiadały jej osoby doświadczone. Poluźniła mięśnie, pozwalając swemu ciału poruszać się wraz ze zwierzęciem, choć jednocześnie przytrzymywała się nogami, by podczas jakiegoś szybszego manewru nie przeważyć się na jedną stronę.
Skupienie się na dostosowaniu ruchów swojego ciała do pracy mięśni zwierzęcia oraz prowadzenie go wymagało na tyle dużo uwagi, że na moment mogła przestać myśleć o sprawach pozostawionych w Londynie. Była tylko ona, koń oraz udzielający wskazówek Skamander.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
- Tak - przyznał jej rację, gdy zapytała o to czy wyglądało to lepiej - i tak było - Pytałaś się co robić, kiedy koń się spłoszy - podjął dając do zrozumienia, że zachował w pamięci jej pytanie i teraz odnalazł najlepszą chwilę na to by na nią odpowiedzieć. Tempo treningu dopiero mieli podkręcić. W tym momencie Anthony ścierał kurz z wiedzy kuzynki utrwalając oraz korygując jej wiedzę - Nie ma na to uniwersalnej odpowiedzi. Każdego konia co innego uspokaja. Znam przypadki kiedy to ruch bata zasiewa bezruch, lecz również takie kiedy to samo powoduje jeszcze większą panikę. Najważniejsze jednak w tym wszystkim wydaje mi się zachowanie mimo wszystko spokoju. Nie szarpanie za wodze. Utrzymywanie się w siodle bez krzyczenia czy wydziwiania nogami, panikowania, zachowanie zimnej krwi. Na Depeszę działa dodatkowo kojąco dotyk po prawej stronie szyi - zdradził, a następnie prowadził Sophię przez kolejne elementy jeździeckiej sztuki upewniając się, że jest w stanie odpowiednio poruszać się w kłusie, a także potrafi zasygnalizować zwierzęciu zmianę tempa z wyższego na niższe, aż do postoju. Wszystko zweryfikował prowadząc ją w żywym stępie zalecając jej następnie podkręcenie tempa. Uważnie obserwował i korygował jej drobne błędy. W szybszym tempie na pewno mocniej musiała pracować ramionami, rękami. Ćwiczyli zmianę tempa przechodząc kilkukrotnie z kłusu do stępa i na odwrót. Kiedy dostrzegł skupienie Sophii na jeździe, tym, że jej ciało z chęcią przypominało sobie dawne umiejętności poprzez płynniejsze przejścia i ruchy - poprosił by zagalopowała. Po tym podszedł odpinając lonżę i pozwalając kuzynce z lekkim sercem poruszać się po całej sali. Nakazywał jej ćwiczenie wolt w kłusie - anglezowanym oraz ćwiczebnym by zmęczyć jeźdźca oraz konia. Pojawiły się również obiecane ćwiczenia ze zmian kierunków. Nie ćwiczyli jednak ciaśniejszych skrętów w szybszym tempie. I tak pierwsza lekcja była wystarczająco intensywna. Skamander nie chciał dociążać Sophie domyślając się, że prawdopodobnie, gdy tylko zejdzie z końskiego grzbietu będzie miała wrażenie, że nogi uginają się jej w kolanach.
|zt
|zt
Find your wings
Sophia skinęła głową. Wyglądało na to, że po prostu należało wtedy szybko wymyślić sposób na uspokojenie konia i zachować zimną krew. Nigdy nie była panikarą, potrafiła sobie radzić i w trudniejszych sytuacjach, choć chciała przypomnieć sobie o końskiej naturze jak najwięcej. Nigdy właściwie nie jeździła tak całkiem sama, bo jako dziecko też odbierała lekcje na hali, a potem jakoś straciła zainteresowanie (czego później żałowała) i nie doszło już do samodzielnych przejażdżek w plenerze, choć w dorosłości to zawsze mogło ulec zmianie. Nigdy nie było za późno na naukę.
- W takim razie będę pamiętać – rzekła, wciąż kontynuując jazdę po okręgu i wydawanie Depeszy odpowiednich komend, by zwalniała lub przyspieszała tempo. Zachowywała spokój i opanowanie, dostrajając swoje ciało do zwierzęcia. Jej mięśnie także pracowały, czuła to wyraźnie, zwłaszcza że wciąż nie była w pełni formy po pojedynku z końcówki października i ukąszeniu przez gigantycznego węża. Anthony’emu nie wspomniała o tym jednak ani słowem, nie chciała być traktowana pobłażliwie przez wzgląd na niedawne rany, sama też siebie tak nie traktowała i dawała z siebie sto procent. Nie istniały wymówki, przez które miałaby nie doskonalić swoich umiejętności, a na spotkaniu Zakonu Feniksa i tak wszyscy dowiedzą się o walce, którą z Samuelem stoczyli przeciwko wyjątkowo potężnemu czarodziejowi. Anthony natomiast stanął naprzeciw samego Voldemorta i również był już na chodzie. Cóż, ludzie z krwią Skamanderów byli silni i wytrzymali. Jej zależało na tym, by odzyskać pełnię sił jak najszybciej, bo podczas pracy nie mogła nagle zaniemóc. Musiała trenować, stopniowo podnosząc sobie poprzeczkę. Robiła to także dzisiaj, przechodząc do coraz trudniejszych i szybszych manewrów, choć nie szarżowała przesadnie, nadal pamiętając, że dosiadała żywego stworzenia które także miało ograniczoną wytrzymałość. Niedawne doświadczenia sprawiły, że podchodziła do życia i ryzyka z większą pokorą.
Prawdziwą przyjemność i wolność poczuła, kiedy Anthony odpiął klacz i pozwolił jej poruszać się po całej hali. Sophia wreszcie mogła ponaglić Depeszę do biegu przed siebie, a nie tylko po okręgu. Poćwiczyli też zmiany kierunków, Sophia kilka razy okrążyła halę, czując jak pęd powietrza uderza ją w twarz. Nie tak intensywnie jak podczas lotu na miotle, ale i tak było to przyjemne uczucie. Starała się panować nad koniem i nie spadła ani razu. Przed skrętami zwalniała, by na prostej znów przyspieszać. Radziła sobie coraz lepiej, utrwalając zdobyte dziś wiadomości i umiejętności.
Pod koniec, kiedy już po kilku godzinach intensywnego szkolenia zsiadła z końskiego grzbietu, rzeczywiście czuła dziwną miękkość w nogach. Był to jednak znak, że jej mięśnie pracowały i przyzwyczajały się do nowego rodzaju wysiłku. Podobnie czuła się po wyjątkowo intensywnych ćwiczeniach w sali treningowej Biura Aurorów.
Podziękowała Anthony’emu za cierpliwie udzieloną lekcję i zapowiedziała, że chętnie to kiedyś powtórzy, w bliżej nieokreślonej przyszłości, kiedy możliwe będzie wyrwanie się z Londynu. Jazda w ten sposób poza halą, po łąkach i lasach musiała być jeszcze przyjemniejsza, ale aktualnie uniemożliwiała to pogoda. Oby jednak udało się zażegnać kryzys anomalii raz na zawsze. Potem poszła się przebrać z powrotem w swoje ciuchy, zgodnie z obietnicą została też u Skamanderów na obiedzie, ponieważ po intensywnej nauce zdążyła solidnie zgłodnieć. Dopiero po południu wróciła do Londynu wciąż odczuwając zmęczenie, ale było to dobre, porządne zmęczenie, niosące satysfakcję z nauczenia się czegoś nowego.
| zt.
- W takim razie będę pamiętać – rzekła, wciąż kontynuując jazdę po okręgu i wydawanie Depeszy odpowiednich komend, by zwalniała lub przyspieszała tempo. Zachowywała spokój i opanowanie, dostrajając swoje ciało do zwierzęcia. Jej mięśnie także pracowały, czuła to wyraźnie, zwłaszcza że wciąż nie była w pełni formy po pojedynku z końcówki października i ukąszeniu przez gigantycznego węża. Anthony’emu nie wspomniała o tym jednak ani słowem, nie chciała być traktowana pobłażliwie przez wzgląd na niedawne rany, sama też siebie tak nie traktowała i dawała z siebie sto procent. Nie istniały wymówki, przez które miałaby nie doskonalić swoich umiejętności, a na spotkaniu Zakonu Feniksa i tak wszyscy dowiedzą się o walce, którą z Samuelem stoczyli przeciwko wyjątkowo potężnemu czarodziejowi. Anthony natomiast stanął naprzeciw samego Voldemorta i również był już na chodzie. Cóż, ludzie z krwią Skamanderów byli silni i wytrzymali. Jej zależało na tym, by odzyskać pełnię sił jak najszybciej, bo podczas pracy nie mogła nagle zaniemóc. Musiała trenować, stopniowo podnosząc sobie poprzeczkę. Robiła to także dzisiaj, przechodząc do coraz trudniejszych i szybszych manewrów, choć nie szarżowała przesadnie, nadal pamiętając, że dosiadała żywego stworzenia które także miało ograniczoną wytrzymałość. Niedawne doświadczenia sprawiły, że podchodziła do życia i ryzyka z większą pokorą.
Prawdziwą przyjemność i wolność poczuła, kiedy Anthony odpiął klacz i pozwolił jej poruszać się po całej hali. Sophia wreszcie mogła ponaglić Depeszę do biegu przed siebie, a nie tylko po okręgu. Poćwiczyli też zmiany kierunków, Sophia kilka razy okrążyła halę, czując jak pęd powietrza uderza ją w twarz. Nie tak intensywnie jak podczas lotu na miotle, ale i tak było to przyjemne uczucie. Starała się panować nad koniem i nie spadła ani razu. Przed skrętami zwalniała, by na prostej znów przyspieszać. Radziła sobie coraz lepiej, utrwalając zdobyte dziś wiadomości i umiejętności.
Pod koniec, kiedy już po kilku godzinach intensywnego szkolenia zsiadła z końskiego grzbietu, rzeczywiście czuła dziwną miękkość w nogach. Był to jednak znak, że jej mięśnie pracowały i przyzwyczajały się do nowego rodzaju wysiłku. Podobnie czuła się po wyjątkowo intensywnych ćwiczeniach w sali treningowej Biura Aurorów.
Podziękowała Anthony’emu za cierpliwie udzieloną lekcję i zapowiedziała, że chętnie to kiedyś powtórzy, w bliżej nieokreślonej przyszłości, kiedy możliwe będzie wyrwanie się z Londynu. Jazda w ten sposób poza halą, po łąkach i lasach musiała być jeszcze przyjemniejsza, ale aktualnie uniemożliwiała to pogoda. Oby jednak udało się zażegnać kryzys anomalii raz na zawsze. Potem poszła się przebrać z powrotem w swoje ciuchy, zgodnie z obietnicą została też u Skamanderów na obiedzie, ponieważ po intensywnej nauce zdążyła solidnie zgłodnieć. Dopiero po południu wróciła do Londynu wciąż odczuwając zmęczenie, ale było to dobre, porządne zmęczenie, niosące satysfakcję z nauczenia się czegoś nowego.
| zt.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
|data?
Zima nie ustępowała, a kolejny dzień z rekordowo niskimi temperaturami przekonywał coraz większe grono niedowiarków o tym, że szybko miało się to nie zmienić. Anthony nie narzekał jednak ani przez chwilę na ściskający mróz, czy nadmiar śniegu. Wszystko w porównaniu do ciągnących się od dwóch miesięcy burz było lepsze. Tak po prostu. Zresztą pogoda zdawała się i tak być czymś odległym, nieistotnym, pobocznym. Wszystko zdawało się eskalować. Nawet jeżeli, jako Zakon, przez krótką chwilę mogli powiedzieć, że udało im się osiągnąć coś istotnego to tak właściwie na chwilę obecną nijak nie rzutowało to na prowadzoną przez Malfoya, Voldemorta oraz jego zwolenników ekspansję wpływów w Ministerstwie oraz poza nim - w całej Wielkiej Brytanii. Ta cała akcja z Bones... to było jak kubeł zimnej wody. Pomyśleć, że jeszcze kilka miesięcy temu, podczas zebrania na Zamglonych Wzgórzach potępił tych którzy obawiali się przecieków decydując się na poparcie planu Longbottoma oraz Bones co do umieszczania zwolenników Voldemorta w tajemnicy w podziemnym więzieniu. Teraz zaś głównodowodząca była zniszczona na każdej możliwej płaszczyźnie bo śmiała wprowadzić swój plan w życie, a sprawdzeni i zaufani ludzie okazali się nagle nie być wcale takimi godnymi zaufania. Jakie to daje świadectwo. Jak to rzutuje na możliwości organizacyjne Edith, Harolda, Biura Aurorów, a i samego Zakonu...?
Popędził gniadego ogiera wzdłuż klifowiska tak, by nie tracić dystansu do prującego przed nim Lucana. Morze pod nimi było skute lodem. Zimne powietrze w pędzie boleśnie ocierało się o twarz, wietrzyło myśli. Zmrużone w szparki oczy łzawiły rozmazując obraz. Wycenę odległości od stromego urwiska dokonywał bazując na nierównej pracy skrzydeł zwierzęcia, których to ułożenie wpływało na świst ześlizgującego się po nich wiatru. ostatecznie ściana wzdłuż której galopował w powietrzu stała się szczytem na powierzchni której wylądował. Nie było w tym za dużo gracji. Wierzchowiec w chwili zetknięcia się z ośnieżoną powierzchnią butnie wierzgnął, a potem nie bardzo miał ochotę się zatrzymać. Nim Skamander to na nim wymusił przedreptał żwawym kłusem spory półokrąg. Stojąc zaś w miejscu kładł po sobie uszy i szarpał nerwowo wędzidło. Dopiero po dłuższej chwili Thony zdecydował się poprowadzić konia tak, by podszedł stępem do Lucana
- Wierz lub nie ale było to spokojne lądowanie - wydusił z siebie, a cień półuśmiechu zakołysał mu się pod czerwonym od mrozu nosem. Klatka piersiowa unosiła mu się gwałtownie i nierówno. ten odcinek był dla niego dość wymagający - Długo będzie go trzymało echo listopadowo-grudniowych burz...
Zima nie ustępowała, a kolejny dzień z rekordowo niskimi temperaturami przekonywał coraz większe grono niedowiarków o tym, że szybko miało się to nie zmienić. Anthony nie narzekał jednak ani przez chwilę na ściskający mróz, czy nadmiar śniegu. Wszystko w porównaniu do ciągnących się od dwóch miesięcy burz było lepsze. Tak po prostu. Zresztą pogoda zdawała się i tak być czymś odległym, nieistotnym, pobocznym. Wszystko zdawało się eskalować. Nawet jeżeli, jako Zakon, przez krótką chwilę mogli powiedzieć, że udało im się osiągnąć coś istotnego to tak właściwie na chwilę obecną nijak nie rzutowało to na prowadzoną przez Malfoya, Voldemorta oraz jego zwolenników ekspansję wpływów w Ministerstwie oraz poza nim - w całej Wielkiej Brytanii. Ta cała akcja z Bones... to było jak kubeł zimnej wody. Pomyśleć, że jeszcze kilka miesięcy temu, podczas zebrania na Zamglonych Wzgórzach potępił tych którzy obawiali się przecieków decydując się na poparcie planu Longbottoma oraz Bones co do umieszczania zwolenników Voldemorta w tajemnicy w podziemnym więzieniu. Teraz zaś głównodowodząca była zniszczona na każdej możliwej płaszczyźnie bo śmiała wprowadzić swój plan w życie, a sprawdzeni i zaufani ludzie okazali się nagle nie być wcale takimi godnymi zaufania. Jakie to daje świadectwo. Jak to rzutuje na możliwości organizacyjne Edith, Harolda, Biura Aurorów, a i samego Zakonu...?
Popędził gniadego ogiera wzdłuż klifowiska tak, by nie tracić dystansu do prującego przed nim Lucana. Morze pod nimi było skute lodem. Zimne powietrze w pędzie boleśnie ocierało się o twarz, wietrzyło myśli. Zmrużone w szparki oczy łzawiły rozmazując obraz. Wycenę odległości od stromego urwiska dokonywał bazując na nierównej pracy skrzydeł zwierzęcia, których to ułożenie wpływało na świst ześlizgującego się po nich wiatru. ostatecznie ściana wzdłuż której galopował w powietrzu stała się szczytem na powierzchni której wylądował. Nie było w tym za dużo gracji. Wierzchowiec w chwili zetknięcia się z ośnieżoną powierzchnią butnie wierzgnął, a potem nie bardzo miał ochotę się zatrzymać. Nim Skamander to na nim wymusił przedreptał żwawym kłusem spory półokrąg. Stojąc zaś w miejscu kładł po sobie uszy i szarpał nerwowo wędzidło. Dopiero po dłuższej chwili Thony zdecydował się poprowadzić konia tak, by podszedł stępem do Lucana
- Wierz lub nie ale było to spokojne lądowanie - wydusił z siebie, a cień półuśmiechu zakołysał mu się pod czerwonym od mrozu nosem. Klatka piersiowa unosiła mu się gwałtownie i nierówno. ten odcinek był dla niego dość wymagający - Długo będzie go trzymało echo listopadowo-grudniowych burz...
Find your wings
19.01 ?
Wyrwanie dla siebie takiego popołudnia graniczyło z cudem - jako że Lucan pracował bezpośrednio w ministerstwie, widywał z bliska Malfoya, a także wszystkie te absurdy, o których później wypisywano w prasie - przynajmniej dopóki Prorok jeszcze był legalny.
Abbott miał wrażenie, że od pewnego czasu dołożono mu jeszcze więcej roboty. Zawsze miał jej nawał. Ostatnio jednak stało się to dziecinnym, ale też niezwykle skutecznym sposobem na to, aby uprzykrzyć mu życie - a także zablokować jakiekolwiek działania. Taki prztyczek w nos ze strony tych, którzy zdecydowanie popierali obecnego ministra. Robił co mógł, chomikując różne ważniejsze dokumenty, odpisy raportów i akta spraw, mogące kiedyś obarczyć konkretne osoby winą... czuł się jednak trochę tak, jakby miał związane ręce. Wizengamot też miał się teraz czym zajmować - i Abbott był pewien, że starczy byle potknięcie, by rozpętać burzę, której celem stanie się ostatnia instytucja, która jeszcze w jakiś sposób mogła oficjalnie i legalnie opierać się Malfoyowi i hamować jego absurdalne pomysły.
Utrata Bones była okropnym ciosem i Lucan nie mógł pozbyć się wrażenia, że spośród zgromadzonych tamtego dnia na zamglonym wzgórzu, tylko nieliczne osoby wzięły sobie do serca cel, o którym wtedy rozprawiali... i on sam się do nich nie zaliczał. Bones zapłaciła za swoje czyny wysoką cenę - prawdopodobnie najwyższą z możliwych. Abbott obawiał się, że prędzej czy później podobnie mogła skończyć jego ciotka, które dziś była największą solą w oku Malfoya.
Zawodzili na wielu frontach.
Nie był początkowo przekonany, kiedy Anthony zaproponował mu przejażdżkę na aetonanach. Ostatnim czego teraz potrzebował to poważna kontuzja wynikająca z upadku z wierzchowca lub, co było dużo bardziej prawdopodobne, złapanie choroby. Teraz musiał jednak przyznać, że był to strzał w dziesiątkę. Ostatnie dni względnego spokoju Lucan spędził na próbie dojścia do siebie po wizycie w Azkabanie - i choć faktycznie potrzebował odrobiny odpoczynku, bardzo prędko przerodziło się to w ciągłe roztrząsanie i analizowanie wszystkich decyzji, które podjęli tamtego dnia na wyprawie. Abbott miewał momentami myśli tak parszywe, że miał problemy z normalnym funkcjonowaniem. Szaleńczy lot wzdłuż klifów porwał jednak te myśli, zmuszając go by skupił się na utrzymaniu się w siodle, ruchach swojego wierzchowca i powietrznej walce z żywiołem.
- Nie zrzucaj winy na aetonana, to ty po prostu wyszedłeś z wprawy - odpowiedział, poprawiając gruby szal, którym owinął sobie szyję i dolną część twarzy. Wypowiedź w zamyśle miała brzmieć jak humorystyczna zaczepka, choć prawdopodobnie ciężko było to na pierwszy rzut oka - i ucha - stwierdzić. Siwy aetonan zarzucił niespokojnie głową, gdy tylko gniadosz podszedł bliżej. Lucan poklepał uspokajająco zwierzę po szyi. - Mam wrażenie, że nie tylko jego będzie trzymać - mruknął. I nie miał tu na myśli tylko swojego wierzchowca.
Wyrwanie dla siebie takiego popołudnia graniczyło z cudem - jako że Lucan pracował bezpośrednio w ministerstwie, widywał z bliska Malfoya, a także wszystkie te absurdy, o których później wypisywano w prasie - przynajmniej dopóki Prorok jeszcze był legalny.
Abbott miał wrażenie, że od pewnego czasu dołożono mu jeszcze więcej roboty. Zawsze miał jej nawał. Ostatnio jednak stało się to dziecinnym, ale też niezwykle skutecznym sposobem na to, aby uprzykrzyć mu życie - a także zablokować jakiekolwiek działania. Taki prztyczek w nos ze strony tych, którzy zdecydowanie popierali obecnego ministra. Robił co mógł, chomikując różne ważniejsze dokumenty, odpisy raportów i akta spraw, mogące kiedyś obarczyć konkretne osoby winą... czuł się jednak trochę tak, jakby miał związane ręce. Wizengamot też miał się teraz czym zajmować - i Abbott był pewien, że starczy byle potknięcie, by rozpętać burzę, której celem stanie się ostatnia instytucja, która jeszcze w jakiś sposób mogła oficjalnie i legalnie opierać się Malfoyowi i hamować jego absurdalne pomysły.
Utrata Bones była okropnym ciosem i Lucan nie mógł pozbyć się wrażenia, że spośród zgromadzonych tamtego dnia na zamglonym wzgórzu, tylko nieliczne osoby wzięły sobie do serca cel, o którym wtedy rozprawiali... i on sam się do nich nie zaliczał. Bones zapłaciła za swoje czyny wysoką cenę - prawdopodobnie najwyższą z możliwych. Abbott obawiał się, że prędzej czy później podobnie mogła skończyć jego ciotka, które dziś była największą solą w oku Malfoya.
Zawodzili na wielu frontach.
Nie był początkowo przekonany, kiedy Anthony zaproponował mu przejażdżkę na aetonanach. Ostatnim czego teraz potrzebował to poważna kontuzja wynikająca z upadku z wierzchowca lub, co było dużo bardziej prawdopodobne, złapanie choroby. Teraz musiał jednak przyznać, że był to strzał w dziesiątkę. Ostatnie dni względnego spokoju Lucan spędził na próbie dojścia do siebie po wizycie w Azkabanie - i choć faktycznie potrzebował odrobiny odpoczynku, bardzo prędko przerodziło się to w ciągłe roztrząsanie i analizowanie wszystkich decyzji, które podjęli tamtego dnia na wyprawie. Abbott miewał momentami myśli tak parszywe, że miał problemy z normalnym funkcjonowaniem. Szaleńczy lot wzdłuż klifów porwał jednak te myśli, zmuszając go by skupił się na utrzymaniu się w siodle, ruchach swojego wierzchowca i powietrznej walce z żywiołem.
- Nie zrzucaj winy na aetonana, to ty po prostu wyszedłeś z wprawy - odpowiedział, poprawiając gruby szal, którym owinął sobie szyję i dolną część twarzy. Wypowiedź w zamyśle miała brzmieć jak humorystyczna zaczepka, choć prawdopodobnie ciężko było to na pierwszy rzut oka - i ucha - stwierdzić. Siwy aetonan zarzucił niespokojnie głową, gdy tylko gniadosz podszedł bliżej. Lucan poklepał uspokajająco zwierzę po szyi. - Mam wrażenie, że nie tylko jego będzie trzymać - mruknął. I nie miał tu na myśli tylko swojego wierzchowca.
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Park Exmoor
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset