Zachodni Port
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zachodni Port
Krzyki, wulgarne wyzwiska, przyśpiewki marynarzy, cumujące barki; zapach ciężkiej pracy, starych ryb i brudnej rzeki. Port na Tamizie jest olbrzymim, prężnie prosperującym ośrodkiem Londynu, największym portem rzecznym Anglii. Cumują przy nim statki przede wszystkim handlowe, rzadziej wycieczkowe i wojskowe, a także prywatne łodzie. Po brzegu biegają szczury, tęsknie wypatrujące nadpływających statków... W porcie zawsze znajdzie się robota dla krzepkiej, pracowitej osoby.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 12.01.19 16:56, w całości zmieniany 1 raz
Udało im się! Obyło się bez bójki za co był wdzięczny losowi, a dokładniej Norze. A ta choć marudziła na niego pod nosem najwyraźniej nie chowała aż takiej urazy z czasów szkolnych. Cóż, już wtedy Kenneth uchodził za rozrabiaka i tego, który sprawia problemy. W ramach zakładu miał podejść do Nory i ją pocałować, co oczywiście zrobił i jako gówniak nie myślał o konsekwencjach swoich czynów.
Poczekał aż kobieta wyjdzie ze strychu, a on z ulgą powitał zapach mokrej szmaty na klatce schodowej. Chciał coś powiedzieć, ale zaraz powietrze przeszył dźwięk uderzenia otwartej dłoni w jego policzek. Nim zdążył zapytać Nora już pospieszyła z wyjaśnieniem za co właśnie oberwał. W ciemnych oczach marynarza pojawił się niebezpieczny błysk.
-Nie udawaj, dobrze się bawiłaś. – Odparł bezczelnie, a ślad jej dłoni wykwitł czerwienią na policzku Kennetha. Chciał czy nie chciał była to swego rodzaju przygoda, wątpił aby Nora prowadziła życie na krawędzi. Nie wyglądała na taką, ale po prawdzie to nic o niej nie wiedział. Odsunął ją bez pardonu od rozklekotanych schodków i pchnął klapę ku górze; nie lubił mieć długów, zwłaszcza długów wdzięczności, a taki właśnie wisiał Norze. Mógł sobie cwaniaczyć, ale przed pewnymi rzeczami nie było ucieczki. –Chodź.
Wyminął ją aby zawrócić na schodach i zejść na dół.
-To czego chcesz, co? – Zapytał przeskakując kolejne stopnie, wyjrzał przez barierki czy bracia nie rozmyślili się i nie czyhają na nich; droga okazała się wolna. Na parterze wciąż leżały gałązki, dwie były zdeptane, ale reszta zdawała się być w całkiem dobrym stanie. Wolał się dowiedzieć już teraz z jakimi oczekiwaniami ma się mierzyć i jak najszybciej odmówić spełnienia, zapewne, wygórowanych oczekiwań. Wyszli znów na zaułek, w którym rozpoczęła się gonitwa, a chłodne, zimowe powietrze koiło nos i oczy. Z ulgą przyjął uwolnienie się do gamy zapachów jaka towarzyszyła im wewnątrz. –Tylko w granicach rozsądku.
Zastrzegł od razu opierając się o ścianę i wciskając dłonie w kieszenie spodni. Zerknął na nią z ukosa, zastanawiając się czy dzisiaj przyjąłby podobny zakład. Teraz zapewne stawka byłaby o wiele wyższa, a on lubił wyzwania, lekka irytacja Nory go bawiła, ale dług miał zamiar spłacić. Nie odpowiedziała mu czy jest w ciąży czy nie więc śmiało i być może na wyrost założył, że jednak nie nosi pod sercem niczyjego dziecka, a to go trochę zaintrygowało: czym zajmuje się teraz Nora i z czego żyje.
Poczekał aż kobieta wyjdzie ze strychu, a on z ulgą powitał zapach mokrej szmaty na klatce schodowej. Chciał coś powiedzieć, ale zaraz powietrze przeszył dźwięk uderzenia otwartej dłoni w jego policzek. Nim zdążył zapytać Nora już pospieszyła z wyjaśnieniem za co właśnie oberwał. W ciemnych oczach marynarza pojawił się niebezpieczny błysk.
-Nie udawaj, dobrze się bawiłaś. – Odparł bezczelnie, a ślad jej dłoni wykwitł czerwienią na policzku Kennetha. Chciał czy nie chciał była to swego rodzaju przygoda, wątpił aby Nora prowadziła życie na krawędzi. Nie wyglądała na taką, ale po prawdzie to nic o niej nie wiedział. Odsunął ją bez pardonu od rozklekotanych schodków i pchnął klapę ku górze; nie lubił mieć długów, zwłaszcza długów wdzięczności, a taki właśnie wisiał Norze. Mógł sobie cwaniaczyć, ale przed pewnymi rzeczami nie było ucieczki. –Chodź.
Wyminął ją aby zawrócić na schodach i zejść na dół.
-To czego chcesz, co? – Zapytał przeskakując kolejne stopnie, wyjrzał przez barierki czy bracia nie rozmyślili się i nie czyhają na nich; droga okazała się wolna. Na parterze wciąż leżały gałązki, dwie były zdeptane, ale reszta zdawała się być w całkiem dobrym stanie. Wolał się dowiedzieć już teraz z jakimi oczekiwaniami ma się mierzyć i jak najszybciej odmówić spełnienia, zapewne, wygórowanych oczekiwań. Wyszli znów na zaułek, w którym rozpoczęła się gonitwa, a chłodne, zimowe powietrze koiło nos i oczy. Z ulgą przyjął uwolnienie się do gamy zapachów jaka towarzyszyła im wewnątrz. –Tylko w granicach rozsądku.
Zastrzegł od razu opierając się o ścianę i wciskając dłonie w kieszenie spodni. Zerknął na nią z ukosa, zastanawiając się czy dzisiaj przyjąłby podobny zakład. Teraz zapewne stawka byłaby o wiele wyższa, a on lubił wyzwania, lekka irytacja Nory go bawiła, ale dług miał zamiar spłacić. Nie odpowiedziała mu czy jest w ciąży czy nie więc śmiało i być może na wyrost założył, że jednak nie nosi pod sercem niczyjego dziecka, a to go trochę zaintrygowało: czym zajmuje się teraz Nora i z czego żyje.
I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby
Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Posłusznie zeszła schodkami w dół, zgarnęła ocalałe gałązki, wnet z ulgą biorąc głęboki oddech, kiedy tylko chłodne powietrze uderzyło ją w twarz. Pomimo tego, że port również posiadał swój specyficzny zapach, był on zdecydowanie lepszy niż odory kamienicy, w której spędzili ostatnie kilka minut. Z radością przyjęła przejście do konkretów, ale zauważyła również zmianę tonu i zachowania. Nie, żeby jakoś specjalnie ją to przejmowało; ona pomogła jemu, on pomoże jej i wszyscy będą zadowoleni, a zresztą chyba nie sądził, że pomoże mu tak bezinteresownie. Nie w tym przypadku. Docelowo naprawdę zakładała, że ich drogi rozejdą się po spłaceniu długu.
– Księcia z bajki i sztabkę złota – wzruszyła ramionami, po czym zwolniła kroku, wsuwając wolną dłoń do kieszeni płaszcza. Właściwie nie podejrzewała, że tak od razu będzie musiała podjąć jakąś decyzję, dlatego nawet nie zastanawiała się nad tym, czego potrzebowała. Wiedziała jednak, że albo teraz albo nigdy, bo Kenneth zapadnie się pod ziemie a tak przynajmniej pozostawi go ze świadomością, że w jednym z portów pozostawił dług za ocalenie skóry. – Czekoladę i diable ziele – do czekolady dostępu nie miała a z pewnością to byłoby miłym dodatkiem do świąt, po ostatnim razie, gdy upaliła się z Finley we własne urodziny, zauważyła zbawienną właściwość diablego ziela. Poczuła na sobie jego wzrok i nie pozostawała dłużna, zerkając na niego; jej spojrzenie jednak zmieniło się, pojaśniało, tak jak zresztą cała jej twarz. Fakt, że była blada jak śmierć i tylko odznaczające się piegi dodawały uroku jej obliczu nie miał tu żadnego znaczenia.
– Towar deficytowy, ale dla ciebie chyba nie niemożliwy do zdobycia – uniosła brwi uśmiechając się kokieteryjnie. To chyba mała cena jak za takie przedstawienie? Nieświadomie zresztą przechyliła głowę w bok, pozwalając by zmierzwiona grzywka wpadła jej do oczu, choć teraz się tym nie przejmowała. Od ich ostatniego spotkania trochę się zmieniła, wydoroślała i zdobyła wiele przydatnych kobiecie umiejętności, jak choćby sam fakt, że tym razem była pewniejsza siebie i nie wstydziła się tak jak tamtego dnia. – I w granicach rozsądku – zamrugała z wolna powiekami, w ręce obracając kilka zielonych gałęzi.
– Księcia z bajki i sztabkę złota – wzruszyła ramionami, po czym zwolniła kroku, wsuwając wolną dłoń do kieszeni płaszcza. Właściwie nie podejrzewała, że tak od razu będzie musiała podjąć jakąś decyzję, dlatego nawet nie zastanawiała się nad tym, czego potrzebowała. Wiedziała jednak, że albo teraz albo nigdy, bo Kenneth zapadnie się pod ziemie a tak przynajmniej pozostawi go ze świadomością, że w jednym z portów pozostawił dług za ocalenie skóry. – Czekoladę i diable ziele – do czekolady dostępu nie miała a z pewnością to byłoby miłym dodatkiem do świąt, po ostatnim razie, gdy upaliła się z Finley we własne urodziny, zauważyła zbawienną właściwość diablego ziela. Poczuła na sobie jego wzrok i nie pozostawała dłużna, zerkając na niego; jej spojrzenie jednak zmieniło się, pojaśniało, tak jak zresztą cała jej twarz. Fakt, że była blada jak śmierć i tylko odznaczające się piegi dodawały uroku jej obliczu nie miał tu żadnego znaczenia.
– Towar deficytowy, ale dla ciebie chyba nie niemożliwy do zdobycia – uniosła brwi uśmiechając się kokieteryjnie. To chyba mała cena jak za takie przedstawienie? Nieświadomie zresztą przechyliła głowę w bok, pozwalając by zmierzwiona grzywka wpadła jej do oczu, choć teraz się tym nie przejmowała. Od ich ostatniego spotkania trochę się zmieniła, wydoroślała i zdobyła wiele przydatnych kobiecie umiejętności, jak choćby sam fakt, że tym razem była pewniejsza siebie i nie wstydziła się tak jak tamtego dnia. – I w granicach rozsądku – zamrugała z wolna powiekami, w ręce obracając kilka zielonych gałęzi.
go alone
my flower, and keep my whole lovely you; wild green stones alone my lover and keep us on my heart.
Zaśmiał się w głos słysząc pierwszą, lekko złośliwą odpowiedź ze strony Fletcher. Nie tego się spodziewał więc go zaskoczyła, ale pozytywnie. Myślał, że będzie kazała siebie przepraszać za dawne urazy, dąsać się o dziecięce wybryki, a tu proszę: wykazała się poczuciem humoru i kąśliwością. Spojrzał na nią z większym zainteresowaniem, teraz już wyraźnie zaintrygowany jej osobą.
-Książę Piratów, do usług. - Ukłonił się dwornie uśmiechając się z przekąsem -A po sztabkę złota udam się do mojej skrytki, na bezludnej wyspie, schowanej za horyzontem - Dodał zniżając niebezpiecznie to głosu. Nie miał zamiaru zapadać się pod ziemię i znikać bez słowa, dług jest długiem i go spłaci, choć nikt nie mówił, że nastąpi to szybko oraz tu i teraz. Choć gdyby bardzo się postarał to czekoladę i zielę zdobyłby w jeden dzień, ale przecież nie o to chodziło. Zmrużył lekko oczy widząc jak przechyla głowę, jak bawi się gałązkami ułożonymi na swoim przedramieniu; tak chciała z nim grać? Odsunął się wolno od ściany wyciągając dłonie z kieszeni by stanąć naprzeciwko Nory. Był od niej wyższy więc jeżeli nadal chciała patrzeć mu w oczy musiała zadrzeć głowę do góry. -No dobrze, panno Fletcher. To co ma być? Książę, sztabka złota czy czekolada i ziele? A może wszystko naraz, hmm?
Ewidentnie chciała wywrzeć jeszcze inne na nim wrażenie. Nie była już podlotkiem, a dorosłą kobietą, która musiała być świadoma swoich gestów i słów, a Kenneth nie był dżentelmenem i nigdy się na takiego nie kreował. Był człowiekiem mórz, zmagał się z żywiołem, który nie oceniał klasy ani pochodzenia ale siłę mięśni i wolę przetrwania. Nachylił się delikatnie w jej stronę mówiąc: -Nie bądź zbyt zachłanna, bo wtedy będziesz musiała zapłacić coś ekstra.
Drażnił się z nią, tak jak jego ciepły oddech drażnił schłodzoną powietrzem skórę Nory.
-Za trzy dni przy magazynach, będziesz mogła odebrać swój dług. - Dodał jeszcze nim niespodziewanie i bezczelnie oraz bez pytania złączył ich wargi w krótkim pocałunku, jaki skradł z jej ust. Następnie wyprostował się i szybkim krokiem oddalił w sobie tylko znanym kierunku wykorzystując element zaskoczenia.
-Książę Piratów, do usług. - Ukłonił się dwornie uśmiechając się z przekąsem -A po sztabkę złota udam się do mojej skrytki, na bezludnej wyspie, schowanej za horyzontem - Dodał zniżając niebezpiecznie to głosu. Nie miał zamiaru zapadać się pod ziemię i znikać bez słowa, dług jest długiem i go spłaci, choć nikt nie mówił, że nastąpi to szybko oraz tu i teraz. Choć gdyby bardzo się postarał to czekoladę i zielę zdobyłby w jeden dzień, ale przecież nie o to chodziło. Zmrużył lekko oczy widząc jak przechyla głowę, jak bawi się gałązkami ułożonymi na swoim przedramieniu; tak chciała z nim grać? Odsunął się wolno od ściany wyciągając dłonie z kieszeni by stanąć naprzeciwko Nory. Był od niej wyższy więc jeżeli nadal chciała patrzeć mu w oczy musiała zadrzeć głowę do góry. -No dobrze, panno Fletcher. To co ma być? Książę, sztabka złota czy czekolada i ziele? A może wszystko naraz, hmm?
Ewidentnie chciała wywrzeć jeszcze inne na nim wrażenie. Nie była już podlotkiem, a dorosłą kobietą, która musiała być świadoma swoich gestów i słów, a Kenneth nie był dżentelmenem i nigdy się na takiego nie kreował. Był człowiekiem mórz, zmagał się z żywiołem, który nie oceniał klasy ani pochodzenia ale siłę mięśni i wolę przetrwania. Nachylił się delikatnie w jej stronę mówiąc: -Nie bądź zbyt zachłanna, bo wtedy będziesz musiała zapłacić coś ekstra.
Drażnił się z nią, tak jak jego ciepły oddech drażnił schłodzoną powietrzem skórę Nory.
-Za trzy dni przy magazynach, będziesz mogła odebrać swój dług. - Dodał jeszcze nim niespodziewanie i bezczelnie oraz bez pytania złączył ich wargi w krótkim pocałunku, jaki skradł z jej ust. Następnie wyprostował się i szybkim krokiem oddalił w sobie tylko znanym kierunku wykorzystując element zaskoczenia.
I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby
Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
– Książę Piratów od biedy też da radę, przemyślę to – uniosła brwi, ale nie pociągnęła już tego wątku dalej, bo kiedy tylko Fernsby celowo ukrócił dzielącą ich odległość, aż wyprostowała się jak na zawołanie. Nie podejrzewała jednak co planował, uznając, że w ten sposób chłopak chce jedynie zbadać teren i sprawdzić czy po raz kolejny da radę ją speszyć, zagrać na nerwach, czy Merlin jeden wie jeszcze co. Nie pozostawała oczywiście na to obojętna, jakby nigdy nic zadzierając głowę do góry. Przez moment milczała, lecz wprawne oko było w stanie wyłapać zawahanie i zamyślenie tańczące w jasnoniebieskich tęczówkach. – Na początek czekolada i diable ziele... – i urwawszy w pół zdania zaskoczona jego następnym ruchem zaprzestała zabawy gałązkami. Miała już pewność, że z charakteru nie zmienił się w ogóle. Wciąż robił to, na co miał ochotę i brał to, czego chciał. A ona wcale nie kryła sama przed sobą, że zaciekawiło ją to, co zamierzał zrobić. Zbliżył się, ona zaś nie stawiała oporu, mimo iż serce po raz kolejny w przeciągu kilku minut zabiło o wiele mocniej, niż powinno a gdy ostatecznie złączył ich usta w przelotnym pocałunku, co prawda nie oponowała, ale nie odwzajemniła go tak, jakby tego od niej oczekiwał.
– Mam zawołać braci i powiedzieć, że zmieniłam zdanie? – po raz kolejny nader złośliwie, dla odmiany tym razem bardzo ostrożnie, smagnęła chłopaka gałęziami po twarzy, nie czyniąc mu tym gestem żadnej szkody. Nie zatrzymywała go również, kiedy postanowił sobie pójść. Fletcher pozostała na swoim miejscu odrobinę dłużej; nim jednak zniknął jej całkowicie z oczu, skorzystała z tego, że jeszcze był w stanie ją usłyszeć.
– Kenneth – zawoławszy za nim pozwoliła by najpierw się odwrócił w jej kierunku, po czym zrobiła odpowiednio długą pauzę, nieświadomie, a zarazem delikatnie, przygryzając dolną wargę – tylko ta czekolada ma być dobra, inaczej się nie liczy – dokończyła, wieńcząc ich spotkanie ledwo zauważalnym uśmiechem. Czy tego się spodziewał? Szczerze wątpiła. Czy podejrzewał, że znowu zacznie ciskać w niego piorunami i krzyczeć? Na to nie miała siły i ochoty, być może następnym razem, za trzy dni. Na sam koniec zasalutowała, a wnet niewiele myśląc odwróciła się w przeciwnym kierunku i skierowała się jak najkrótszą ścieżką do Areny.
zt x2
– Mam zawołać braci i powiedzieć, że zmieniłam zdanie? – po raz kolejny nader złośliwie, dla odmiany tym razem bardzo ostrożnie, smagnęła chłopaka gałęziami po twarzy, nie czyniąc mu tym gestem żadnej szkody. Nie zatrzymywała go również, kiedy postanowił sobie pójść. Fletcher pozostała na swoim miejscu odrobinę dłużej; nim jednak zniknął jej całkowicie z oczu, skorzystała z tego, że jeszcze był w stanie ją usłyszeć.
– Kenneth – zawoławszy za nim pozwoliła by najpierw się odwrócił w jej kierunku, po czym zrobiła odpowiednio długą pauzę, nieświadomie, a zarazem delikatnie, przygryzając dolną wargę – tylko ta czekolada ma być dobra, inaczej się nie liczy – dokończyła, wieńcząc ich spotkanie ledwo zauważalnym uśmiechem. Czy tego się spodziewał? Szczerze wątpiła. Czy podejrzewał, że znowu zacznie ciskać w niego piorunami i krzyczeć? Na to nie miała siły i ochoty, być może następnym razem, za trzy dni. Na sam koniec zasalutowała, a wnet niewiele myśląc odwróciła się w przeciwnym kierunku i skierowała się jak najkrótszą ścieżką do Areny.
zt x2
go alone
my flower, and keep my whole lovely you; wild green stones alone my lover and keep us on my heart.
14/01/2021
Nie lubił pracować. Zdecydowanie nie lubił pracować, a już na pewno nie lubił pracować w tak tłocznych miejscach, gdzie wszędzie było głośno i nieprzyjemnie, gdzie co rusz ktoś nadeptywał mu na stopę lub kiedy inny ktoś niekontrolowanie na niego wpadał.
Ale musiał, no nie? Pech chciał, że w dzielnicy portowej miał naprawdę wielu klientów - stałych i niestałych, lepszych i gorszych, ale klientów. Nie zamierzał zapraszać ich w okolice swojego miejsca zamieszkania, bo byłoby to zwyczajnie nierozsądne, ale nie zamierzał też ich tracić, więc poświęcał się - chodził do tych nieszczęsnych tłocznych i nieprzyjemnych miejsc, starając się zignorować wszelkie wiążące się z tym niedogodności.
Tak też postąpił i dzisiaj. Sprawę załatwił szybko i sprawnie, po wszystkim od razu kierując się jak najdalej od portu - chciał jak najszybciej opuścić te miejsce, odpocząć od tego cholernego harmidru i chaosu. Niestety, o ile dotarcie na miejsce było względnie łatwe, o tyle opuszczenie portu okazało się o wiele trudniejsze. Miał wrażenie, że otaczało go jeszcze więcej ludzi - rosłych chłopów, nieuważnych nastolatków czy wyładowujących towar pracowników, zdecydowanie niezwracających uwagi na jego naburmuszoną i zniecierpliwioną minę, a już na pewno niedbających o fakt, że zagradzają komuś przejście. Nie pomagało nawet torowanie drogi ramieniem! Było tak tłoczno, że kilka razy musiał się zatrzymać, powstrzymać od przepchnięcia kolejnego rozgadanego mężczyzny czy podstawienia nogi irytującemu i nieuważnemu pijaczynie.
I choć po chwili tłum się przerzedził, to Connor szybko zrozumiał, że nie jest to koniec dziwnych zdarzeń. Był już przy drewnianych schodkach prowadzących na jedną z mniej zatłoczonych ulic, gdy jakaś bliżej niezidentyfikowana ciemnowłosa dziewczyna, chyba przypadkowo trącona przez przechodzącego obok robotnika, straciła równowagę, padając prosto pod nogi Multona.
Refleks miał dobry, więc szybko pochwycił ją w ramiona, tym samym chroniąc ją przed upadkiem na mokre i zabłocone portowe deski. No, i pozwalając sobie na przyjrzenie się jej twarzy. Dziwnie znajomej twarzy! Zazwyczaj łatwo zapamiętywał ludzi, ale teraz... Zaraz... Kim ona...
Ożeszkurwa. Nora Fletcher. W jednej chwili nawiedziła go seria wspomnień, a w kolejnej na twarzy chłopaka pojawił się szeroki i jak najbardziej szczery uśmiech. Jak miał się nie uśmiechać skoro spotkał swoją ulubioną Norę Fletcher?
- Jak romantycznie! - wyszczerzył się. - Nie wiedziałem, że spotka mnie dzisiaj takie szczęście. Anioł spadł z nieba prosto w moje ramiona! - zażartował, przywołując jeden z najgłupszych tekstów na podryw, które mogła usłyszeć w szkole, gdy latał za nią jeszcze jako dzieciak, który nie do końca wiedział w jaki sposób zdobywa się serce dziewczyny.. Znała go - na pewno wiedziała. Pewnie słyszała te słowa wiele razy. - Nora Fletcher, to chyba odpowiednia pora na gorący pocałunek w deszczu. Co prawda nie ma deszczu, ale jakoś sobie poradzimy. Mi to nie przeszkadza. - dodał, przy okazji pomagając jej stanąć, bo w tej pozycji pewnie wyglądali co najmniej głupio.
Ponownie się jej przyjrzał - tym razem zwrócił uwagę na drobne szczegóły na twarzy. Świetnie zapamiętał jej duże oczy, bladą skórę i piegi - Nora Fletcher się nie zmieniała, choć wydawało mu się, że wyglądała lepiej niż zazwyczaj. A może to głupi sentyment?
Connor Multon
Zawód : diler
Wiek : 21
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Ze wszystkich rzeczy ja najbardziej pragnę życia
To dlatego, że je mogę skończyć nawet dzisiaj
To dlatego, że je mogę skończyć nawet dzisiaj
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dzisiejszy dzień zdecydowanie nie należał do niej a żaden plan – nawet plan zaparzenia sobie herbaty, towaru deficytowego – nie szedł tak, jak powinien. Z każdą kolejną godziną dochodziła do wniosku, że najprostszym rozwiązaniem byłoby się położyć i nie ruszać, byleby zminimalizować ryzyko jakichkolwiek szkód i zrobienia sobie krzywdy, ale obowiązki same się za nią przecież nie mogły załatwić. I pech chciał, że część z nich była poza granicami Areny, względnie bezpiecznego miejsca, w którym ktoś w każdej chwili mógłby udzielić jej pierwszej pomocy. Nie zamierzała jednak ani się poddawać ani użalać nad sobą, więc uznała, że pozałatwia wszelkie sprawunki najszybciej jak się da i równie prędko wróci do przyczepy, kiedy życie postanowiło ją zweryfikować początkowo pogubieniem się w zawiłych alejkach portowej, a potem wejściem w starszego człowieka i na koniec – popchnięciem przez robotnika, gdy przedzierała się dzielnie przez tłum ludzi. Przed straceniem równowagi zastanawiała się zresztą skąd się wzięło tu tylu ludzi i czy nie mieli oni lepszych rzeczy do roboty, a zaraz po tym zgubiła tę myśl, czując jak chwieje się i wpada prosto w czyjeś ramiona. Z początku stała zdezorientowana, kiedy jednak zorientowała się z kim ma do czynienia wciągnęła powietrze w płuca i stała tak przez dłuższą chwilę bez oddechu, jakby właśnie zamierzała się udusić na własne życzenie. Cóż, ona co do tego przypadkowego spotkania miała zgoła odmienne zdanie a Multon był ostatnią osobą, którą chciała teraz tutaj spotkać i doprawdy nie rozumiała dlaczego nie mogła wpaść w ramiona księcia z bajki, który okaże się tym jednym jedynym na całe życie. Tym bardziej w dniu dzisiejszym nie miała ochoty na głupie żarty, więc jedyną reakcją na ten głupi komentarz było zmarszczenie czoła i wygięcie warg w cudacznym grymasie, co wychodziło jej w dalszym ciągu znakomicie. Od zawsze była człowiekiem, który wyrazami twarzy potrafił wyrazić więcej niż słowami, i jeżeli Multon to pamiętał, to był w stanie zauważyć, że nie na rękę było ani to spotkanie ani fakt, że w dalszym ciągu ją trzymał w ramionach. Niewiele brakowało, by dopadły ją niebezpieczne sentymenty.
– Connor... – wymówiła jego imię pobłażliwie, lekko, każdą z liter akcentując bardzo wyraźnie. – Mam wyjątkowe szczęście spotykając duchy swoich byłych – wycedziła, celowo używając liczby mnogiej, tak po prostu, trochę mimowolnie, chyba tylko po to, żeby go leciutko wbić mu szpilkę – o ile po takim czasie i decyzji podjętej tak naprawdę przez niego było to możliwe. Stanęła na równe nogi, choć w dalszym ciągu stali na środku ruchliwego chodnika i ponowne dostanie z łokcia było tylko kwestią czasu.
– Właściwie to się śpieszę, niektórzy mają obowiązki na głowie – kłamcą zresztą dalej była kiepskim, kącik ust drgnął ledwo zauważalnie, gdy rzucała niby w eter tę uwagę, lecz ciekawość kazała jej przystopować i zadać jedno sakramentalne:
– Wszystko u ciebie w porządku? – mogła mówić, że go nie cierpi, z drugiej strony nie była potworem bez uczuć i nie życzyła mu źle, a przynajmniej od pewnego czasu. Tym, czego była od zawsze pewna było to, że Multon zawsze spadał na cztery łapy.
– Connor... – wymówiła jego imię pobłażliwie, lekko, każdą z liter akcentując bardzo wyraźnie. – Mam wyjątkowe szczęście spotykając duchy swoich byłych – wycedziła, celowo używając liczby mnogiej, tak po prostu, trochę mimowolnie, chyba tylko po to, żeby go leciutko wbić mu szpilkę – o ile po takim czasie i decyzji podjętej tak naprawdę przez niego było to możliwe. Stanęła na równe nogi, choć w dalszym ciągu stali na środku ruchliwego chodnika i ponowne dostanie z łokcia było tylko kwestią czasu.
– Właściwie to się śpieszę, niektórzy mają obowiązki na głowie – kłamcą zresztą dalej była kiepskim, kącik ust drgnął ledwo zauważalnie, gdy rzucała niby w eter tę uwagę, lecz ciekawość kazała jej przystopować i zadać jedno sakramentalne:
– Wszystko u ciebie w porządku? – mogła mówić, że go nie cierpi, z drugiej strony nie była potworem bez uczuć i nie życzyła mu źle, a przynajmniej od pewnego czasu. Tym, czego była od zawsze pewna było to, że Multon zawsze spadał na cztery łapy.
go alone
my flower, and keep my whole lovely you; wild green stones alone my lover and keep us on my heart.
Ale... ale.. Jak to?!
Czy na przepięknej buźce Nory Fletcher pojawił się grymas niezadowolenia? Dlaczego się nie cieszyła? Przecież właśnie wpadła na – jak lubił wmawiać sobie Connor – pierwszą i ostatnią miłość swojego życia! Powinna być zadowolona, no nie?
Najwidoczniej nie, bo wszystko – postawa dziewczyny, jej wyrażająca niezadowolenie mimika i wypowiedziane słowa – wskazywały na to, że naprawdę nie miała ochoty go tutaj spotkać. Dlaczego? Odpowiedź była oczywista, tylko nie dla Connora akurat – on nie widział w tym spotkaniu nic niezręcznego. Prawdę mówiąc to nawet się z tego faktu cieszył! Często wspominał dni spędzone u boku ulubionej Nory Fletcher, zastanawiając się przy tym jak tam się jej życie układa! Trochę się nie widzieli, trochę się o nią martwił, trochę tęsknił – dlaczego teraz miałby jej unikać? Zamierzał tę rozmowę pociągnąć, choćby miał zatrzymać ją przy sobie siłą! A tej miał dużo.
- Byłych? Cóż, dzisiaj masz wyjątkowe szczęście, bo spotkałaś twojego ulubionego. I nawet nie próbuj zaprzeczać, w końcu prawie zemdlałaś na mój widok! – odpowiedział pogodnie, choć rzeczywiśćie trochę się zdenerwował – bo jak to Nora Fletcher mogła mieć innych chłopaków? I jak mogła wrzucać go do jednego wora z tymi przychlastami? Był wyjątkowy! Najlepszy! Lepszy do wszystkich tych idiotów, których poznała po zerwaniu. No nie? Na pewno.
No, ale zaraz wspomniała o obowiązkach i – teraz już naprawdę trochę smutny – posłał jej nieco zirytowane spojrzenie. Wiedział, że kłamała. Chciała go spławić! Naprawdę tak bardzo chciała uciec z tego spotkania? Już miał rzucić jakąś pełną żalu uwagą, gdy ponownie zabrała głos, tym razem pytając o jego życie. Te pytanie przyjął z pewną ulgą! Czyli jednak! Jednak trochę się o niego martwiła. Tak sobie przynajmniej wmawiał.
– U mnie zawsze jest w porządku. – odpowiedział, a zirytowany wyraz twarzy natychmiast ustąpił miejsca pogodnemu uśmiechowi. Zaraz postawił kilka kroków w stronę mniej obleganej części portu, posyłając przedtem Norze porozumiewawcze spojrzenie – chciał wybrać się z nią na spacer. – Zostałem portowym sutenerem, zarabiam gruby hajs i bawię się ze szlachtą. Podejrzewałabyś, że zajdę tak daleko? – zażartował, wyciągając przy tym z kieszeni przygotowanego przed wyjściem skręta. Odpalił go od końca różdżki i przyłożył do ust, wciągając na chwilę dym i wypuszczając go gdzieś w powietrze. – Chcesz? – zaproponował, wyciągając go w kierunku Nory. – Przy okazji możesz opowiedzieć jak sobie radzisz. – dodał, zaraz dodając najbardziej interesujące go pytanie. – Masz kogoś?
Bo wciąż nie potrafił pogodzić się z myślą, że Nora Fletcher może oddać swoje serce innemu mężczyźnie. To trochę toksyczne, pewnie trochę bardzo – ale nie potrafił myśleć inaczej.
palę 1 sztuką diablego ziela
Czy na przepięknej buźce Nory Fletcher pojawił się grymas niezadowolenia? Dlaczego się nie cieszyła? Przecież właśnie wpadła na – jak lubił wmawiać sobie Connor – pierwszą i ostatnią miłość swojego życia! Powinna być zadowolona, no nie?
Najwidoczniej nie, bo wszystko – postawa dziewczyny, jej wyrażająca niezadowolenie mimika i wypowiedziane słowa – wskazywały na to, że naprawdę nie miała ochoty go tutaj spotkać. Dlaczego? Odpowiedź była oczywista, tylko nie dla Connora akurat – on nie widział w tym spotkaniu nic niezręcznego. Prawdę mówiąc to nawet się z tego faktu cieszył! Często wspominał dni spędzone u boku ulubionej Nory Fletcher, zastanawiając się przy tym jak tam się jej życie układa! Trochę się nie widzieli, trochę się o nią martwił, trochę tęsknił – dlaczego teraz miałby jej unikać? Zamierzał tę rozmowę pociągnąć, choćby miał zatrzymać ją przy sobie siłą! A tej miał dużo.
- Byłych? Cóż, dzisiaj masz wyjątkowe szczęście, bo spotkałaś twojego ulubionego. I nawet nie próbuj zaprzeczać, w końcu prawie zemdlałaś na mój widok! – odpowiedział pogodnie, choć rzeczywiśćie trochę się zdenerwował – bo jak to Nora Fletcher mogła mieć innych chłopaków? I jak mogła wrzucać go do jednego wora z tymi przychlastami? Był wyjątkowy! Najlepszy! Lepszy do wszystkich tych idiotów, których poznała po zerwaniu. No nie? Na pewno.
No, ale zaraz wspomniała o obowiązkach i – teraz już naprawdę trochę smutny – posłał jej nieco zirytowane spojrzenie. Wiedział, że kłamała. Chciała go spławić! Naprawdę tak bardzo chciała uciec z tego spotkania? Już miał rzucić jakąś pełną żalu uwagą, gdy ponownie zabrała głos, tym razem pytając o jego życie. Te pytanie przyjął z pewną ulgą! Czyli jednak! Jednak trochę się o niego martwiła. Tak sobie przynajmniej wmawiał.
– U mnie zawsze jest w porządku. – odpowiedział, a zirytowany wyraz twarzy natychmiast ustąpił miejsca pogodnemu uśmiechowi. Zaraz postawił kilka kroków w stronę mniej obleganej części portu, posyłając przedtem Norze porozumiewawcze spojrzenie – chciał wybrać się z nią na spacer. – Zostałem portowym sutenerem, zarabiam gruby hajs i bawię się ze szlachtą. Podejrzewałabyś, że zajdę tak daleko? – zażartował, wyciągając przy tym z kieszeni przygotowanego przed wyjściem skręta. Odpalił go od końca różdżki i przyłożył do ust, wciągając na chwilę dym i wypuszczając go gdzieś w powietrze. – Chcesz? – zaproponował, wyciągając go w kierunku Nory. – Przy okazji możesz opowiedzieć jak sobie radzisz. – dodał, zaraz dodając najbardziej interesujące go pytanie. – Masz kogoś?
Bo wciąż nie potrafił pogodzić się z myślą, że Nora Fletcher może oddać swoje serce innemu mężczyźnie. To trochę toksyczne, pewnie trochę bardzo – ale nie potrafił myśleć inaczej.
palę 1 sztuką diablego ziela
Connor Multon
Zawód : diler
Wiek : 21
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Ze wszystkich rzeczy ja najbardziej pragnę życia
To dlatego, że je mogę skończyć nawet dzisiaj
To dlatego, że je mogę skończyć nawet dzisiaj
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W niektórych sytuacjach najlepszym rozwiązaniem było milczenie i to spotkanie było właśnie jednym z przykładów. Gdyby odpowiedziała i zaprzeczała, skłamałaby a on z całą pewnością by to zauważył, ciągnął temat dalej i najzwyczajniej w świecie drążył dziurę w brzuchu, w ostateczności doprowadzając do tego, że dla świętego spokoju przyznałaby mu rację. Bo to, że był ulubionym nie ulegało wątpliwości; kiedyś faktycznie był jej ulubionym, nawet po rozstaniu przez pewien czas nie mogła żywić doń urazy, dopiero później uświadamiając sobie co się właściwie stało i z jakiego powodu ją zostawił. Kiedyś również prędko przyznałaby to na głos. Ale nie w tym momencie, kiedy jedynym czego chciała było zapadnięcie się pod ziemię.
– Zostałam popchnięta a ty się tu po prostu napatoczyłeś, rycerzu z przypadku, to znaczna różnica – skomentowała krótko, stwierdziła fakt, gdy rzeczywiście została popchnięta, wpadła na jakiegoś typa i odbijając się od niego jak piłeczka straciła równowagę wpadając prosto w ramiona Multona. Z dwojga złego wolała to od wpadnięcia do śmierdzącej i lodowatej Tamizy, czego też z oczywistych względów nie zamierzała przyznawać na głos.
Przez bladą, piegowatą twarz Fletcher przemknął jedynie ledwo dostrzegalny grymas, coś na kształt uśmiechu, ale zniknął w mgnieniu oka; nie sądziła nawet, że to dostrzegł. Żył, miał się dobrze – nigdy nie życzyła mu źle, więc cieszyła się, że pomimo głupich czasów w jakich żyli dawał sobie radę. Miał nieco prościej, wszak status krwi – przez który notabene ich drogi rozeszły się w różne strony – robił swoje, podobnie jak nazwisko i aspiracje rodzinne, z którymi chcąc nie chcąc kiedyś została zaznajomiona. Była ciekawa jak triumfowali jego bliscy z powodu oczyszczenia Londynu ze szlam, jednak nie chciała o to pytać. Zmiany dostrzegała, nie znała nikogo, kto by ich nie widział, i były jej z grubsza obojętne, nigdy nie interesowała się szczególnie polityką, jak i nie trzymała żadnej strony. Znajdowała się gdzieś po środku tego wszystkiego, nie oceniała, nie przechodziła ani do zwolenników ani do przeciwników – być może w którymś momencie miała tego pożałować, ale wszelkie gwiazdy na niebie podpowiadały, że to jeszcze nie był ten czas. Bez wahania pokierowała się w narzuconym kierunku; i tak zmierzała w tamtą stronę.
– Cóż, zawsze ciągnęło cię do kobiet, uważaj tylko, żeby nikt przypadkiem nie obił ci twarzy. Sutener musi jakoś się prezentować – wzruszyła ramionami, jakby nie wyłapała żartobliwego tonu a zaraz po tym niemal zadławiła się własną śliną. Czy spotkania z byłymi zawsze zaczynały się od rozeznania w aktualnych związkach drugiej osoby? – A jak myślisz? – odparła z początku, zastanawiając się nad odpowiedzią i szybko wpadła na pomysł, że pierścionek po matce prezentował się całkiem dobrze. Na tyle dobrze, że mógł spokojnie udawać pierścionek zaręczynowy. W końcu kto powiedział, że musiała mówić prawdę? Diable ziele zignorowała. Ostatni raz z Finley nie zakończył się najlepiej, kiedy wspaniałomyślnie zmieszały alkohol z paleniem. Do dzisiaj dziwiła się, że pan Carrington się nie zorientował podczas obchodu. Lub co najmniej dobrze udawał, że nic nie widział.
– Zostałam popchnięta a ty się tu po prostu napatoczyłeś, rycerzu z przypadku, to znaczna różnica – skomentowała krótko, stwierdziła fakt, gdy rzeczywiście została popchnięta, wpadła na jakiegoś typa i odbijając się od niego jak piłeczka straciła równowagę wpadając prosto w ramiona Multona. Z dwojga złego wolała to od wpadnięcia do śmierdzącej i lodowatej Tamizy, czego też z oczywistych względów nie zamierzała przyznawać na głos.
Przez bladą, piegowatą twarz Fletcher przemknął jedynie ledwo dostrzegalny grymas, coś na kształt uśmiechu, ale zniknął w mgnieniu oka; nie sądziła nawet, że to dostrzegł. Żył, miał się dobrze – nigdy nie życzyła mu źle, więc cieszyła się, że pomimo głupich czasów w jakich żyli dawał sobie radę. Miał nieco prościej, wszak status krwi – przez który notabene ich drogi rozeszły się w różne strony – robił swoje, podobnie jak nazwisko i aspiracje rodzinne, z którymi chcąc nie chcąc kiedyś została zaznajomiona. Była ciekawa jak triumfowali jego bliscy z powodu oczyszczenia Londynu ze szlam, jednak nie chciała o to pytać. Zmiany dostrzegała, nie znała nikogo, kto by ich nie widział, i były jej z grubsza obojętne, nigdy nie interesowała się szczególnie polityką, jak i nie trzymała żadnej strony. Znajdowała się gdzieś po środku tego wszystkiego, nie oceniała, nie przechodziła ani do zwolenników ani do przeciwników – być może w którymś momencie miała tego pożałować, ale wszelkie gwiazdy na niebie podpowiadały, że to jeszcze nie był ten czas. Bez wahania pokierowała się w narzuconym kierunku; i tak zmierzała w tamtą stronę.
– Cóż, zawsze ciągnęło cię do kobiet, uważaj tylko, żeby nikt przypadkiem nie obił ci twarzy. Sutener musi jakoś się prezentować – wzruszyła ramionami, jakby nie wyłapała żartobliwego tonu a zaraz po tym niemal zadławiła się własną śliną. Czy spotkania z byłymi zawsze zaczynały się od rozeznania w aktualnych związkach drugiej osoby? – A jak myślisz? – odparła z początku, zastanawiając się nad odpowiedzią i szybko wpadła na pomysł, że pierścionek po matce prezentował się całkiem dobrze. Na tyle dobrze, że mógł spokojnie udawać pierścionek zaręczynowy. W końcu kto powiedział, że musiała mówić prawdę? Diable ziele zignorowała. Ostatni raz z Finley nie zakończył się najlepiej, kiedy wspaniałomyślnie zmieszały alkohol z paleniem. Do dzisiaj dziwiła się, że pan Carrington się nie zorientował podczas obchodu. Lub co najmniej dobrze udawał, że nic nie widział.
go alone
my flower, and keep my whole lovely you; wild green stones alone my lover and keep us on my heart.
Connor nie widział w tym spotkaniu nic niezręcznego. Naprawdę cieszył się ze spotkania z Norą, nawet nie dostrzegając towarzyszącego dziewczynie zakłopotania. Bo nie rozumiał z jakiego powodu miałaby czuć się zawstydzona? Może dlatego nie nadawał się do związków? Bo rzadko kiedy wiedział, co takiego w duszy swojej wybranki – w tym przypadku byłej wybranki - gra. Gdyby dobrze znał Norę (a powinien!), to prawdopodobnie rozegrałby to inaczej, nie tak chaotycznie – tak, żeby nie musiała teraz się nim zamartwiać. A tak? Gadał i gadał, żartował i droczył się, nie stawiając się przy tym na miejscu swojej ulubionej Nory Fletcher.
Pewnie dlatego nie rozumiał też jej chłodnych odzywek. Chociaż próbował potraktować je bardziej jak żarty, to gdzieś w środku czuł, że tak być nie powinno! Dlaczego jeszcze nie skoczyła mu do szyi? Trochę kopała mu ego! Całe szczęście (ciekawe czyje?), że Connor tak łatwo się nie zrażał. Nie zamierzał zostawiać Nory, nawet jeśli nazwała go – o zgrozo – rycerzem z przypadku!
– Może i tego nie planowałem, ale... w takim razie to przeznaczenie, Nora! Jesteśmy sobie przeznaczeni. – odparł, pokiwał twierdząco główką, po czym wyszczerzył ustka w kolejnym bezczelnym uśmiechu – taki był z siebie dumny.
I świdrował ją przy tym wzrokiem, chyba trochę nie mogąc pogodzić się z myślą, że na własne życzenie stracił taką słodką dziewczynę! Właściwie nie tylko stracił – najwyraźniej poprowadził sprawy w tak fatalny sposób, że naprawdę przestała go lubić. I chociaż kopane ego podpowiadało mu, że Nora Fletcher z pewnością wciąż dobrze go wspominała, to jednocześnie nie mógł oprzeć się wrażeniu, że wszystkie te zgryźliwe uwagi nie były motywowane jedynie żartobliwą złośliwością. Co jeśli naprawdę przestała go lubić?
Nie. Gdyby aż tak bardzo go nienawidziła, to nie musiałaby powstrzymywać tego niechcianego uśmiechu. Dlaczego to zrobiła? Chciałby zobaczyć jak się uśmiecha. Lubił jej uśmiech!
Miał nadzieję, że przyjdzie mu go jeszcze dzisiaj zobaczyć. W końcu jeszcze go nie zostawiła, jeszcze za nim szła! Co z tego, że najprawdopodobniej po prostu miała iść w tamtą stronę? Wmawiał sobie, że ruszyła za nim z jego powodu. Tak było, na pewno!
I nawet podłapała żart!
– Obić twarz? No coś ty. Jestem za ładny, nikt mi nic nie zrobi. – wypiął dumnie pierś, ponownie obdarzył ją promiennym uśmiechem i znowu przyłożył skręta do ust, delektując się drapiącym gardło dymem.
Wypuścił go dopiero po chwili, bacznie się jej przy tym przyglądając, jakby doszukując odpowiedzi w oczach dziewczęcia. Czy mogła być zajęta? Ego podpowiadało, że nie – w końcu jej serce należało do niego, a z drugiej strony... dużo mogło się zmienić. I to go przerażało.
– Chyba nie powiesz mi, że wyszłaś za mąż i urodziłaś gromadkę dzieci? – powiedział pół żartem, pół serio. Co jeśli... Cholera.
Wizja Nory Fletcher – tej ulubionej Nory Fletcher – grzejącej łóżeczko u boku jakiegoś innego przystojnego blondyna naprawdę zmroziła mu krew w żyłach. Chyba nikogo sobie nie znalazła, co? Patrzył tak na nią i patrzył, teraz już nie do końca wyluzowany, bo naprawdę nie potrafił przyjąć tego do świadomości. A diable ziele – chociaż powinno go wyluzować - wcale nie zmniejszało narastającego niepokoju.
Pewnie dlatego nie rozumiał też jej chłodnych odzywek. Chociaż próbował potraktować je bardziej jak żarty, to gdzieś w środku czuł, że tak być nie powinno! Dlaczego jeszcze nie skoczyła mu do szyi? Trochę kopała mu ego! Całe szczęście (ciekawe czyje?), że Connor tak łatwo się nie zrażał. Nie zamierzał zostawiać Nory, nawet jeśli nazwała go – o zgrozo – rycerzem z przypadku!
– Może i tego nie planowałem, ale... w takim razie to przeznaczenie, Nora! Jesteśmy sobie przeznaczeni. – odparł, pokiwał twierdząco główką, po czym wyszczerzył ustka w kolejnym bezczelnym uśmiechu – taki był z siebie dumny.
I świdrował ją przy tym wzrokiem, chyba trochę nie mogąc pogodzić się z myślą, że na własne życzenie stracił taką słodką dziewczynę! Właściwie nie tylko stracił – najwyraźniej poprowadził sprawy w tak fatalny sposób, że naprawdę przestała go lubić. I chociaż kopane ego podpowiadało mu, że Nora Fletcher z pewnością wciąż dobrze go wspominała, to jednocześnie nie mógł oprzeć się wrażeniu, że wszystkie te zgryźliwe uwagi nie były motywowane jedynie żartobliwą złośliwością. Co jeśli naprawdę przestała go lubić?
Nie. Gdyby aż tak bardzo go nienawidziła, to nie musiałaby powstrzymywać tego niechcianego uśmiechu. Dlaczego to zrobiła? Chciałby zobaczyć jak się uśmiecha. Lubił jej uśmiech!
Miał nadzieję, że przyjdzie mu go jeszcze dzisiaj zobaczyć. W końcu jeszcze go nie zostawiła, jeszcze za nim szła! Co z tego, że najprawdopodobniej po prostu miała iść w tamtą stronę? Wmawiał sobie, że ruszyła za nim z jego powodu. Tak było, na pewno!
I nawet podłapała żart!
– Obić twarz? No coś ty. Jestem za ładny, nikt mi nic nie zrobi. – wypiął dumnie pierś, ponownie obdarzył ją promiennym uśmiechem i znowu przyłożył skręta do ust, delektując się drapiącym gardło dymem.
Wypuścił go dopiero po chwili, bacznie się jej przy tym przyglądając, jakby doszukując odpowiedzi w oczach dziewczęcia. Czy mogła być zajęta? Ego podpowiadało, że nie – w końcu jej serce należało do niego, a z drugiej strony... dużo mogło się zmienić. I to go przerażało.
– Chyba nie powiesz mi, że wyszłaś za mąż i urodziłaś gromadkę dzieci? – powiedział pół żartem, pół serio. Co jeśli... Cholera.
Wizja Nory Fletcher – tej ulubionej Nory Fletcher – grzejącej łóżeczko u boku jakiegoś innego przystojnego blondyna naprawdę zmroziła mu krew w żyłach. Chyba nikogo sobie nie znalazła, co? Patrzył tak na nią i patrzył, teraz już nie do końca wyluzowany, bo naprawdę nie potrafił przyjąć tego do świadomości. A diable ziele – chociaż powinno go wyluzować - wcale nie zmniejszało narastającego niepokoju.
Connor Multon
Zawód : diler
Wiek : 21
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Ze wszystkich rzeczy ja najbardziej pragnę życia
To dlatego, że je mogę skończyć nawet dzisiaj
To dlatego, że je mogę skończyć nawet dzisiaj
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiechnęła się z przekąsem, jednocześnie posyłając mu pobłażliwie spojrzenie, wszak powinien pamiętać, że kto jak kto, ale ona w przeznaczenie i wszelkie sprawy losu, około–przeznaczeniowe bardzo wierzyła... a w to, że byli sobie przeznaczeni odrzuciła w momencie, gdy wybrał głupie rodzinne przekonania, niż to, co ich łączyło. Z perspektywy czasu wcale mu się nie dziwiła i nie miała za złe, ale wtedy nie była tak pokojowo nastawiona, jak teraz. Jednak to, że była pokojowo nastawiona nie stało na równi z tym, że go lubiła. Jej złośliwe uwagi w rzeczy samej nie były motywowane jedynie złośliwą żartobliwością, a dziwną niechęcią, której nie kontrolowała, tak jak tego, że jeszcze pomiędzy tym wszystkim kręciła się ciekawość, czy wszystko u niego w porządku. Connor, mimo to, był zamkniętym rozdziałem i nie nastawiała się nigdy na to, że spotkają się ponownie – a najwidoczniej powinna brać pod uwagę i taką ewentualność, bo teraz nie była do końca pewna czy prościej było odejść bez słowa, czy może dać się jej ponieść.
– Wielu tak mówiło i źle kończyło, o tam, w śmierdzącym porcie, szczególnie alfonsi prostytutek – chciała wierzyć w to, że Multon żartował, ale w jego przypadku scenariusz pozostania alfonsem nie był wcale tak nieprawdopodobny, jak mogłoby się wydawać. Miał ku temu wszelkie predyspozycje, chociaż była ciekawa jakie podejście mogłaby mieć do tego jego rodzina. Czy gdyby faktycznie nim był, czy by się do niego nie przyznawali, czy wręcz na odwrót – to on poszedł po rozum do głowy i przestał zważać na rodzinę. Nie byli już jednak w tak zażyłej relacji, by o to zapytała, ale kto wie, pod złośliwą żartobliwością zawsze mogła czaić się nuta pasywnej agresji, która chwilowo schodziła na dalszy tor.
Nie sądziła, że Connor jej uwierzy, ale Fletcher zauważając, że najwidoczniej rzucone z głupa hasło podziałało jak przynęta, postanowiła w to brnąć. Bo czemu nie? Nie widziała w tym momencie lepszej alternatywy dla rozrywki, jak okłamywanie swojego byłego. Dorośle, oczywiście, ale całkiem adekwatnie do relacji, jaka ich dawniej łączyła.
– Dlaczego cię to tak dziwi? – spytała i ściągnęła brwi w geście konsternacji; przecież nie była ani tak brzydka ani tak nieporadna, żeby ten scenariusz nie mógł być prawdziwy. Przez chwilę nawet zastanawiała się czy się nie unieść honorem, szybko jednak przypomniała sobie o swoim pierwotnym zamiarze. – W moim wieku to zupełnie normalne, że się już ma rodzinę, Multon, ty też powinieneś już zacząć o tym myśleć. Gromadka to przesadzone słowo, dwójka jest wystarczająco absorbująca, chłopiec i dziewczynka, dwa urwisy, po tatusiu – ku swojemu zdziwieniu jej ton głosu z łatwością przypominał głos matki opowiadającej o swoich pociechach, ale nie była pewna jak długo jeszcze da radę pociągnąć swoje niewinne kłamstewko; pierścionek po matce nie wiedzieć czemu zaczynał parzyć jej skórę pod spodem, gdy tylko kłamała lub też tak dziwnie działała jej podświadomość, skoro uparcie trzymała się tego, że brzydzi się kłamstwem i kłamcami. – Widzisz, po szkole nie traciłam czasu na jakieś durne babraniny w kosmetykach do twarzy, tylko zajęłam się tym, co należy... wychowywanie dzieci spełnia mnie bardziej, niż kariera jako charakteryzatorka – nieomal zakrztusiła się własną śliną wypowiadając tę herezję, ale w dalszym ciągu próbowała utrzymać pokerową twarz. I dziwiła się, że jeszcze się nie zorientował, że łgała i robiła sobie z niego żarty, co utwierdzało ją tylko w jednym przekonaniu: niczego się o niej nie nauczył w czasie, gdy rzekomo byli w sobie zakochani jak szczenięta.
– Wielu tak mówiło i źle kończyło, o tam, w śmierdzącym porcie, szczególnie alfonsi prostytutek – chciała wierzyć w to, że Multon żartował, ale w jego przypadku scenariusz pozostania alfonsem nie był wcale tak nieprawdopodobny, jak mogłoby się wydawać. Miał ku temu wszelkie predyspozycje, chociaż była ciekawa jakie podejście mogłaby mieć do tego jego rodzina. Czy gdyby faktycznie nim był, czy by się do niego nie przyznawali, czy wręcz na odwrót – to on poszedł po rozum do głowy i przestał zważać na rodzinę. Nie byli już jednak w tak zażyłej relacji, by o to zapytała, ale kto wie, pod złośliwą żartobliwością zawsze mogła czaić się nuta pasywnej agresji, która chwilowo schodziła na dalszy tor.
Nie sądziła, że Connor jej uwierzy, ale Fletcher zauważając, że najwidoczniej rzucone z głupa hasło podziałało jak przynęta, postanowiła w to brnąć. Bo czemu nie? Nie widziała w tym momencie lepszej alternatywy dla rozrywki, jak okłamywanie swojego byłego. Dorośle, oczywiście, ale całkiem adekwatnie do relacji, jaka ich dawniej łączyła.
– Dlaczego cię to tak dziwi? – spytała i ściągnęła brwi w geście konsternacji; przecież nie była ani tak brzydka ani tak nieporadna, żeby ten scenariusz nie mógł być prawdziwy. Przez chwilę nawet zastanawiała się czy się nie unieść honorem, szybko jednak przypomniała sobie o swoim pierwotnym zamiarze. – W moim wieku to zupełnie normalne, że się już ma rodzinę, Multon, ty też powinieneś już zacząć o tym myśleć. Gromadka to przesadzone słowo, dwójka jest wystarczająco absorbująca, chłopiec i dziewczynka, dwa urwisy, po tatusiu – ku swojemu zdziwieniu jej ton głosu z łatwością przypominał głos matki opowiadającej o swoich pociechach, ale nie była pewna jak długo jeszcze da radę pociągnąć swoje niewinne kłamstewko; pierścionek po matce nie wiedzieć czemu zaczynał parzyć jej skórę pod spodem, gdy tylko kłamała lub też tak dziwnie działała jej podświadomość, skoro uparcie trzymała się tego, że brzydzi się kłamstwem i kłamcami. – Widzisz, po szkole nie traciłam czasu na jakieś durne babraniny w kosmetykach do twarzy, tylko zajęłam się tym, co należy... wychowywanie dzieci spełnia mnie bardziej, niż kariera jako charakteryzatorka – nieomal zakrztusiła się własną śliną wypowiadając tę herezję, ale w dalszym ciągu próbowała utrzymać pokerową twarz. I dziwiła się, że jeszcze się nie zorientował, że łgała i robiła sobie z niego żarty, co utwierdzało ją tylko w jednym przekonaniu: niczego się o niej nie nauczył w czasie, gdy rzekomo byli w sobie zakochani jak szczenięta.
go alone
my flower, and keep my whole lovely you; wild green stones alone my lover and keep us on my heart.
Kiedyś zamiast Nory wybrał rodzinę, a teraz… Rodzina się go wyrzekła, zupełnie tak jak on wyrzekł się tamtej niewinnej, słodziutkiej i pełnej nadziei na wspólną przyszłość Nory Fletcher! Teraz to ona go odrzucała!
I cholernie mu się to nie podobało.
– Widzisz, kwiatuszku, ja nie jestem zwykłym alfonsem. – odpowiedział jej konspiracyjnym szeptem, przybierając przy tym tak poważny wyraz twarzy, że równie dobrze mógłby wyjawiać jej jakąś bardzo długo skrywaną tajemnicę. – Jestem wyjątkowy. Inny niż wszyscy. Bo gdybym był inny, to nie byłbym sobą! – dodał tym samym tonem głosu, tym razem cytując Lukrecję Volter, autorkę „Bezlitosnej Wiedźmy”, której mantry i sentencje wisiały na ścianach wielu czarodziejskich domów. Uwielbiały ją głównie strudzone życiem czterdziestoletnie czarownice, które poświęciły życia na rzecz mężów i dzieci. Dlaczego przywołał jej słowa? Bo z jakiegoś chorego powodu wydały mu się zabawne, kompletnie bezsensowne i nie na miejscu! Wypowiedź zwieńczył więc parsknięciem śmiechu, kompletnie niszcząc całą tę aurę tajemniczności.
Niestety, kolejne słowa Nory sprawiły, że uśmiech ustąpił miejsca wyrazowi ogromnego zdziwienia. Kurwa. Co? Przez chwilę przyglądał się jej uważnie, jakby oczekując momentu, w którym się zaśmieje. Nerwowo przyłożył skręta do ust i ponownie zaciągnął się dymem, zaraz zaś wypuszczając powietrze i – teraz bardziej przerażony niż zdziwiony – posyłając jej możliwie najbardziej zdezorientowane spojrzenie.
– Dobry żart. – wydusił w końcu. Czy na pewno? Choć pewnie rzeczywiście nigdy nie zdążył jej dobrze poznać, to do tej pory żył w błędnym przekonaniu, że wiedział o niej wszystko! Zapomniał tylko, że nigdy nie był dla niej w pełni dobry, tak naprawdę nigdy nie próbował poznać całkowicie naturalnej Nory – teraz więc nie wiedział, że kłamie jak z nut.
I jeszcze ten tekst! Po tatusiu! Ha! Ciekawe, co to za pajac… Chociaż prawdopodobnie (a nawet więcej niż prawdopodobnie, bo typ nie istniał!) nigdy go nie poznał, to zapałał do niego tak wielką nienawiścią, że miał ochotę znaleźć go i utopić gdzieś tutaj, gdzieś w porcie. Jak śmiał dotknąć JEGO Norę? To takie asburdalne. Co więcej! Jak śmiała w ogóle ułożyć sobie życie? Bez niego? Miał trochę chore myślenie – chore i toksyczne, jednak naprawdę nie potrafił pogodzić się z myślą, że bez niego radziła sobie lepiej. Może to głupi sentyment, może resztka uczuć, którymi ją darzył… Nieważne – ważne, że był wkurwiony.
– Po tatusiu. – parsknął głośno śmiechem, a w jego słowach mogła wyczuć wyraźną ironię. – I co? Pozwala ci się tak szwendać po Londynie? Dobry z niego mąż, bardzo odpowiedzialny. – dodał, pewnie trochę przesadzając, ale chciał jej w jakiś sposób dogryźć. – Daj spokój, Nora. A kiedyś obiecywaliśmy sobie, że założymy szczęśliwą rodzinę! Mielibyśmy najpiękniejsze dzieci na świecie. A ty? Wiesz, że nie łamie się obietnic? – dorzucił jeszcze, tym razem już raczej żartobliwym tonem, bo o ile taka rozmowa kiedykolwiek się odbyła, to pewnie nie potraktował tej obietnicy na poważnie. Choć chyba był to śmiech przez łzy! No i najgorsze, że ich dzieci – choć piękne – pewnie byłyby głupie jak połamane różdżki. Nawet inteligencja Nory nie wygrałaby w walce z uszkodzonymi przez magiczne używki genami Connora, hehe. Ale marzyć sobie mógł!
I znowu zapadła cisza. Myślał nad tym wszystkim intensywnie, z każdą kolejną chwilą coraz mniej wierząc w słowa słodziutkiej Nory. No nie! To takie absurdalne! Może i nie był dobrym chłopakiem, ale nie był też na tyle złym, by wierzyć w takie łgarstwa. A mimo to trochę wierzył.
– Poważnie? – zapytał w końcu, czując się głupio, że w ogóle musi ją o to pytać. – Przecież wiem, że nie porzuciłabyś marzeń dla jakiegoś pajaca. No, chyba że tym pajacem byłbym ja! – dorzucił i wyszczerzył ząbki w głupkowatym uśmiechu. – I jeszcze mogę nim zostać. Więc zastanów się dobrze, złociutka. Wyobraź sobie… ty, ja, dzieci i wspólny burdel. Co ty na to? – drążył, teraz coraz mniej wierząc w całą tę bajkę o ewentualnym narzeczonym. Co nie zmieniało faktu, że wciąż liczył na jakieś potwierdzenie!
Nora Fletcher nie miała prawa zakładać rodziny!
I cholernie mu się to nie podobało.
– Widzisz, kwiatuszku, ja nie jestem zwykłym alfonsem. – odpowiedział jej konspiracyjnym szeptem, przybierając przy tym tak poważny wyraz twarzy, że równie dobrze mógłby wyjawiać jej jakąś bardzo długo skrywaną tajemnicę. – Jestem wyjątkowy. Inny niż wszyscy. Bo gdybym był inny, to nie byłbym sobą! – dodał tym samym tonem głosu, tym razem cytując Lukrecję Volter, autorkę „Bezlitosnej Wiedźmy”, której mantry i sentencje wisiały na ścianach wielu czarodziejskich domów. Uwielbiały ją głównie strudzone życiem czterdziestoletnie czarownice, które poświęciły życia na rzecz mężów i dzieci. Dlaczego przywołał jej słowa? Bo z jakiegoś chorego powodu wydały mu się zabawne, kompletnie bezsensowne i nie na miejscu! Wypowiedź zwieńczył więc parsknięciem śmiechu, kompletnie niszcząc całą tę aurę tajemniczności.
Niestety, kolejne słowa Nory sprawiły, że uśmiech ustąpił miejsca wyrazowi ogromnego zdziwienia. Kurwa. Co? Przez chwilę przyglądał się jej uważnie, jakby oczekując momentu, w którym się zaśmieje. Nerwowo przyłożył skręta do ust i ponownie zaciągnął się dymem, zaraz zaś wypuszczając powietrze i – teraz bardziej przerażony niż zdziwiony – posyłając jej możliwie najbardziej zdezorientowane spojrzenie.
– Dobry żart. – wydusił w końcu. Czy na pewno? Choć pewnie rzeczywiście nigdy nie zdążył jej dobrze poznać, to do tej pory żył w błędnym przekonaniu, że wiedział o niej wszystko! Zapomniał tylko, że nigdy nie był dla niej w pełni dobry, tak naprawdę nigdy nie próbował poznać całkowicie naturalnej Nory – teraz więc nie wiedział, że kłamie jak z nut.
I jeszcze ten tekst! Po tatusiu! Ha! Ciekawe, co to za pajac… Chociaż prawdopodobnie (a nawet więcej niż prawdopodobnie, bo typ nie istniał!) nigdy go nie poznał, to zapałał do niego tak wielką nienawiścią, że miał ochotę znaleźć go i utopić gdzieś tutaj, gdzieś w porcie. Jak śmiał dotknąć JEGO Norę? To takie asburdalne. Co więcej! Jak śmiała w ogóle ułożyć sobie życie? Bez niego? Miał trochę chore myślenie – chore i toksyczne, jednak naprawdę nie potrafił pogodzić się z myślą, że bez niego radziła sobie lepiej. Może to głupi sentyment, może resztka uczuć, którymi ją darzył… Nieważne – ważne, że był wkurwiony.
– Po tatusiu. – parsknął głośno śmiechem, a w jego słowach mogła wyczuć wyraźną ironię. – I co? Pozwala ci się tak szwendać po Londynie? Dobry z niego mąż, bardzo odpowiedzialny. – dodał, pewnie trochę przesadzając, ale chciał jej w jakiś sposób dogryźć. – Daj spokój, Nora. A kiedyś obiecywaliśmy sobie, że założymy szczęśliwą rodzinę! Mielibyśmy najpiękniejsze dzieci na świecie. A ty? Wiesz, że nie łamie się obietnic? – dorzucił jeszcze, tym razem już raczej żartobliwym tonem, bo o ile taka rozmowa kiedykolwiek się odbyła, to pewnie nie potraktował tej obietnicy na poważnie. Choć chyba był to śmiech przez łzy! No i najgorsze, że ich dzieci – choć piękne – pewnie byłyby głupie jak połamane różdżki. Nawet inteligencja Nory nie wygrałaby w walce z uszkodzonymi przez magiczne używki genami Connora, hehe. Ale marzyć sobie mógł!
I znowu zapadła cisza. Myślał nad tym wszystkim intensywnie, z każdą kolejną chwilą coraz mniej wierząc w słowa słodziutkiej Nory. No nie! To takie absurdalne! Może i nie był dobrym chłopakiem, ale nie był też na tyle złym, by wierzyć w takie łgarstwa. A mimo to trochę wierzył.
– Poważnie? – zapytał w końcu, czując się głupio, że w ogóle musi ją o to pytać. – Przecież wiem, że nie porzuciłabyś marzeń dla jakiegoś pajaca. No, chyba że tym pajacem byłbym ja! – dorzucił i wyszczerzył ząbki w głupkowatym uśmiechu. – I jeszcze mogę nim zostać. Więc zastanów się dobrze, złociutka. Wyobraź sobie… ty, ja, dzieci i wspólny burdel. Co ty na to? – drążył, teraz coraz mniej wierząc w całą tę bajkę o ewentualnym narzeczonym. Co nie zmieniało faktu, że wciąż liczył na jakieś potwierdzenie!
Nora Fletcher nie miała prawa zakładać rodziny!
Connor Multon
Zawód : diler
Wiek : 21
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Ze wszystkich rzeczy ja najbardziej pragnę życia
To dlatego, że je mogę skończyć nawet dzisiaj
To dlatego, że je mogę skończyć nawet dzisiaj
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Problem Nory polegał na tym, że niespecjalnie umiała kłamać. Słownie – może trochę, niewerbalnie – prawie w ogóle, zwłaszcza kiedy jednocześnie się bardzo starała i irytowała, jak w tym momencie. Rzuciła Connorowi jedynie pobłażliwe spojrzenie, kiedy uznał, że jej potencjalny mąż nie chodził za nią po Londynie jak cień – touche – a sekundę później jej twarz przybrała zaskoczony wyraz. No chyba sobie robił jaja. Wypowiadanie podobnych słów, nawet w żartach, było nie na miejscu; wbrew pozorom traktowała ich relację na poważnie i równie na poważnie ciężko było jej zrozumieć dlaczego właściwie ją skończyli.
– Gdybyś mnie nie zostawił przez rodzinne przekonania to może byśmy mieli te piękne dzieci i szli teraz za rękę ku zachodzącemu słońcu pomiędzy latającymi trupami a nasze dziwki zarabiałyby na nas pieniądze – odparła, może trochę za głośno, bo aż przechodzący obok ludzie zwrócili na nią wzrok. – Nie zapominaj, że to ty mnie wtedy zostawiłeś, więc jesteś ostatnią osobą, która ma prawo zwracać mi uwagę na cokolwiek – właściwie nikt nie miał takiego prawa, a jak się już taki znalazł, to skutecznie miała to w nosie. Nie uczyła się na czyichś błędach, nie słuchała rad, musiała przekonać się na własnej skórze i sparzyć palce, żeby wyciągnąć wnioski. Szybko jednak jej uwaga skupiła się na czymś innym a mianowicie na jego zachowaniu. Ściągnęła brwi, skrzyżowała ręce i zadarła wojowniczo podbródek, wbijając w niego wzrok.
– Zresztą, co ci tak zależy? – no przecież musiał mieć jakiś powód? Nie, żeby podejrzewała go o jakieś uśpione uczucia i zazdrość, a w życiu, ale na tyle, na ile poznała Multona, przeczuwała, że jakiś powód miał. – Włączył ci się tryb psa ogrodnika, co? No widzisz, złociutki, nie każda będzie na ciebie czekała, aż się zdecydujesz – do kompletu brakowało jeszcze Kennetha, który właściwie mógł się tu gdzieś kręcić i szczerze się modliła, aby jednak nie zapuszczał się w te okolicę w tym momencie; ostatnim czego chciała to wielkiej dramy na środku portowego deptaka, gdzie nie powinno jej już dawno być.
– Gdybyś mnie nie zostawił przez rodzinne przekonania to może byśmy mieli te piękne dzieci i szli teraz za rękę ku zachodzącemu słońcu pomiędzy latającymi trupami a nasze dziwki zarabiałyby na nas pieniądze – odparła, może trochę za głośno, bo aż przechodzący obok ludzie zwrócili na nią wzrok. – Nie zapominaj, że to ty mnie wtedy zostawiłeś, więc jesteś ostatnią osobą, która ma prawo zwracać mi uwagę na cokolwiek – właściwie nikt nie miał takiego prawa, a jak się już taki znalazł, to skutecznie miała to w nosie. Nie uczyła się na czyichś błędach, nie słuchała rad, musiała przekonać się na własnej skórze i sparzyć palce, żeby wyciągnąć wnioski. Szybko jednak jej uwaga skupiła się na czymś innym a mianowicie na jego zachowaniu. Ściągnęła brwi, skrzyżowała ręce i zadarła wojowniczo podbródek, wbijając w niego wzrok.
– Zresztą, co ci tak zależy? – no przecież musiał mieć jakiś powód? Nie, żeby podejrzewała go o jakieś uśpione uczucia i zazdrość, a w życiu, ale na tyle, na ile poznała Multona, przeczuwała, że jakiś powód miał. – Włączył ci się tryb psa ogrodnika, co? No widzisz, złociutki, nie każda będzie na ciebie czekała, aż się zdecydujesz – do kompletu brakowało jeszcze Kennetha, który właściwie mógł się tu gdzieś kręcić i szczerze się modliła, aby jednak nie zapuszczał się w te okolicę w tym momencie; ostatnim czego chciała to wielkiej dramy na środku portowego deptaka, gdzie nie powinno jej już dawno być.
go alone
my flower, and keep my whole lovely you; wild green stones alone my lover and keep us on my heart.
Ach, ta Nora! Przez jej słowa poczuł się… winny? Chyba po raz pierwszy spojrzał na ich relację z trochę innej perspektywy. Rzeczywiście zachował się jak ostatni dupek, rzeczywiście potraktował ją jak śmiecia – porzucił ją z powodu przekonań swoich rodziców, a wszystko to po to, by chwilę później oni porzucili go przez cierpiącą dumę.
A rzeczywiście mogliby teraz iść za rękę ku zachodzącemu słońcu! Rzeczywiście mogliby wychowywać te piękne i niezbyt inteligentne dzieci. Miałby przy sobie przepiękną burdelmamę, nic nie przeszkodziłoby im w prowadzeniu szczęśliwego, pozbawionego zmartwień życia. Ach!
– Byłem młody i głupi. Ale chyba się na mnie nie gniewasz? – zapytał ją z nadzieją w głosie, z pewnym wstydem wysłuchując bezlitosnych słów Nory. Czuł się trochę jak dzieciak, który wysłuchiwał reprymendy od zawiedzionej rodzicielki. Nora Fletcher dojrzała! Chyba nie była już tą zastraszoną i posłuszną dziewczyną, którą pamiętał z Hogwartu.
I jeszcze te niezręczne pytania! Co mu tak zależy? Przecież jest tyle powodów… Ale jakich? Dlaczego tak bardzo mu na niej zależało? Przecież zerwał z nią dawno temu. Przecież sam podjął taką decyzję! A teraz spotykał ją przypadkiem w porcie i obrażał się, bo śmiała ułożyć sobie życie z kimś innym? Nagle zrobiło mu się strasznie głupio, bo naprawdę zachowywał się jak pies ogrodnika. Ale jak inaczej mógł się zachować? Gdzieś w głębi duszy czuł, że Nora Fletcher powinna tkwić u jego boku, że nie powinna ruszać naprzód, że powinna na niego czekać! Wiedział, że to samolubne, jednak nie potrafił tego przepracować. Właściwie to nie próbował! Chyba niewiele się zmienił.
– Ach, Nora. – wydusił po dłuższej przerwie, na chwilę odrywając od niej wzrok i spoglądając w stronę ponurego nieba. Wszystko takie smutne, takie szare i nudne! Liczył, że przypadkowe spotkanie z ulubioną Norą Fletcher potoczy się w nieco inny sposób. A było jak było! Miała rację! Nikt nie będzie na niego czekał.
– Ja bym na ciebie zaczekał. A ty? Właśnie złamałaś mi serce. – westchnął i ponownie wrócił do niej wzrokiem. Oczywiście żartował – chociaż czuł do niej ogromny sentyment i chociaż naprawdę bolała go myśl, że mogła ułożyć sobie życie z kimś innym, to raczej nie nazwałby tego miłością. Wiadomo, jego serce biło szybciej za każdym razem, gdy słyszał imię Nora, dalej coś tam do niej czuł, ale to nie to samo. Dlatego musiał obrócić sytuację w żart. – Żywię głęboką nadzieję, że ułożysz sobie życie z tym wysoko postawionym urzędnikiem Ministerstwa. Na mniej nie zasługujesz. – dodał jeszcze, obdarzając ją całkiem szczerym uśmiechem. Zawsze będzie chciał dla niej jak najlepiej! Nigdy go nie skrzywdziła, nigdy nie zachowała się nie w porządku – była zwyczajnie dobra i na takie życie sobie zasłużyła. Dobre.
– To co? Odprowadzić cię trochę? Chyba że umówiłaś się już z ukochanym. Wtedy odpuszczę, nie szukam kłopotów. – mrugnął do niej znacząco.
Trochę go to wszystko przybiło, jednak nie przestawał się uśmiechać.
A rzeczywiście mogliby teraz iść za rękę ku zachodzącemu słońcu! Rzeczywiście mogliby wychowywać te piękne i niezbyt inteligentne dzieci. Miałby przy sobie przepiękną burdelmamę, nic nie przeszkodziłoby im w prowadzeniu szczęśliwego, pozbawionego zmartwień życia. Ach!
– Byłem młody i głupi. Ale chyba się na mnie nie gniewasz? – zapytał ją z nadzieją w głosie, z pewnym wstydem wysłuchując bezlitosnych słów Nory. Czuł się trochę jak dzieciak, który wysłuchiwał reprymendy od zawiedzionej rodzicielki. Nora Fletcher dojrzała! Chyba nie była już tą zastraszoną i posłuszną dziewczyną, którą pamiętał z Hogwartu.
I jeszcze te niezręczne pytania! Co mu tak zależy? Przecież jest tyle powodów… Ale jakich? Dlaczego tak bardzo mu na niej zależało? Przecież zerwał z nią dawno temu. Przecież sam podjął taką decyzję! A teraz spotykał ją przypadkiem w porcie i obrażał się, bo śmiała ułożyć sobie życie z kimś innym? Nagle zrobiło mu się strasznie głupio, bo naprawdę zachowywał się jak pies ogrodnika. Ale jak inaczej mógł się zachować? Gdzieś w głębi duszy czuł, że Nora Fletcher powinna tkwić u jego boku, że nie powinna ruszać naprzód, że powinna na niego czekać! Wiedział, że to samolubne, jednak nie potrafił tego przepracować. Właściwie to nie próbował! Chyba niewiele się zmienił.
– Ach, Nora. – wydusił po dłuższej przerwie, na chwilę odrywając od niej wzrok i spoglądając w stronę ponurego nieba. Wszystko takie smutne, takie szare i nudne! Liczył, że przypadkowe spotkanie z ulubioną Norą Fletcher potoczy się w nieco inny sposób. A było jak było! Miała rację! Nikt nie będzie na niego czekał.
– Ja bym na ciebie zaczekał. A ty? Właśnie złamałaś mi serce. – westchnął i ponownie wrócił do niej wzrokiem. Oczywiście żartował – chociaż czuł do niej ogromny sentyment i chociaż naprawdę bolała go myśl, że mogła ułożyć sobie życie z kimś innym, to raczej nie nazwałby tego miłością. Wiadomo, jego serce biło szybciej za każdym razem, gdy słyszał imię Nora, dalej coś tam do niej czuł, ale to nie to samo. Dlatego musiał obrócić sytuację w żart. – Żywię głęboką nadzieję, że ułożysz sobie życie z tym wysoko postawionym urzędnikiem Ministerstwa. Na mniej nie zasługujesz. – dodał jeszcze, obdarzając ją całkiem szczerym uśmiechem. Zawsze będzie chciał dla niej jak najlepiej! Nigdy go nie skrzywdziła, nigdy nie zachowała się nie w porządku – była zwyczajnie dobra i na takie życie sobie zasłużyła. Dobre.
– To co? Odprowadzić cię trochę? Chyba że umówiłaś się już z ukochanym. Wtedy odpuszczę, nie szukam kłopotów. – mrugnął do niej znacząco.
Trochę go to wszystko przybiło, jednak nie przestawał się uśmiechać.
Connor Multon
Zawód : diler
Wiek : 21
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Ze wszystkich rzeczy ja najbardziej pragnę życia
To dlatego, że je mogę skończyć nawet dzisiaj
To dlatego, że je mogę skończyć nawet dzisiaj
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Posłała mu wymowne spojrzenie, uznając, że taka odpowiedź będzie wystarczająca w tym momencie, bo na dobrą sprawę nawet nie wiedziała czy się gniewa, czy nie. Trochę tak; trochę chciała mu zrobić na złość w ramach odwetu, powiedzieć jeszcze o kilka słów za dużo, a z drugiej strony jaki w tym był sens? Starała się nie rozdrapywać ran, nie myśleć przez pryzmat przeszłości, choć tu na swoje usprawiedliwienie miała tylko to, że pokierowała się emocjami i zaskoczeniem. W końcu nie spodziewała się, że wpadnie swojemu byłemu chłopakowi prosto w ramiona na środku portu i zamiast rozejść się pośpiesznie, będą w dalszym ciągu tkwili naprzeciwko siebie i prowadzili bezsensowną wymianę zdań.
Widziała jednak, że najwidoczniej to, co powiedziała – a co było tylko namiastką tego, co wielokrotnie układała sobie w głowie – przyniosło jakiś efekt; Connor nagle ograniczył liczbę żartów, wydawał się zmieszany i aż poczuła się przez to źle, bo nigdy nie chciała nikomu sprawiać przykrości, a on nagle jeszcze życzył jej jak najlepiej i twierdził, że powinna tkwić u boku wysoko postawionego urzędnika ministerstwa. O ironio. Westchnęła cicho, po czym zacisnęła zęby, co wyraźnie odznaczyło się na jej piegowatej twarzy i rozejrzała wokół. Powinna już dawno stąd pójść.
– Ty moje złamałeś już dawno – odparła wbijając ostatni gwóźdź do tej konwersacji, choć tym razem wypaliła szybciej niż pomyślała, bo zamierzała się powstrzymać, ugryźć w język i spuścić z tonu, ale wyszło jak wyszło. Czyli do dupy. Cóż, życie nie zawsze było kolorowe i miłe, nie zawsze musiało się z ludźmi pieścić a kiedyś musiało przecież dojść do podobnej konfrontacji. Rozmowa dobiegała ku końcowi, nie musiała być detektywem, żeby to wyczuć – atmosfera wyraźnie zagęściła się i zrobiła niespecjalnie przyjemna, dlatego wyprostowała się dumnie i uniosła wzrok na Multona.
– Jeśli chcesz, to tak, rzucę się na pożarcie potencjalnym rabusiom – zażartowała – czyżby? – i skierowała w kierunku, w którym zmierzała nim zatrzymała się nosem w ramieniu Connora. Szła powoli, obok niego, jednak większość drogi minęła im w ciszy. Nie niezręcznej, ale jednak ciszy, która raczej nie powinna występować między ludźmi, którzy kiedyś byli sobie bliscy.
zt x2
Widziała jednak, że najwidoczniej to, co powiedziała – a co było tylko namiastką tego, co wielokrotnie układała sobie w głowie – przyniosło jakiś efekt; Connor nagle ograniczył liczbę żartów, wydawał się zmieszany i aż poczuła się przez to źle, bo nigdy nie chciała nikomu sprawiać przykrości, a on nagle jeszcze życzył jej jak najlepiej i twierdził, że powinna tkwić u boku wysoko postawionego urzędnika ministerstwa. O ironio. Westchnęła cicho, po czym zacisnęła zęby, co wyraźnie odznaczyło się na jej piegowatej twarzy i rozejrzała wokół. Powinna już dawno stąd pójść.
– Ty moje złamałeś już dawno – odparła wbijając ostatni gwóźdź do tej konwersacji, choć tym razem wypaliła szybciej niż pomyślała, bo zamierzała się powstrzymać, ugryźć w język i spuścić z tonu, ale wyszło jak wyszło. Czyli do dupy. Cóż, życie nie zawsze było kolorowe i miłe, nie zawsze musiało się z ludźmi pieścić a kiedyś musiało przecież dojść do podobnej konfrontacji. Rozmowa dobiegała ku końcowi, nie musiała być detektywem, żeby to wyczuć – atmosfera wyraźnie zagęściła się i zrobiła niespecjalnie przyjemna, dlatego wyprostowała się dumnie i uniosła wzrok na Multona.
– Jeśli chcesz, to tak, rzucę się na pożarcie potencjalnym rabusiom – zażartowała – czyżby? – i skierowała w kierunku, w którym zmierzała nim zatrzymała się nosem w ramieniu Connora. Szła powoli, obok niego, jednak większość drogi minęła im w ciszy. Nie niezręcznej, ale jednak ciszy, która raczej nie powinna występować między ludźmi, którzy kiedyś byli sobie bliscy.
zt x2
go alone
my flower, and keep my whole lovely you; wild green stones alone my lover and keep us on my heart.
| 20 marca
Odeszła, ale ich nie opuściła. Tak jak obiecała. Podjęcie decyzji o przeprowadzce nie było łatwe. Nie chciała już na zawsze mieszkać w porcie, ale nie chciała też porzucać lecznicy i tych ludzi, szczególnie teraz. Była przy nich w najgorszym czasie, ale wciąż potrzebowali pomocy, to nadal nie był koniec, a nikt nie miał najmniejszego zamiaru wyciągać ku nim pomocnej dłoni. Byli pozostawieni sami sobie. Jak zawsze. Od początku roku więcej jej nie było w porcie niż faktycznie była. Ataki na hrabstwa, które nie opowiedziały się po stronie Ministerstwa, na niewinnych ludzi, sprawiły, że jeszcze bardziej zaangażowała się w pomoc poza stolicą. Ludzie w Londynie wciąż jednak chorowali, cierpieli na niedożywienie, wyziębienie, nadal dotykała ich żelazna ręka niesprawiedliwości. Trafiali do Tower często za nic, przynajmniej w jej oczach. Byli torturowani, trzymani w okropnych warunkach, strażnicy dokonywali na nich wszelkiej maści zbrodni, również tych, o których nie dało się głośno mówić. Nie potrafiła się rozdwoić. Być w dwóch miejscach na raz. Tu była jedyną pomocą, ale to teraz tam rozgrywała się rzeź. Miała doświadczenie pracy w warunkach polowych, pod presją, z ciężkimi przypadkami. Mogła się tam przydać, mogła pomóc. Nie chciała jednak rezygnować z portu. Podjęła decyzje o zamknięciu lecznicy, o wyprowadzce, ale wciąż miała zamiar zjawiać się w Londynie chociaż dwa razy w tygodniu, zawsze i bezzwłocznie odpowiedzieć na wezwanie, gdy okaże się być tu potrzebna. Poczyniła w tej sprawie również stosowne kroki informując o swojej decyzji oraz sposobie kontaktu z nią wszystkich tych, którym mogła zaufać, którzy przekażą w jej imieniu tą wiadomość dalej. Swoje mieszkanie oddała pani Wilson, która miała zamieszkać tu z dwójką swoich dzieci. Była młodą wdową, która straciła swojego męża podczas bitwy w porcie. Jej dom wtedy też spłonął z całym jej dobytkiem. Do tej pory mieszkali u rodziny jej siostry, ale miejsca ledwo tam starczało dla dwóch osób, a co dopiero dla dwóch rodzin. Pani Wilson okazała się być dla niej niezwykłą pomocą sama wychodząc z inicjatywą zostania sanitariuszką chcąc nauczyć się jak najwięcej na temat pierwszej pomocy. Chciała być gotowa na wypadek jakby znów coś miało stać się jej najbliższym, bądź osobą całkowicie jej obcym, ale cierpiącym na jej oczach. Była sumienna i skoncentrowana, szybko się uczyła. Znajomość ta przerodziła się z czasem w najszczerszą przyjaźń, a gdy nadarzyła się okazja by kobiecie pomóc Yvette nie omieszkała z niej nie skorzystać. Nie to co pani Wilson, która początkowo kategorycznie odmawiała pomysłowi, że miałaby zamieszkać w mieszkaniu Yvette. Miało jednak stać puste i się zmarnować? Wyniszczyć? Czekać aż ktoś je rozgrabi? Lepiej by ktoś z niego skorzystał. Dorothy nie była uzdrowicielem, nie znała się na magii leczniczej, proces nauki byłby długotrwały i żmudny, więc Yvette nauczyła ją tego co mogła. Nie miała jednak przejąć po niej lecznicy, ale w razie potrzeby zadecydowała, że pomoże i że wezwie ją niezwłocznie jeśli coś poważnego będzie się dziać.
To była jej pierwsza wizyta w porcie po wyprowadzce. Z tego co się dowiedziała nic poważnego się nie działo w tym czasie, ale miała kilku pacjentów, których postanowiła dziś odwiedzić z wizytą. Towarzyszyła jej właśnie Dorothy, która chciała się przyjrzeć pracy uzdrowicielki. W pierwszej kolejności zajrzały do pani Bailey. Kobieta miała już swoje lata, bo brakowało jej niecałego roku do równej setki. Wigoru jednak pozazdrościć mogła jej niejedna młoda panna. Niestety, wojna nie była dla niej łaskawa. Nie miała żadnych bliskich, pracować nie miała już gdzie, a o ile na sortowni przyjmowali każdego to narzucone tam tempo i warunki sprawiały, że nawet ona nie byłaby w stanie podołać. Nie mówiąc już o tym jakie wynagrodzenie otrzymałaby za tak ciężką pracę. To wszystko przełożyło się na to, że starsza kobieta nie miała nawet czego włożyć do garnka, przez co trafiła do niej w stanie już skrajnego niedożywienia. Yvette wzmocniła jej organizm za pomocą eliksirów i wprowadziła jej dietę. Samo jedzenie oczywiście należało do uzdrowicielki. Jej samej też się nie przelewało, ale na taką pomoc mogła sobie jeszcze pozwolić, tym bardziej, że nie była w tym sama. Dwie sąsiadki pani Bailey również jej pomogły, gdy dowiedziały się w jakim stanie jest kobieta. Obie z Dorothy zapukały do drzwi kobiety, która po dłuższej chwili wpuściła ich do środka. Yvette sprawdziła jej ogólny stan zdrowia, serce, ciśnienie, to czy nie jest odwodniona, opuchnięte nogi, na które kobieta sporo ostatnio narzekała. Podała jej eliksir wzmacniający, zostawiła u niej też nieco jedzenia i maść na nogi. Nie zatrzymując się zbyt długo, choć pani Bailey nalegała, ruszyły dalej nie chcąc tracić zbyt wiele czasu. Yvette musiała w końcu wrócić do domu, a Dorothy odebrać dzieci od zajmującej się nimi siostry. Druga w kolejności była rodzina Harrisonów. Nieduża, bo zaledwie trzyosobowa. Najmłodszy jej członek, sześcioletni chłopiec od jakiegoś czasu cierpiał na mózgową groszopryszczkę. Jest to groźna odmiana choroby atakująca mózg. Rodzice chłopca zgłosili się do niej, gdy tylko zauważyli problemy z pamięcią syna. Ich szybka reakcja sprawiła, że jego stan zdrowia dość szybko ulegał poprawie. Przyniosła im nową porcję maści z pijawek, którą sama rozsmarowała po obecnie dużo mniejszych bąblach na ciele chłopca, po ich wcześniejszych oględzinach. Zapytała rodziców również o to czy stosują codziennie zaleconą przez nią inhalację z mieszanki ziół na co oczywiście uzyskała twierdzącą odpowiedź od przejętych rodziców. Nową porcję mieszanki również im przekazała informując, że stan chłopca jest bardzo dobry i przy następnej wizycie zadecyduje czy nadszedł już czas na wstrzymanie kuracji. Pan Bennett był trzecią osobą, którą tego dnia odwiedziły z Dorothy. Był zbliżony wiekiem do Yvette marynarzem, który zaraził się zgnielizną. Doprawdy nieprzyjemna choroba. Najpierw zaatakowała jego kończyny powodując, że skóra na nich zaczęła gnić, dopiero jednak gdy zrozumiał, że choroba bez leczenia będzie się wyłącznie rozprzestrzeniać zwrócił się w końcu do niej o pomoc. Obie kobiety po wejściu do mieszkania przywitał dość nieprzyjemny, charakterystyczny swąd. Dokładnie z Dorothy oglądnęła odchodzącą płatami skórę mężczyzny, po czym przeszły do zabiegu. Obie za pomocą miękkich ścierek złuszczyły skórę, po czym Yvette przeszła do usuwania naruszonych tkanek robiąc to dokładnie i metodycznie, bez pośpiechu, chcąc usunąć jak największą ich część, co przyspieszy proces leczenia. Gdy w końcu skończyła zajęła się ich odtworzeniem, aby na koniec z Dorothy nawilżyć zniszczoną warstwę naskórka przy pomocy maści i eliksiru antybakteryjnego. Zabieg ten będą musiały powtarzać jeszcze kilkukrotnie podczas kilkudniowej kuracji. Niestety, ale leczenie tegoż schorzenia nie należało do najłatwiejszych i było dodatkowo długotrwałe. Pomału jednak efekty będą widoczne, a z czasem skóra i komfort życia mężczyzny wrócą do normalności. Ostatnią osobą, którą zajmowały się z Dorothy był młody chłopak, który zaledwie kilka dni temu wyszedł z Tower. Trzymano go tam kilka tygodni, a wypuszczono w stanie iście tragicznym. Wychudzony, odwodniony, pobity, całe jego ciało było jak jeden wielki siniak, najgorsze jednak były skaleczenia. Miał je wszędzie. Długie, krótkie, płytkie i głębokie. W większość wdała się poważna infekcja. Większość miała też pozostawić za sobą blizny nawet po ich całkowitym wyleczeniu. Sprawdziła jego ogólny stan zdrowia, podała eliksir przeciwbólowy i przeszła do regeneracji uszkodzonych, wciąż, nawet po wielokrotnym rzucaniu zaklęć te nie chciały goić się tak jak powinny. Po zajęciu się każdą raną z osobna przeszły wraz z Dorothy do nakładanie na nie grubej warstwy maści, a następnie do bandażowania jego pokaleczonego i obolałego ciała. Okropieństwo. To że w ogóle żył było cudem. Magipolicjanci robili to chcieli. Działali według swoich własnych kaprysów, a nie w imię prawa. Cóż to jednak było za prawo, które nie posiadało krzty wartości moralnych, czy sprawiedliwości, które stawiało na piedestały zbrodniarzy, a tych, którzy walczyli o wolność karało? Na pewno nie ludzkie prawo.
| zt/1238 słów
Odeszła, ale ich nie opuściła. Tak jak obiecała. Podjęcie decyzji o przeprowadzce nie było łatwe. Nie chciała już na zawsze mieszkać w porcie, ale nie chciała też porzucać lecznicy i tych ludzi, szczególnie teraz. Była przy nich w najgorszym czasie, ale wciąż potrzebowali pomocy, to nadal nie był koniec, a nikt nie miał najmniejszego zamiaru wyciągać ku nim pomocnej dłoni. Byli pozostawieni sami sobie. Jak zawsze. Od początku roku więcej jej nie było w porcie niż faktycznie była. Ataki na hrabstwa, które nie opowiedziały się po stronie Ministerstwa, na niewinnych ludzi, sprawiły, że jeszcze bardziej zaangażowała się w pomoc poza stolicą. Ludzie w Londynie wciąż jednak chorowali, cierpieli na niedożywienie, wyziębienie, nadal dotykała ich żelazna ręka niesprawiedliwości. Trafiali do Tower często za nic, przynajmniej w jej oczach. Byli torturowani, trzymani w okropnych warunkach, strażnicy dokonywali na nich wszelkiej maści zbrodni, również tych, o których nie dało się głośno mówić. Nie potrafiła się rozdwoić. Być w dwóch miejscach na raz. Tu była jedyną pomocą, ale to teraz tam rozgrywała się rzeź. Miała doświadczenie pracy w warunkach polowych, pod presją, z ciężkimi przypadkami. Mogła się tam przydać, mogła pomóc. Nie chciała jednak rezygnować z portu. Podjęła decyzje o zamknięciu lecznicy, o wyprowadzce, ale wciąż miała zamiar zjawiać się w Londynie chociaż dwa razy w tygodniu, zawsze i bezzwłocznie odpowiedzieć na wezwanie, gdy okaże się być tu potrzebna. Poczyniła w tej sprawie również stosowne kroki informując o swojej decyzji oraz sposobie kontaktu z nią wszystkich tych, którym mogła zaufać, którzy przekażą w jej imieniu tą wiadomość dalej. Swoje mieszkanie oddała pani Wilson, która miała zamieszkać tu z dwójką swoich dzieci. Była młodą wdową, która straciła swojego męża podczas bitwy w porcie. Jej dom wtedy też spłonął z całym jej dobytkiem. Do tej pory mieszkali u rodziny jej siostry, ale miejsca ledwo tam starczało dla dwóch osób, a co dopiero dla dwóch rodzin. Pani Wilson okazała się być dla niej niezwykłą pomocą sama wychodząc z inicjatywą zostania sanitariuszką chcąc nauczyć się jak najwięcej na temat pierwszej pomocy. Chciała być gotowa na wypadek jakby znów coś miało stać się jej najbliższym, bądź osobą całkowicie jej obcym, ale cierpiącym na jej oczach. Była sumienna i skoncentrowana, szybko się uczyła. Znajomość ta przerodziła się z czasem w najszczerszą przyjaźń, a gdy nadarzyła się okazja by kobiecie pomóc Yvette nie omieszkała z niej nie skorzystać. Nie to co pani Wilson, która początkowo kategorycznie odmawiała pomysłowi, że miałaby zamieszkać w mieszkaniu Yvette. Miało jednak stać puste i się zmarnować? Wyniszczyć? Czekać aż ktoś je rozgrabi? Lepiej by ktoś z niego skorzystał. Dorothy nie była uzdrowicielem, nie znała się na magii leczniczej, proces nauki byłby długotrwały i żmudny, więc Yvette nauczyła ją tego co mogła. Nie miała jednak przejąć po niej lecznicy, ale w razie potrzeby zadecydowała, że pomoże i że wezwie ją niezwłocznie jeśli coś poważnego będzie się dziać.
To była jej pierwsza wizyta w porcie po wyprowadzce. Z tego co się dowiedziała nic poważnego się nie działo w tym czasie, ale miała kilku pacjentów, których postanowiła dziś odwiedzić z wizytą. Towarzyszyła jej właśnie Dorothy, która chciała się przyjrzeć pracy uzdrowicielki. W pierwszej kolejności zajrzały do pani Bailey. Kobieta miała już swoje lata, bo brakowało jej niecałego roku do równej setki. Wigoru jednak pozazdrościć mogła jej niejedna młoda panna. Niestety, wojna nie była dla niej łaskawa. Nie miała żadnych bliskich, pracować nie miała już gdzie, a o ile na sortowni przyjmowali każdego to narzucone tam tempo i warunki sprawiały, że nawet ona nie byłaby w stanie podołać. Nie mówiąc już o tym jakie wynagrodzenie otrzymałaby za tak ciężką pracę. To wszystko przełożyło się na to, że starsza kobieta nie miała nawet czego włożyć do garnka, przez co trafiła do niej w stanie już skrajnego niedożywienia. Yvette wzmocniła jej organizm za pomocą eliksirów i wprowadziła jej dietę. Samo jedzenie oczywiście należało do uzdrowicielki. Jej samej też się nie przelewało, ale na taką pomoc mogła sobie jeszcze pozwolić, tym bardziej, że nie była w tym sama. Dwie sąsiadki pani Bailey również jej pomogły, gdy dowiedziały się w jakim stanie jest kobieta. Obie z Dorothy zapukały do drzwi kobiety, która po dłuższej chwili wpuściła ich do środka. Yvette sprawdziła jej ogólny stan zdrowia, serce, ciśnienie, to czy nie jest odwodniona, opuchnięte nogi, na które kobieta sporo ostatnio narzekała. Podała jej eliksir wzmacniający, zostawiła u niej też nieco jedzenia i maść na nogi. Nie zatrzymując się zbyt długo, choć pani Bailey nalegała, ruszyły dalej nie chcąc tracić zbyt wiele czasu. Yvette musiała w końcu wrócić do domu, a Dorothy odebrać dzieci od zajmującej się nimi siostry. Druga w kolejności była rodzina Harrisonów. Nieduża, bo zaledwie trzyosobowa. Najmłodszy jej członek, sześcioletni chłopiec od jakiegoś czasu cierpiał na mózgową groszopryszczkę. Jest to groźna odmiana choroby atakująca mózg. Rodzice chłopca zgłosili się do niej, gdy tylko zauważyli problemy z pamięcią syna. Ich szybka reakcja sprawiła, że jego stan zdrowia dość szybko ulegał poprawie. Przyniosła im nową porcję maści z pijawek, którą sama rozsmarowała po obecnie dużo mniejszych bąblach na ciele chłopca, po ich wcześniejszych oględzinach. Zapytała rodziców również o to czy stosują codziennie zaleconą przez nią inhalację z mieszanki ziół na co oczywiście uzyskała twierdzącą odpowiedź od przejętych rodziców. Nową porcję mieszanki również im przekazała informując, że stan chłopca jest bardzo dobry i przy następnej wizycie zadecyduje czy nadszedł już czas na wstrzymanie kuracji. Pan Bennett był trzecią osobą, którą tego dnia odwiedziły z Dorothy. Był zbliżony wiekiem do Yvette marynarzem, który zaraził się zgnielizną. Doprawdy nieprzyjemna choroba. Najpierw zaatakowała jego kończyny powodując, że skóra na nich zaczęła gnić, dopiero jednak gdy zrozumiał, że choroba bez leczenia będzie się wyłącznie rozprzestrzeniać zwrócił się w końcu do niej o pomoc. Obie kobiety po wejściu do mieszkania przywitał dość nieprzyjemny, charakterystyczny swąd. Dokładnie z Dorothy oglądnęła odchodzącą płatami skórę mężczyzny, po czym przeszły do zabiegu. Obie za pomocą miękkich ścierek złuszczyły skórę, po czym Yvette przeszła do usuwania naruszonych tkanek robiąc to dokładnie i metodycznie, bez pośpiechu, chcąc usunąć jak największą ich część, co przyspieszy proces leczenia. Gdy w końcu skończyła zajęła się ich odtworzeniem, aby na koniec z Dorothy nawilżyć zniszczoną warstwę naskórka przy pomocy maści i eliksiru antybakteryjnego. Zabieg ten będą musiały powtarzać jeszcze kilkukrotnie podczas kilkudniowej kuracji. Niestety, ale leczenie tegoż schorzenia nie należało do najłatwiejszych i było dodatkowo długotrwałe. Pomału jednak efekty będą widoczne, a z czasem skóra i komfort życia mężczyzny wrócą do normalności. Ostatnią osobą, którą zajmowały się z Dorothy był młody chłopak, który zaledwie kilka dni temu wyszedł z Tower. Trzymano go tam kilka tygodni, a wypuszczono w stanie iście tragicznym. Wychudzony, odwodniony, pobity, całe jego ciało było jak jeden wielki siniak, najgorsze jednak były skaleczenia. Miał je wszędzie. Długie, krótkie, płytkie i głębokie. W większość wdała się poważna infekcja. Większość miała też pozostawić za sobą blizny nawet po ich całkowitym wyleczeniu. Sprawdziła jego ogólny stan zdrowia, podała eliksir przeciwbólowy i przeszła do regeneracji uszkodzonych, wciąż, nawet po wielokrotnym rzucaniu zaklęć te nie chciały goić się tak jak powinny. Po zajęciu się każdą raną z osobna przeszły wraz z Dorothy do nakładanie na nie grubej warstwy maści, a następnie do bandażowania jego pokaleczonego i obolałego ciała. Okropieństwo. To że w ogóle żył było cudem. Magipolicjanci robili to chcieli. Działali według swoich własnych kaprysów, a nie w imię prawa. Cóż to jednak było za prawo, które nie posiadało krzty wartości moralnych, czy sprawiedliwości, które stawiało na piedestały zbrodniarzy, a tych, którzy walczyli o wolność karało? Na pewno nie ludzkie prawo.
| zt/1238 słów
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zachodni Port
Szybka odpowiedź