Ruiny Mer-Akha, Walia
Strona 16 z 16 • 1 ... 9 ... 14, 15, 16
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Ruiny Mer-Arkha
Mer-Arkha było ongiś, jeszcze przed ustanowieniem Walii Walią, miastem goblińskim - jedną z ich najpotężniejszych twierdz, owianą chwałą i mrożącymi krew w żyłach legendami, opowiadającymi tak o męstwie oraz odwadze, jak i braku litości, pragmatyzmie i krwawych, pozbawionych litości podbojach. Mer-Arkha zostało jednak zrównane z ziemią tysiące lat temu przez przodków najdawniejszych rodów celtyckiego pochodzenia - kładąc kres goblińskiej ekspansji w tym rejonie. Pozostałości po mieście wydają się być żywą lekcją historii - choć nieliczne, to te, które pozostały, wydają się zachowane w doskonałym stanie. Nic dziwnego, gobliny uchodzą za doskonałych budowniczych - ani wojna ani wiatr nie zetrą ich konstrukcji w pył. Oprócz trzech nadkruszonych domów ujrzeć można fragment niegdyś ogromnego muru obronnego, studni oraz wysokich miejskich schodów, a także niedużą część sali tronowej, włączając w to sam - podniszczony, ale zachowany - imponujący kamienny tron, na którym zasiadał w tamtym czasie gobliński król, Gambra Waleczny. Fakt, że ruiny znajdują się raczej dalej od cywilizacji niż bliżej i zarośnięte są wysokimi drzewami, nie powstrzymuje mugoli przed dotarciem tutaj - czasem przewijają się pojedynczy turyści, którzy mnożą teorie spiskowe odnośnie tego, czym właściwie te ruiny są - zwykle stawiając na pozaziemską cywilizację.
Jeśli posiadasz przynajmniej III poziom biegłości historia magii, możesz służyć za przewodnika czarodziejów po tym miejscu i opowiedzieć więcej o dawnej wojnie oraz związanych z nią legendach.
Jeśli posiadasz przynajmniej III poziom biegłości historia magii, możesz służyć za przewodnika czarodziejów po tym miejscu i opowiedzieć więcej o dawnej wojnie oraz związanych z nią legendach.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 12.03.19 13:37, w całości zmieniany 1 raz
- Może po prostu zaczynam się czegoś od ciebie uczyć - wymruczałam zaczepnie, pijana jego bliskością, ciepłem bijącym od jego ciała. Dziś grał w tę grę zachowawczo, wręcz szczodrze, pozwalał mi na władczość, nie próbował odbierać mi kontroli, co jednocześnie rozczarowywało, ale i przyjemnie intrygowało. Odchyliłam głowę do tyłu, czując jego palce zaczesujące kasztanowy kosmyk; moglibyśmy przekroczyć granicę w leśnej gęstwinie, popłynąć śladem przyjemności, jednak nie byłabym sobą, gdybym dopuściła do tego tak łatwo. Odeszłam zatem, jak gdyby nigdy nic się nie stało. Mer-Akha nie powinno czekać.
- Zmiana byłaby niewielka, ale na pewno korzystna - stwierdziłam lekko w odniesieniu do sąsiadki. Nigdy wcześniej nie widziałam kobiety tak brzydkiej jak ona, przypominała mi śliwkę wysuszoną na słońcu, pomarszczoną i zmęczoną, z której siłą wydarto wszystkie życiodajne soki. W zmarszczkach chowała pewnie cały swój dobytek, żeby przypadkiem ktoś nie okradł jej domu. - Och, zupełnie wyleciało mi z głowy, że jesteś bieglejszym kucharzem ode mnie i cebulę kroisz w maksymalnie pięć sekund. Poza tym tak często wpadasz do mnie na obiady i interesujesz się kuchnią, że wiesz, w jaki sposób je przygotowuję. Jak mogłam o tym wszystkim zapomnieć? - przewróciłam teatralnie oczyma, niepewna skąd pod kopułą jego przedziwnej czaszki pojawił się akurat taki wniosek. Nie znalazł innej obelgi, poza nieszczęsną cebulą? Owszem, miałabym problem z rzutem nożem do celu, jednak w kuchni radziłam sobie nienagannie, pozbawiona magii i przyzwyczajona do tego typu manualnych prac wokół domu, z pewnością przyzwyczajona bardziej niż on. - Podobno pewne rodzaje ryb wpływają na spowolnienie procesów starzenia się mózgu. Zbadaj to, Vic - rzuciłam z kwaśnym uśmiechem; wraz z wiekiem język tracił na ostrości, riposty stawały się mniej celne, byle jakie. Różniło nas dobrych kilka lat i nie krępowałam się grania tą kartą, ilekroć było mi to w smak. Zresztą - myśl o tym, że był ode mnie starszy, często łaskotała mnie w przyjemny sposób, napawała trudnym do zlokalizowania ciepłem. Nigdy nie nazwałabym go dojrzalszym, wydawało mi się przecież, że nie dojrzał nigdy, ale urodził się przede mną i to, jako jeden z wielu czynników, sprawiało, że w pewien sposób czułam się przy nim bezpiecznie.
- Odkrywcze - pokiwałam głową z fałszywym uznaniem, zapoznawszy się z jego fachową ekspertyzą odnośnie studni, która we mnie wzbudziła tak wielką fascynację. - Pomyślże ile goblinów zaopatrywała w wodę, ile par rąk dotykało tych obramowań - wskazałam na kamienne mury konstrukcji, po których przesunęłam dłońmi z dziwną czułością, jakbym mogła w ten sposób poczuć fakturę goblińskiej skóry, spracowanych rąk wykorzenionej stąd społeczności. Inspirowało mnie to, chwytało za serce i choć pojmowałam, że nie każdy może odnajdować w historii podobną ekscytację, wciąż próbowałam go nią zarazić.
I chyba mi się udało. Merlinie, chyba tak.
Zaskoczył mnie podchwyceniem tematu; bazując na księdze trafnie odczytywał nasze położenie i kierował nami pomiędzy gruzami zniszczonej twierdzy, a ja odkryłam, że każde jego słowo i każdy gest prowadzący nas naprzód wprawiały mnie w przyjemne otępienie. Ruszyłam za nim z uśmiechem, bez słowa, usatysfakcjonowana jego zaangażowaniem, zaintrygowana biegłością, z jaką tropił salę tronową. Szukaliśmy jej dłuższą chwilę, aż pojawiła się przed nami w całej swej okazałości: kamienne siedzisko na kondygnacji, umiejscowione na grubej płycie podłogi skruszonej i szarpanej na krańcach, samotny, najtrwalszy punkt Mer-Akha. Przystanęłam, oczarowana, nie mogąc oderwać wzroku.
- Merlinie - sapnęłam głucho. Dla postronnego obserwatora tron mógł znaczyć niewiele, dla mnie jednak był sercem tego miejsca, cichym obserwatorem historii, która wyniszczyła małą cywilizację. - Spójrz tylko. Spójrz jak dobrze jest zachowany - zbliżyłam się powoli. Wokół tronu dostrzegłam symbole wyryte w reliefach, pochodzące z ichniego języka; nie rozumiałam ich, ale to mi nie przeszkadzało. Ułożyłam dłoń na szerokim podłokietniku i przesunęłam nią bez pośpiechu, czując pod palcami lekko chropowatą fakturę. - Stąd padały rozkazy, tu w życie wcielano najważniejsze decyzje, wrogów skazywano na rzeź. Rozpatrywano spory, wysłuchiwano petycji. Tu siedzieli władcy tacy jak Gambra Waleczny. Nigdy nie pomyślałabym, że zachowa się cały... - słyszałam w uszach szum własnej krwi, czułam wypieki liżące policzki od środka. Roziskrzone oczy pomknęły zaraz w kierunku Victora, spojrzałam na niego płomiennie i intensywnie, ruchem głowy zapraszając go bliżej. - Siadaj. Wiem, że chcesz, może nawet zmieścisz się ze swoim ego - zachęciłam. W rzeczywistości sama chciałam go na nim zobaczyć, miałam wrażenie, że pasowałby do takiej scenerii: jako siła odpowiedzialna za wypowiadanie wojen i rozliczanie wrogich grzechów.
- Zmiana byłaby niewielka, ale na pewno korzystna - stwierdziłam lekko w odniesieniu do sąsiadki. Nigdy wcześniej nie widziałam kobiety tak brzydkiej jak ona, przypominała mi śliwkę wysuszoną na słońcu, pomarszczoną i zmęczoną, z której siłą wydarto wszystkie życiodajne soki. W zmarszczkach chowała pewnie cały swój dobytek, żeby przypadkiem ktoś nie okradł jej domu. - Och, zupełnie wyleciało mi z głowy, że jesteś bieglejszym kucharzem ode mnie i cebulę kroisz w maksymalnie pięć sekund. Poza tym tak często wpadasz do mnie na obiady i interesujesz się kuchnią, że wiesz, w jaki sposób je przygotowuję. Jak mogłam o tym wszystkim zapomnieć? - przewróciłam teatralnie oczyma, niepewna skąd pod kopułą jego przedziwnej czaszki pojawił się akurat taki wniosek. Nie znalazł innej obelgi, poza nieszczęsną cebulą? Owszem, miałabym problem z rzutem nożem do celu, jednak w kuchni radziłam sobie nienagannie, pozbawiona magii i przyzwyczajona do tego typu manualnych prac wokół domu, z pewnością przyzwyczajona bardziej niż on. - Podobno pewne rodzaje ryb wpływają na spowolnienie procesów starzenia się mózgu. Zbadaj to, Vic - rzuciłam z kwaśnym uśmiechem; wraz z wiekiem język tracił na ostrości, riposty stawały się mniej celne, byle jakie. Różniło nas dobrych kilka lat i nie krępowałam się grania tą kartą, ilekroć było mi to w smak. Zresztą - myśl o tym, że był ode mnie starszy, często łaskotała mnie w przyjemny sposób, napawała trudnym do zlokalizowania ciepłem. Nigdy nie nazwałabym go dojrzalszym, wydawało mi się przecież, że nie dojrzał nigdy, ale urodził się przede mną i to, jako jeden z wielu czynników, sprawiało, że w pewien sposób czułam się przy nim bezpiecznie.
- Odkrywcze - pokiwałam głową z fałszywym uznaniem, zapoznawszy się z jego fachową ekspertyzą odnośnie studni, która we mnie wzbudziła tak wielką fascynację. - Pomyślże ile goblinów zaopatrywała w wodę, ile par rąk dotykało tych obramowań - wskazałam na kamienne mury konstrukcji, po których przesunęłam dłońmi z dziwną czułością, jakbym mogła w ten sposób poczuć fakturę goblińskiej skóry, spracowanych rąk wykorzenionej stąd społeczności. Inspirowało mnie to, chwytało za serce i choć pojmowałam, że nie każdy może odnajdować w historii podobną ekscytację, wciąż próbowałam go nią zarazić.
I chyba mi się udało. Merlinie, chyba tak.
Zaskoczył mnie podchwyceniem tematu; bazując na księdze trafnie odczytywał nasze położenie i kierował nami pomiędzy gruzami zniszczonej twierdzy, a ja odkryłam, że każde jego słowo i każdy gest prowadzący nas naprzód wprawiały mnie w przyjemne otępienie. Ruszyłam za nim z uśmiechem, bez słowa, usatysfakcjonowana jego zaangażowaniem, zaintrygowana biegłością, z jaką tropił salę tronową. Szukaliśmy jej dłuższą chwilę, aż pojawiła się przed nami w całej swej okazałości: kamienne siedzisko na kondygnacji, umiejscowione na grubej płycie podłogi skruszonej i szarpanej na krańcach, samotny, najtrwalszy punkt Mer-Akha. Przystanęłam, oczarowana, nie mogąc oderwać wzroku.
- Merlinie - sapnęłam głucho. Dla postronnego obserwatora tron mógł znaczyć niewiele, dla mnie jednak był sercem tego miejsca, cichym obserwatorem historii, która wyniszczyła małą cywilizację. - Spójrz tylko. Spójrz jak dobrze jest zachowany - zbliżyłam się powoli. Wokół tronu dostrzegłam symbole wyryte w reliefach, pochodzące z ichniego języka; nie rozumiałam ich, ale to mi nie przeszkadzało. Ułożyłam dłoń na szerokim podłokietniku i przesunęłam nią bez pośpiechu, czując pod palcami lekko chropowatą fakturę. - Stąd padały rozkazy, tu w życie wcielano najważniejsze decyzje, wrogów skazywano na rzeź. Rozpatrywano spory, wysłuchiwano petycji. Tu siedzieli władcy tacy jak Gambra Waleczny. Nigdy nie pomyślałabym, że zachowa się cały... - słyszałam w uszach szum własnej krwi, czułam wypieki liżące policzki od środka. Roziskrzone oczy pomknęły zaraz w kierunku Victora, spojrzałam na niego płomiennie i intensywnie, ruchem głowy zapraszając go bliżej. - Siadaj. Wiem, że chcesz, może nawet zmieścisz się ze swoim ego - zachęciłam. W rzeczywistości sama chciałam go na nim zobaczyć, miałam wrażenie, że pasowałby do takiej scenerii: jako siła odpowiedzialna za wypowiadanie wojen i rozliczanie wrogich grzechów.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Intrygujące było to, jak różnie postrzegali te ruiny. Ona ― zafascynowana każdym kamieniem, każdą, choćby najmniejszą wskazówką co do życia, które niegdyś tu tętniło i on ― pozornie zainteresowany, miejscami znudzony, wykazujący zainteresowanie w najmniej spodziewanych momentach. Mimo tych różnic, zdawało się, że odnajdują dialog, że są w stanie współpracować. Trochę sobie podopierdalać, owszem ― gdyby Leta nagle przestała, to mógłby zacząć swobodnie podejrzewać, że ktoś się pod nią podszywa ― ale czym byłaby wyprawa bez paru inwektyw i mniej lub bardziej cierpkich słów.
Obserwował jej fascynację studnią z niepodzielającym entuzjazmu spokojem i próbował doszukać się z tym wszystkim czegoś dla siebie. Czegoś, czym będzie mógł zająć myśli, kiedy Leta będzie dokonywała kolejnych odkryć w postaci rozjebanego garnka czy rozwalonej ściany.
I chyba znalazł, choć tropienie kamiennego krzesła wydawało mu się tak samo absurdalne, co zabawne i intrygujące zarazem.
Podjął trop z wprawą godną najlepszego ogara, przeczesywał kolejne ruiny, pozostałości pomieszczeń, lawirował pomiędzy kamiennymi blokami, raz po raz posiłkując się obrazkiem w książce Lety. Odnalezienie sali okazało się zadaniem przyjemnym, ale dość prostym ― gobliny uczyniły z niej miejsce rozpoznawalne nawet po takim upływie czasu. Przystanęli oboje; Leta zafascynowana widokiem, Victor bardziej skupiony na ukradkowej obserwacji twarzy swojej towarzyszki, niż na faktycznym znalezisku. Zdecydowanie bardziej niż krzesło sprzed wieków interesowały go wesołe iskry plączące się w jej oczach, cichy zachwyt rozświetlający twarz. Nadal nie dowierzał, że kupa kamieni i mebel jakiegoś starego chuja mogą wywołać aż taką radość, ale tym razem ― wyjątkowo ― nie skomentował. Nie chciał psuć jej chwili.
Podążył za nią; powoli, krok za krokiem, śledząc kolejne gesty. (Ciekawe czy rozumiała te bohomazy). Słuchał słów i próbował sobie wyobrazić to, o czym mówiła. Próbował odsunąć od siebie wizję starego zgreda machającego byle kijkiem, ale niezbyt mu to wychodziło. Uciekł więc znowu w milczenie, w wygodną niszę w której nie musi zdradzać po sobie nic szczególnego. Zresztą, była pewnie świadoma tego, że historia i ruiny to nie jego broszka, podobnie jak te wszystkie pojebane historie z książek o mitach, którymi fascynował się Hector.
Victor zmarszczył na moment brwi, tknięty nową myślą. Czy i on miał jakąś swoją pasję? Czy jego życie zostało wypaczone już tak bardzo, że pasją można było nazwać jego zawód? Wzbraniał się przed tym, ale z drugiej strony ― zabijanie nie wzbudzało w nim żadnych emocji.
Miał wrażenie, że powinno.
― Gobliny to cwane bestie, zmyślni budowniczy ― skonstatował i podszedł w końcu bliżej, obrzucił siedzisko neutralnym spojrzeniem. Zachęta nadeszła niespodziewanie; Victor uśmiechnął się pod nosem, potem parsknął cicho, ale ostatecznie usłuchał. Wspiął się na kondygnację zwinnie i z miną zdobywcy usadził cztery litery na tronie króla goblinów.
― Jest jeszcze miejsce ― stwierdził po chwili namysłu, dość ostrożnie, prawie niepewnie. ― Zmieścisz się i ty ― dodał, wyciągając do niej dłoń.
Obserwował jej fascynację studnią z niepodzielającym entuzjazmu spokojem i próbował doszukać się z tym wszystkim czegoś dla siebie. Czegoś, czym będzie mógł zająć myśli, kiedy Leta będzie dokonywała kolejnych odkryć w postaci rozjebanego garnka czy rozwalonej ściany.
I chyba znalazł, choć tropienie kamiennego krzesła wydawało mu się tak samo absurdalne, co zabawne i intrygujące zarazem.
Podjął trop z wprawą godną najlepszego ogara, przeczesywał kolejne ruiny, pozostałości pomieszczeń, lawirował pomiędzy kamiennymi blokami, raz po raz posiłkując się obrazkiem w książce Lety. Odnalezienie sali okazało się zadaniem przyjemnym, ale dość prostym ― gobliny uczyniły z niej miejsce rozpoznawalne nawet po takim upływie czasu. Przystanęli oboje; Leta zafascynowana widokiem, Victor bardziej skupiony na ukradkowej obserwacji twarzy swojej towarzyszki, niż na faktycznym znalezisku. Zdecydowanie bardziej niż krzesło sprzed wieków interesowały go wesołe iskry plączące się w jej oczach, cichy zachwyt rozświetlający twarz. Nadal nie dowierzał, że kupa kamieni i mebel jakiegoś starego chuja mogą wywołać aż taką radość, ale tym razem ― wyjątkowo ― nie skomentował. Nie chciał psuć jej chwili.
Podążył za nią; powoli, krok za krokiem, śledząc kolejne gesty. (Ciekawe czy rozumiała te bohomazy). Słuchał słów i próbował sobie wyobrazić to, o czym mówiła. Próbował odsunąć od siebie wizję starego zgreda machającego byle kijkiem, ale niezbyt mu to wychodziło. Uciekł więc znowu w milczenie, w wygodną niszę w której nie musi zdradzać po sobie nic szczególnego. Zresztą, była pewnie świadoma tego, że historia i ruiny to nie jego broszka, podobnie jak te wszystkie pojebane historie z książek o mitach, którymi fascynował się Hector.
Victor zmarszczył na moment brwi, tknięty nową myślą. Czy i on miał jakąś swoją pasję? Czy jego życie zostało wypaczone już tak bardzo, że pasją można było nazwać jego zawód? Wzbraniał się przed tym, ale z drugiej strony ― zabijanie nie wzbudzało w nim żadnych emocji.
Miał wrażenie, że powinno.
― Gobliny to cwane bestie, zmyślni budowniczy ― skonstatował i podszedł w końcu bliżej, obrzucił siedzisko neutralnym spojrzeniem. Zachęta nadeszła niespodziewanie; Victor uśmiechnął się pod nosem, potem parsknął cicho, ale ostatecznie usłuchał. Wspiął się na kondygnację zwinnie i z miną zdobywcy usadził cztery litery na tronie króla goblinów.
― Jest jeszcze miejsce ― stwierdził po chwili namysłu, dość ostrożnie, prawie niepewnie. ― Zmieścisz się i ty ― dodał, wyciągając do niej dłoń.
Soul for sale
Musiałam przyznać, że na tronie wcale nie wyglądał tak głupkowato, jak się spodziewałam. Coś w podniszczonej kamiennej konstrukcji, pozornie niewzruszonej podbojem, wykarczowaniem fortecy i wymordowaniem jej mieszkańców, bardzo do niego pasowało. Król na popiołach, na zgliszczach, rządzący prochem wyślizgującym się spomiędzy palców. Zapatrzyłam się w niego, bez pośpiechu przesuwając spojrzeniem od stóp osadzonych na surowym postumencie w górę łydek, przez zgięcie kolan i linię ud, przez biodra i tors; na chwilę zboczyłam z kursu, poświęcając uwagę dłoniom ułożonym na kamiennych podłokietnikach, na mięśniach widocznych spod wędrowczej koszuli, wspięłam się potem do szyi szyi i dalej - do silnej linii żuchwy, kształtu policzków, oczu i brwi, czoła, aż po sam czubek głowy. Gdybym była choć odrobinę bardziej skora do rozmarzonej i de facto żenującej liryki, mogłabym wyobrazić sobie nas jako bohaterów w tanim romansidle dla nastolatek, jego jako okrutnego i bezwzględnego króla i siebie w roli schwytanej w niewolę księżniczki wrogiego państwa. Postaci, którym niepisana była miłość, a jednak los zdecydował inaczej i uwikłał ich w grę bez przyszłości, skazaną na sromotną porażkę.
Nie umknęło mi to, że ton jego głosu się zmienił, złagodniał, jakby czarterował niepewne wody, gotowe w każdej chwili posłać okręt podróżnika na dno. Było w tym sporo racji, moje humory zwykle wplatały pomiędzy nas warunki tak niebezpieczne, jak cienka kra na jeziorze, które planowało się przejść od jednego brzegu do drugiego. W przypadkowej sekundzie, wybranej na chybił trafił, mogło nastąpić załamanie półprzezroczystej powłoki i nie dość, że utopiłby się jak ostatnia ciamajda, to jeszcze zatruwałby wodę do wiosennych odwilży.
Zbliżyłam się do niego z nieodgadnionym uśmiechem, ale zamiast od razu skorzystać z hojnej, właściwie niecodziennej wręcz propozycji, najpierw sięgnęłam do jego twarzy i ułożyłam dłoń na Victorowym policzku. Wyczuwałam pod palcami chropowatość niegolonej szczeciny, w której zawsze było mu do twarzy. Podły, piękny mężczyzna. Myślałby kto, że akurat taki zbój jak on wpadnie mi w oko, wbrew nakazom normalności, zasadom, które łamaliśmy jak rasowi buntownicy.
- No nie wiem - odpowiedziałam długim, zaczepnym pomrukiem, przechyliwszy głowę do boku. Kocio zmrużone oczy świdrowały jasnoniebieskie tarcze jego tęczówek. Choćby przypalano mnie nad ogniskiem, nigdy nie przyznałabym się do tego, że z ich kolorem miałam przynajmniej sto ckliwych skojarzeń - niebo podczas letniego popołudnia, lazurowy potok płynący w górskim korycie, kolor jedynej nienadkruszonej, ulubionej filiżanki ozdobionej malunkami słoneczników, w której pijałam kawę, gdy nie było o nią jeszcze tak trudno; śnieg w mglistych mrokach wieczora, wełna najcieplejszego zimowego swetra, który leżał teraz schowany na dnie szafy. - Wątpię, żeby goblini wielmoże pozwalali pięknym, skromnym i uprzejmym kobietom siadać z nimi na tronach. A skoro tak bardzo przypominasz jednego z nich już samą urodą... - urwałam, pozwalając, żeby dalsza część zadziornej, niezbyt wyszukanej obelgi rozmyła się w ciszy i poklepałam jego policzek. Zanim odeszłam jak gdyby nigdy nic, pochyliłam się jeszcze i pozostawiłam na jego ustach błyskawiczny pocałunek, tak lekki, że zdołałby co najwyżej obiecać, ale obietnicy nie ziścić. Na to przyjdzie czas. Cofnęłam się z szelmowskim uśmiechem i ruszyłam dalej, ciekawa, czy w ruinach znajdziemy coś jeszcze.
zt x2
Nie umknęło mi to, że ton jego głosu się zmienił, złagodniał, jakby czarterował niepewne wody, gotowe w każdej chwili posłać okręt podróżnika na dno. Było w tym sporo racji, moje humory zwykle wplatały pomiędzy nas warunki tak niebezpieczne, jak cienka kra na jeziorze, które planowało się przejść od jednego brzegu do drugiego. W przypadkowej sekundzie, wybranej na chybił trafił, mogło nastąpić załamanie półprzezroczystej powłoki i nie dość, że utopiłby się jak ostatnia ciamajda, to jeszcze zatruwałby wodę do wiosennych odwilży.
Zbliżyłam się do niego z nieodgadnionym uśmiechem, ale zamiast od razu skorzystać z hojnej, właściwie niecodziennej wręcz propozycji, najpierw sięgnęłam do jego twarzy i ułożyłam dłoń na Victorowym policzku. Wyczuwałam pod palcami chropowatość niegolonej szczeciny, w której zawsze było mu do twarzy. Podły, piękny mężczyzna. Myślałby kto, że akurat taki zbój jak on wpadnie mi w oko, wbrew nakazom normalności, zasadom, które łamaliśmy jak rasowi buntownicy.
- No nie wiem - odpowiedziałam długim, zaczepnym pomrukiem, przechyliwszy głowę do boku. Kocio zmrużone oczy świdrowały jasnoniebieskie tarcze jego tęczówek. Choćby przypalano mnie nad ogniskiem, nigdy nie przyznałabym się do tego, że z ich kolorem miałam przynajmniej sto ckliwych skojarzeń - niebo podczas letniego popołudnia, lazurowy potok płynący w górskim korycie, kolor jedynej nienadkruszonej, ulubionej filiżanki ozdobionej malunkami słoneczników, w której pijałam kawę, gdy nie było o nią jeszcze tak trudno; śnieg w mglistych mrokach wieczora, wełna najcieplejszego zimowego swetra, który leżał teraz schowany na dnie szafy. - Wątpię, żeby goblini wielmoże pozwalali pięknym, skromnym i uprzejmym kobietom siadać z nimi na tronach. A skoro tak bardzo przypominasz jednego z nich już samą urodą... - urwałam, pozwalając, żeby dalsza część zadziornej, niezbyt wyszukanej obelgi rozmyła się w ciszy i poklepałam jego policzek. Zanim odeszłam jak gdyby nigdy nic, pochyliłam się jeszcze i pozostawiłam na jego ustach błyskawiczny pocałunek, tak lekki, że zdołałby co najwyżej obiecać, ale obietnicy nie ziścić. Na to przyjdzie czas. Cofnęłam się z szelmowskim uśmiechem i ruszyłam dalej, ciekawa, czy w ruinach znajdziemy coś jeszcze.
zt x2
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Strona 16 z 16 • 1 ... 9 ... 14, 15, 16
Ruiny Mer-Akha, Walia
Szybka odpowiedź