Ruiny Mer-Akha, Walia
Strona 15 z 16 • 1 ... 9 ... 14, 15, 16
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Ruiny Mer-Arkha
Mer-Arkha było ongiś, jeszcze przed ustanowieniem Walii Walią, miastem goblińskim - jedną z ich najpotężniejszych twierdz, owianą chwałą i mrożącymi krew w żyłach legendami, opowiadającymi tak o męstwie oraz odwadze, jak i braku litości, pragmatyzmie i krwawych, pozbawionych litości podbojach. Mer-Arkha zostało jednak zrównane z ziemią tysiące lat temu przez przodków najdawniejszych rodów celtyckiego pochodzenia - kładąc kres goblińskiej ekspansji w tym rejonie. Pozostałości po mieście wydają się być żywą lekcją historii - choć nieliczne, to te, które pozostały, wydają się zachowane w doskonałym stanie. Nic dziwnego, gobliny uchodzą za doskonałych budowniczych - ani wojna ani wiatr nie zetrą ich konstrukcji w pył. Oprócz trzech nadkruszonych domów ujrzeć można fragment niegdyś ogromnego muru obronnego, studni oraz wysokich miejskich schodów, a także niedużą część sali tronowej, włączając w to sam - podniszczony, ale zachowany - imponujący kamienny tron, na którym zasiadał w tamtym czasie gobliński król, Gambra Waleczny. Fakt, że ruiny znajdują się raczej dalej od cywilizacji niż bliżej i zarośnięte są wysokimi drzewami, nie powstrzymuje mugoli przed dotarciem tutaj - czasem przewijają się pojedynczy turyści, którzy mnożą teorie spiskowe odnośnie tego, czym właściwie te ruiny są - zwykle stawiając na pozaziemską cywilizację.
Jeśli posiadasz przynajmniej III poziom biegłości historia magii, możesz służyć za przewodnika czarodziejów po tym miejscu i opowiedzieć więcej o dawnej wojnie oraz związanych z nią legendach.
Jeśli posiadasz przynajmniej III poziom biegłości historia magii, możesz służyć za przewodnika czarodziejów po tym miejscu i opowiedzieć więcej o dawnej wojnie oraz związanych z nią legendach.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 12.03.19 13:37, w całości zmieniany 1 raz
— Metamorfomagia jest niesamowita. Możesz być praktycznie kim chcesz. I nie musisz korzystać z eliksirów ani transmutacji — Powiedział to, co ona wiedziała bardzo dobrze. Wyraził w ten sposób swój podziw i uznanie dla tego daru. Niemniej w jego głosie dało się słyszeć wyraźną nutkę zazdrości. Nie posiadał tak przydatnych umiejętności. Również był zdania, że Williamowi taki dar przydałby się jeszcze bardziej, niż jemu. Przynajmniej w chwili obecnej.
— Czasu to oni mają faktycznie w nadmiarze. Ja w ogóle nie chcę się natknąć na jakąkolwiek szlachtę, niezależnie od wspieranej przez nich strony tego konfliktu. Niemniej spotkanie z tymi drugimi najpewniej skończyłoby się walką z trudnym do pokonania przeciwnikiem. Dotąd natrafiłem tylko na grupy szmalcowników. A ty walczyłaś z tymi drugimi? — Każdemu wypowiedzianemu przez niego słowu towarzyszyła niechęć. Nie darzył sympatią ani szacunkiem szlachty. Niezależnie od poglądów szlachty, arystokraci stanowili dwie strony jednej monety i byli nadęci jak świńskie pęcherze. Ot, szlachetnie urodzeni. Czarodzieje niepotrafiący się pogodzić z utratą wpływów, z nadejściem nowych czasów i odejść z twarzą do historii. To przez nich ich życie wygląda tak jak wygląda. Tych poglądów nie okazywał w pracy – jak większość prostych ludzi potrzebował pracy, a ta dodatkowo bardzo go satysfakcjonowała.
Pomimo wyraźnej niechęci do możnych, której dał w jakimś stopniu upust w tym momencie, podszedł niezwykle poważnie do kwestii potencjalnego pojedynku z potencjalnie poważnie zaprawioną w czarnej magii szlachtą. Póki co szmalcownicy nie stanowili dla niego zbytniego wyzwania. Nie pozwalał sobie na to, by poczuć się zbyt pewnie. To pierwszy krok do zguby, Niedocenianie przeciwnika to pierwszy krok do zguby.
Znalezione w pierwszej skrzyni przedmioty były naprawdę warte swojej uwagi i ceny. Nie byłaby ona mała za te wszystkie towary. Pozostawało mieć nadzieję, że w kolejnych skrzyniach będą równie porządne i warte uwagi rzeczy. — Już nic nie mówię — Przyznał wznosząc obie dłonie w poddańczym geście. Jak na kogoś, kto pierwszy raz robił coś takiego, całkiem nieźle sobie radził. Sięgnął po pióro, pergamin i kałamarz. Ten ostatni chwycił prawą dłonią, pozostałe przybory do pisania ujął lewą dłonią. Odkorkował kałamarz i zanurzył w nim zaostrzony koniec użyczonego mu pióra.
— Zajmę. Dobrze. Nie oczekiwałem tego, ale to bardzo miło z twojej strony — Odrzekł odkładając to co trzymał w rękach na drugą skrzynię. Otworzył pierwszą z nich i zaczął przeglądać jej zawartość. Czego to tu nie było. — Znalazłem... pięć rogów garboroga, sześć beozarów... słój pełen smoczych oczu, ze trzy bele wełny kudłonia — Poinformował Thalię o swoim znalezisku, zapisując to wszystko na pergaminie. Starał się nie okazywać tego, że naprawdę ciężko było mu patrzeć na słój z oczami smoków, takich samych jak te którymi się opiekował. Nic by to nie zmieniło. Zamknął skrzynię z ciężkim westchnięciem.
— To wygląda na czułki szczuroszczeta... pokaźna ilość — Zanotował. Natrafił na nieopisaną trzy butelki z gęstą cieczą. Sięgnął po jedną z nich i odkorkował ją, a po pomieszczeniu rozpełzła się silna woń zgnilizny. — Ugh... wydzielina korniczaka... trzy butelki — Skrzywdził się z obrzydzenia, natychmiast zamykając butlę i odkładając ją obok pozostałych.
— Sprawdzę czy czegoś tam jeszcze nie ma — Zadecydował sięgając znów w głąb skrzyni.
— Czasu to oni mają faktycznie w nadmiarze. Ja w ogóle nie chcę się natknąć na jakąkolwiek szlachtę, niezależnie od wspieranej przez nich strony tego konfliktu. Niemniej spotkanie z tymi drugimi najpewniej skończyłoby się walką z trudnym do pokonania przeciwnikiem. Dotąd natrafiłem tylko na grupy szmalcowników. A ty walczyłaś z tymi drugimi? — Każdemu wypowiedzianemu przez niego słowu towarzyszyła niechęć. Nie darzył sympatią ani szacunkiem szlachty. Niezależnie od poglądów szlachty, arystokraci stanowili dwie strony jednej monety i byli nadęci jak świńskie pęcherze. Ot, szlachetnie urodzeni. Czarodzieje niepotrafiący się pogodzić z utratą wpływów, z nadejściem nowych czasów i odejść z twarzą do historii. To przez nich ich życie wygląda tak jak wygląda. Tych poglądów nie okazywał w pracy – jak większość prostych ludzi potrzebował pracy, a ta dodatkowo bardzo go satysfakcjonowała.
Pomimo wyraźnej niechęci do możnych, której dał w jakimś stopniu upust w tym momencie, podszedł niezwykle poważnie do kwestii potencjalnego pojedynku z potencjalnie poważnie zaprawioną w czarnej magii szlachtą. Póki co szmalcownicy nie stanowili dla niego zbytniego wyzwania. Nie pozwalał sobie na to, by poczuć się zbyt pewnie. To pierwszy krok do zguby, Niedocenianie przeciwnika to pierwszy krok do zguby.
Znalezione w pierwszej skrzyni przedmioty były naprawdę warte swojej uwagi i ceny. Nie byłaby ona mała za te wszystkie towary. Pozostawało mieć nadzieję, że w kolejnych skrzyniach będą równie porządne i warte uwagi rzeczy. — Już nic nie mówię — Przyznał wznosząc obie dłonie w poddańczym geście. Jak na kogoś, kto pierwszy raz robił coś takiego, całkiem nieźle sobie radził. Sięgnął po pióro, pergamin i kałamarz. Ten ostatni chwycił prawą dłonią, pozostałe przybory do pisania ujął lewą dłonią. Odkorkował kałamarz i zanurzył w nim zaostrzony koniec użyczonego mu pióra.
— Zajmę. Dobrze. Nie oczekiwałem tego, ale to bardzo miło z twojej strony — Odrzekł odkładając to co trzymał w rękach na drugą skrzynię. Otworzył pierwszą z nich i zaczął przeglądać jej zawartość. Czego to tu nie było. — Znalazłem... pięć rogów garboroga, sześć beozarów... słój pełen smoczych oczu, ze trzy bele wełny kudłonia — Poinformował Thalię o swoim znalezisku, zapisując to wszystko na pergaminie. Starał się nie okazywać tego, że naprawdę ciężko było mu patrzeć na słój z oczami smoków, takich samych jak te którymi się opiekował. Nic by to nie zmieniło. Zamknął skrzynię z ciężkim westchnięciem.
— To wygląda na czułki szczuroszczeta... pokaźna ilość — Zanotował. Natrafił na nieopisaną trzy butelki z gęstą cieczą. Sięgnął po jedną z nich i odkorkował ją, a po pomieszczeniu rozpełzła się silna woń zgnilizny. — Ugh... wydzielina korniczaka... trzy butelki — Skrzywdził się z obrzydzenia, natychmiast zamykając butlę i odkładając ją obok pozostałych.
— Sprawdzę czy czegoś tam jeszcze nie ma — Zadecydował sięgając znów w głąb skrzyni.
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- To prawda, nie muszę. Mogę za to połamać sobie żebra tylko dlatego, że przemiana była tak wyjątkowo nieudana. Mogę odmienić się nagle bo ktoś zrani mnie na tyle mocno. Mogę umrzeć pod zmienioną postacią i nikt nie wie, ani wiedzieć nie będzie, gdzie się podziałam i co się ze mną działo. Wszystko ma, niestety albo i stety, swoje wady i zalety. – Westchnęła cicho, nie umiejąc nawet poradzić sobie z sytuacją, którą rozciągały przed nią lata zapomnienia, że kiedykolwiek była Lavinia. Od momentu, kiedy z mężczyzny stała się kobietą, nic jednak nie było łatwiejsze, a i ona miała przerażające wrażenie, że jedyne co robi, to łudzi się, że kiedykolwiek jeszcze będzie łatwiej.
- Nie wiem, co robią albo co nie robią dokładnie, ale nie chcę się wypowiadać za nich. Natomiast tych po…stronie przeciwnej nam? Trochę w szkole, trochę w późniejszych latach. Większość to zasmarkańcy którym nigdy nie przeszkadzano w ich dogodnym gniazdku, więc mogą uważać że im się należy. – Tak przynajmniej zapamiętała ich ze szkoły. Czy czas zmienił szlaki, myśli, słowa? Wątpiła, jak zawsze wątpiąc w charakter ludzkiej zmiany. Ale cóż poradzić.
Przysiadła gdzieś kątem pomiędzy skrzyniami, odruchowo wciskając się pomiędzy ciasne przestrzenie, przez lata nabierając nawyków że nie mogła liczyć na otwarte przestrzenie i pustkę, dlatego wolała chować się w mniejszych i zagraconych. Jako dziecko nie cierpiała wciskania je do izolatki, jako dorosła musiała przełknąć gorycz pracy na statku.
Wyjmowała to coraz nowsze składniki, dopisując je do listy którą miała na kolanach, zapisując kilka dziobów gryfa, następnie odznaczając na liście języki kameleona oraz sproszkowane…uniosła pojemniczki, z uniesionymi brwiami pokazując co trzymała w ręku, prezentując to Volansowi. Dopiero po usłyszeniu, że mowa tutaj o sproszkowanych skrzydłach ćmy (ble!), zapisała rzeczy na nowo. Wypisywała też to, co podawał jej Volans, ostrożnie robiąc co tylko mogła aby za wszystkim nadążać. Niemal nie czuła godzin spędzonych na tym zadaniu, skupienie całe przelewając na składniki, pergaminy oraz kolejne nazwy i numery.
Dopiero po paru godzinach podniosła spojrzenie na Volansa, rozluźniając odruchowo spięte mięśnie i posyłając smokologowi zmęczony uśmiech.
- Dziękuję za pomoc z rozpoznaniem wszystkiego. Przyniosę ci wypłatę w ciągu tygodnia, jeżeli co to pasuje. A w międzyczasie, daj znać co tam by było potrzebne Aurorze. Nie obiecuję, ale może uda się załatwić. – Pomasowała szyję, oddychając cicho. Praca bywała fascynująca.
zt
- Nie wiem, co robią albo co nie robią dokładnie, ale nie chcę się wypowiadać za nich. Natomiast tych po…stronie przeciwnej nam? Trochę w szkole, trochę w późniejszych latach. Większość to zasmarkańcy którym nigdy nie przeszkadzano w ich dogodnym gniazdku, więc mogą uważać że im się należy. – Tak przynajmniej zapamiętała ich ze szkoły. Czy czas zmienił szlaki, myśli, słowa? Wątpiła, jak zawsze wątpiąc w charakter ludzkiej zmiany. Ale cóż poradzić.
Przysiadła gdzieś kątem pomiędzy skrzyniami, odruchowo wciskając się pomiędzy ciasne przestrzenie, przez lata nabierając nawyków że nie mogła liczyć na otwarte przestrzenie i pustkę, dlatego wolała chować się w mniejszych i zagraconych. Jako dziecko nie cierpiała wciskania je do izolatki, jako dorosła musiała przełknąć gorycz pracy na statku.
Wyjmowała to coraz nowsze składniki, dopisując je do listy którą miała na kolanach, zapisując kilka dziobów gryfa, następnie odznaczając na liście języki kameleona oraz sproszkowane…uniosła pojemniczki, z uniesionymi brwiami pokazując co trzymała w ręku, prezentując to Volansowi. Dopiero po usłyszeniu, że mowa tutaj o sproszkowanych skrzydłach ćmy (ble!), zapisała rzeczy na nowo. Wypisywała też to, co podawał jej Volans, ostrożnie robiąc co tylko mogła aby za wszystkim nadążać. Niemal nie czuła godzin spędzonych na tym zadaniu, skupienie całe przelewając na składniki, pergaminy oraz kolejne nazwy i numery.
Dopiero po paru godzinach podniosła spojrzenie na Volansa, rozluźniając odruchowo spięte mięśnie i posyłając smokologowi zmęczony uśmiech.
- Dziękuję za pomoc z rozpoznaniem wszystkiego. Przyniosę ci wypłatę w ciągu tygodnia, jeżeli co to pasuje. A w międzyczasie, daj znać co tam by było potrzebne Aurorze. Nie obiecuję, ale może uda się załatwić. – Pomasowała szyję, oddychając cicho. Praca bywała fascynująca.
zt
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Po prawdzie, on mało co wiedział o samej metamorfomagii. W chwili obecnej widział przede wszystkim jej pozytywne aspekty. Thalia naświetliła mu ciemną stronę tej umiejętności. Taką, której wręcz nie potrafiłby sobie wyobrazić. To zmieniło jego spojrzenie na ten dar.
— Połamane żebra podczas próby przemiany żebra nie brzmią dobrze i coś mi mówi, że już tego doświadczyłaś. Tak samo w kwestii tego zranienia. Najgorsza i zarazem najsmutniejsza wydaje mi perspektywa twojej śmierci pod postacią innej osoby — Podzielił się z nią swoimi przemyśleniami na ten temat, zwłaszcza, że otworzyła mu oczy w tej materii. Złamane żebra i rany można wyleczyć. Śmierć była ostateczna i naprawdę to bardzo problematyczne odejść z tego świata jako inna osoba. Dla rodziny taka niewiedza to coś strasznego.
— To masz doświadczenie. Raczej to nie uległo zmianie. Gdybym miał z nimi walczyć to chciałbym walczyć z tobą różdżka w różdżkę — Odparł. Niektórym ludziom bardzo trudno się zmienić. Zwłaszcza, jeśli ich otoczenie pozostawało od lat niezmienne. Thalia przede wszystkim była dla niego prawdziwą przyjaciółką i cenionym sojusznikiem.
Gdy Thalia pokazała mu słój pełen sproszkowanych skrzydełek ćmy nawet pół żartem, pół serio zaproponował, że może spróbować tego proszku. Tak najłatwiej byłoby określić zawartość słoja, którą trudno było zidentyfikować na pierwszy rzut oka. I tak, proszek ze skrzydełek ciem był obrzydliwy. Choć w jego osobistym rankingu przegrywał z butlami wydzieliny korniczaka. Ten zapach zgnilizny był naprawdę nie do zniesienia.
Podczas wykonywania przeglądu i inwentaryzowania zawartości skrzyń także i on stracił poczucie czasu. W pewnym sensie to pozwalało mu przestać myśleć o wielu rzeczach. Nim się obejrzał, minęło parę godzin. Odwzajemnił równie zmęczony uśmiech. Zasłużyli na odpoczynek. W końcu się napracowali.
— Do usług. Wiesz, że zawsze ci pomogę. A na tym się znam. Nie ma sprawy. Wiem, że mi zapłacisz. Tylko nie przynoś wypłaty do rezerwatu. Wyślij sowę w razie czego, jakby coś się zmieniło. Dam jak najszybciej. Jeśli się nie uda to ani Aurora, ani ja nie będziemy mieć tego tobie za złe — Powiedział z uśmiechem. Zawsze pomoże Thalii, przy czym nie pogardzi dodatkowymi pieniędzmi. Wszak korzystał ze swojej bogatej wiedzy z zakresu magizoologii i uważał, że warto mieć jakieś dodatkowe źródło dochodu i oszczędności na czarną godzinę. W rezerwacie nikt nie musiał wiedzieć o tym, że przyjął takie zlecenie. Aurora z pewnością potrzebowała jakiś składników alchemicznych. Uzdrowiciele potrzebowali ingrediencji w hurtowych ilościach. Niemniej teraz o wszystko było trudniej. Przeciągnął się. Zdecydowanie na niego już pora. Wywiązał się ze swojej części zlecenia.
zt
— Połamane żebra podczas próby przemiany żebra nie brzmią dobrze i coś mi mówi, że już tego doświadczyłaś. Tak samo w kwestii tego zranienia. Najgorsza i zarazem najsmutniejsza wydaje mi perspektywa twojej śmierci pod postacią innej osoby — Podzielił się z nią swoimi przemyśleniami na ten temat, zwłaszcza, że otworzyła mu oczy w tej materii. Złamane żebra i rany można wyleczyć. Śmierć była ostateczna i naprawdę to bardzo problematyczne odejść z tego świata jako inna osoba. Dla rodziny taka niewiedza to coś strasznego.
— To masz doświadczenie. Raczej to nie uległo zmianie. Gdybym miał z nimi walczyć to chciałbym walczyć z tobą różdżka w różdżkę — Odparł. Niektórym ludziom bardzo trudno się zmienić. Zwłaszcza, jeśli ich otoczenie pozostawało od lat niezmienne. Thalia przede wszystkim była dla niego prawdziwą przyjaciółką i cenionym sojusznikiem.
Gdy Thalia pokazała mu słój pełen sproszkowanych skrzydełek ćmy nawet pół żartem, pół serio zaproponował, że może spróbować tego proszku. Tak najłatwiej byłoby określić zawartość słoja, którą trudno było zidentyfikować na pierwszy rzut oka. I tak, proszek ze skrzydełek ciem był obrzydliwy. Choć w jego osobistym rankingu przegrywał z butlami wydzieliny korniczaka. Ten zapach zgnilizny był naprawdę nie do zniesienia.
Podczas wykonywania przeglądu i inwentaryzowania zawartości skrzyń także i on stracił poczucie czasu. W pewnym sensie to pozwalało mu przestać myśleć o wielu rzeczach. Nim się obejrzał, minęło parę godzin. Odwzajemnił równie zmęczony uśmiech. Zasłużyli na odpoczynek. W końcu się napracowali.
— Do usług. Wiesz, że zawsze ci pomogę. A na tym się znam. Nie ma sprawy. Wiem, że mi zapłacisz. Tylko nie przynoś wypłaty do rezerwatu. Wyślij sowę w razie czego, jakby coś się zmieniło. Dam jak najszybciej. Jeśli się nie uda to ani Aurora, ani ja nie będziemy mieć tego tobie za złe — Powiedział z uśmiechem. Zawsze pomoże Thalii, przy czym nie pogardzi dodatkowymi pieniędzmi. Wszak korzystał ze swojej bogatej wiedzy z zakresu magizoologii i uważał, że warto mieć jakieś dodatkowe źródło dochodu i oszczędności na czarną godzinę. W rezerwacie nikt nie musiał wiedzieć o tym, że przyjął takie zlecenie. Aurora z pewnością potrzebowała jakiś składników alchemicznych. Uzdrowiciele potrzebowali ingrediencji w hurtowych ilościach. Niemniej teraz o wszystko było trudniej. Przeciągnął się. Zdecydowanie na niego już pora. Wywiązał się ze swojej części zlecenia.
zt
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
18 KWIETNIA
Przez przypadek odkryła to miejsce, piękne, tajemnicze, żywcem wyjęte z powieści, której nigdy nie miała doczytać, bo lekcje baletu były ważniejsze, a biografie choreografów i największych tancerzy bardziej absorbujące. Ruiny Mer-Akha, dla niej pozbawione nazwy. Bezimienne, z meandrami dowolnych przeszłości. Pewnego dnia podczas bezcelowego spaceru półwila dotarła do tych oderwanych od rzeczywistości reliktów; wdrapała się na kamienne ścieżki i wodziła palcami po chropowatych powierzchniach osamotnionych ścian, ale żaden z kątów do niej nie przemówił. Może kiedyś, teraz już nie. Gdyby w Beauxbatons bardziej uważała na historii magii, może skojarzyłaby motywy architektoniczne z goblinami, tyle że... Nawet wtedy tańczyła w myślach, wybiegając nimi do późnowieczornych eskapad do sal pełnych duchów; do bladołososiowych puent, które musiała przygotować na następną lekcję; i do ślicznego młodzieńca o bursztynowych oczach, z którym miała spotkać się zaraz po eliksirach. Tyle zadań. Tak mało czasu.
Z trudem zapamiętała drogę do Mer-Akha, a z jeszcze większym trudem wróciła tutaj kolejny raz. Droga była długa, zdecydowanie zbyt długa jak na wymęczone odsiadką mięśnie skłębione w ciele, ale i samotna. W innych okolicznościach mogłaby to docenić. Powinna nawet, bo zalesiona okolica zapierała dech w piersiach, a subtelny odgłos szumiącego wiatru, jakim przetykane były korony drzew, mógł urzekać - tylko że gdzieś za samotnością zawsze czyhało niebezpieczeństwo jej gwałtownego ukrócenia. Przez strażnika. Napastnika o surowych dłoniach i kąsającej różdżce. Każdy poruszający się cień sprawiał, że truchlała jak łania i na chwilę zastygała w bezruchu, spanikowana, żeby upewnić się, że to nie niebezpieczeństwo; a każde uderzenie serca krzyczało, żeby zawróciła. Ale Celine uparcie parła naprzód. Dzisiaj musiała.
Właściwie nie miała pojęcia, czy Samuel zdecyduje się zjawić w walijskiej sekretnej okolicy, nie zdziwiłaby się, gdyby tego nie zrobił. Egerton Lovegood, z którym łączyła go współpraca i wieloletnie zaufanie, już nie żył. Nieważne, jak wszyscy dookoła zapewniali, że było inaczej, nie żył przez nią, bo może gdyby nie prowokowała Sallowa... Stało się jednak - a ona nie umiała odwrócić czasu. Pragnęła tego, każdej nocy błagała księżyc, żeby pozwolił jej zmienić bieg wydarzeń, naprawić skorodowaną przeszłość, bez efektu. Dni biegły dalej, niezależnie od tego, czy spędzała dnie zapłakana i przybita, czy próbowała żyć; robić to, czego on, Egerton Lovegood, nie mógł.
Długie, pszeniczne pasma pukli tańczyły wraz z wiatrem kiedy zatrzymała się przed kamiennym tronem, lawirująca to tu, to tam, w oczekiwaniu na nadejście Skamandera albo na zajście słońca, które potwierdziłoby, że nie zamierzał przyjść. W kieszeni śliwkowego płaszcza skrywała dłonie, paznokciami hacząc o szwy, byle tylko zająć czymś palce. Stres. Czuła go, nie tak mocno jak przed spotkaniem z Elriciem - ale istniał, wzniecony i utrzymywany przy życiu przez niepewność. Co jeśli to nie on nadejdzie? Albo jeśli zjawi się z kimś, kogo nie powinno tu być? Z kimś... Nie, nie mogła posądzać Samuela o konszachty ze złymi ludźmi, koniec końców to on okazał się tym dobrym. Przynajmniej w jej historii. W historii jej rodziny.
Zmęczone nogi domagały się chwili odpoczynku, ale Celine uznała, że przycupnięcie na tronie byłoby pretensjonalne, dlatego też osunęła się na kamienną kondygnację, jaka go podtrzymywała, ramię oparłszy o bok królewskiego fotela. Albo i nie królewskiego; równie dobrze mógł być wszystkim tym, co podpowiadała wyobraźnia, nawet krzesłem, w którym sadzało się więźnia przeznaczonego do przesłuchania. Nie. Nie myśl o tym. Półwila przymknęła powieki, głośniej wciągnąwszy powietrze do płuc. Co właściwie chciała powiedzieć Samuelowi, o czym z nim porozmawiać? Sama nie miała pojęcia, wiedziała tylko, że musiała się z nim zobaczyć; chociażby po to, żeby osobiście, twarzą w twarz, oko w oko, podziękować mu za chęć ratunku Egertona. Czarodziej zresztą wspominał o tym w liście, o spotkaniu - ale od tego czasu mógł dojść do wniosku, że tak naprawdę wcale nie chciał jej widzieć. To nic dziwnego, nic oburzającego. Celine także nie chciała widzieć Celine.
Wysunąwszy jedną dłoń z kieszeni sięgnęła do pokrytego cienką warstwą gruzu i liści podłoża, żeby dotknąć drobin pokruszonych kamieni, wprawić je w ruch, poturlać kawałek dalej. Potrzebowała jakiegokolwiek dźwięku, czegoś, co odciągnie uwagę od grząskiego gruntu myśli. Pamiętała jego twarz z plakatów poszukiwanych terrorystów - dalej wyglądał tak samo?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie spodziewał się więcej zobaczyć list i pismo, kreślone akurat jej ręką. Ze zmarszczonym w zamyśleniu czołem, pochylał się krótką chwilę nad pergaminem i lakoniczną wiadomością, właściwie stwierdzeniem, pozostawiającym mu decyzję do realizacji. Czy widział konieczność spotkania? Miał nieodparte wrażenie, że im mniej mieszał się w cudze sprawy, tym lepiej na tym wychodził. Próby personalnego rozwiązywania spraw, rodziły niepotrzebne porozumienia i konkluzje, które daleko wychodziły poza zakres faktów, czy osobistych intencji. A zbyt bliskie znajomości, dokładały potencjalnych słabości, które zbyt łatwo wykorzystywał wróg. Narażał w ten sposób nie tylko siebie.
Wiadomość spłonęła w żarzącym się ognisku, gdy ostatecznie zdecydował wsiąść na miotłę i pokonać nie tak daleka odległość od miejsca, które kilka miesięcy temu zabezpieczał z kuzynem. Znał ruiny na tyle dobrze, że nie raz traktował jako schronienie na noc, podczas długich, zimowych wędrówek. Nie obawiał się zasadzki, doskonale wiedząc, czego mógł się po terenie spodziewać, ale natura aurora - niby mantra - kazała mu sprawdzić całość, mimowolnie zastanawiając się, czy Celine - rzeczywiście pojawiła się na miejscu. W końcu, znał rzeczywiście tylko jej ojca, ufając osądowi, nawet jeśli pamiętał, jak ojcowska emocja potrafiła ów osąd zaślepić. Pozostawał jednak w przekonaniu, że był w stanie poradzić sobie z ewentualnym niebezpieczeństwem, tym nieoczekiwanym, czyhającym na niego i na samą Celine. Podejmował ryzyko, ale to dyktowane racjonalną konkluzją.
Wylądował w oddaleniu, w znajomej lokalizacji, rozpoczynając krótki rekonesans - także ten magiczny, odnajdując samotną sylwetkę, gdzieś w centrum ruin. Byli sami. Samą postać czarownicy dostrzegł szybko, gdy tylko znalazł się w poszarpanych czasem murach i wspomnieniom dawnej, goblińskiej potęgi.
Stanął w progu, nasłuchując czujnie. Światło zachodzącego słońca, odbijało się o jego plecy, prawdopodobnie rozświetlając sylwetkę obleczoną w czerń. Kaptur zsunął się z głowy jeszcze podczas lotu i nie próbował nawet zakrywać nim twarzy. Potargane wiatrem włosy, wysunęły się z upięcia rzemienia, ciemne, upojone przenikliwością ślepia utkwił w drobnej, opartej o ruiny tronu, postaci. Dłonie opuścił luźno, intencyjnie pokazując, że nie miał w palcach różdżki. Nawet jeśli on sam doskonale wiedział, że dziś - nie była mu do czarowania konieczna.
Chciał czy nie, zaczął od prześlizgnięcia się przez całą sylwetkę, zatrzymując się na bladych, nieco chudych licach, jasnych, chociaż zamglonych błękitem spojrzeniu i równie jasnych, rozsypujących się jak len, na ramiona - włosów. Nikt przy zdrowych zmysłach i wprawnym oku, nie pomyliłby jej z kimś innym. Wila krew oplatała ciało, aurą, niby cierniowa korona. Aurą, która odbiła się się pod wysoko postawionym murem oklumencji. Niezależnie od tarczy, jaka chroniła go przed upojeniem, musiał przyznać, że była po prostu piękna i nawet jemu trudno było zbyt szybko oderwać uwagę. Nie to jednak było przedmiotem jego pojawienia. Dawne zapędy, dawno temu wyblakły, pozostawiając w nim postanowienia, z którymi na wojnie rozstawać się nie mógł.
Bez pośpiechu. Zaczekał, aż czarownica dostrzeże jego sylwetkę, zareaguje - Chciałaś mnie widzieć - skinął krótko głową, nie zbliżając się jednak, utrzymując początkowy dystans i nie spuszczając wzroku ze swej towarzyszki - Mogę ci w czymś pomóc? - zapytał, wprost, szukając właściwej przyczyny ich spotkania. Bezpieczniej było dla niej, by nie miała z nim wiele wspólnego, ale jeśli był w stanie, miał zamiar to zrobić. Nawet, jeśli ściągnęli z jego głowy listy gończe i medialnie uśmiercili, miał na swoim koncie wystarczająco wiele, by chciano się go pozbyć. Zbyt wiele razy narażał życie, by ktoś taki jak Celine, mogła być u jego boku bezpieczna. Był żołnierzem, walczył w pierwszej linii, naprzeciw bestiom. Żałował, że najbardziej plugawymi byli ludzie. Być może, sam upodobnił się do nich - właśnie po to, by skutecznie przeciw nim walczyć. Nie sądził, by budził zaufanie, prawdopodobnie wywołując u obcych po prostu niepokój. Nie przeszkadzało już mu to. Wpisywał to w poczet aurorskich autrybutów. Prawdopodobnie tak, jak swój urok - wpisywała każda półwila.
Wiadomość spłonęła w żarzącym się ognisku, gdy ostatecznie zdecydował wsiąść na miotłę i pokonać nie tak daleka odległość od miejsca, które kilka miesięcy temu zabezpieczał z kuzynem. Znał ruiny na tyle dobrze, że nie raz traktował jako schronienie na noc, podczas długich, zimowych wędrówek. Nie obawiał się zasadzki, doskonale wiedząc, czego mógł się po terenie spodziewać, ale natura aurora - niby mantra - kazała mu sprawdzić całość, mimowolnie zastanawiając się, czy Celine - rzeczywiście pojawiła się na miejscu. W końcu, znał rzeczywiście tylko jej ojca, ufając osądowi, nawet jeśli pamiętał, jak ojcowska emocja potrafiła ów osąd zaślepić. Pozostawał jednak w przekonaniu, że był w stanie poradzić sobie z ewentualnym niebezpieczeństwem, tym nieoczekiwanym, czyhającym na niego i na samą Celine. Podejmował ryzyko, ale to dyktowane racjonalną konkluzją.
Wylądował w oddaleniu, w znajomej lokalizacji, rozpoczynając krótki rekonesans - także ten magiczny, odnajdując samotną sylwetkę, gdzieś w centrum ruin. Byli sami. Samą postać czarownicy dostrzegł szybko, gdy tylko znalazł się w poszarpanych czasem murach i wspomnieniom dawnej, goblińskiej potęgi.
Stanął w progu, nasłuchując czujnie. Światło zachodzącego słońca, odbijało się o jego plecy, prawdopodobnie rozświetlając sylwetkę obleczoną w czerń. Kaptur zsunął się z głowy jeszcze podczas lotu i nie próbował nawet zakrywać nim twarzy. Potargane wiatrem włosy, wysunęły się z upięcia rzemienia, ciemne, upojone przenikliwością ślepia utkwił w drobnej, opartej o ruiny tronu, postaci. Dłonie opuścił luźno, intencyjnie pokazując, że nie miał w palcach różdżki. Nawet jeśli on sam doskonale wiedział, że dziś - nie była mu do czarowania konieczna.
Chciał czy nie, zaczął od prześlizgnięcia się przez całą sylwetkę, zatrzymując się na bladych, nieco chudych licach, jasnych, chociaż zamglonych błękitem spojrzeniu i równie jasnych, rozsypujących się jak len, na ramiona - włosów. Nikt przy zdrowych zmysłach i wprawnym oku, nie pomyliłby jej z kimś innym. Wila krew oplatała ciało, aurą, niby cierniowa korona. Aurą, która odbiła się się pod wysoko postawionym murem oklumencji. Niezależnie od tarczy, jaka chroniła go przed upojeniem, musiał przyznać, że była po prostu piękna i nawet jemu trudno było zbyt szybko oderwać uwagę. Nie to jednak było przedmiotem jego pojawienia. Dawne zapędy, dawno temu wyblakły, pozostawiając w nim postanowienia, z którymi na wojnie rozstawać się nie mógł.
Bez pośpiechu. Zaczekał, aż czarownica dostrzeże jego sylwetkę, zareaguje - Chciałaś mnie widzieć - skinął krótko głową, nie zbliżając się jednak, utrzymując początkowy dystans i nie spuszczając wzroku ze swej towarzyszki - Mogę ci w czymś pomóc? - zapytał, wprost, szukając właściwej przyczyny ich spotkania. Bezpieczniej było dla niej, by nie miała z nim wiele wspólnego, ale jeśli był w stanie, miał zamiar to zrobić. Nawet, jeśli ściągnęli z jego głowy listy gończe i medialnie uśmiercili, miał na swoim koncie wystarczająco wiele, by chciano się go pozbyć. Zbyt wiele razy narażał życie, by ktoś taki jak Celine, mogła być u jego boku bezpieczna. Był żołnierzem, walczył w pierwszej linii, naprzeciw bestiom. Żałował, że najbardziej plugawymi byli ludzie. Być może, sam upodobnił się do nich - właśnie po to, by skutecznie przeciw nim walczyć. Nie sądził, by budził zaufanie, prawdopodobnie wywołując u obcych po prostu niepokój. Nie przeszkadzało już mu to. Wpisywał to w poczet aurorskich autrybutów. Prawdopodobnie tak, jak swój urok - wpisywała każda półwila.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Najpierw dostrzegła kolor: plamę czerni na tle brzoskwiniowego pożegnania z dniem, układającą się w wysoką, barczystą sylwetkę, na której czubku długie włosy wiły się jak węże gorgony. Wiatr podróży je poskręcał, gdy kaptur ześlizgnął się na ramiona - a Celine musiała zmrużyć oczy i wysilić wzrok, żeby spróbować przyjrzeć się jego twarzy i w mgnieniu oka każdy z jej lęków okazał się jeszcze silniejszy. Nie odezwał się, nie przywitał od razu. Szmalcownik też by tego nie zrobił, a posturę zapewne miałby podobną, jeśli nie identyczną, wykorzystując położenie słońca, żeby zyskać nad nią przewagę i na chwilę otumanić. Zdezorientować. Znali się tylko z listów, w których Samuel był mniej milczący. Jego pióro kropiło słowa rozjaśniające w jej głowie naturę tego, kto był dobry, a kto zły, chociaż dopuściła do siebie te informacje trochę zbyt późno; cierpliwie przyjął na siebie jej wyznania i kontrował je racjonalną ripostą. Teraz jednak przyniósł ze sobą ciszę. Głuchą, szumiącą w uszach przyspieszającym strumieniem krwi, zachęcającą do tego, żeby od razu poderwać się na równe nogi i uciekać gdzie pieprz rośnie. Ale - zamiast tego podniosła się z ziemi powoli, bo wreszcie zauważyła odbicie plakatów z Tower w stojącym przed nią mężczyznie.
Wydawał się trochę mocniej wychudzony, równie poważny. Posępny. Zagubiony w odrętwiałym istnieniu. Podobny. Ciemne oczy przypominały parę bardzo uważnych węgielków, które obdzierały rzeczywistość z kłamstw i docierały pod warstwy skóry, zdolne prześwietlić cielesną powłokę, dotrzeć pod nią, do samego sedna człowieczeństwa. Celine zadrżała na tę myśl i mocniej wcisnęła paznokcie w miękką powierzchnię swojej dłoni, pozostawiając tam ślady czerwonych półksiężyców. Nikt nie powinien widzieć i wiedzieć, co w sobie nosiła.
Nie była pewna czy powinna się go bać, bo w tej jednej chwili wydawał się jej niesamowicie przerażający - jednak półwila przełknęła gorycz własnego strachu i odsunęła od tronu, który do tej pory pomagał jej ustać na wciąż zmęczonych nogach. Odpocznie później. Teraz: musiała postawić krok w jego kierunku, krok zmniejszający dystans nieznajomości, krok, który o dziwo kosztował ją więcej, niż się spodziewała.
- Tak... Nie sądziłam, że pan przyjdzie - odpowiedziała mu szczerze, lekko marszcząc nos. W jej mniemaniu Samuel był tak zajętym człowiekiem, że nie mógł pozwolić sobie na marnotrawienie chwili w obecności dziewczyny, która i tak nie miała zbyt wiele do powiedzenia. Bo w sumie po co go tu sprowadziła? Po co wysłała ten dziwnie stanowczy list, zamiast w jego treści zawrzeć to, co miała do powiedzenia - jak wcześniej?
W zalegającej między nimi ciszy miała wrażenie, że jej oddech stał się okropnie głośny. Jakby wydobywał się z samego dna płuc, rozpędzał przy wyjściu i dźwięczał w okolicy jak dzwon, niosąc się echem jeszcze kilka następnych minut; wpatrując się w twarz Samuela widziała szramy drożące sobie kratery po lewej stronie jego twarzy i zastanawiała się, może niezbyt elegancko, co przeżył, żeby nosić swoją historię w tak widocznym miejscu. Ona sama nie miała blizn po Tower, aż dziwne. Ale strażnicy bardzo o to dbali; żeby skóra pod ich palcami, nawet posiniaczona wściekłą purpurą, była miękka i bez skazy. Podobało im się to. Mówili, że do niej pasuje.
- Chciałam podziękować - odezwała się po dłuższej chwili, jakby dotychczas zbierała się w sobie na odwagę - i poniekąd tak było. Myślenie było mniej niebezpieczne od mówienia czegoś głośno. Kiedyś ktoś w szkole powiedział jej (kojarzyła teraz, że to jeden z literatów, bardzo uzdolniony chłopiec), że słowa nadawały mocy i kształtu rzeczywistości. Tworzyły ją od podstaw, były w stanie nagiąć prawdę albo podkreślić jej ciężar, kreując wszystko, co ich otaczało, i od wtedy próbowała uważać na to, co mówi, przynajmniej przez pierwszy tydzień... A potem zupełnie o tym zapomniała. Aż do dziś. - Za tatę - sprecyzowała, choć była pewna, że nie musiała tego robić. Wiedział. Coś podpowiadało jej szeptem, że Samuel zdawał sobie sprawę ze wszystkiego, co mogła i chciała mu powiedzieć, jeszcze zanim się tu pojawił. Ale tym razem nie poczuła się głupio. Jej umysł był zbyt zajęty kojeniem wzbierającej fali paniki (póki co powolnej, delikatnej, ale ocierającej się o nią jak fale uderzające o brzeg plaży), by przejmować się innymi ułomnościami półwili. - Za chęci - dodała; nie za czyny, czynów nie było, nie dopuściłam do nich.
Ale te chęci wystarczyły. Mówiły o tym, że ktoś doceniał Egertona tak bardzo, by rozmyślać o odbiciu go z aresztu i oswobodzeniu z niesłusznie założonych kajdan; i może właśnie to sprawiło, że zaprosiła tutaj Skamandera. Listowne podziękowanie nie byłoby wystarczające. Suche, nieosobiste, mimo że wychodzące spod tej samej dłoni, która teraz paznokciami łagodnie haczyła o materiał śliwkowej kieszeni. Chciała dodać coś więcej, podkreślić, ile to dla niej znaczyło i jak dużym szczęściarzem musiał być jej tata, żeby mieć takich przyjaciół, ale słowa nie przepchnęły się przez gulę, która nagle osiadła w samym środku gardła i rozgościła się tam palącym, ciasnym uczuciem. To takie odpowiednie, że spotkali się na zgliszczach. Wśród ruin czegoś, co pewnie było normalne i szczęśliwe, kiedyś - jak życie sprzed wojny.
Wydawał się trochę mocniej wychudzony, równie poważny. Posępny. Zagubiony w odrętwiałym istnieniu. Podobny. Ciemne oczy przypominały parę bardzo uważnych węgielków, które obdzierały rzeczywistość z kłamstw i docierały pod warstwy skóry, zdolne prześwietlić cielesną powłokę, dotrzeć pod nią, do samego sedna człowieczeństwa. Celine zadrżała na tę myśl i mocniej wcisnęła paznokcie w miękką powierzchnię swojej dłoni, pozostawiając tam ślady czerwonych półksiężyców. Nikt nie powinien widzieć i wiedzieć, co w sobie nosiła.
Nie była pewna czy powinna się go bać, bo w tej jednej chwili wydawał się jej niesamowicie przerażający - jednak półwila przełknęła gorycz własnego strachu i odsunęła od tronu, który do tej pory pomagał jej ustać na wciąż zmęczonych nogach. Odpocznie później. Teraz: musiała postawić krok w jego kierunku, krok zmniejszający dystans nieznajomości, krok, który o dziwo kosztował ją więcej, niż się spodziewała.
- Tak... Nie sądziłam, że pan przyjdzie - odpowiedziała mu szczerze, lekko marszcząc nos. W jej mniemaniu Samuel był tak zajętym człowiekiem, że nie mógł pozwolić sobie na marnotrawienie chwili w obecności dziewczyny, która i tak nie miała zbyt wiele do powiedzenia. Bo w sumie po co go tu sprowadziła? Po co wysłała ten dziwnie stanowczy list, zamiast w jego treści zawrzeć to, co miała do powiedzenia - jak wcześniej?
W zalegającej między nimi ciszy miała wrażenie, że jej oddech stał się okropnie głośny. Jakby wydobywał się z samego dna płuc, rozpędzał przy wyjściu i dźwięczał w okolicy jak dzwon, niosąc się echem jeszcze kilka następnych minut; wpatrując się w twarz Samuela widziała szramy drożące sobie kratery po lewej stronie jego twarzy i zastanawiała się, może niezbyt elegancko, co przeżył, żeby nosić swoją historię w tak widocznym miejscu. Ona sama nie miała blizn po Tower, aż dziwne. Ale strażnicy bardzo o to dbali; żeby skóra pod ich palcami, nawet posiniaczona wściekłą purpurą, była miękka i bez skazy. Podobało im się to. Mówili, że do niej pasuje.
- Chciałam podziękować - odezwała się po dłuższej chwili, jakby dotychczas zbierała się w sobie na odwagę - i poniekąd tak było. Myślenie było mniej niebezpieczne od mówienia czegoś głośno. Kiedyś ktoś w szkole powiedział jej (kojarzyła teraz, że to jeden z literatów, bardzo uzdolniony chłopiec), że słowa nadawały mocy i kształtu rzeczywistości. Tworzyły ją od podstaw, były w stanie nagiąć prawdę albo podkreślić jej ciężar, kreując wszystko, co ich otaczało, i od wtedy próbowała uważać na to, co mówi, przynajmniej przez pierwszy tydzień... A potem zupełnie o tym zapomniała. Aż do dziś. - Za tatę - sprecyzowała, choć była pewna, że nie musiała tego robić. Wiedział. Coś podpowiadało jej szeptem, że Samuel zdawał sobie sprawę ze wszystkiego, co mogła i chciała mu powiedzieć, jeszcze zanim się tu pojawił. Ale tym razem nie poczuła się głupio. Jej umysł był zbyt zajęty kojeniem wzbierającej fali paniki (póki co powolnej, delikatnej, ale ocierającej się o nią jak fale uderzające o brzeg plaży), by przejmować się innymi ułomnościami półwili. - Za chęci - dodała; nie za czyny, czynów nie było, nie dopuściłam do nich.
Ale te chęci wystarczyły. Mówiły o tym, że ktoś doceniał Egertona tak bardzo, by rozmyślać o odbiciu go z aresztu i oswobodzeniu z niesłusznie założonych kajdan; i może właśnie to sprawiło, że zaprosiła tutaj Skamandera. Listowne podziękowanie nie byłoby wystarczające. Suche, nieosobiste, mimo że wychodzące spod tej samej dłoni, która teraz paznokciami łagodnie haczyła o materiał śliwkowej kieszeni. Chciała dodać coś więcej, podkreślić, ile to dla niej znaczyło i jak dużym szczęściarzem musiał być jej tata, żeby mieć takich przyjaciół, ale słowa nie przepchnęły się przez gulę, która nagle osiadła w samym środku gardła i rozgościła się tam palącym, ciasnym uczuciem. To takie odpowiednie, że spotkali się na zgliszczach. Wśród ruin czegoś, co pewnie było normalne i szczęśliwe, kiedyś - jak życie sprzed wojny.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Zrobił tak, jak chciała. Zdobył świstoklik w okolice Merioneth, najbliżej położonego ruin miasteczka, spakował najpotrzebniejsze rzeczy do plecaka, oddał kuszę do konserwacji, naostrzył nóż. Księżyc przeszedł w nów, ale za parę dni miał przeistoczyć się w sierp, potem przejść gładko przez pierwszą kwadrę, aż do pełni, która wedle jego obliczeń miała mieć miejsce za jakieś jedenaście dni. Niby dość daleko, by nie spotkać w puszczy żadnego porośniętego futrem pojeba, ale wolał dmuchać na zimne, zwłaszcza, że w przypadku ewentualnych kłopotów to na niego spadała cała odpowiedzialność za obronę. I gdyby chodziło tylko o niego, to nie przejmowałby się tą wycieczką aż tak bardzo, w końcu radził sobie w gorszych warunkach. Ale tym razem miał towarzystwo, którego krzywda zabolałaby go bardziej niż wszystko.
Myśl ta, jednocześnie bardzo realna i bardzo niewygodna, została szybko zepchnięta w jeden z najdalszych kątów świadomości. Przygotował się dobrze, bo lubił być dobrze przygotowany, nic ponadto.
W Dolinie pojawił się o umówionym czasie i zgarnął stamtąd Letę. Potem, zgodnie z założeniem, wziął ją na miotłę, zrzędząc przy tym, że najebała do plecaka za dużo zbędnych pierdół i na pewno zabrała ze sobą pół toaletki, albo jeszcze gorzej. Nie pozostawała mu dłużna w tych przepychankach rzecz jasna, toteż lot upłynął im na przerzucaniu się potencjalną odpowiedzialnością za równie potencjalne złamanie miotły.
― Jak będziesz mnie wkurwiać, to cię tu zostawię ― stwierdził, lądując na usianej dzikimi kwiatami polanie, tuż przed zboczem porośniętym gęstym, sosnowym lasem. W przeszłości też ją tak straszył (zresztą, jak całą resztę rodzeństwa, szczególnie nielubianą Ariadne), ale wtedy była jeszcze małą dziewczynką, a jego słowa wydawały się jakieś straszniejsze ― choć wątpliwości nie powinien ulegać fakt, że gdyby przyszło co do czego, spełniłby swoje groźby. Zostawiłby ją.
― Jestem ciekaw, jak sobie poradzisz w takim hipotetycznym scenariuszu. Może gdybym wrócił po miesiącu, odkryłbym, że zostałaś panią lasu i najebałaś nawet lokalnym niedźwiedziom? ― zastanowił się na głos, nie kryjąc złośliwości w tonie i niedbałym ruchem zarzucił sobie miotłę na ramię, spojrzał na nią wyczekująco. ― Masz te swoje bazgroły i mapę?
Soul for sale
Nigdy nie czułam się pewnie na miotle. To ustrojstwo nawet zamiatać zbyt skutecznie nie potrafiło, tymczasem jakimś cudem utrzymywało się w powietrzu i szybowało przez walijskie przestrzenie, niosąc nas na swoim grzbiecie. Balansowałam na drewnianym pałąku, przyciśnięta do pleców Victora trochę zbyt mocno i zbyt dramatycznie, żeby udało mi się zamaskować strach odczuwany w płytkich przestworzach. Metr nad ziemią był dla mnie przestworzami, nienaturalnym miejscem, które ułatwiało podróż, ale równie łatwo mogło połamać kręgosłupy albo skręcić karki.
- Jak będziesz mnie wkurwiać, nawet się za to nie obrażę - odgryzłam się machinalnie, z wydechem ulgi ześlizgując się ze środka transportu. Poprawiłam ramiączka plecaka i wyjęłam z kieszeni własną mapę, chociaż w porównaniu z orientacją w terenie Victora mogłam co najwyżej rozpoznać, że minęliśmy kamień albo drzewo. Bez niego kręciłabym się w kółko i umarłabym ze starości, zanim odnalazłabym drogę do ruin - a pod tym względem byłam go pewna, wiedziałam, że doprowadzi nas na miejsce i co prawda okupię to jego narzekaniem, ale lepsze to, niż samotne błądzenie po omacku i dotarcie donikąd.
Dni, kiedy drżałam jak osika i dreptałam mu po piętach, byle tylko nie umknął z linii wzroku, jednocześnie próbując zachować pokerową twarz i udawać, że groźba nie robiła na mnie wrażenia, już dawno minęły. Nie byliśmy dziećmi, a ja nie płakałam w poduszkę, kiedy nagle przyspieszał i znikał za zakrętem, żeby potem pojawić się na horyzoncie ze śmiechem na ustach. Dla niego było to wtedy dobrą zabawą, dla mnie - nigdy. Bałam się odrzucenia, zniknięcia rodziny, samotności, nie wiedząc jeszcze, że ten strach zbierze realne pokłosie.
- Nie nudzi ci się machanie językiem bez sensu? Jeszcze nabawisz się zakwasów i zaczniesz seplenić jak bezzębna kupa próchna - skontrowałam i przewróciłam oczami, po czym uniosłam mapę i przyjrzałam się jej uważnie, rozumiejąc tyle, że nie rozumiałam z niej nic. Skrzywiłam się i oddałam mu pergamin, by potem ruszyć za jego przewodnictwem. - Mer-Arkha było goblińską warownią zanim Walia oficjalnie stała się Walią - tym razem to ja zajęłam się opowieścią, niezależnie od tego, czy chciał słuchać, czy nie. Przynajmniej tłumok czegoś się nauczy. - Celtowie zrównali miasto z ziemią najprawdopodobniej na skutek wojen toczonych między rasami. Gobliny były wtedy przerażającą potęgą, bezwzględnym przeciwnikiem. Niegodnym zaufania. Podobno mury otaczające Mer-Arkhę były tak wielkie i szczelne, że nie przecisnęłaby się przez nie mysz bez ostrzeżenia wartowników. Ciekawe jakim sposobem udało się to Celtom - zastanawiałam się głośno. Wygodne podróżne buty stawiały miękkie kroki na pokrytym trawą zboczu, na szczęście nie zdążyłam jeszcze się zmęczyć, rzucając kontrolne spojrzenie ku Victorowi. Po części spodziewałam się, że ziewnie.
- Jak będziesz mnie wkurwiać, nawet się za to nie obrażę - odgryzłam się machinalnie, z wydechem ulgi ześlizgując się ze środka transportu. Poprawiłam ramiączka plecaka i wyjęłam z kieszeni własną mapę, chociaż w porównaniu z orientacją w terenie Victora mogłam co najwyżej rozpoznać, że minęliśmy kamień albo drzewo. Bez niego kręciłabym się w kółko i umarłabym ze starości, zanim odnalazłabym drogę do ruin - a pod tym względem byłam go pewna, wiedziałam, że doprowadzi nas na miejsce i co prawda okupię to jego narzekaniem, ale lepsze to, niż samotne błądzenie po omacku i dotarcie donikąd.
Dni, kiedy drżałam jak osika i dreptałam mu po piętach, byle tylko nie umknął z linii wzroku, jednocześnie próbując zachować pokerową twarz i udawać, że groźba nie robiła na mnie wrażenia, już dawno minęły. Nie byliśmy dziećmi, a ja nie płakałam w poduszkę, kiedy nagle przyspieszał i znikał za zakrętem, żeby potem pojawić się na horyzoncie ze śmiechem na ustach. Dla niego było to wtedy dobrą zabawą, dla mnie - nigdy. Bałam się odrzucenia, zniknięcia rodziny, samotności, nie wiedząc jeszcze, że ten strach zbierze realne pokłosie.
- Nie nudzi ci się machanie językiem bez sensu? Jeszcze nabawisz się zakwasów i zaczniesz seplenić jak bezzębna kupa próchna - skontrowałam i przewróciłam oczami, po czym uniosłam mapę i przyjrzałam się jej uważnie, rozumiejąc tyle, że nie rozumiałam z niej nic. Skrzywiłam się i oddałam mu pergamin, by potem ruszyć za jego przewodnictwem. - Mer-Arkha było goblińską warownią zanim Walia oficjalnie stała się Walią - tym razem to ja zajęłam się opowieścią, niezależnie od tego, czy chciał słuchać, czy nie. Przynajmniej tłumok czegoś się nauczy. - Celtowie zrównali miasto z ziemią najprawdopodobniej na skutek wojen toczonych między rasami. Gobliny były wtedy przerażającą potęgą, bezwzględnym przeciwnikiem. Niegodnym zaufania. Podobno mury otaczające Mer-Arkhę były tak wielkie i szczelne, że nie przecisnęłaby się przez nie mysz bez ostrzeżenia wartowników. Ciekawe jakim sposobem udało się to Celtom - zastanawiałam się głośno. Wygodne podróżne buty stawiały miękkie kroki na pokrytym trawą zboczu, na szczęście nie zdążyłam jeszcze się zmęczyć, rzucając kontrolne spojrzenie ku Victorowi. Po części spodziewałam się, że ziewnie.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Było coś przyjemnie uroczego w Lecie klejącej mu się do pleców, ale dla własnego dobra nie analizował tego zbyt długo, uznając, że lepiej będzie jeśli skupi się na locie, na lądowaniu, na tym, żeby się po drodze efektownie nie spierdoliła, albo ― co gorsza ― nie spierdolili się we dwójkę. Był dobrym lotnikiem, na miotle czuł się pewnie, ale uczucie to ograniczało się do samotnych wojaży w przestworzach. Kiedy miał bagaż ― zwłaszcza taki żyjący i taki, który miał przeżyć lot ― uczucie pewności słabło, choć szczęśliwie nie ulatywało z niego całkiem.
Spytał o mapę, ale nie spodziewał się, że podejmie próbę przyjrzenia się jej. Leta była doskonale świadoma swojej ujemnej orientacji w terenie, on także był tego świadom. Ponadto wiedział, że z mapami raczej radzi sobie gorzej niż lepiej ― chyba, że to jakiś historyczny egzemplarz obrazujący przebieg batalii pomiędzy goblinami, a innym gównem, wtedy sprawa miała się nieco inaczej. Przejął od niej pergamin, strzepnął jedną ręką, i przyjrzał się mu.
― Skoro mi odpowiadasz, to wcale nie było bez sensu ― stwierdził wesoło, trochę zaczepnie. Humor mu dopisywał, zresztą, w towarzystwie siostry rzadko było inaczej, tolerował ją najlepiej z całej rodziny. Nie mógł się jednak powstrzymać od przewrócenia oczami, kiedy usłyszał wstęp do wykładu o goblinach, ich twierdzy, o tym co było i co w istocie jest nieistotne; przynajmniej dla niego.
Zwinął mapę płynnym ruchem i wepchał ją do bocznej kieszeni plecaka, potem od razu ruszył wytyczonym szlakiem, w głębi ducha doceniając wyryte na korze oznaczenie. Bez niego i tak odnalazłby ścieżkę, ale każde ułatwienie było miłym akcentem w tej wyprawie. Zwłaszcza, że nie do końca wiedział, czego mogą się spodziewać w pobliżu ruin. Czy nie zalęgło się tam jakieś gówno z tytułu braku odwiedzających i ogólnego zaniedbania?
― Pewnie podstępem ― stwierdził. Jego ton nie ociekał entuzjazmem, ale był też póki co daleki od znudzonego; co prawda nie interesowała go historia tego miejsca, ale lubił słuchać jej głosu, tak po prostu. ― Jak z tym jebanym koniem trojańskim. ― Wysilił pamięć, odgrzebując zapamiętany z dzieciństwa szczegół. Było parę faktów i ciekawostek, które mimo wszystko wciąż tkwiły w jego pamięci, całkiem nieproszone, i nie wiedział, jak się ich skutecznie pozbyć.
Zanurzyli się w cień lasu, Victor z ulgą powitał chłodniejsze powietrze i przyjemny zapach żywicy; przypominał mu o przeszłości, o tym całkiem przyjemnym roku podczas którego trzymał się z dala od rodziny, kiedy częściej spał pod gołym niebem niż kiedykolwiek później. Teraz, z perspektywy czasu, wydawało mu się, że był to czas prawdziwej beztroski.
― Zamiast konia był garnek złota, a w tym złocie Celtowie ― snuł dalej swoje fantazje, trochę się z nią drocząc, trochę zaczepiając. Wystarczyło mu tylko krótkie spojrzenie przez ramię, by upewnić się, że kolejna cięta uwaga już wisi w powietrzu. ― Widzisz, nie mam dyplomu z historii magii, a rozwiązałem twoją zagadkę w mniej niż dziesięć sekund. To się nazywa talent, kaczuszko.
Spytał o mapę, ale nie spodziewał się, że podejmie próbę przyjrzenia się jej. Leta była doskonale świadoma swojej ujemnej orientacji w terenie, on także był tego świadom. Ponadto wiedział, że z mapami raczej radzi sobie gorzej niż lepiej ― chyba, że to jakiś historyczny egzemplarz obrazujący przebieg batalii pomiędzy goblinami, a innym gównem, wtedy sprawa miała się nieco inaczej. Przejął od niej pergamin, strzepnął jedną ręką, i przyjrzał się mu.
― Skoro mi odpowiadasz, to wcale nie było bez sensu ― stwierdził wesoło, trochę zaczepnie. Humor mu dopisywał, zresztą, w towarzystwie siostry rzadko było inaczej, tolerował ją najlepiej z całej rodziny. Nie mógł się jednak powstrzymać od przewrócenia oczami, kiedy usłyszał wstęp do wykładu o goblinach, ich twierdzy, o tym co było i co w istocie jest nieistotne; przynajmniej dla niego.
Zwinął mapę płynnym ruchem i wepchał ją do bocznej kieszeni plecaka, potem od razu ruszył wytyczonym szlakiem, w głębi ducha doceniając wyryte na korze oznaczenie. Bez niego i tak odnalazłby ścieżkę, ale każde ułatwienie było miłym akcentem w tej wyprawie. Zwłaszcza, że nie do końca wiedział, czego mogą się spodziewać w pobliżu ruin. Czy nie zalęgło się tam jakieś gówno z tytułu braku odwiedzających i ogólnego zaniedbania?
― Pewnie podstępem ― stwierdził. Jego ton nie ociekał entuzjazmem, ale był też póki co daleki od znudzonego; co prawda nie interesowała go historia tego miejsca, ale lubił słuchać jej głosu, tak po prostu. ― Jak z tym jebanym koniem trojańskim. ― Wysilił pamięć, odgrzebując zapamiętany z dzieciństwa szczegół. Było parę faktów i ciekawostek, które mimo wszystko wciąż tkwiły w jego pamięci, całkiem nieproszone, i nie wiedział, jak się ich skutecznie pozbyć.
Zanurzyli się w cień lasu, Victor z ulgą powitał chłodniejsze powietrze i przyjemny zapach żywicy; przypominał mu o przeszłości, o tym całkiem przyjemnym roku podczas którego trzymał się z dala od rodziny, kiedy częściej spał pod gołym niebem niż kiedykolwiek później. Teraz, z perspektywy czasu, wydawało mu się, że był to czas prawdziwej beztroski.
― Zamiast konia był garnek złota, a w tym złocie Celtowie ― snuł dalej swoje fantazje, trochę się z nią drocząc, trochę zaczepiając. Wystarczyło mu tylko krótkie spojrzenie przez ramię, by upewnić się, że kolejna cięta uwaga już wisi w powietrzu. ― Widzisz, nie mam dyplomu z historii magii, a rozwiązałem twoją zagadkę w mniej niż dziesięć sekund. To się nazywa talent, kaczuszko.
Soul for sale
Promienie słońca przerzedziły się, rozbite o korony górujących nad nami drzew przyozdobionych liśćmi o kolorze soczystej zieleni, która w zetknięciu z blaskiem płynącym z nieba zdawała się wręcz złotawa. Przyglądałam się temu, jak błysk przeistacza się w cień, ale nie mogłam strząsnąć z ramion niepokojącej świadomości, że ponad drzewnym baldachimem cały czas spogląda na nas ta przeklęta kometa. Śledzi nasze kroki. Być może powinnam już przyzwyczaić się do jej obecności, do tego, że nie w smak było jej odchodzić z upatrzonego miejsca, jednak każdego dnia irytowała mnie równie mocno, jak poprzedniego.
- Gobliny nie są głupie - zaoponowałam po krótkiej chwili, kiedy rozkładałam w myślach zaproponowaną przez Victora hipotezę. Nigdy nie trzymałam się nadziei, że mój brat wyniósł z zajęć historii magii więcej niż kilka podkradzionych piór uczniów siedzących najbliżej przy podłużnych, drewnianych ławach. - Są zachłanne, rozkochane w złocie i pieniądzu, ale nie głupie. Podstęp, dzięki któremu wpuściłyby pojednawczy podarunek za bramy swojej najcenniejszej fortecy, musiałby być czymś, czego nasz świat wcześniej nie widział. Doskonale uknutą intrygą dopracowaną do ostatniego szczegółu. Nie. Sprawdziłyby go każdą znajomą sobie magią, zanim zaryzykowałyby wniesienie go do środka - zastanawiałam się głośno. Jeśli tylko żartował, pogrążona w kontemplacji nawet tego nie zauważyłam. Paradoksalnie podobało mi się prowadzenie z nim takiej dyskusji: wartościowszej niż zwyczajowe przekomarzanki albo litanie przekleństw wyniesionych z Nokturnu czy londyńskich doków, które powtarzał tak intensywnie, jakby mogły mi jakkolwiek zaimponować. Wbrew temu, co próbował sobą pokazywać, nie był bezmyślnym mięśniakiem szukającym nowych kolorów w sińcach, jakie mogły zostawiać po sobie jego pięści. Lubiłam z nim rozmawiać, kiedy miał coś do powiedzenia, choć kiedy tylko wspomniał o kaczuszce, westchnęłam z ulatującym ze mnie zadowoleniem. Czasem zastanawiałam się, czy rozmawiam jeszcze z nim, czy z Orpheusem. Bywali na podobnym poziomie. - W ogóle cię to nie interesuje, co? - mruknęłam, pochmurniejąc, niepewna czego oczekiwałam. Ta wyprawa od początku służyła mojej przyjemności, mojej ciekawości, a jednak złapałam się na tym, jak podświadomie liczyłam, że uda mi się zarazić go entuzjazmem, kiedy znajdziemy się blisko miejsca podmytego litrami przelanej krwi.
Nie powinnam odnaleźć w tym rozczarowania, ale odnalazłam.
Poprawiłam ciążący mi plecak i wyostrzyłam spojrzenie, kiedy przed nami zamajaczyły pierwsze kamienie murów dawnej świetności. Pozostały z nich zgliszcza, gruzy porozrzucane tu i ówdzie, lecz niektóre wciąż ostały się wyciosane z pojedynczych bloków, a każdy z nich był dłuższy, leżąc w modrej trawie, niż ja czy Victor byliśmy wysocy. Cóż, przynajmniej ja - z nim nie mogłam się równać. Niewielu mogło. Spłodziła go tyczka, nie nasz ojciec.
- Niesamowite - szepnęłam z nieukrywanym podziwem, jak oczarowana. Świat goblinów różnił się od świata czarodziejów, naszpikowany tajemnicami, o jakich nam się nie śniło, tymczasem jego fragmenty mieliśmy tuż przed nosem, elektryzujące, nęcące jak płomienie, do których lgnęły rozkochane ćmy. - Myślisz, że można by tu przyzwać ducha jednego z dawnych mieszkańców fortecy? Czy to w ogóle działa na gobliny? - zainteresowałam się, przystanąwszy, by móc przesunąć dłonią po omszałym kamieniu. Kiedyś, w popiołach najcięższej depresji, rozważałam zapłacenie komuś, by pozwolił mi ostatni raz ujrzeć Jaspera, choćby ten miał stanąć przede mną w półtransparentnej poświacie zaświatów - to było możliwe, ale czy dusze goblinów nie opierały się naszym obrzędom w jakiś mistyczny, nieznany mi sposób?
- Gobliny nie są głupie - zaoponowałam po krótkiej chwili, kiedy rozkładałam w myślach zaproponowaną przez Victora hipotezę. Nigdy nie trzymałam się nadziei, że mój brat wyniósł z zajęć historii magii więcej niż kilka podkradzionych piór uczniów siedzących najbliżej przy podłużnych, drewnianych ławach. - Są zachłanne, rozkochane w złocie i pieniądzu, ale nie głupie. Podstęp, dzięki któremu wpuściłyby pojednawczy podarunek za bramy swojej najcenniejszej fortecy, musiałby być czymś, czego nasz świat wcześniej nie widział. Doskonale uknutą intrygą dopracowaną do ostatniego szczegółu. Nie. Sprawdziłyby go każdą znajomą sobie magią, zanim zaryzykowałyby wniesienie go do środka - zastanawiałam się głośno. Jeśli tylko żartował, pogrążona w kontemplacji nawet tego nie zauważyłam. Paradoksalnie podobało mi się prowadzenie z nim takiej dyskusji: wartościowszej niż zwyczajowe przekomarzanki albo litanie przekleństw wyniesionych z Nokturnu czy londyńskich doków, które powtarzał tak intensywnie, jakby mogły mi jakkolwiek zaimponować. Wbrew temu, co próbował sobą pokazywać, nie był bezmyślnym mięśniakiem szukającym nowych kolorów w sińcach, jakie mogły zostawiać po sobie jego pięści. Lubiłam z nim rozmawiać, kiedy miał coś do powiedzenia, choć kiedy tylko wspomniał o kaczuszce, westchnęłam z ulatującym ze mnie zadowoleniem. Czasem zastanawiałam się, czy rozmawiam jeszcze z nim, czy z Orpheusem. Bywali na podobnym poziomie. - W ogóle cię to nie interesuje, co? - mruknęłam, pochmurniejąc, niepewna czego oczekiwałam. Ta wyprawa od początku służyła mojej przyjemności, mojej ciekawości, a jednak złapałam się na tym, jak podświadomie liczyłam, że uda mi się zarazić go entuzjazmem, kiedy znajdziemy się blisko miejsca podmytego litrami przelanej krwi.
Nie powinnam odnaleźć w tym rozczarowania, ale odnalazłam.
Poprawiłam ciążący mi plecak i wyostrzyłam spojrzenie, kiedy przed nami zamajaczyły pierwsze kamienie murów dawnej świetności. Pozostały z nich zgliszcza, gruzy porozrzucane tu i ówdzie, lecz niektóre wciąż ostały się wyciosane z pojedynczych bloków, a każdy z nich był dłuższy, leżąc w modrej trawie, niż ja czy Victor byliśmy wysocy. Cóż, przynajmniej ja - z nim nie mogłam się równać. Niewielu mogło. Spłodziła go tyczka, nie nasz ojciec.
- Niesamowite - szepnęłam z nieukrywanym podziwem, jak oczarowana. Świat goblinów różnił się od świata czarodziejów, naszpikowany tajemnicami, o jakich nam się nie śniło, tymczasem jego fragmenty mieliśmy tuż przed nosem, elektryzujące, nęcące jak płomienie, do których lgnęły rozkochane ćmy. - Myślisz, że można by tu przyzwać ducha jednego z dawnych mieszkańców fortecy? Czy to w ogóle działa na gobliny? - zainteresowałam się, przystanąwszy, by móc przesunąć dłonią po omszałym kamieniu. Kiedyś, w popiołach najcięższej depresji, rozważałam zapłacenie komuś, by pozwolił mi ostatni raz ujrzeć Jaspera, choćby ten miał stanąć przede mną w półtransparentnej poświacie zaświatów - to było możliwe, ale czy dusze goblinów nie opierały się naszym obrzędom w jakiś mistyczny, nieznany mi sposób?
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Przystanął na ścieżce z nogą oparta o jeden z płaskich głazów i przypatrzył się ruinom z umiarkowanym zainteresowaniem. Był tutaj dla Lety, sam nigdy nie wybrałby się na koniec pierdolonego świata tylko po to, by docenić zakurzoną kupę kamieni. Nawet, jeśli była to kiedyś forteca godna bogów, nawet jeśli przelano tu krew i gdyby dobrze się przysłuchać ― można byłoby usłyszeć dalekie echa ostatniej bitwy. Nie interesowało go to, podobnie, jak nie interesowały go mity w które wieki temu usiłował wciągnąć go Hector. Słuchał i był, uczestniczył w tym wszystkim głównie dla nich, nigdy dla siebie. Sam o stokroć bardziej wolałby zrealizować swoje mgliste marzenie o chatce gdzieś głęboko w górach, na jeszcze większym końcu świata niż goblińskie ruiny; zamieszkać tam, zaszyć się, odciąć od wszystkiego co niewygodne, co budziło w nim więcej emocji, niż chciałby przed sobą przyznać.
Słuchał jej trochę jednym uchem, tylko w połowie obecny, myślami mimowolnie uciekając do spraw, które pozostawił na Nokturnie, a które ciągnęły się za nim jak gryzący dym. Musiał znaleźć tego typa dla Deirdre, dowiedzieć się co z Omykiem i prochami, sprawdzić co z haraczem za ochronę kurwidołka w dokach. Miał tyle rzeczy do zrobienia, a siedział w pierdolonej Walii i słuchał narastającego rozczarowania w głosie Lety, jakby wciąż było nie dość dobrze. Po raz kolejny wyrzucił sam sobie, że w stosunku do niej zrobił się kurwa za miękki, że już dawno powinien ją od siebie odsunąć, tak jak Hectora, bo prędzej czy później dojdzie do sytuacji takiej jak ta. Mruknął coś pod nosem, zbyt niezrozumiale by mogła usłyszeć i bez słowa ruszył jej śladem, między wielkie, powalone bloki ciosane z kamienia.
― Zgadnij. ― Sam nie wiedział, jak udało mu się zabrzmieć tak lekko, żartobliwie, prawie jakby nie snuł przed chwilą kolejnych ponurych rozważań. ― Jeśli szukałaś kompana do rozmowy, trzeba było wziąć Hectora ― mruknął i poszedł dalej, bliżej niewysokiej półki skalnej na której dostrzegł kawał nietkniętego muru. Kamień bielał w słońcu, skrzył się, prawie tak, jakby zaraz sam miał snuć opowieść o tym, co przeminęło. Victor wspiął się zwinnie na górę i przyklęknął na jedno kolano na samym skraju półki, pochylił się, wyciągnął dłoń do Lety.
― Chodź, podciągnę cię ― zaoferował, a zaraz potem pojawiły się kolejne pytania, które ściągnęły jego myśli z powrotem na Nokturn. Znał jedną specjalistkę od duchów, mógłby ją nawet o to spytać, ale Heather zapewne zorientowałaby się, że pyta w cudzym imieniu, a stąd już całkiem niedaleko do tego, by dowiedziała się o Lecie. A o niej przecież nie mógł się dowiedzieć nikt z Londynu; wprawnie ukrywał jej istnienie, ignorował je, zbywał ciężkim milczeniem, jak gdyby nigdy nie istniała. Na szczęście, niewielu ludzi pamiętało, że stary Vale miał dwie córki, nie jedną.
― Nie mam bladego pojęcia ― przyznał szczerze, podnosząc się z kolan. Omiótł ruiny neutralnym spojrzeniem, potem zadarł głowę w górę, usiłując ocenić ile zostało do zachodu. ― Ale dlaczego miałoby nie działać, tak w zasadzie? To też żywe stworzenia, też związane z magią, jak my. Na pewno istnieje jakiś sposób na przywołanie takiego delikwenta. Chociaż… ― zamyślił się, odrywając spojrzenie od błyskającego wśród koron drzew skrawka nieba i komety ― jeśli to byłoby możliwe, to na pewno jakiś kretyn już by się chwalił na prawo i lewo tym, co mu taki duch powiedział. Chyba że ― uśmiechnął się nieprzyjemnie ― ów duch po przywołaniu kazał mu spierdalać.
Ruszył dalej, między wielkie kamienne bloki, ale wolniej niż wcześniej, dając jej czas na to, by nacieszyła oczy.
― No dawaj, chwal się ― zagadnął ją miło, kiedy znów znalazła się bliżej i szturchnął lekko pod bok. ― Wiem, że masz sporo do powiedzenia o tym miejscu, a ja chętnie posłucham. ― Chociaż tyle mógł ostatecznie dla niej zrobić. Słuchać.
Słuchał jej trochę jednym uchem, tylko w połowie obecny, myślami mimowolnie uciekając do spraw, które pozostawił na Nokturnie, a które ciągnęły się za nim jak gryzący dym. Musiał znaleźć tego typa dla Deirdre, dowiedzieć się co z Omykiem i prochami, sprawdzić co z haraczem za ochronę kurwidołka w dokach. Miał tyle rzeczy do zrobienia, a siedział w pierdolonej Walii i słuchał narastającego rozczarowania w głosie Lety, jakby wciąż było nie dość dobrze. Po raz kolejny wyrzucił sam sobie, że w stosunku do niej zrobił się kurwa za miękki, że już dawno powinien ją od siebie odsunąć, tak jak Hectora, bo prędzej czy później dojdzie do sytuacji takiej jak ta. Mruknął coś pod nosem, zbyt niezrozumiale by mogła usłyszeć i bez słowa ruszył jej śladem, między wielkie, powalone bloki ciosane z kamienia.
― Zgadnij. ― Sam nie wiedział, jak udało mu się zabrzmieć tak lekko, żartobliwie, prawie jakby nie snuł przed chwilą kolejnych ponurych rozważań. ― Jeśli szukałaś kompana do rozmowy, trzeba było wziąć Hectora ― mruknął i poszedł dalej, bliżej niewysokiej półki skalnej na której dostrzegł kawał nietkniętego muru. Kamień bielał w słońcu, skrzył się, prawie tak, jakby zaraz sam miał snuć opowieść o tym, co przeminęło. Victor wspiął się zwinnie na górę i przyklęknął na jedno kolano na samym skraju półki, pochylił się, wyciągnął dłoń do Lety.
― Chodź, podciągnę cię ― zaoferował, a zaraz potem pojawiły się kolejne pytania, które ściągnęły jego myśli z powrotem na Nokturn. Znał jedną specjalistkę od duchów, mógłby ją nawet o to spytać, ale Heather zapewne zorientowałaby się, że pyta w cudzym imieniu, a stąd już całkiem niedaleko do tego, by dowiedziała się o Lecie. A o niej przecież nie mógł się dowiedzieć nikt z Londynu; wprawnie ukrywał jej istnienie, ignorował je, zbywał ciężkim milczeniem, jak gdyby nigdy nie istniała. Na szczęście, niewielu ludzi pamiętało, że stary Vale miał dwie córki, nie jedną.
― Nie mam bladego pojęcia ― przyznał szczerze, podnosząc się z kolan. Omiótł ruiny neutralnym spojrzeniem, potem zadarł głowę w górę, usiłując ocenić ile zostało do zachodu. ― Ale dlaczego miałoby nie działać, tak w zasadzie? To też żywe stworzenia, też związane z magią, jak my. Na pewno istnieje jakiś sposób na przywołanie takiego delikwenta. Chociaż… ― zamyślił się, odrywając spojrzenie od błyskającego wśród koron drzew skrawka nieba i komety ― jeśli to byłoby możliwe, to na pewno jakiś kretyn już by się chwalił na prawo i lewo tym, co mu taki duch powiedział. Chyba że ― uśmiechnął się nieprzyjemnie ― ów duch po przywołaniu kazał mu spierdalać.
Ruszył dalej, między wielkie kamienne bloki, ale wolniej niż wcześniej, dając jej czas na to, by nacieszyła oczy.
― No dawaj, chwal się ― zagadnął ją miło, kiedy znów znalazła się bliżej i szturchnął lekko pod bok. ― Wiem, że masz sporo do powiedzenia o tym miejscu, a ja chętnie posłucham. ― Chociaż tyle mógł ostatecznie dla niej zrobić. Słuchać.
Soul for sale
Rozmijaliśmy się we wzajemnych oczekiwaniach częściej niż często, co nie znaczyło, że moja głupia, nieracjonalna miłość do niego zamierzała osłabić intensywność płomieni, w których tańczyła na polanach przegniłych konwenansów. Spodziewałam się, że może być mu niewygodnie z moim gderaniem, gdy zacieraliśmy granicę pomiędzy żartobliwym przekomarzaniem i prawdziwym wyrzutem, wiecznie balansując gdzieś po środku, choć miałam wrażenie, że w tym związku, tej relacji, która nigdy nie powinna była się narodzić, ja jedna posiadałam dojrzałe oczekiwania. Prawie dziesięć lat przed moimi narodzinami on już pojawił się na świecie, a jednak jak typowy mężczyzna wcale nie dorósł do butów, które nosił, do zarostu, który dumnie kleił się do jego twarzy, ani do roli, jaką narzuciło mu przeznaczenie, a której wcale nie chciał się podjąć. Byliśmy jak ściągające blisko siebie magnesy odrzucane zachodzącą między nimi reakcją, ale wciąż próbowaliśmy się zetknąć, z głupim, oślim uporem, wbrew znakom, które dawał nam świat, ostrzegającym, że powinniśmy odpuścić. Może to napędzało nas jeszcze bardziej.
- Nie doszłabym do Mer-Akha przed zmierzchem, jeśli by tu był - wytknęłam dość brutalnie, ale prawdziwie. Ułomność naszego najstarszego brata dyktowała jego ostrożne, powolne kroki, podczas gdy my prężnie wyrywaliśmy do przodu i przedzieraliśmy się przez zarośla w poszukiwaniu ruin goblińskich budowli.
- Myślisz, że nie dam rady sama? - skwasiłam się, skora udowodnić inaczej, a mimo to przyjęłam jego rękę i pozwoliłam podciągnąć się na element dawnej zabudowy. Prawda była taka, że jeśli tak uważał, to miał rację. Pobłogosławiono nas podobną zwinnością, ale w porównaniu do niego nie byłam nawet w połowie tak sprawna, by bez trudu wdrapać się na kamienne wzniesienie i nie wyglądać przy tym jak nieporadna kaczka. Stanąwszy na zaskakująco dobrze zakonserwowanej budowli spojrzałam na niego kątem oka, niechętnie i niemo wyrażając podziękowanie. Znał mnie, wiedział, że w takich okolicznościach, skądinąd beztroskich i przyziemnych, nie mógł liczyć na wylewną wdzięczność.
- Ale w odróżnieniu od nas są magicznymi istotami, prawo postrzega je trochę inaczej. Może biologia robi to samo - zastanowiłam się i postukałam palcem w brodę, wyraźnie zaintrygowana. Poza historią goblinów mało wiedziałam o niciach wiążących duszę z zaświatami i pytania, na które nie znaliśmy odpowiedzi, pozostały głuche, rzucone w otaczający nas eter. Kącik ust znów uniósł się ku górze w krzywym, zainspirowanym uśmiechu. - Popytam. Najwyżej tu wrócimy - stwierdziłam z ognikami rozbawienia i intensywności migoczącymi w oczach. Wróciłby tu ze mną, byłam tego pewna. Choć często postępował na przekór, byle tylko udowodnić jakim to samodzielnym mężczyzną się stał i jak nikogo nigdy nie potrzebował, wiedziałam, że nie odmówiłby, gdybym użyła odpowiednich środków przekonywania. Potrafił mięknąć, gdy tego chciałam - albo przynajmniej to sobie wmawiałam. - Wiesz, że właściwie niewiele mogę ci powiedzieć? O dziwo dziś przyszłam tu, żeby się uczyć. Masz niepowtarzalną okazję wytknąć mi, że czegoś nie wiem i jeden raz nie zdzielę cię za to szmatką - parsknęłam; bo nawet nie miałam jej przy sobie. Przewieszony przez ramię plecak przesunęłam na swój front i wyłuskałam z kieszeni podręcznik, który opowiedział mi o tym miejscu. Przekartkowałam pożółkłe, stare stronice i odnalazłam rozdział, który mnie interesował; wcześniej podkreśliłam w nim fragmenty, które chciałam zweryfikować po przybyciu na miejsce. - Podobno na kilka wieków, zanim Celtowie położyli kres goblińskiej ekspansji, rządził tutaj Grignet Zajadły. Zażądał zwrotu wszystkich dóbr wytworzonych przez gobliny z Mer-Akha, kiedy traktowanie goblinów przez czarodziejów przybrało jeszcze sroższy wydźwięk. Kiedy jego żądań nie spełniono, za pomocą magii przeistoczył złapanych czarodziejów w żaby i pozwolił im schnąć na słońcu tak długo, aż nie spopielili się niemal na wiór. Brzmi jak historia w twoich klimatach - streściłam i przeszłam kilka kroków dalej, prawie na skraj postumentu, który nas podtrzymywał. Mój wzrok błądził, próbował połączyć linoryty ze stron lektury z tym, co widziałam przed sobą, ale ruiny niewiele mi mówiły, jakby uparcie strzegły swoich tajemnic. - Jeśli będziemy mieć szczęście, gdzieś tu znajdziemy pozostałości sali tronowej - dodałam i rzuciłam Victorowi długie spojrzenie. Pewnie miałby uciechę z posiedzenia na krześle, które zapisało się w dziejach z krwawych decyzji i burzliwych wojennych dyspozycji.
- Nie doszłabym do Mer-Akha przed zmierzchem, jeśli by tu był - wytknęłam dość brutalnie, ale prawdziwie. Ułomność naszego najstarszego brata dyktowała jego ostrożne, powolne kroki, podczas gdy my prężnie wyrywaliśmy do przodu i przedzieraliśmy się przez zarośla w poszukiwaniu ruin goblińskich budowli.
- Myślisz, że nie dam rady sama? - skwasiłam się, skora udowodnić inaczej, a mimo to przyjęłam jego rękę i pozwoliłam podciągnąć się na element dawnej zabudowy. Prawda była taka, że jeśli tak uważał, to miał rację. Pobłogosławiono nas podobną zwinnością, ale w porównaniu do niego nie byłam nawet w połowie tak sprawna, by bez trudu wdrapać się na kamienne wzniesienie i nie wyglądać przy tym jak nieporadna kaczka. Stanąwszy na zaskakująco dobrze zakonserwowanej budowli spojrzałam na niego kątem oka, niechętnie i niemo wyrażając podziękowanie. Znał mnie, wiedział, że w takich okolicznościach, skądinąd beztroskich i przyziemnych, nie mógł liczyć na wylewną wdzięczność.
- Ale w odróżnieniu od nas są magicznymi istotami, prawo postrzega je trochę inaczej. Może biologia robi to samo - zastanowiłam się i postukałam palcem w brodę, wyraźnie zaintrygowana. Poza historią goblinów mało wiedziałam o niciach wiążących duszę z zaświatami i pytania, na które nie znaliśmy odpowiedzi, pozostały głuche, rzucone w otaczający nas eter. Kącik ust znów uniósł się ku górze w krzywym, zainspirowanym uśmiechu. - Popytam. Najwyżej tu wrócimy - stwierdziłam z ognikami rozbawienia i intensywności migoczącymi w oczach. Wróciłby tu ze mną, byłam tego pewna. Choć często postępował na przekór, byle tylko udowodnić jakim to samodzielnym mężczyzną się stał i jak nikogo nigdy nie potrzebował, wiedziałam, że nie odmówiłby, gdybym użyła odpowiednich środków przekonywania. Potrafił mięknąć, gdy tego chciałam - albo przynajmniej to sobie wmawiałam. - Wiesz, że właściwie niewiele mogę ci powiedzieć? O dziwo dziś przyszłam tu, żeby się uczyć. Masz niepowtarzalną okazję wytknąć mi, że czegoś nie wiem i jeden raz nie zdzielę cię za to szmatką - parsknęłam; bo nawet nie miałam jej przy sobie. Przewieszony przez ramię plecak przesunęłam na swój front i wyłuskałam z kieszeni podręcznik, który opowiedział mi o tym miejscu. Przekartkowałam pożółkłe, stare stronice i odnalazłam rozdział, który mnie interesował; wcześniej podkreśliłam w nim fragmenty, które chciałam zweryfikować po przybyciu na miejsce. - Podobno na kilka wieków, zanim Celtowie położyli kres goblińskiej ekspansji, rządził tutaj Grignet Zajadły. Zażądał zwrotu wszystkich dóbr wytworzonych przez gobliny z Mer-Akha, kiedy traktowanie goblinów przez czarodziejów przybrało jeszcze sroższy wydźwięk. Kiedy jego żądań nie spełniono, za pomocą magii przeistoczył złapanych czarodziejów w żaby i pozwolił im schnąć na słońcu tak długo, aż nie spopielili się niemal na wiór. Brzmi jak historia w twoich klimatach - streściłam i przeszłam kilka kroków dalej, prawie na skraj postumentu, który nas podtrzymywał. Mój wzrok błądził, próbował połączyć linoryty ze stron lektury z tym, co widziałam przed sobą, ale ruiny niewiele mi mówiły, jakby uparcie strzegły swoich tajemnic. - Jeśli będziemy mieć szczęście, gdzieś tu znajdziemy pozostałości sali tronowej - dodałam i rzuciłam Victorowi długie spojrzenie. Pewnie miałby uciechę z posiedzenia na krześle, które zapisało się w dziejach z krwawych decyzji i burzliwych wojennych dyspozycji.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
― Myślę, że przepięknie spierdoliłabyś się na dół, a potem musiałbym cię zbierać ― oświecił ją, choć głos wciąż miał bardziej rozbawiony niż poważny. Mimo marudnego nastawienia, mimo przepychanek i sinusoidy nastroju, sprawiał ogólne wrażenie dobrego humoru. Być może był to wynik przebywania w leśnej okolicy, które tak sobie upodobał; być może był to wynik zmiany otoczenia ― ile w końcu można oglądać te same mury, ile razy można mijać ten sam rynsztok, tę samą rzekę, krążyć po tej samej ulicy.
A być może był to wynik jeszcze czegoś innego.
Nie chciał o tym myśleć.
Wciągnął ją do siebie bez większego trudu, zauważył to spojrzenie z ukosa, ale nie skomentował go. Nie oczekiwał żadnych podziękowań, nie oczekiwał po niej w zasadzie niczego. I liczył na to, że ona także stosuje tę taktykę. Tak najtrudniej było się rozczarować.
Skinął powoli głową ― w gruncie rzeczy miała rację. Prawo inaczej postrzegało gobliny i wszelkie istoty magiczne, inaczej też miała się sprawa z ich fizjonomią i po prawdzie sam teraz nie widział powodu, dla którego sprawy związane z zaświatami miałyby zostać potraktowane inaczej. Sprawa zaczęła go interesować na tyle, że nawet przez krótką chwilę sam rozważał zgłębienie tematu.
― Jeśli ładnie poprosisz, to wrócimy ― stwierdził. W innym przypadku mógłby stanąć okoniem, utrudnić jej zabawę, choć podskórnie wiedział, że nie trwałoby to długo. Każdy miał jakąś słabość i Victor coraz częściej łapał się na niewygodnej myśli, że jego słabym punktem jest właśnie Leta. Albo może: rodzina. Ta sama, której tak wytrwale unikał, o której chciał zapomnieć i najlepiej wymazać ze swojego życiorysu. ― Inaczej będziesz zapierdalać sama.
Uniósł brwi, kiedy przyznała się do niewiedzy; prawie parsknął. Wyobrażenie sobie scenariusza w którym Leta nie wie czegoś o jakimś przegniłym kamieniu sprzed chuj wie ilu lat było tak samo nieprawdopodobne, jak wyobrażenie sobie Deidre w szkółce młodych trolli.
― Uprzejmie przypominam, że nawet nie masz pod ręką żadnej szmatki ― musiał jej to wytknąć ― no nie mów, że teraz będziesz mi czytać na głos, Leta, do chuja, nie jesteśmy w szkole ― mruknął, już na zapas wywracając oczami, ale szybko okazało się, że odezwał się na wyrost. Siostra streściła mu tych parę zdań w zwięzły sposób. Gdyby tliło się w nim jakiekolwiek zainteresowanie tematem ― teraz na pewno by ożyło.
Victor wolał jednak kontemplować otoczenie; rozglądał się po ruinach, ale szukał w nich bytności złodziejskiej braci, może nawet hien cmentarnych. Innymi słowy, szukał tego, co znał. I co, na bogów, nawet lubił.
― Gdybym znał się lepiej na transmutacji, to nawet bym wypróbował ― odparł, bo historia o żabach była nawet całkiem ciekawa i warta zapamiętania. Może podsunie ten sposób Mary; czarownica znała się na transmutacji lepiej niż on, poza tym lubiła efektowne i długofalowe kary przysparzające celowi niepotrzebnego cierpienia. Victor zdecydowanie lubował się w metodach przynoszące szybkie efekty. Zresztą, nie lubił słuchać jęków, płaczu i tym podobnych historii.
― Sala tronowa brzmi jak centrum budowli ― mruknął. Tyle chociaż zapamiętał z lekcji w Hogwarcie, że miejsce z zajebiście ważnym krzesłem było czasem najważniejszą lokacją w takim zamku czy innej twierdzy. Choć jego skromnym zdaniem o wiele ważniejsze były chociażby mury i zabezpieczenia.
Rozejrzał się pobieżnie, usiłując odgadnąć jakie było ułożenie kamiennych bloków dawniej, w latach świetności. Zmrużył oczy.
― Mają tam jakieś ilustracje? ― Zajrzał jej przez ramię, po raz pierwszy wykazując jakiekolwiek zainteresowanie książką. ― Możemy spróbować znaleźć tę salę, ale nie robiłbym sobie jakichś specjalnych nadziei. Ludzi tropi się prościej niż kamienne krzesła sprzed chuj wie jak dawna.
A być może był to wynik jeszcze czegoś innego.
Nie chciał o tym myśleć.
Wciągnął ją do siebie bez większego trudu, zauważył to spojrzenie z ukosa, ale nie skomentował go. Nie oczekiwał żadnych podziękowań, nie oczekiwał po niej w zasadzie niczego. I liczył na to, że ona także stosuje tę taktykę. Tak najtrudniej było się rozczarować.
Skinął powoli głową ― w gruncie rzeczy miała rację. Prawo inaczej postrzegało gobliny i wszelkie istoty magiczne, inaczej też miała się sprawa z ich fizjonomią i po prawdzie sam teraz nie widział powodu, dla którego sprawy związane z zaświatami miałyby zostać potraktowane inaczej. Sprawa zaczęła go interesować na tyle, że nawet przez krótką chwilę sam rozważał zgłębienie tematu.
― Jeśli ładnie poprosisz, to wrócimy ― stwierdził. W innym przypadku mógłby stanąć okoniem, utrudnić jej zabawę, choć podskórnie wiedział, że nie trwałoby to długo. Każdy miał jakąś słabość i Victor coraz częściej łapał się na niewygodnej myśli, że jego słabym punktem jest właśnie Leta. Albo może: rodzina. Ta sama, której tak wytrwale unikał, o której chciał zapomnieć i najlepiej wymazać ze swojego życiorysu. ― Inaczej będziesz zapierdalać sama.
Uniósł brwi, kiedy przyznała się do niewiedzy; prawie parsknął. Wyobrażenie sobie scenariusza w którym Leta nie wie czegoś o jakimś przegniłym kamieniu sprzed chuj wie ilu lat było tak samo nieprawdopodobne, jak wyobrażenie sobie Deidre w szkółce młodych trolli.
― Uprzejmie przypominam, że nawet nie masz pod ręką żadnej szmatki ― musiał jej to wytknąć ― no nie mów, że teraz będziesz mi czytać na głos, Leta, do chuja, nie jesteśmy w szkole ― mruknął, już na zapas wywracając oczami, ale szybko okazało się, że odezwał się na wyrost. Siostra streściła mu tych parę zdań w zwięzły sposób. Gdyby tliło się w nim jakiekolwiek zainteresowanie tematem ― teraz na pewno by ożyło.
Victor wolał jednak kontemplować otoczenie; rozglądał się po ruinach, ale szukał w nich bytności złodziejskiej braci, może nawet hien cmentarnych. Innymi słowy, szukał tego, co znał. I co, na bogów, nawet lubił.
― Gdybym znał się lepiej na transmutacji, to nawet bym wypróbował ― odparł, bo historia o żabach była nawet całkiem ciekawa i warta zapamiętania. Może podsunie ten sposób Mary; czarownica znała się na transmutacji lepiej niż on, poza tym lubiła efektowne i długofalowe kary przysparzające celowi niepotrzebnego cierpienia. Victor zdecydowanie lubował się w metodach przynoszące szybkie efekty. Zresztą, nie lubił słuchać jęków, płaczu i tym podobnych historii.
― Sala tronowa brzmi jak centrum budowli ― mruknął. Tyle chociaż zapamiętał z lekcji w Hogwarcie, że miejsce z zajebiście ważnym krzesłem było czasem najważniejszą lokacją w takim zamku czy innej twierdzy. Choć jego skromnym zdaniem o wiele ważniejsze były chociażby mury i zabezpieczenia.
Rozejrzał się pobieżnie, usiłując odgadnąć jakie było ułożenie kamiennych bloków dawniej, w latach świetności. Zmrużył oczy.
― Mają tam jakieś ilustracje? ― Zajrzał jej przez ramię, po raz pierwszy wykazując jakiekolwiek zainteresowanie książką. ― Możemy spróbować znaleźć tę salę, ale nie robiłbym sobie jakichś specjalnych nadziei. Ludzi tropi się prościej niż kamienne krzesła sprzed chuj wie jak dawna.
Soul for sale
Tak jakbyś faktycznie mnie pozbierał, pomyślałam kwaśno. Przeszłość uczyła, że przekornie zawsze stawiał się pierwszy na pograniczu smutnych scen moich porażek i rżał jak osioł, gotów wskazać palcem miejsce, w którym popełniłam błąd, byle tylko dopiec i dolać oliwy do i tak trawiącego mnie ognia. Nienawidziłam go wtedy tak mocno, jak kochałam, i chyba to właśnie sprawiało, że ciągnęło mnie do niego bez opamiętania. Był szorstki i trudny, był wyzwaniem sam w sobie, żywiołem, który mnie niszczył i budował zarazem. Dawał mi siłę, kiedy nie sądziłam, że ją w sobie posiadałam - choćby po to, żebym dała radę ostatni raz wymierzyć mu policzek. Sprawiał, że wstawałam z kolan i biegłam za nim z nadzieją, że wreszcie go dogonię i kopnę w piszczel, jak za dawnych lat, gdy byliśmy tylko dziećmi.
- Jak ładnie? - zagadnęłam lekkim tonem i chwyciłam za rękaw jego kurtki, szarpiąc materiał i zmuszając, by przystanął w wędrówce i obrócił się w moją stronę. Byłam wiotka, siły miałam w sobie niewiele, ale w takich chwilach wykrzesałam jej wystarczająco, by dopiąć swego, wiedział to, znał to, znał mnie. - Uważaj - wymruczałam ostrzegawczo, z krzywością uśmiechu ciągnącą za kącik ust. W takiej scenerii spotkaliśmy się tyle lat temu, w podobnie gęstych lasach wypełnionych zapachem sosnowych igieł i mchu, w głuszy, gdzie słychać było śpiew ptaków i wyłącznie nasze głosy. Tam zakochałam się w nim po raz pierwszy. Tam zrozumiałam, że granica naszej relacji zdążyła zatrzeć się bezpowrotnie i nic więcej nie będzie takie samo. - Inaczej ty będziesz zapierdalał sam - rzuciłam cicho, przenosząc dłoń na jego kark, który ścisnęłam w znajomym, władczym geście. Z boku musiałoby to wyglądać komicznie, byłam przecież sporo niższa od Victora, przy mnie sprawiał wrażenie góry, której nie dało się poruszyć. Wbiłam paznokcie w miękką skórę skrytą pod ciemnym blondem zmierzwionych włosów. Moje pieszczoty nigdy nie były łagodne, a on nigdy tej łagodności nie szukał; przyciągnęłam jego twarz bliżej, na tyle, by nasze usta niemalże spotkały się w malejącej między nami przestrzeni, ale zanim wargi sięgnęły warg, obróciłam się na pięcie i bez wahania ruszyłam w dalszą drogę. Mer-Akha czekało.
Przewróciłam oczyma na jego zgryźliwy komentarz o podręczniku, który służył mi za morską latarnię przy czarterowaniu nie do końca przyjaznych, znajomych wód. Bez księgi mogłabym co najwyżej zgadywać do czego służyły poszczególne głazy, właściwie z nią mogłam robić to samo, ale czułam się pewniej, mając w zasięgu historyczne szczegóły na temat zamieszkującej tu niegdyś cywilizacji goblinów. Razem z Victorem przemierzaliśmy tereny ruin, które obserwowałam z łapczywą uwagą, łącząc pozostałości w szkielety pomieszczeń, jakie musiały tu stać.
- Jesteś chory - skwitowałam jego żal wobec tego, że nie mógł spróbować. - Naprawdę mierzi mnie myśl, że niektórym czubkom podarowano magię tylko po to, żeby ubolewali, że nie mogą kogoś wysuszyć na słońcu jako ropuchę. Na twoim miejscu wykorzystałabym ją lepiej - stwierdziłam z zaplątaną w głosie goryczą. Gdyby nie Ariadne, mogłabym to zrobić. Gdyby nie Ariadne, mogłabym sama zamienić go w żabę i zostawić na pastwę promieni rozżarzonego dnia. Uniosłam potem ku górze jedną brew i aż parsknęłam pod nosem, nie mogąc się powstrzymać. - Gdzie do tej pory ukrywałeś te pokłady błyskotliwości? - rzuciłam zaczepnie i lekko uderzyłam go łokciem w bok, po czym ostrożnie zeszłam z kamienia, na który się wdrapaliśmy, i podążyłam w głąb ruin. Zbliżyliśmy się do sylwetek trzech kamiennych domów, które wprawiły mnie w zachwycone osłupienie. Dotknęłam jednej ze ścian. - Pomyśleć tylko, że tysiące lat temu ktoś tu mieszkał. Że kwitło tu życie, które wydawało się niepokonane - szeptałam, autentycznie poruszona. Rzadko kiedy zdarzało mi się samodzielnie odwiedzać miejsca, które znałam z książek, tymczasem to, Mer-Akha, było tak świetnie zachowane, tak piękne... Trudno było mi powstrzymać podniosłość, która opanowała mi serce, chwytając za gardło. Wzrok przesunął się dalej, wzdłuż kamiennych ścieżek, po których ruszyłam wolno, wodząc spojrzeniem dookoła w poszukiwaniu innych fragmentów wyniszczonej cywilizacji. - Patrz - odezwałam się do Victora, wskazawszy na dużą studnię. - Niesamowite, wydaje się jakby niewrażliwa na upływ czasu - obeszłam konstrukcję, a potem zatrzymałam się, żeby pokazać bratu podręcznik, z którego czerpałam wiedzę o tym miejscu. Cieszyłam się jego zainteresowaniem, kułam więc żelazo, póki wciąż było gorące. - Tylko kilka, głównie goblinich przywódców. Ale jest jedna rycina, która pokazuje, jak Mer-Akha mogło wyglądać w całej okazałości - przekartkowałam lekturę, przenosząc nas do rozdziału opatrzonego dwustronicową ilustracją dużej fortecy otoczonej wysokim murem, z przysadzistym zamkiem, w którym zapewne kryła się sala tronowa. - Jeśli coś z niej zostało, na pewno nie będzie trudno zauważalne. Sam mówiłeś, że to centrum budowli. Centrum całego kompleksu. Jego polityczne serce - jeśli los miał okazać się łaskawy, natrafimy na trop gdzieś nieopodal. Spojrzałam na Victora z wręcz dziecięcą ekscytacją i znów ruszyłam przed siebie, zostawiwszy studnię w tyle. - Co prawda gdybym była Celtem, upewniłabym się, że tron byłby pierwszym zrównanym z ziemią obiektem - oceniłam i zmarszczyłam brwi.
- Jak ładnie? - zagadnęłam lekkim tonem i chwyciłam za rękaw jego kurtki, szarpiąc materiał i zmuszając, by przystanął w wędrówce i obrócił się w moją stronę. Byłam wiotka, siły miałam w sobie niewiele, ale w takich chwilach wykrzesałam jej wystarczająco, by dopiąć swego, wiedział to, znał to, znał mnie. - Uważaj - wymruczałam ostrzegawczo, z krzywością uśmiechu ciągnącą za kącik ust. W takiej scenerii spotkaliśmy się tyle lat temu, w podobnie gęstych lasach wypełnionych zapachem sosnowych igieł i mchu, w głuszy, gdzie słychać było śpiew ptaków i wyłącznie nasze głosy. Tam zakochałam się w nim po raz pierwszy. Tam zrozumiałam, że granica naszej relacji zdążyła zatrzeć się bezpowrotnie i nic więcej nie będzie takie samo. - Inaczej ty będziesz zapierdalał sam - rzuciłam cicho, przenosząc dłoń na jego kark, który ścisnęłam w znajomym, władczym geście. Z boku musiałoby to wyglądać komicznie, byłam przecież sporo niższa od Victora, przy mnie sprawiał wrażenie góry, której nie dało się poruszyć. Wbiłam paznokcie w miękką skórę skrytą pod ciemnym blondem zmierzwionych włosów. Moje pieszczoty nigdy nie były łagodne, a on nigdy tej łagodności nie szukał; przyciągnęłam jego twarz bliżej, na tyle, by nasze usta niemalże spotkały się w malejącej między nami przestrzeni, ale zanim wargi sięgnęły warg, obróciłam się na pięcie i bez wahania ruszyłam w dalszą drogę. Mer-Akha czekało.
Przewróciłam oczyma na jego zgryźliwy komentarz o podręczniku, który służył mi za morską latarnię przy czarterowaniu nie do końca przyjaznych, znajomych wód. Bez księgi mogłabym co najwyżej zgadywać do czego służyły poszczególne głazy, właściwie z nią mogłam robić to samo, ale czułam się pewniej, mając w zasięgu historyczne szczegóły na temat zamieszkującej tu niegdyś cywilizacji goblinów. Razem z Victorem przemierzaliśmy tereny ruin, które obserwowałam z łapczywą uwagą, łącząc pozostałości w szkielety pomieszczeń, jakie musiały tu stać.
- Jesteś chory - skwitowałam jego żal wobec tego, że nie mógł spróbować. - Naprawdę mierzi mnie myśl, że niektórym czubkom podarowano magię tylko po to, żeby ubolewali, że nie mogą kogoś wysuszyć na słońcu jako ropuchę. Na twoim miejscu wykorzystałabym ją lepiej - stwierdziłam z zaplątaną w głosie goryczą. Gdyby nie Ariadne, mogłabym to zrobić. Gdyby nie Ariadne, mogłabym sama zamienić go w żabę i zostawić na pastwę promieni rozżarzonego dnia. Uniosłam potem ku górze jedną brew i aż parsknęłam pod nosem, nie mogąc się powstrzymać. - Gdzie do tej pory ukrywałeś te pokłady błyskotliwości? - rzuciłam zaczepnie i lekko uderzyłam go łokciem w bok, po czym ostrożnie zeszłam z kamienia, na który się wdrapaliśmy, i podążyłam w głąb ruin. Zbliżyliśmy się do sylwetek trzech kamiennych domów, które wprawiły mnie w zachwycone osłupienie. Dotknęłam jednej ze ścian. - Pomyśleć tylko, że tysiące lat temu ktoś tu mieszkał. Że kwitło tu życie, które wydawało się niepokonane - szeptałam, autentycznie poruszona. Rzadko kiedy zdarzało mi się samodzielnie odwiedzać miejsca, które znałam z książek, tymczasem to, Mer-Akha, było tak świetnie zachowane, tak piękne... Trudno było mi powstrzymać podniosłość, która opanowała mi serce, chwytając za gardło. Wzrok przesunął się dalej, wzdłuż kamiennych ścieżek, po których ruszyłam wolno, wodząc spojrzeniem dookoła w poszukiwaniu innych fragmentów wyniszczonej cywilizacji. - Patrz - odezwałam się do Victora, wskazawszy na dużą studnię. - Niesamowite, wydaje się jakby niewrażliwa na upływ czasu - obeszłam konstrukcję, a potem zatrzymałam się, żeby pokazać bratu podręcznik, z którego czerpałam wiedzę o tym miejscu. Cieszyłam się jego zainteresowaniem, kułam więc żelazo, póki wciąż było gorące. - Tylko kilka, głównie goblinich przywódców. Ale jest jedna rycina, która pokazuje, jak Mer-Akha mogło wyglądać w całej okazałości - przekartkowałam lekturę, przenosząc nas do rozdziału opatrzonego dwustronicową ilustracją dużej fortecy otoczonej wysokim murem, z przysadzistym zamkiem, w którym zapewne kryła się sala tronowa. - Jeśli coś z niej zostało, na pewno nie będzie trudno zauważalne. Sam mówiłeś, że to centrum budowli. Centrum całego kompleksu. Jego polityczne serce - jeśli los miał okazać się łaskawy, natrafimy na trop gdzieś nieopodal. Spojrzałam na Victora z wręcz dziecięcą ekscytacją i znów ruszyłam przed siebie, zostawiwszy studnię w tyle. - Co prawda gdybym była Celtem, upewniłabym się, że tron byłby pierwszym zrównanym z ziemią obiektem - oceniłam i zmarszczyłam brwi.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Był czujny, nie musiała wcale szarpać za materiał, by podświadomie przekazać mu: “tu stoję, spójrz na mnie”; ale gdyby nie ta siła, gdyby nie ten upór, zapewne wcale by się nie zatrzymał. Ani teraz, ani lata temu, w sosnowym lesie pośrodku niczego. Wciąż pamiętał tamten dzień, mimo usilnych prób wymazania go z własnej głowy, mimo prób utopienia go w pracy, w alkoholu, czasem nawet w używkach cięższego kalibru.
Obrócił się, uniósł wyczekująco brew, gotów rzucić jakąś kąśliwą uwagą, ale Leta była szybsza, tym razem nie dała mu dojść do głosu. Przejęła inicjatywę, udowadniając, że potrafi sobie z nim poradzić. Na swój własny sposób.
― Groźby? To nie w twoim stylu, koleżanko ― mruknął niezrażony, a w jego oczach przemknął cień zainteresowania. Lubił, kiedy zaczynała się wymykać wyuczonym schematom zapisanym w jego pamięci, lubił, kiedy robiła się nieprzewidywalna. Zgiął kark, poddając się władczemu ruchowi, nachylił się. Z tej odległości mógłby nawet policzyć jaśniejsze plamki błękitu malujące się w jej oczach. ― Brzmi jak obietnica ― kolejny pomruk, niższy, bardziej aksamitny ― przynajmniej nie będę musiał słuchać twojego biadolenia. ― Leniwym gestem uniósł dłoń, odgarnął jej zbłąkany kosmyk włosów z policzka i zaczesał za ucho. Ciepły oddech owionął jego szyję, jej usta znalazły się tak blisko, że…
Że czar prysł, a Leta odeszła. Victor patrzył za nią przez krótką chwilę, potem pokręcił głową z rozbawionym uśmiechem i ruszył w tę samą stronę.
― Na moim miejscu wyczarowałabyś starej Bellowej świński ryj i rzucała obierki po ziemniakach ― stwierdził, uderzając w pogodne i wesołe nuty. Nawet spróbował to sobie wyobrazić, co tylko rozbawiło go jeszcze bardziej. ― W gruncie rzeczy niewiele się ode mnie różnisz, Leta. Tylko z nożem coś ci nie idzie, bo prędzej sobie palce upierdolisz, niż pokroisz cebulę.
Zeskoczył zwinnie z kamiennego bloku na posadzkę; przebijające się tu i ówdzie kępy trawy stłumiły odgłos lądowania. Victor rozejrzał się, ale nie znalazł ani nic podejrzanego, ani nic specjalnie ciekawego. Sylwetki domów nie obudziły w nim niczego poza zainteresowaniem tarczą słońca i domniemaniem obecnej pory dnia. Chwilowo znudzony, oparł się barkiem o jedną ze ścian i zaplótł ramiona na piersi. Na usta cisnął mu się kolejny niewybredny komentarz, jakaś głupia uwaga, równie wulgarna co niepotrzebna, ale ― niespodziewanie głównie dla samego siebie ― powstrzymał się przed otwarciem ust. Bądź co bądź, to była jej wycieczka, jej pasja.
― To jebany kamień ― podsumował jej zachwyt nad studnią, ale posłusznie spojrzał na wskazane fragmenty w książce, pobieżnie przeleciał tekst wzrokiem. Chciałby podzielać jej entuzjazm, ale nie potrafił, w każdym razie nie w taki sposób, jak ona. Przynajmniej dopóki nie pojawił się realny cel do zrealizowania, coś, w czym mógł się przydać. Uważniej obejrzał ilustrację, uniósł spojrzenie, w wyobraźni nakładając na siebie dwa obrazy ― ten realny i ten z książki.
― Wygląda na to, że jesteśmy w stołpie ― mruknął, wskazując palcem wieżę na ilustracji. ― Widzisz? Kształtem się zgadza, też jest na planie kwadratu. ― Podniósł głowę, strzelił spojrzeniem w bok, w stronę samotnej studni, potem przeniósł wzrok wyżej, przesłonił dłonią oczy. Kamienny szkielet ciągnął się w górę na jakieś trzydzieści metrów. ― Z tego co mówi twoja książka, to stołp był już włączony w mury obronne, chociaż z tego co mi wiadomo ― zazwyczaj stał samotnie. Wieża ostatecznej obrony, tak to nazywali. ― Jeszcze raz zerknął na rycinę. ― Jeśli się nie mylę, to powinniśmy iść dalej na północ, w głąb kompleksu.
Obrócił się, uniósł wyczekująco brew, gotów rzucić jakąś kąśliwą uwagą, ale Leta była szybsza, tym razem nie dała mu dojść do głosu. Przejęła inicjatywę, udowadniając, że potrafi sobie z nim poradzić. Na swój własny sposób.
― Groźby? To nie w twoim stylu, koleżanko ― mruknął niezrażony, a w jego oczach przemknął cień zainteresowania. Lubił, kiedy zaczynała się wymykać wyuczonym schematom zapisanym w jego pamięci, lubił, kiedy robiła się nieprzewidywalna. Zgiął kark, poddając się władczemu ruchowi, nachylił się. Z tej odległości mógłby nawet policzyć jaśniejsze plamki błękitu malujące się w jej oczach. ― Brzmi jak obietnica ― kolejny pomruk, niższy, bardziej aksamitny ― przynajmniej nie będę musiał słuchać twojego biadolenia. ― Leniwym gestem uniósł dłoń, odgarnął jej zbłąkany kosmyk włosów z policzka i zaczesał za ucho. Ciepły oddech owionął jego szyję, jej usta znalazły się tak blisko, że…
Że czar prysł, a Leta odeszła. Victor patrzył za nią przez krótką chwilę, potem pokręcił głową z rozbawionym uśmiechem i ruszył w tę samą stronę.
― Na moim miejscu wyczarowałabyś starej Bellowej świński ryj i rzucała obierki po ziemniakach ― stwierdził, uderzając w pogodne i wesołe nuty. Nawet spróbował to sobie wyobrazić, co tylko rozbawiło go jeszcze bardziej. ― W gruncie rzeczy niewiele się ode mnie różnisz, Leta. Tylko z nożem coś ci nie idzie, bo prędzej sobie palce upierdolisz, niż pokroisz cebulę.
Zeskoczył zwinnie z kamiennego bloku na posadzkę; przebijające się tu i ówdzie kępy trawy stłumiły odgłos lądowania. Victor rozejrzał się, ale nie znalazł ani nic podejrzanego, ani nic specjalnie ciekawego. Sylwetki domów nie obudziły w nim niczego poza zainteresowaniem tarczą słońca i domniemaniem obecnej pory dnia. Chwilowo znudzony, oparł się barkiem o jedną ze ścian i zaplótł ramiona na piersi. Na usta cisnął mu się kolejny niewybredny komentarz, jakaś głupia uwaga, równie wulgarna co niepotrzebna, ale ― niespodziewanie głównie dla samego siebie ― powstrzymał się przed otwarciem ust. Bądź co bądź, to była jej wycieczka, jej pasja.
― To jebany kamień ― podsumował jej zachwyt nad studnią, ale posłusznie spojrzał na wskazane fragmenty w książce, pobieżnie przeleciał tekst wzrokiem. Chciałby podzielać jej entuzjazm, ale nie potrafił, w każdym razie nie w taki sposób, jak ona. Przynajmniej dopóki nie pojawił się realny cel do zrealizowania, coś, w czym mógł się przydać. Uważniej obejrzał ilustrację, uniósł spojrzenie, w wyobraźni nakładając na siebie dwa obrazy ― ten realny i ten z książki.
― Wygląda na to, że jesteśmy w stołpie ― mruknął, wskazując palcem wieżę na ilustracji. ― Widzisz? Kształtem się zgadza, też jest na planie kwadratu. ― Podniósł głowę, strzelił spojrzeniem w bok, w stronę samotnej studni, potem przeniósł wzrok wyżej, przesłonił dłonią oczy. Kamienny szkielet ciągnął się w górę na jakieś trzydzieści metrów. ― Z tego co mówi twoja książka, to stołp był już włączony w mury obronne, chociaż z tego co mi wiadomo ― zazwyczaj stał samotnie. Wieża ostatecznej obrony, tak to nazywali. ― Jeszcze raz zerknął na rycinę. ― Jeśli się nie mylę, to powinniśmy iść dalej na północ, w głąb kompleksu.
Soul for sale
Strona 15 z 16 • 1 ... 9 ... 14, 15, 16
Ruiny Mer-Akha, Walia
Szybka odpowiedź