Przydrożny bar "U Toma"
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Przydrożny bar "U Toma"
Bar stojący przy jednej z mugolskich szos. Dość przyjemne miejsce, nigdy nie świeci pustkami, jednak też mało kiedy się zdarza, by wszystkie stoliki były zajęte. Z rana można tu dostać kanapkę z jajkiem albo tuńczykiem, jajecznicę, albo babeczki, wszystko to z kawą albo herbatą; popołudniu zawsze znajdą się tu frytki, kurczak, ryba, kulki mięsne czy jakaś zupa dnia. Nie trudno tu także o alkohol, nie jest on jednak chlubnej jakości.
Z mugolskiego radia dosłyszeć można aktualne przeboje, jeśli nucisz Presleya, możesz liczyć na niewielką zniżkę u niskiej kelnerki z czarnymi lokami.
Z mugolskiego radia dosłyszeć można aktualne przeboje, jeśli nucisz Presleya, możesz liczyć na niewielką zniżkę u niskiej kelnerki z czarnymi lokami.
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:57, w całości zmieniany 3 razy
| stąd!
Wiedziała, że powinna była zostać w domu.
Sytuacja wymknęła się spod kontroli szybciej, niżby tego chciała – i zdecydowanie prędzej, niż była w stanie zarejestrować. Cały misterny plan (który, prawdę mówiąc, był dziurawy od samego początku) rozsypał się na kawałki w ułamku sekundy, gdy kapryśna magia postanowiła jej nie usłuchać, nie tylko nie cofając skutków niefortunnej transmutacji, ale też obracając się przeciwko niej. Ledwie formuła zaklęcia spłynęła z jej ust, ściskana w dłoni różdżka zadrżała niebezpiecznie; ostrzeżenie przyszło jednak za późno. Jednorożec, zaalarmowany rozbłyskiem światła (który nie uczynił nic oprócz, cóż, rozbłyśnięcia właśnie), odwrócił przemieniony łeb w kierunku intruzów i parsknął – z jego pyska jednak, oprócz pogardliwego dźwięku, wydobyła się kula ognia, mknąc prosto w stronę niczego niespodziewającej się Iris.
Kiedy milcząco narzekała na chłód, nie do końca taki rodzaj ogrzania miała na myśli.
Nie była pewna, co właściwie stało się później. Błysnęły iskry, buchnęły płomienie, coś szarpnęło ją za rękę; rzeczywistość wygięła się zabawnie, odkształciła i wykręciła, wciągając ją do środka, żeby następnie raczej mało subtelnie wypluć ją z powrotem. Wiedziała, że próbowała się teleportować – choć nie pamiętała, by wybierała cel; być może dlatego znalazła się byle gdzie, szczęśliwie nadal z kuzynem u boku, nieszczęśliwie – z wciąż płonącym rękawem, który na moment pochłonął jej uwagę wystarczająco skutecznie, żeby uniemożliwić rozeznanie się w otoczeniu. Stanąwszy ponownie na własnych (drżących intensywnie) nogach, zamachała gwałtownie ręką, starając się ugasić trawiący materiał ogień. Nie czuła jeszcze charakterystycznego dla poparzeń pieczenia, przejęta bardziej powstającą w płaszczu, pokaźnych rozmiarów dziurą, niż stanem własnego zdrowia.
– Och, nie – mruknęła żałośnie, przypatrując się przepalonej tkaninie z autentycznym przerażeniem w jasnoszarych oczach, ślepa na fakt, że niedawna konfrontacja ze zmutowanym jednorożcem mogła skończyć się znacznie gorzej. Podniosła spojrzenie, dopiero teraz próbując odszukać nim Jaydena i zorientować się, gdzie właściwie się znalazła. To, co dostrzegła, nie powiedziało jej jednak wiele; stali przy drodze, ciemnej i szerokiej, oświetlonej jedynie słabym blaskiem wypadającym przez okna przycupniętego przy poboczu budynku, stanowiącego jednocześnie jedyny jasny punkt w zasięgu wzroku. Zarówno szosa, jak i dom, wydały jej się dziwnie obce – i to nie tylko dlatego, że nigdy wcześniej tu nie była. – Gdzie my jes… – zaczęła, ale urwała, zaalarmowana dobiegającym zza jej pleców szumem. Najpierw cichym, potem głośniejszym; odwróciła się przez ramię i odskoczyła, oślepiona dwoma wielkimi, jasnymi ślepiami nadciągającej bestii. – Ojej! – wyrwało jej się, gdy cofała się do tyłu, prawie potykając się na nierównej, przydrożnej ścieżce i odruchowo chwytając kuzyna za łokieć. Czy to było kolejne dotknięte przez anomalie stworzenie? Wyglądało przerażająco, trochę jak lokomotywa (ale kto to widział lokomotywę bez torów?), trochę jak powóz, nie dymiła jednak, ani nie stukotała, mknąc stanowczo zbyt szybko i zbliżając się do nich nieuchronnie. A kiedy wreszcie się z nimi zrównała, zawyła ostrzegawczo – dźwięk przeszywający i głośny, jakiego Iris nie słyszała nigdy w życiu – po czym minęła ich bez zatrzymania, by pół minuty później ponownie zniknąć w oddali. – C-c-co to było? – zapytała dziewczyna, wytrzeszczając oczy w mieszaninie strachu i podekscytowania, i ani trochę nie panując ani nad trzęsącą się szczęką, ani nad stukającymi o siebie zębami.
Nie przyznałaby się do tego za żadne skarby, ale nagle żałośnie zapragnęła znaleźć się z powrotem w domu, zwłaszcza, że poparzone przedramię wreszcie postanowiło dać o sobie znać, wygrywając na zakończeniach nerwowych skoczny kawałek.
Wiedziała, że powinna była zostać w domu.
Sytuacja wymknęła się spod kontroli szybciej, niżby tego chciała – i zdecydowanie prędzej, niż była w stanie zarejestrować. Cały misterny plan (który, prawdę mówiąc, był dziurawy od samego początku) rozsypał się na kawałki w ułamku sekundy, gdy kapryśna magia postanowiła jej nie usłuchać, nie tylko nie cofając skutków niefortunnej transmutacji, ale też obracając się przeciwko niej. Ledwie formuła zaklęcia spłynęła z jej ust, ściskana w dłoni różdżka zadrżała niebezpiecznie; ostrzeżenie przyszło jednak za późno. Jednorożec, zaalarmowany rozbłyskiem światła (który nie uczynił nic oprócz, cóż, rozbłyśnięcia właśnie), odwrócił przemieniony łeb w kierunku intruzów i parsknął – z jego pyska jednak, oprócz pogardliwego dźwięku, wydobyła się kula ognia, mknąc prosto w stronę niczego niespodziewającej się Iris.
Kiedy milcząco narzekała na chłód, nie do końca taki rodzaj ogrzania miała na myśli.
Nie była pewna, co właściwie stało się później. Błysnęły iskry, buchnęły płomienie, coś szarpnęło ją za rękę; rzeczywistość wygięła się zabawnie, odkształciła i wykręciła, wciągając ją do środka, żeby następnie raczej mało subtelnie wypluć ją z powrotem. Wiedziała, że próbowała się teleportować – choć nie pamiętała, by wybierała cel; być może dlatego znalazła się byle gdzie, szczęśliwie nadal z kuzynem u boku, nieszczęśliwie – z wciąż płonącym rękawem, który na moment pochłonął jej uwagę wystarczająco skutecznie, żeby uniemożliwić rozeznanie się w otoczeniu. Stanąwszy ponownie na własnych (drżących intensywnie) nogach, zamachała gwałtownie ręką, starając się ugasić trawiący materiał ogień. Nie czuła jeszcze charakterystycznego dla poparzeń pieczenia, przejęta bardziej powstającą w płaszczu, pokaźnych rozmiarów dziurą, niż stanem własnego zdrowia.
– Och, nie – mruknęła żałośnie, przypatrując się przepalonej tkaninie z autentycznym przerażeniem w jasnoszarych oczach, ślepa na fakt, że niedawna konfrontacja ze zmutowanym jednorożcem mogła skończyć się znacznie gorzej. Podniosła spojrzenie, dopiero teraz próbując odszukać nim Jaydena i zorientować się, gdzie właściwie się znalazła. To, co dostrzegła, nie powiedziało jej jednak wiele; stali przy drodze, ciemnej i szerokiej, oświetlonej jedynie słabym blaskiem wypadającym przez okna przycupniętego przy poboczu budynku, stanowiącego jednocześnie jedyny jasny punkt w zasięgu wzroku. Zarówno szosa, jak i dom, wydały jej się dziwnie obce – i to nie tylko dlatego, że nigdy wcześniej tu nie była. – Gdzie my jes… – zaczęła, ale urwała, zaalarmowana dobiegającym zza jej pleców szumem. Najpierw cichym, potem głośniejszym; odwróciła się przez ramię i odskoczyła, oślepiona dwoma wielkimi, jasnymi ślepiami nadciągającej bestii. – Ojej! – wyrwało jej się, gdy cofała się do tyłu, prawie potykając się na nierównej, przydrożnej ścieżce i odruchowo chwytając kuzyna za łokieć. Czy to było kolejne dotknięte przez anomalie stworzenie? Wyglądało przerażająco, trochę jak lokomotywa (ale kto to widział lokomotywę bez torów?), trochę jak powóz, nie dymiła jednak, ani nie stukotała, mknąc stanowczo zbyt szybko i zbliżając się do nich nieuchronnie. A kiedy wreszcie się z nimi zrównała, zawyła ostrzegawczo – dźwięk przeszywający i głośny, jakiego Iris nie słyszała nigdy w życiu – po czym minęła ich bez zatrzymania, by pół minuty później ponownie zniknąć w oddali. – C-c-co to było? – zapytała dziewczyna, wytrzeszczając oczy w mieszaninie strachu i podekscytowania, i ani trochę nie panując ani nad trzęsącą się szczęką, ani nad stukającymi o siebie zębami.
Nie przyznałaby się do tego za żadne skarby, ale nagle żałośnie zapragnęła znaleźć się z powrotem w domu, zwłaszcza, że poparzone przedramię wreszcie postanowiło dać o sobie znać, wygrywając na zakończeniach nerwowych skoczny kawałek.
Gość
Gość
Jay nie brał tego za błąd. Każdemu mogło się zdarzyć, że akurat to nie był ten dzień. Nie szkodzi. Żałował jedynie tego, że ten ogień dosięgnął właśnie jego kuzynkę, a nie jego. Zasłoniłby ją, gdyby zdążył, ale nic takiego się nie wydarzyło. To była prawda, że nie posiadali żadnego planu, ale czy było to ważne? Nie wiedzieli z czym mieli się zmierzyć w rezerwacie, dlatego nie mogli posiadać odpowiedniego do tego planu. Bo i jakby to było możliwe? Mogli jedynie powiedzieć innym, którzy chcieli pomagać, by uważali na dziwną hybrydę, która pluła ogniem. Ta wiadomość na pewno miała się rozejść wśród Zakonników, by nie wybierali się tam bez odpowiednich uzdolnień. Transmutacja była podstawą jak widać. I nawet tak uzdolniona pod tym względem czarownica jak Iris miała problemy. Ale nie winił jej za to w żadnym razie! W końcu magia która przeszła przez kraj miała niszczycielską moc i jeszcze trochę i możliwe, że nic z Anglii by nie zostało... Na samą myśl wzdrygnął się, nie chcąc dopuszczać nawet takich przypuszczeń do siebie. Nie wiedział, co się wydarzyło, gdy złapał dziewczynę za rękaw, ale wystarczyło to, by przenieść ich w inne miejsce. Czy to była jego sprawka, czy może jej - ciężko powiedzieć. Fakt faktem, że wciąż byli razem i już nie stali oko w oko z przerażającym wszystkich potworem było dodatkowym plusem. Podobnie jak Iris na początku skupił się na tym, by ugasić ogień szalejący po rękawie kuzynki, ale szatynka dała sobie radę bez problemu. Dopiero gdy to zrobiła zajął się ocenianiem okolicy, która w żadnym przypadku nie wyglądała na znaną. A przynajmniej tak sądził. Zerknął pytająco na Iris, ale ona również nie wygląda na obeznaną w temacie. Jej mina zdecydowanie przeczyła temu jakby przypominała sobie ów przydroże. Chwilę Vane oceniał jak bardzo mogło ich znieść, gdy dojrzał jakiś dom przed sobą. Tylko... To nie wyglądało na dom. Bardziej jakąś budkę. Niską, jasną i zadymioną od środka. Jayden próbował zrobić krok w tamtą stronę, ale zaraz usłyszał ten sam szum co dziewczyna. Nie rozpoznawał go, a przynajmniej jeszcze nie. Mało co bywał z Evey w samym świecie mugoli, ale opowiadała mu to i owo. W końcu znali się od przeszło dziewiętnastu lat. Coś tam zapamiętał z tych jej opowieści, a przy okazji było to naprawdę ciekawe. Tyle że ostatnio nie mieli dla siebie czasu, a historie wywietrzały mu z głowy. Zaraz jednak światła wyszły im naprzeciw, a Jay złapał kuzynkę przed upadkiem, gdy coś minęło ich z szybkością błyskawicy przy tym wydając dziwny dźwięk. Jakby jakiejś syreny lub alarmu. Vane nie poruszył się jednak ani nie zadrżał, przypominając sobie podobne urządzenie. Wyglądało jak zmniejszony Błędny Rycerz, chociaż należało do mugoli. Brak jakiekolwiek magii fascynował go. Jak to się poruszało? Zaraz jednak równie szybko co się pojawiło tak zniknęło, a JJ został z drżącym pytaniem Iris. Ocknął się, by spojrzeć na kuzynkę, która wydawała się zaskoczona tym nagłym spotkaniem z mugolskim światem. - Nie mam pojęcia. Kiedyś wiedziałem, ale... Zapomniałem - odparł, dotykając jej dłoni i uśmiechając się delikatnie, po czym postanowił ruszyć w stronę chatki po drugiej stronie. - Może mają tam kominek, dzięki któremu wrócimy do domu - wyjaśnił i pociągnął za sobą przyczepioną do niego Iris. Śmiało więc parł naprzód, zamierzając dowiedzieć się czy dobrzy ludzie znajdujący się w środku zachcą pomóc. Otworzył dość dziarsko drzwi i z uśmiechem zbadał siedzące tam towarzystwo. Wszyscy jak na znak odwrócili się w stronę przybyszy, a Jayden z niemałym zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że większość tam siedzących gości było mężczyznami w średnim wieku z długimi wąsami i brodami. Łypali okiem na nową dwójkę, ale nie speszyło to Vane'a, który podszedł do kobiety za barem i spytał:
- Przepraszam bardzo. Ale czy mają tu państwo wolny kominek?
- Przepraszam bardzo. Ale czy mają tu państwo wolny kominek?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie była pewna, czy była bardziej przerażona, zdezorientowana, czy podekscytowana, gdy szeroko otwartymi, wypełnionymi fascynacją oczami i z lekko rozchylonymi ustami wpatrywała się w umykające światła ryczącego pojazdu, przytłoczona ilością pytań, które w przeciągu ułamków sekund wykiełkowały w jej głowie. Dlaczego ten dziwny obiekt, choć z całą pewnością mugolski, pojawił się znikąd (bo przecież żadne z nich nie machnęło różdżką, żeby go przywołać)? I w jaki sposób w ogóle był w stanie się poruszać, skoro nie napędzała go magia? Zmarszczyła brwi, bezwiednie przygryzając wewnętrzną stronę policzka, jak zawsze, kiedy stawała przed problemem, którego nie potrafiła rozwiązać; gdzieś w tyle jej czaszki pojawiło się mgliste słowo – sam-odchód? samo-dochód? – ale nie była w stanie przypomnieć sobie, gdzie właściwie je słyszała, ani co oznaczało. Najprawdopodobniej pojawiło się w jednym z listów, które wymieniała z Cyrusem; te wspomnienia jednak wciąż wydawały się zbyt delikatne i kruche, żeby decydować się na rozgrzebywanie ich na środku nieznanej drogi, w towarzystwie kuzyna.
Ocknęła się w reakcji na lekki dotyk dłoni i posłusznie ruszyła w stronę oświetlonego jasno budyneczku, raz po raz obracając się jeszcze za siebie, jakby w poszukiwaniu czegoś, co dawno znajdowało się już poza zasięgiem wzroku. – Tak – mruknęła nieprzytomnie, ni to do siebie, ni to do towarzyszącego jej czarodzieja. – Tak, sprawdźmy – dodała, po raz ostatni zahaczając spojrzeniem o ciemny horyzont.
Gdy tylko przekroczyli drzwi, zalała ją fala ciepła, światła i… co najmniej tuzin zaciekawionych spojrzeń starszych mężczyzn, pochylonych nad blatami stolików albo usadzonych wzdłuż wysokiego baru. Bo lokal rzeczywiście na pierwszy rzut oka wyglądał jak bar; mówiło jej o tym zarówno pobrzękiwanie kufli, jak i intensywny zapach przypalonej jajecznicy, chociaż jednocześnie coś w tym całym obrazku zgrzytało. Brakowało wycierających stoliki, lewitujących ściereczek, unoszących się tac z zamówieniami, pojemników z czarodziejskimi słodyczami przy blacie; przestrzeń, oprócz standardowego szumu rozmów, wypełniona była wydobywającymi się z radia dźwiękami muzyki, nie był to jednak żaden z utworów, które Iris znała. No i dlaczego ci wszyscy ludzie patrzyli się na nich tak dziwnie?
Obejrzała się za siebie, natrafiając spojrzeniem na swoje odbicie w szybie i odruchowo poprawiając potargane w trakcie teleportacji włosy, po czym odszukała wzrokiem barmankę, do której odezwał się Jayden. Kobieta wydawała się co najwyżej o kilka lat starsza od niej; niska, z czarnymi, mocno skręconymi lokami, przypatrywała się im z tą samą dozą podejrzliwości, którą można było dostrzec z przymglonych oczach pozostałych klientów lokalu. Usłyszawszy pytanie o kominek, najpierw uniosła wysoko brwi, a potem przeniosła spojrzenie prosto na Iris, nie zatrzymując go jednak na jej twarzy, a niżej, mniej więcej na wysokości pasa. Dziewczyna również zerknęła w dół, dopiero teraz orientując się, że nadal ściskała w dłoni różdżkę – oraz że przypalony rękaw w pełnym świetle lamp prezentował się pięć razy gorzej niż myślała. – Och, przepraszam – mruknęła, chowając różdżkę z powrotem do kieszeni płaszcza; nic dziwnego, że łypano na nich podejrzliwie, wparowanie do cudzego domu z wyciągniętą różdżką było więcej niż niegrzeczne; Iris skarciła się w myślach, nadal nie potrafiła jednak pozbyć się swędzącego poczucia, że coś było nie tak.
Rozejrzała się dookoła, z każdą chwilą dopatrując się coraz to większej ilości szczegółów: otwarta na jakimś artykule gazeta, którą poczytywał mężczyzna z sumiastymi wąsami, okraszona była fotografami przedstawiającymi nieporuszających się ludzi; nie ruszały się też rozwieszone tu i tam plakaty na ścianach, a lampy, które wypełniały pomieszczenie ostrym światłem, nie chowały w sobie świec. Nieśmiała myśl, przerażająca i fascynująca jednocześnie, pojawiła się w jej głowie, gwałtownie dopraszając się o uwagę. Zbliżyła się do Jaydena, zerkając na niego niepewnie. – Jay – odezwała się cicho, zdając sobie sprawę, że szeptanie w towarzystwie nie było oznaką dobrej kultury, ale nie potrafiąc się powstrzymać. – Jay, myślę, że to są mu-go-le – dodała jeszcze ciszej, przeciągając konspiracyjnie ostatnie słowo; najprawdopodobniej podobnego tonu użyłaby opisując zmutowanego, tęczowego jednorożca albo stadko smoków, które uwiły sobie gniazdko na tyłach ogródka.
Ocknęła się w reakcji na lekki dotyk dłoni i posłusznie ruszyła w stronę oświetlonego jasno budyneczku, raz po raz obracając się jeszcze za siebie, jakby w poszukiwaniu czegoś, co dawno znajdowało się już poza zasięgiem wzroku. – Tak – mruknęła nieprzytomnie, ni to do siebie, ni to do towarzyszącego jej czarodzieja. – Tak, sprawdźmy – dodała, po raz ostatni zahaczając spojrzeniem o ciemny horyzont.
Gdy tylko przekroczyli drzwi, zalała ją fala ciepła, światła i… co najmniej tuzin zaciekawionych spojrzeń starszych mężczyzn, pochylonych nad blatami stolików albo usadzonych wzdłuż wysokiego baru. Bo lokal rzeczywiście na pierwszy rzut oka wyglądał jak bar; mówiło jej o tym zarówno pobrzękiwanie kufli, jak i intensywny zapach przypalonej jajecznicy, chociaż jednocześnie coś w tym całym obrazku zgrzytało. Brakowało wycierających stoliki, lewitujących ściereczek, unoszących się tac z zamówieniami, pojemników z czarodziejskimi słodyczami przy blacie; przestrzeń, oprócz standardowego szumu rozmów, wypełniona była wydobywającymi się z radia dźwiękami muzyki, nie był to jednak żaden z utworów, które Iris znała. No i dlaczego ci wszyscy ludzie patrzyli się na nich tak dziwnie?
Obejrzała się za siebie, natrafiając spojrzeniem na swoje odbicie w szybie i odruchowo poprawiając potargane w trakcie teleportacji włosy, po czym odszukała wzrokiem barmankę, do której odezwał się Jayden. Kobieta wydawała się co najwyżej o kilka lat starsza od niej; niska, z czarnymi, mocno skręconymi lokami, przypatrywała się im z tą samą dozą podejrzliwości, którą można było dostrzec z przymglonych oczach pozostałych klientów lokalu. Usłyszawszy pytanie o kominek, najpierw uniosła wysoko brwi, a potem przeniosła spojrzenie prosto na Iris, nie zatrzymując go jednak na jej twarzy, a niżej, mniej więcej na wysokości pasa. Dziewczyna również zerknęła w dół, dopiero teraz orientując się, że nadal ściskała w dłoni różdżkę – oraz że przypalony rękaw w pełnym świetle lamp prezentował się pięć razy gorzej niż myślała. – Och, przepraszam – mruknęła, chowając różdżkę z powrotem do kieszeni płaszcza; nic dziwnego, że łypano na nich podejrzliwie, wparowanie do cudzego domu z wyciągniętą różdżką było więcej niż niegrzeczne; Iris skarciła się w myślach, nadal nie potrafiła jednak pozbyć się swędzącego poczucia, że coś było nie tak.
Rozejrzała się dookoła, z każdą chwilą dopatrując się coraz to większej ilości szczegółów: otwarta na jakimś artykule gazeta, którą poczytywał mężczyzna z sumiastymi wąsami, okraszona była fotografami przedstawiającymi nieporuszających się ludzi; nie ruszały się też rozwieszone tu i tam plakaty na ścianach, a lampy, które wypełniały pomieszczenie ostrym światłem, nie chowały w sobie świec. Nieśmiała myśl, przerażająca i fascynująca jednocześnie, pojawiła się w jej głowie, gwałtownie dopraszając się o uwagę. Zbliżyła się do Jaydena, zerkając na niego niepewnie. – Jay – odezwała się cicho, zdając sobie sprawę, że szeptanie w towarzystwie nie było oznaką dobrej kultury, ale nie potrafiąc się powstrzymać. – Jay, myślę, że to są mu-go-le – dodała jeszcze ciszej, przeciągając konspiracyjnie ostatnie słowo; najprawdopodobniej podobnego tonu użyłaby opisując zmutowanego, tęczowego jednorożca albo stadko smoków, które uwiły sobie gniazdko na tyłach ogródka.
Gość
Gość
W przeciwieństwie do niektórych ludzi Jayden nie widział problemu w poznawaniu nowych rzeczy. Nawet tych które mogły uchodzić w społeczeństwie za niebezpieczne. Zapewne każdy inny czarodziej deportowałby się, gdyby zobaczył jak właśnie ciężarówka przejeżdża mu przed samą twarzą lub rzucił na nią jakieś zaklęcie i dopiero wtedy zniknął. Jego to wręcz fascynowała. Ta inność. Pomimo faktu, że miał wielu bliskich sobie ludzi urodzonych po stronie mugolskiego świata nie miał zbyt wiele czasu, by dokładnie się temu przyjrzeć. Kojarzył oczywiście najprostsze rzeczy, a przynajmniej kojarzył, gdy chodziło do Hogwartu. Teraz te wszystkie informacje zostały wyparte przez ważniejszą dla niego astronomię jak i sprawy szkoły, nauczania, edukacji w ogólnym słowa tego znaczenia. Nie spędzał też tak dużo czasu z Evey czy z Cyrusem, bo cała trójka była już dorosła i miała swoje życie. Niezwiązane już tak silnie ze sobą jak kiedyś. Zawsze żałował tego, że trzeba było dorosnąć i inni spieszyli się o wiele bardziej do tego niż on. Było to trochę smutne, ale Jaydena akurat mało kiedy zajmowały takie myśli. Wolał doceniać to, co dostawał każdego dnia i doceniał każdą chwilę spędzaną z najbliższymi. Dlatego też bardzo się ucieszył, gdy dostał list od Iris, z którą kontakt przez ostatni czas bardzo osłabł. Najwidoczniej jednak w czasach kryzysu ludzie znów się łączyli ze sobą. Wpierw Pandora, z którą nawet dzielił mieszkanie, a teraz Iris... To naprawdę wiele dla niego znaczyło, bo w końcu wszyscy byli rodziną. Łączyły ich więzy krwi, chociaż nie zwracał na nie uwagi tak bardzo jak inni. Dla niego każdy kto okazał mu serce, stawał się przyjacielem, rodziną, bratem, siostrą. Można powiedzieć, że w ten sposób Vane miał więcej matek i ojców, którzy wskazywali mu drogę, gdy zagubił się w mieście lub znajdywali go, gdy znów skręcił nie tam gdzie trzeba. Mimo to czuł się potrzebny i tak samo potrzebował innych osób. Uwielbiał znajdować się pomiędzy ludźmi, a szczególnie tymi, którym ufał. Oczywiście dość łatwo było komuś zdobyć jego zaufanie, chociaż coś ze starego Jaydena umarło w chwili, gdy widział śmierć Lewisa, a później to postępowało. Powoli jak choroba, jednak rosło w nim i nie można było tego zatrzymać.
Właśnie dlatego że nie przejmował się wyzwaniami, podobnie zresztą jak niczego nie podejrzewał, z taką swobodą i pewnością siebie wparował do baru jak gdyby nigdy nic. Różdżkę jakoś tam po drodze schował w rękawie, dlatego nie to zwróciło uwagę wszystkich, gdy znalazł się w środku. Wystarczyło jednak spojrzeć na szaty, które nosili z Iris. Były tak różne od tych, które mieli na sobie klienci lokalu. To znaczy dla Jaydena to oni byli jakoś zabawnie wystrojeni. Co prawda łączyło go z tymi wąsaczami jedno - oni mieli kraciaste koszule, a on kraciasty garnitur schowany pod długim płaszczem z bardzo dobrego materiału, o którym długo mówił mu krawiec w salonie w Londynie. Podczas gdy jego kuzynka zaczęła się rozglądać na boki, jego interesowało jedynie położenie kominka, bo nawet nie pomyślał, że ma przed sobą stuprocentowych mugoli. Przecież czarodzieje też mieli bary i to nawet gorsze od tego. A fakt, że wyglądało tu nieco... Inaczej podporządkował nowoczesnością i innowacją. W końcu tyle szalonych rzeczy przychodziło do nich zza oceanu. Na przykład jakiś czas temu spotkał kobietę z kocem na głowie. Moda...
- Czekaj, Iris - mruknął, nie patrząc na kuzynkę, gdy wypowiedziała jego imię. Chciał się przecież dowiedzieć, gdzie są zlokalizowane kominki. Albo przynajmniej ten jeden. O nic wielkiego nie prosił. Gdy jednak jedna z bliźniaczek po raz kolejny go złapała za łokieć, przeniósł na nią spojrzenie, zamierzając powiedzieć, że przecież właśnie tutaj dba o ich interes. Zaraz jednak zauważył jej minę, potem powiedziała słowo mugole i dopiero wtedy podniósł wzrok na siedzących pod ścianą ludzi. Przenosił uwagę z wąsacza do wąsacza, którzy mierzyli go spod krzaczastych brwi i raz po raz patrzyli to na niego to na Iris. Do której w sumie się przysunął, żeby dodać jej otuchy w nieznanym miejscu, a przy okazji zamierzając wyprowadzić ich na dwór. Jeśli naprawdę byli to mugole, a wszystko raczej na to wskazywało to musieli stąd wyjść. - Jak nazywa się to miejsce? - spytał jedynie barmankę, a gdy dostał odpowiedź, że niedaleko Londynu, uśmiechnął się do niej nieco zmieszany, po czym dosłownie wziął pod pachę swoją kuzynkę, by wyjść z baru.
Właśnie dlatego że nie przejmował się wyzwaniami, podobnie zresztą jak niczego nie podejrzewał, z taką swobodą i pewnością siebie wparował do baru jak gdyby nigdy nic. Różdżkę jakoś tam po drodze schował w rękawie, dlatego nie to zwróciło uwagę wszystkich, gdy znalazł się w środku. Wystarczyło jednak spojrzeć na szaty, które nosili z Iris. Były tak różne od tych, które mieli na sobie klienci lokalu. To znaczy dla Jaydena to oni byli jakoś zabawnie wystrojeni. Co prawda łączyło go z tymi wąsaczami jedno - oni mieli kraciaste koszule, a on kraciasty garnitur schowany pod długim płaszczem z bardzo dobrego materiału, o którym długo mówił mu krawiec w salonie w Londynie. Podczas gdy jego kuzynka zaczęła się rozglądać na boki, jego interesowało jedynie położenie kominka, bo nawet nie pomyślał, że ma przed sobą stuprocentowych mugoli. Przecież czarodzieje też mieli bary i to nawet gorsze od tego. A fakt, że wyglądało tu nieco... Inaczej podporządkował nowoczesnością i innowacją. W końcu tyle szalonych rzeczy przychodziło do nich zza oceanu. Na przykład jakiś czas temu spotkał kobietę z kocem na głowie. Moda...
- Czekaj, Iris - mruknął, nie patrząc na kuzynkę, gdy wypowiedziała jego imię. Chciał się przecież dowiedzieć, gdzie są zlokalizowane kominki. Albo przynajmniej ten jeden. O nic wielkiego nie prosił. Gdy jednak jedna z bliźniaczek po raz kolejny go złapała za łokieć, przeniósł na nią spojrzenie, zamierzając powiedzieć, że przecież właśnie tutaj dba o ich interes. Zaraz jednak zauważył jej minę, potem powiedziała słowo mugole i dopiero wtedy podniósł wzrok na siedzących pod ścianą ludzi. Przenosił uwagę z wąsacza do wąsacza, którzy mierzyli go spod krzaczastych brwi i raz po raz patrzyli to na niego to na Iris. Do której w sumie się przysunął, żeby dodać jej otuchy w nieznanym miejscu, a przy okazji zamierzając wyprowadzić ich na dwór. Jeśli naprawdę byli to mugole, a wszystko raczej na to wskazywało to musieli stąd wyjść. - Jak nazywa się to miejsce? - spytał jedynie barmankę, a gdy dostał odpowiedź, że niedaleko Londynu, uśmiechnął się do niej nieco zmieszany, po czym dosłownie wziął pod pachę swoją kuzynkę, by wyjść z baru.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zderzenie z nieznanym zawsze wyglądało u niej tak samo. Pierwsze sekundy przypominały zanurzenie się w lodowatej wodzie: niespodziewane, przerażające, z paniką zalewającą płuca i uniemożliwiającą oddychanie, z poczuciem bezpieczeństwa wyparowującym z ciała razem z wysysanym przez niską temperaturę ciepłem. Grunt umykający spod nóg, roztrzaskany klosz ochronny, topniejąca strefa psychicznego komfortu; krótkie, odbierające zdolność do logicznego myślenia momenty, w których była przekonana, że umiera – albo że zaraz to zrobi, wciągnięta bezpowrotnie przez nieprzeniknioną pustkę pod sobą. Tak się czuła, kiedy po raz pierwszy stawiała stopy poza przytulnymi czterema ścianami domu, gdy z trójnożnego stołka ustawionego na podwyższeniu obserwowała długie stoły pełne uczniów, oraz w chwili, w której w trakcie lekcji latania jej nogi oderwały się od stabilnego podłoża, żeby pofrunąć wysoko w górę. Wstrzymany oddech, zastygłe serce, pełna minuta czystego strachu – a później nagły i niespodziewany koniec, kiedy jej organizm zaczynał przyzwyczajać się do nowych warunków, a zmysły powracały do nieskrępowanego chłonięcia otaczających ją nowości, podsycane przez wrodzoną ciekawość świata oraz potrzebę zrozumienia.
Tak samo było też teraz, kiedy mijał pierwszy szok związany ze znalezieniem się w otoczeniu wpatrujących się w nią mugoli. Których bynajmniej nie uznawała nigdy za ludzi gatunkowo gorszych; innych, owszem, oraz fascynujących w ten sam sposób, w który fascynowały ją smoki, dalekie podróże, skomplikowane zaklęcia i wszystkie inne kwestie, pozostające daleko poza jej zasięgiem. Wiedziała, że istnieli, wiedziała o nich to i owo (chociaż wciąż niewiele, kryształowa bańka, pod którą się wychowywała, zbyt długo chroniła ją przed światem zewnętrznym i nie wszystkie braki zdążyła nadrobić), ale w gruncie rzeczy pozostawali dla niej kompletną abstrakcją. O dziwo, nie bała się jednak (no, może odrobinę), powoli mijała też pierwotna potrzeba ratowania się ucieczką, wyparta przez chęć dowiedzenia się jak najwięcej. O nieruchomych gazetach, o dziwnej piosence w radiu i o tym, dlaczego większość mężczyzn nosiła takie śmieszne wąsy; czy była to tutejsza moda, czy może miało to jakiś głębszy sens? Odwróciła się przez ramię, zahaczając wzrokiem o twarz jednego z nieznajomych i nagle co najmniej dziesięć nowych pytań wykiełkowało jej w głowie, a jedynym powodem, dla którego nie otworzyła ust, żeby zadać pierwsze trzy był fakt, że od jakiegoś czasu miała je już lekko rozchylone w wyrazie zdumienia.
Była już w połowie drogi do wyjścia, zanim zorientowała się, że to właśnie tam prowadzi ją Jayden.
– Zaczekaj – powiedziała, zatrzymując się w miejscu – bo dlaczego kuzynowi aż tak bardzo się spieszyło? Wyprawili się badać anomalie, a czy mugole aktualnie nie kichali i prychali magią na prawo i lewo? Co prawda ci, którzy zgromadzili się w przydrożnym barze wydawali się niesamowicie wręcz niemagiczni, ale w dzisiejszych czasach trudno było mieć ku temu pewność. – Może zostaniemy tu chwilkę? Tylko momencik? – zapytała, kompletnie nieświadoma, że cokolwiek w ich wyglądzie (no może poza paskudną dziurą wypaloną na jej rękawie) mogłoby budzić podejrzenia. Owszem, dostrzegła dosyć nietypową modę panującą w lokalu, ale zrzuciła winę za kraciaste koszule na karb jakiegoś dziwnego powiewu nowoczesności z zachodu; długie szaty z kolei były rzeczą całkowicie normalną, a już na pewno mniej egzotyczną niż skąpy kombinezon, w który była odziana kobieta zerkająca na nią z wiszącego za barem kalendarza. Gdyby gdzieś w pobliżu znajdowała się Thea, Iris nie ośmieliłaby się nawet spojrzeć w tamtym kierunku.
Tymczasem wpatrywała się prosząco-zachęcającym wzrokiem w Jaydena, pytając go milcząco: co złego może się stać? Oboje byli w końcu rozsądni, było mało prawdopodobne, że zaczną rzucać zaklęciami na prawo i lewo, poza tym – kodeks tajności i tak poszedł w odstawkę, kiedy światem wstrząsnęły anomalie i magia stała się niemożliwa do utrzymania w ryzach. Nie oznaczało to oczywiście, że należało przestać uważać, ale młodej Vane naprawdę trudno było powstrzymać ciekawość, pomimo zdrowego rozsądku, krzyczącego gdzieś z tyłu czaszki, że powinna jak najszybciej wrócić do domu. – Nie masz ochoty na herbatę? – zapytała, uśmiechając się słodko, ani przez moment nie zastanawiając się, czy czarnowłosa barmanka pozwoli im zapłacić za zamówienie knutami; zbyt mocno chciała zapytać jednego z mugoli o to, jak właściwie poruszały się ich pojazdy (kolejny przemknął właśnie wzdłuż ulicy, na moment omiatając lokal żółtawymi światłami), no i dlaczego lampy świeciły, skoro w środku nie było żadnych świec?
Tak samo było też teraz, kiedy mijał pierwszy szok związany ze znalezieniem się w otoczeniu wpatrujących się w nią mugoli. Których bynajmniej nie uznawała nigdy za ludzi gatunkowo gorszych; innych, owszem, oraz fascynujących w ten sam sposób, w który fascynowały ją smoki, dalekie podróże, skomplikowane zaklęcia i wszystkie inne kwestie, pozostające daleko poza jej zasięgiem. Wiedziała, że istnieli, wiedziała o nich to i owo (chociaż wciąż niewiele, kryształowa bańka, pod którą się wychowywała, zbyt długo chroniła ją przed światem zewnętrznym i nie wszystkie braki zdążyła nadrobić), ale w gruncie rzeczy pozostawali dla niej kompletną abstrakcją. O dziwo, nie bała się jednak (no, może odrobinę), powoli mijała też pierwotna potrzeba ratowania się ucieczką, wyparta przez chęć dowiedzenia się jak najwięcej. O nieruchomych gazetach, o dziwnej piosence w radiu i o tym, dlaczego większość mężczyzn nosiła takie śmieszne wąsy; czy była to tutejsza moda, czy może miało to jakiś głębszy sens? Odwróciła się przez ramię, zahaczając wzrokiem o twarz jednego z nieznajomych i nagle co najmniej dziesięć nowych pytań wykiełkowało jej w głowie, a jedynym powodem, dla którego nie otworzyła ust, żeby zadać pierwsze trzy był fakt, że od jakiegoś czasu miała je już lekko rozchylone w wyrazie zdumienia.
Była już w połowie drogi do wyjścia, zanim zorientowała się, że to właśnie tam prowadzi ją Jayden.
– Zaczekaj – powiedziała, zatrzymując się w miejscu – bo dlaczego kuzynowi aż tak bardzo się spieszyło? Wyprawili się badać anomalie, a czy mugole aktualnie nie kichali i prychali magią na prawo i lewo? Co prawda ci, którzy zgromadzili się w przydrożnym barze wydawali się niesamowicie wręcz niemagiczni, ale w dzisiejszych czasach trudno było mieć ku temu pewność. – Może zostaniemy tu chwilkę? Tylko momencik? – zapytała, kompletnie nieświadoma, że cokolwiek w ich wyglądzie (no może poza paskudną dziurą wypaloną na jej rękawie) mogłoby budzić podejrzenia. Owszem, dostrzegła dosyć nietypową modę panującą w lokalu, ale zrzuciła winę za kraciaste koszule na karb jakiegoś dziwnego powiewu nowoczesności z zachodu; długie szaty z kolei były rzeczą całkowicie normalną, a już na pewno mniej egzotyczną niż skąpy kombinezon, w który była odziana kobieta zerkająca na nią z wiszącego za barem kalendarza. Gdyby gdzieś w pobliżu znajdowała się Thea, Iris nie ośmieliłaby się nawet spojrzeć w tamtym kierunku.
Tymczasem wpatrywała się prosząco-zachęcającym wzrokiem w Jaydena, pytając go milcząco: co złego może się stać? Oboje byli w końcu rozsądni, było mało prawdopodobne, że zaczną rzucać zaklęciami na prawo i lewo, poza tym – kodeks tajności i tak poszedł w odstawkę, kiedy światem wstrząsnęły anomalie i magia stała się niemożliwa do utrzymania w ryzach. Nie oznaczało to oczywiście, że należało przestać uważać, ale młodej Vane naprawdę trudno było powstrzymać ciekawość, pomimo zdrowego rozsądku, krzyczącego gdzieś z tyłu czaszki, że powinna jak najszybciej wrócić do domu. – Nie masz ochoty na herbatę? – zapytała, uśmiechając się słodko, ani przez moment nie zastanawiając się, czy czarnowłosa barmanka pozwoli im zapłacić za zamówienie knutami; zbyt mocno chciała zapytać jednego z mugoli o to, jak właściwie poruszały się ich pojazdy (kolejny przemknął właśnie wzdłuż ulicy, na moment omiatając lokal żółtawymi światłami), no i dlaczego lampy świeciły, skoro w środku nie było żadnych świec?
Gość
Gość
Żałował, że nie było przy nim Evey lub Cyrusa. Wiedzieliby co robić. W końcu ona jak i Snape wychowywali się w tym środowisku i mogliby zdecydować, co byłoby najrozsądniejsze. Zostać czy może już nie robić z siebie pośmiewiska? Co prawda Jayden z chęcią, by z nimi tutaj został i z ciekawością rozglądał się na prawo i lewo, przynosząc tym samym wstyd swoim mugolskim przyjaciołom. jednak byłby z nimi - z tymi, którzy znali tę rzeczywistość od podszewki. Vane miał sporo wątpliwości, co do potrzeby dłuższego bytowania w tym miejscu. Nie, żeby nie chciał, ale... Podejmowali już zbyt duże ryzyko. Wkradli się do rezerwatu jednorożców, a przecież wiedział czym ryzykuje. Ponowne złapanie przez oddział z jednego z departamentów Ministerstwa Magii nie byłoby tak przypadkowe. Zresztą ciągle bolało go to, co wydarzyło się kilka dni wcześniej na spotkaniu Zakonu Feniksa. Ta wrogość wobec siebie i rozłamy... Może i nie dotykało to tak bezpośrednio mugoli znajdujących się dokładnie w tym miejscu, ale jednak czy i za nich również nie walczył? Ciekawska, naiwna dusza profesora astronomii coraz bardziej umniejszała się i oddawała miejsce zastanawianiu się i przemyśleniom. Ci, którzy znali go jak złotego szelonga na pewno z łatwością mogliby dostrzec zmianę w zachowaniu mężczyzny, ale dla postronnych nie było to tak oczywiste. Zmęczenie odbijało się na jego twarzy dość wyraźnie, jednak nie wyrażało ono niepokoju, który trwał w jego sercu. Nie chciał teraz narobić sobie i Iris kłopotów, dlatego też zostawanie w tym miejscu nie było niczym rozsądnym. Szczególnie, że Jayden nie miał przy sobie galeonów. Nie zamierzał kraść herbaty. Może Iris miała kilka miedziaków, ale nie o to chodziło. Im dłużej tu stali i nie wiedzieli, co robić, przyciągali uwagę. Cóż. Już i tak swoimi strojami to robili.
- Możemy napić się gdzie indziej - mruknął, odbijając spojrzenie kuzynce, które wyraźnie mówiło, że zostawanie tutaj było lekkomyślne nawet na niego. Obcowanie z mugolami bez odpowiedniego przeszkolenia lub wiedzy mogło narazić świat czarodziejów na coś poważniejszego niż problemy. Odkąd anomalie buchały również wśród niemagicznych osób, istnienie magii nie było sekretem. A Vane nie sądził, by mugole z otwartymi rękoma czekali na tych, którzy zniszczyli mienie publiczne i przyczynili się do zła. Nawet jeśli to akurat nie była ich konkretnie wina. Jay nie znał mugoli, nie wiedział, co działo się w ich świecie, ani jak szybko dostarczali sobie informacji. - Powinniśmy wyjść - ściszył głos, by nikt go nie usłyszał i złapał delikatnie ramię kuzynki.
- Coś nie tak? - rzucił nagle jeden z wąsaczy, który podszedł do stojących wciąż Vane'ów i patrzył się dość morderczo na Jaydena, który chyba znowu miał być tym złym w całym wydarzeniu. Jeśli ostatnio miałby pobierać opłaty za stawianie go w tym świetle przestępcy, miałby już niezłą sakiewkę. Powinni się ulotnić czym prędzej i pójść na herbatę w bardziej... Przychylnym dla nich miejscu.
|zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Możemy napić się gdzie indziej - mruknął, odbijając spojrzenie kuzynce, które wyraźnie mówiło, że zostawanie tutaj było lekkomyślne nawet na niego. Obcowanie z mugolami bez odpowiedniego przeszkolenia lub wiedzy mogło narazić świat czarodziejów na coś poważniejszego niż problemy. Odkąd anomalie buchały również wśród niemagicznych osób, istnienie magii nie było sekretem. A Vane nie sądził, by mugole z otwartymi rękoma czekali na tych, którzy zniszczyli mienie publiczne i przyczynili się do zła. Nawet jeśli to akurat nie była ich konkretnie wina. Jay nie znał mugoli, nie wiedział, co działo się w ich świecie, ani jak szybko dostarczali sobie informacji. - Powinniśmy wyjść - ściszył głos, by nikt go nie usłyszał i złapał delikatnie ramię kuzynki.
- Coś nie tak? - rzucił nagle jeden z wąsaczy, który podszedł do stojących wciąż Vane'ów i patrzył się dość morderczo na Jaydena, który chyba znowu miał być tym złym w całym wydarzeniu. Jeśli ostatnio miałby pobierać opłaty za stawianie go w tym świetle przestępcy, miałby już niezłą sakiewkę. Powinni się ulotnić czym prędzej i pójść na herbatę w bardziej... Przychylnym dla nich miejscu.
|zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Ostatnio zmieniony przez Jayden Vane dnia 17.12.17 16:17, w całości zmieniany 1 raz
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przyglądała się zachodzącym na twarzy kuzyna zmianom w milczeniu, prawie żałując, że nie może dostrzec dokładnie kręcących się po drugiej stronie kół zębatych, podczas gdy Jayden najwyraźniej rozważał wszystkie za i przeciw. Zbyt długo; Iris wiedziała już, jaką odpowiedź usłyszy, zanim ta faktycznie padła z ust mężczyzny, ale właściwie do tego momentu i jej własne podekscytowanie zdążyło ostygnąć, robiąc miejsce dla racjonalnego myślenia. Oczywiście, że nie powinni byli zostawać w mugolskim barze; żadne z nich nie znało się na zwyczajach i zachowaniu mugoli, bardzo łatwo byłoby im więc nie tylko doprowadzić do jakiegoś nieporozumienia, ale również naruszyć niewybaczalnie panujące w tym miejscu zasady. Westchnęła cicho; nie była pewna, co właściwie zaćmiło jasność jej myślenia – być może resztki adrenaliny wywołanej bliskim spotkaniem z ogniem i samochodem, może brak doświadczenia i młodzieńcza naiwność – ale wiedziała już, że się pomyliła, po raz drugi w ciągu dziesięciu minut zmieniając zdanie. – W porządku – odpowiedziała z kapitulacją i lekkimi przeprosinami, bezbłędnie odczytując niewypowiedzianą wiadomość, ukrytą w intensywnym spojrzeniu, jakie posłał jej kuzyn i dopiero teraz dostrzegając mieszankę dezorientacji i podejrzliwości, z jaką przyglądali im się zgromadzeni w barze mężczyźni. Czy wcześniej w ich oczach nie było tych dwóch emocji, czy zwyczajnie nie była w stanie ich zauważyć? Jakakolwiek nie byłaby prawda, Jayden miał rację, powinna była usłuchać go od razu.
Tym razem ruszyła posłusznie w stronę wyjścia, rzucając jeszcze ostatnie, przepraszające spojrzenie w stronę barmanki, ale zanim udało im się dotrzeć do drzwi, drogę zagrodził im jeden z wąsaczy. Iris uniosła na niego wzrok, z niejakim zdziwieniem dostrzegając bijącą od niego wrogość, która zdawała się skierowana w stronę nikogo innego, jak Jaya. Zmarszczyła brwi, podążając za spojrzeniem nieznajomego i zauważając, że przyglądał się morderczo zaciśniętej na jej ramieniu dłoni, na którą ona – szczerze powiedziawszy – nie zwróciła nawet uwagi. – Och, nie, nie, nie – zaprzeczyła natychmiast, kręcąc gwałtownie głową i uśmiechając się uspokajająco w stronę mugola. – Wszystko jest w jak najlepszym porządku, sir. – Uniosła wyżej podbródek i wyprostowała się bezwiednie, jakby chcąc zaprezentować, że nie działo się nic złego, a ona nie padła właśnie ofiarą przemocy rodzinnej. Bo nie padła. Najmądrzejsza Roweno, co za niedorzeczny pomysł. – Jest pan niezwykle uprzejmy, a to miejsce jest urocze, naprawdę, bardzo przytulne, ale ja i mój kuzyn właśnie wychodziliśmy, bo… Cóż, jest późno i musimy wracać – paplała dalej, nieświadoma, że w jej głos zaczęło wkradać się już zdenerwowanie; prawie zapomniała, że ona plus obcy ludzie rzadko kiedy równało się gładkiej i przyjemnej rozmowie. Odchrząknęła. – W każdym razie, bardzo było nam miło, ale chyba już… Będziemy się zbierać? – Nie chciała, żeby jej wypowiedź przekształciła się w pytanie, ale ostatnie zdanie i tak podskoczyło do góry, przyozdobione nienaumyślnym znakiem zapytania. Rzuciła spojrzenie Jaydenowi, po czym ruszyła do przodu, próbując wyminąć wąsatego mężczyznę i kierując się do drzwi. Nagle wydało jej się, że w środku było zdecydowanie zbyt ciepło i marzyła o wyjściu na chłodne powietrze; a może była to kwestia poparzonego przedramienia, które wyjątkowo źle znosiło nagłe podniesienie temperatury i zaczynało dawać o sobie znać pulsującym pieczeniem.
Tym razem ruszyła posłusznie w stronę wyjścia, rzucając jeszcze ostatnie, przepraszające spojrzenie w stronę barmanki, ale zanim udało im się dotrzeć do drzwi, drogę zagrodził im jeden z wąsaczy. Iris uniosła na niego wzrok, z niejakim zdziwieniem dostrzegając bijącą od niego wrogość, która zdawała się skierowana w stronę nikogo innego, jak Jaya. Zmarszczyła brwi, podążając za spojrzeniem nieznajomego i zauważając, że przyglądał się morderczo zaciśniętej na jej ramieniu dłoni, na którą ona – szczerze powiedziawszy – nie zwróciła nawet uwagi. – Och, nie, nie, nie – zaprzeczyła natychmiast, kręcąc gwałtownie głową i uśmiechając się uspokajająco w stronę mugola. – Wszystko jest w jak najlepszym porządku, sir. – Uniosła wyżej podbródek i wyprostowała się bezwiednie, jakby chcąc zaprezentować, że nie działo się nic złego, a ona nie padła właśnie ofiarą przemocy rodzinnej. Bo nie padła. Najmądrzejsza Roweno, co za niedorzeczny pomysł. – Jest pan niezwykle uprzejmy, a to miejsce jest urocze, naprawdę, bardzo przytulne, ale ja i mój kuzyn właśnie wychodziliśmy, bo… Cóż, jest późno i musimy wracać – paplała dalej, nieświadoma, że w jej głos zaczęło wkradać się już zdenerwowanie; prawie zapomniała, że ona plus obcy ludzie rzadko kiedy równało się gładkiej i przyjemnej rozmowie. Odchrząknęła. – W każdym razie, bardzo było nam miło, ale chyba już… Będziemy się zbierać? – Nie chciała, żeby jej wypowiedź przekształciła się w pytanie, ale ostatnie zdanie i tak podskoczyło do góry, przyozdobione nienaumyślnym znakiem zapytania. Rzuciła spojrzenie Jaydenowi, po czym ruszyła do przodu, próbując wyminąć wąsatego mężczyznę i kierując się do drzwi. Nagle wydało jej się, że w środku było zdecydowanie zbyt ciepło i marzyła o wyjściu na chłodne powietrze; a może była to kwestia poparzonego przedramienia, które wyjątkowo źle znosiło nagłe podniesienie temperatury i zaczynało dawać o sobie znać pulsującym pieczeniem.
Gość
Gość
18.06
Ile to już właściwie lat mieli tę tradycję? Florence musiałaby się porządnie zastanowić, a najprawdopodobniej i tak pomyliłaby się o rok albo i dwa. Przecież jako dziecko zupełnie nie zwracało się uwagi na upływ czasu - a to właśnie za dzieciaka pierwszy raz wylądowała tutaj z bratem oraz rodzicami. Mimo to wciąż pamiętała jak bardzo zawiedziona była, gdy tylko otworzyły się przed nimi drzwi a ona zobaczyła wnętrze raczej podrzędnego baru dla mugoli. No bo jak to tak? Bliźniaki miały urodziny, obiecano im atrakcje jakich mało, prezenty, wesołe miasteczko, zabawy i gry... tymczasem ich nieco już wyniszczone auto, którym jechali do celu swojej podróży postanowiło się zwyczajnie "rozkraczyć" na środku drogi! A ojciec na domiar złego z powodu swojego roztrzepania (zawsze był myślami gdzieś indziej, dobrze że to nie on prowadził samochód. Mimo że miał duży kontakt z technologią mugoli, nigdy nie nauczył się jak kierować autem) zostawił w domu różdżkę, nie dało się więc naprawić usterki zwykłym reparo.
Florence początkowo była tak zasmucona brakiem obiecanych niespodzianek, że przez dobre pół godziny zwyczajnie siedziała i płakała. Nie pomogło nic, ani przeprosiny matki ani słowa ojca ani nawet kelnerki, które próbowały jakoś zabawić rozżalone dzieci. Potem jednak nieoczekiwanie Florence przypomniała sobie coś, co sprawiło, że jej podejście do całej sprawy uległo zupełnej zmianie - przed oczami pojawiło się jej wspomnienie dziewczynki z ich klasy. Dziewczynki, która nie tak dawno temu straciła matkę w pożarze domu. Historia była o tyle tragiczniejsza, że całe zdarzenie miało miejsce... właśnie w dniu urodzin owej dziewczynki.
Florence z jednej strony się przeraziła - a potem wtuliła mocno w matkę. Uznała, że niepotrzebne jej prezenty i gry, czym bardzo zdumiała oboje rodziców. Brat wkrótce podzielił jej zdanie.
Dziś, już dwudziestosiedmioletnia Florence, z rozczuleniem wspominała tamte dni i to, jak matka nazwała ją wtedy bardzo mądrą dziewczynką. Od tamtych pamiętnych urodzin wracali do tego baru co roku, chociaż na chwilę. Stał się on niejako symbolem więzi, które łączyły wszystkich Fortescue. Może brzmiało to nieco żałośnie - podrzędny mugolski bar miałby być jakimś symbolem? - ale ona bardzo ceniła tę tradycję. To dlatego wybrali się tutaj dziś z Floreanem. Nawet mimo, że ich rodzice już nie żyli, we dwójkę wciąż praktykowali ten drobny rytuał i przychodzili tu, kiedy tylko kalendarz wskazywał osiemnastego czerwca.
- Wracają wspomnienia, nie? - zerknęła na brata, kiedy tylko stanęli przed wejściem do lokalu.
Ile to już właściwie lat mieli tę tradycję? Florence musiałaby się porządnie zastanowić, a najprawdopodobniej i tak pomyliłaby się o rok albo i dwa. Przecież jako dziecko zupełnie nie zwracało się uwagi na upływ czasu - a to właśnie za dzieciaka pierwszy raz wylądowała tutaj z bratem oraz rodzicami. Mimo to wciąż pamiętała jak bardzo zawiedziona była, gdy tylko otworzyły się przed nimi drzwi a ona zobaczyła wnętrze raczej podrzędnego baru dla mugoli. No bo jak to tak? Bliźniaki miały urodziny, obiecano im atrakcje jakich mało, prezenty, wesołe miasteczko, zabawy i gry... tymczasem ich nieco już wyniszczone auto, którym jechali do celu swojej podróży postanowiło się zwyczajnie "rozkraczyć" na środku drogi! A ojciec na domiar złego z powodu swojego roztrzepania (zawsze był myślami gdzieś indziej, dobrze że to nie on prowadził samochód. Mimo że miał duży kontakt z technologią mugoli, nigdy nie nauczył się jak kierować autem) zostawił w domu różdżkę, nie dało się więc naprawić usterki zwykłym reparo.
Florence początkowo była tak zasmucona brakiem obiecanych niespodzianek, że przez dobre pół godziny zwyczajnie siedziała i płakała. Nie pomogło nic, ani przeprosiny matki ani słowa ojca ani nawet kelnerki, które próbowały jakoś zabawić rozżalone dzieci. Potem jednak nieoczekiwanie Florence przypomniała sobie coś, co sprawiło, że jej podejście do całej sprawy uległo zupełnej zmianie - przed oczami pojawiło się jej wspomnienie dziewczynki z ich klasy. Dziewczynki, która nie tak dawno temu straciła matkę w pożarze domu. Historia była o tyle tragiczniejsza, że całe zdarzenie miało miejsce... właśnie w dniu urodzin owej dziewczynki.
Florence z jednej strony się przeraziła - a potem wtuliła mocno w matkę. Uznała, że niepotrzebne jej prezenty i gry, czym bardzo zdumiała oboje rodziców. Brat wkrótce podzielił jej zdanie.
Dziś, już dwudziestosiedmioletnia Florence, z rozczuleniem wspominała tamte dni i to, jak matka nazwała ją wtedy bardzo mądrą dziewczynką. Od tamtych pamiętnych urodzin wracali do tego baru co roku, chociaż na chwilę. Stał się on niejako symbolem więzi, które łączyły wszystkich Fortescue. Może brzmiało to nieco żałośnie - podrzędny mugolski bar miałby być jakimś symbolem? - ale ona bardzo ceniła tę tradycję. To dlatego wybrali się tutaj dziś z Floreanem. Nawet mimo, że ich rodzice już nie żyli, we dwójkę wciąż praktykowali ten drobny rytuał i przychodzili tu, kiedy tylko kalendarz wskazywał osiemnastego czerwca.
- Wracają wspomnienia, nie? - zerknęła na brata, kiedy tylko stanęli przed wejściem do lokalu.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Przydrożny bar dla mugoli raczej nie był miejscem do którego czarodzieje wracaliby z przyjemnością. A ja trzymałem w sobie całe wiadro sentymentalnych uczuć i wspomnień, które mógłbym w każdym momencie wylać na jego dach. Wszystko zaczęło się jeszcze przed naszym pójściem do Hogwartu, a więc ile to już lat? Osiemnaście? Może więcej - straciłem rachubę, chociaż pamięć do dat miałem dobrą. Skłamałbym, gdybym powiedział, że pamiętam tamten dzień jakby to było wczoraj. Wiele szczegółów gdzieś mi umknęło, ale pozostał ogólny obraz nasączony wieloma emocjami. W zasadzie to zabawne, że właśnie takie miejsce stało się bazą naszego rytuału, ale nie żałuję - uwielbiam je. Żywe kolory mebli, zaplamione fartuchy kelnerek, unoszący się zapach tłuszczu - te wszystkie szczegóły układały się w piękną całość, do której bardzo lubiłem wracać, ale tylko osiemnastego czerwca. Innego dnia brakowało mi tej atmosfery, jak w zimowe święta, o. Dlatego na mojej twarzy zagościł uśmiech, kiedy tylko przekroczyliśmy próg lokalu, a do moich uszu dotarł dźwięk rock'n'rollowej muzyki. Poprawiłem swoją skórzaną kurtkę, którą też nosiłem dość rzadko; chyba dlatego, że nieodłącznie kojarzyła mi się z mugolskim światem, do którego zaglądałem równie sporadycznie. Teraz zaczynałem tego żałować, bo przypomniało mi się jak bardzo lubiłem tę część Londynu. W końcu byłem mugolem w takim samym stopniu co czarodziejem - aż poczułem wstyd, że tak się zamknąłem na Pokątnej i nie wyściubiałem z niej nosa. Ale to nie był moment na smutki, nie osiemnastego czerwca. - O, tak - odpowiedziałem, biorąc głęboki wdech tym samym pozwalając, żeby zapach tłuszczu i kawy szybko dotarł do mojego czułego nosa. Po chwili kontemplacji (w końcu nie było mnie tu cały rok) zająłem jeden z czerwonych wysokich krzeseł, drugi zajmując siostrze. Rozsiadłem się wygodnie, zupełnie do siebie nie podobnie, ale tutaj czułem się tak swobodnie (tego dnia nawet rymuję). Po chwili pojawiła się przed nami kelnerka, której jeszcze nigdy tutaj nie spotkałem. Była niewysoka i rzekłbym, że trochę pulchna, ale nie odbierało jej to uroku - wręcz przeciwnie, wydawało mi się, że inaczej nie zwróciłbym na nią uwagi. Ciemne włosy miała związane w wysoki kok, a oczy podkreśliła równie ciemną kredką, co sprawiało, że wręcz przeszywała wzrokiem. - To co zawsze, Flo? - Zapytałem, ale od razu zamówiłem jajecznicę na rozgrzewkę, bo przecież niczego jeszcze nie jedliśmy. Następnie miałem zamiar zamówić frytki i zupę dnia, to była konieczność, zawsze to robiłem. Lubiłem tę rutynę, jeszcze mi się nie znudziła i wątpiłem, by kiedykolwiek miało się to zmienić. Zacząłem cicho nucić lecący w tle utwór, wystukując stopą jego rytm. - Nic się tutaj nie zmienia - stwierdziłem, po raz kolejny rozglądając się po lokalu. Wyglądał na trochę bardziej zdezelowany, ale jakoś nie pomyślałem, że to mogło być spowodowane anomaliami. Jeszcze nie za bardzo zdawałem sobie sprawę z tego jak nasze światy niespodziewanie się połączyły.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- To co zawsze.
Rok w rok, ilekroć odwiedzali to miejsce, Florence zawsze zamawiała to samo. Od pewnego czasu w życiu codziennym kierowała się raczej nieco inną zasadą - zawsze próbować nowych rzeczy. Nie chciała nigdy wpaść w rutynę, nawet jeśli stateczne życie właścicielki lodziarni właśnie na takie wyglądało. Zawsze jednak istniały jakieś sposoby na to, by sobie ową egzystencję urozmaicić, dlatego też Florence korzystała i próbowała w to wciągać innych - jak chociażby brata czy Bercika. Kiedy nadarzała się okazja na wypróbowanie nowego smaku czy odwiedzenie jakiegoś ciekawego miejsca w Londynie, Flo podchodziła do tego pomysłu nastawiona pozytywnie. Chociaż nie zawsze swoje plany były potem realizowane. To był jednak dzień szczególny. I choćby do menu przydrożnego baru wprowadzono nowe frykasy, pokroju pięciopiętrowego tortu o smaku banana z porzeczką, ona pragnęła zobaczyć na swoim talerzu to samo, co rok temu. I dwa lata temu. Nawet jeśli nie były to potrawy wybitnie smaczne.
Powiodła wzrokiem po wnętrzu lokalu, chociaż tak naprawdę w myślach robiła podsumowanie. Niczym podczas noworocznych uroczystości, kiedy robi się swoisty rachunek sumienia i podlicza cały rok, tak samo Florence robiła w dniu ich urodzin. Nie mogła powiedzieć, by był to najszczęśliwszy okres w ich życiu. Zdarzyło się wiele złego, naprawdę wiele. I nie miała tu na myśli tylko i wyłącznie ich osobiste problemy, czy też wypadki, które przytrafiły się w lodziarni. Źle się działo ogółem. Jej uwadze również nie umknęło to, że lokal, chociaż wciąż pełen ludzi, wydawał się odrobinę bardziej przygaszony niż to zapamiętała. W poprzednich latach, kiedy tu zaglądali, bar był pełen. Czasami ciężko było znaleźć miejsce, żeby usiąść, a w powietrzu unosił się nie tylko zapach kawy i smażonego tłuszczu, ale także pełno dymu papierosowego i głośne rozmowy. Florence pamiętała jak nie raz i nie dwa czyjeś piwo lądowało na podłodze, bo rozochoceni klienci często nieuważnie strącali kufle łokciami z blatów. Uśmiechnęła się na to wspomnienie. Dziś bar był spokojniejszy. Klientów było mniej, bez trudu można było zająć miejsce zarówno przy barze jak i przy jednym ze stolików. Poza tym jednak lokal był niemal taki, jak wyciągnięty z jej pamięci.
Uśmiechnęła się do tej samej kelnerki, która przyjmowała ich zamówienie, kiedy już po kilku minutach przed ich nosami pojawiły się talerze z parującym posiłkiem. To również się nie zmieniło - porcje były potężne, a chociaż nie wyglądały najapetyczniej (ach to morze tłuszczu), Florence wiedziała, że będą smakować wybornie. Czasem najwięksi kulinarni geniusze lądowali w takich właśnie miejscach, zamiast w luksusowych restauracjach.
- Nawet kucharz wciąż ten sam - powiedziała po pierwszym kęsie, posyłając bratu lekki uśmiech. - Cieszę się, że byłeś u mojego boku kolejny rok, Florku.
Rok w rok, ilekroć odwiedzali to miejsce, Florence zawsze zamawiała to samo. Od pewnego czasu w życiu codziennym kierowała się raczej nieco inną zasadą - zawsze próbować nowych rzeczy. Nie chciała nigdy wpaść w rutynę, nawet jeśli stateczne życie właścicielki lodziarni właśnie na takie wyglądało. Zawsze jednak istniały jakieś sposoby na to, by sobie ową egzystencję urozmaicić, dlatego też Florence korzystała i próbowała w to wciągać innych - jak chociażby brata czy Bercika. Kiedy nadarzała się okazja na wypróbowanie nowego smaku czy odwiedzenie jakiegoś ciekawego miejsca w Londynie, Flo podchodziła do tego pomysłu nastawiona pozytywnie. Chociaż nie zawsze swoje plany były potem realizowane. To był jednak dzień szczególny. I choćby do menu przydrożnego baru wprowadzono nowe frykasy, pokroju pięciopiętrowego tortu o smaku banana z porzeczką, ona pragnęła zobaczyć na swoim talerzu to samo, co rok temu. I dwa lata temu. Nawet jeśli nie były to potrawy wybitnie smaczne.
Powiodła wzrokiem po wnętrzu lokalu, chociaż tak naprawdę w myślach robiła podsumowanie. Niczym podczas noworocznych uroczystości, kiedy robi się swoisty rachunek sumienia i podlicza cały rok, tak samo Florence robiła w dniu ich urodzin. Nie mogła powiedzieć, by był to najszczęśliwszy okres w ich życiu. Zdarzyło się wiele złego, naprawdę wiele. I nie miała tu na myśli tylko i wyłącznie ich osobiste problemy, czy też wypadki, które przytrafiły się w lodziarni. Źle się działo ogółem. Jej uwadze również nie umknęło to, że lokal, chociaż wciąż pełen ludzi, wydawał się odrobinę bardziej przygaszony niż to zapamiętała. W poprzednich latach, kiedy tu zaglądali, bar był pełen. Czasami ciężko było znaleźć miejsce, żeby usiąść, a w powietrzu unosił się nie tylko zapach kawy i smażonego tłuszczu, ale także pełno dymu papierosowego i głośne rozmowy. Florence pamiętała jak nie raz i nie dwa czyjeś piwo lądowało na podłodze, bo rozochoceni klienci często nieuważnie strącali kufle łokciami z blatów. Uśmiechnęła się na to wspomnienie. Dziś bar był spokojniejszy. Klientów było mniej, bez trudu można było zająć miejsce zarówno przy barze jak i przy jednym ze stolików. Poza tym jednak lokal był niemal taki, jak wyciągnięty z jej pamięci.
Uśmiechnęła się do tej samej kelnerki, która przyjmowała ich zamówienie, kiedy już po kilku minutach przed ich nosami pojawiły się talerze z parującym posiłkiem. To również się nie zmieniło - porcje były potężne, a chociaż nie wyglądały najapetyczniej (ach to morze tłuszczu), Florence wiedziała, że będą smakować wybornie. Czasem najwięksi kulinarni geniusze lądowali w takich właśnie miejscach, zamiast w luksusowych restauracjach.
- Nawet kucharz wciąż ten sam - powiedziała po pierwszym kęsie, posyłając bratu lekki uśmiech. - Cieszę się, że byłeś u mojego boku kolejny rok, Florku.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Rzadko robiłem analizę minionego roku w Sylwestra. Wtedy to świat się postarzał, a nie ja - dla mnie nowym początkiem były właśnie urodziny. Wtedy zastanawiałem się co zrobiłem nie tak i jak mógłbym to naprawić. Zastanawiałem się też nad tym co przyniósł mi los i w gruncie rzeczy uważałem, że poprzedni rok nie był zły. Nazwałbym go przełomowym i trudnym, ale raczej nie złym. Owszem, nie obyło się bez smutków, ale bez nich chyba po prostu nie da się żyć. Myślałem o Matyldzie, o tym jak ją spotkałem parę miesięcy temu i jak bardzo nic z tego nie wyszło - czy to znak, że naprawdę nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki? Myślałem o wielu innych rzeczach, ale przede wszystkim o Zakonie, który wywrócił moje życie o sto osiemdziesiąt stopni. Działanie w tej organizacji było niebezpieczne i to straszne, że w ogóle Zakon musi istnieć, ale dołączenie do niego to była najlepsza decyzja zeszłego roku. Nie wątpiłem w to, choć nie było mi w nim łatwo i prawdopodobnie nigdy nie będzie. To wszystko może nie brzmi najlepiej, ale spotkanie z Matyldą w końcu zakończyło ten rozdział mojego życia, a dołączenie do Zakonu sprawiło, że zacząłem robić w życiu coś naprawdę istotnego. Tak, to nie był łatwy rok, ale w zasadzie nie był zły. Nakierował mnie na inne tory, które chyba były mi potrzebne.
- Ten kucharz chyba się nie starzeje - odparłem rozbawiony, ale coś w tym faktycznie było. Przychodzimy tutaj od jakichś dwudziestu lat, a ten mężczyzna zawsze tutaj był, jakby czekał na to, żeby zrobić nam jajecznicę. Mi to nie przeszkadzało, bo jego jajecznica była najlepsza pod słońcem - aż się zacząłem zastanawiać czy nie poprosić go o zdradzenie przepisu, chociaż wtedy cała magia mogła prysnąć.
- Jakoś dałem radę - powiedziałem, wzruszając ramionami. - Łatwo nie było - dodałem, posyłając Florence rozbawiony uśmiech, ale szczerze mówiąc, nie wiem co bym bez niej zrobił. Była moją ostoją, nawet jeżeli nie zdawała sobie z tego sprawy. Na szczęście nie zdążyłem powiedzieć niczego ckliwego, bo przyszła kelnerka z naszymi jajecznicami, a oczy rozświetliły mi się jakbym co najmniej zobaczył jednorożca, a nie parę jajek usmażonych na patelni. - Ooo, dziękujemy - powiedziałem, odbierając talerze niemalże z czcią, przez co naraziłem się na zdziwione spojrzenie kelnerki. Jakby chciała powiedzieć: halo, proszę pana, to tylko śniadanie na brudnym talerzu. A ja bym jej wtedy odpowiedział, że nic bardziej mylnego - to aż śniadanie na brudnym talerzu.
- Ten kucharz chyba się nie starzeje - odparłem rozbawiony, ale coś w tym faktycznie było. Przychodzimy tutaj od jakichś dwudziestu lat, a ten mężczyzna zawsze tutaj był, jakby czekał na to, żeby zrobić nam jajecznicę. Mi to nie przeszkadzało, bo jego jajecznica była najlepsza pod słońcem - aż się zacząłem zastanawiać czy nie poprosić go o zdradzenie przepisu, chociaż wtedy cała magia mogła prysnąć.
- Jakoś dałem radę - powiedziałem, wzruszając ramionami. - Łatwo nie było - dodałem, posyłając Florence rozbawiony uśmiech, ale szczerze mówiąc, nie wiem co bym bez niej zrobił. Była moją ostoją, nawet jeżeli nie zdawała sobie z tego sprawy. Na szczęście nie zdążyłem powiedzieć niczego ckliwego, bo przyszła kelnerka z naszymi jajecznicami, a oczy rozświetliły mi się jakbym co najmniej zobaczył jednorożca, a nie parę jajek usmażonych na patelni. - Ooo, dziękujemy - powiedziałem, odbierając talerze niemalże z czcią, przez co naraziłem się na zdziwione spojrzenie kelnerki. Jakby chciała powiedzieć: halo, proszę pana, to tylko śniadanie na brudnym talerzu. A ja bym jej wtedy odpowiedział, że nic bardziej mylnego - to aż śniadanie na brudnym talerzu.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Najchętniej by mu dała kuksańca za taką odpowiedź, ale cóż, po prostu musiała mu przyznać rację. Szczególnie, gdy przypomniała sobie ten jeden konkretny wieczór, wcale nie tak odległy, kiedy wróciła pijana do domu. Nigdy nie chciała sprawiać Florkowi kłopotów, a tamten moment... powiedzmy, że był zaprzeczeniem tego pragnienia. A przecież nie był to jedyny moment gdy musiał się o nią martwić... Tylko jeden z tych świeższych. I zdecydowanie najmniej chwalebnych. Uśmiechnęła się więc tylko do brata, trochę przepraszająco, ale jednak głównie z wdzięcznością. Potem dopiero złapała za sztućce i zabrała się za posiłek. Jajecznica nie tylko wyglądała ale i smakowała również tak samo jak zawsze. Florence była pewna, że gdyby jadła dłuższy czas, prawdopodobnie bardzo szybko posiłek ten by jej zbrzydł. Jednak konsumowany raz na rok, naprawdę miał ten swój urok. Florek niech lepiej nie pyta o ten przepis. Nie tylko magia mogła by prysnąć, ale i oni z pewnością szybko nabawiliby się jakichś niestrawności. Albo po prostu zmieniliby przepis wedle własnych upodobań, a przecież nie o to w tym chodziło.
Kiedy czuła, że jest już pełna, odłożyła sztućce, chociaż na talerzu wciąż było pełno jajecznicy - te porcje naprawdę były potężne. Miała to oczywiście zamiar dokończyć - jeśli nie z czystego łakomstwa, to również dlatego, że bardzo nie lubiła marnowania jedzenia. Szczególnie gdy było one pracą czyichś rąk. Potrzebowała jednak chwili na to, by poukładać sobie wszystko w żołądku. Postanowiła więc wykorzystać tę chwilę. Co prawda nie mieli tortu (chociaż zawsze zamawiali po kawałku ciasta!) ale to nie przeszkadzało jej we wręczeniu Florkowi prezentu. Z tego była szczególnie dumna - bo zważywszy na niepewne czasy, ten podarek miał pomóc mu chociaż trochę ukoić nerwy, gdy będzie wiedział, że jej nic nie grozi. Wyciągnęła więc z torebki całkiem spory, choć raczej płaski pakunek, obłożony ozdobnym papierem w kolorowe wiewiórki. Podejrzewała, że Floreanowi się spodoba.
- Proszę. To dla ciebie. - powiedziała, podając mu magiczny zegar. Gdy tylko zobaczyła to urządzenie, od razu wiedziała, że na pewno Florek będzie zadowolony. No i na pewno spokojniejszy, gdy będzie patrzył na wskazówkę z jej imieniem, która poinformuje go, że po prostu dłużej zeszło jej na mieście - i że nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo. - Jesteś moim najlepszym i najwierniejszym przyjacielem, braciszku. Więc daję ci to, żebyś nie musiał się aż tak o mnie martwić. - wyjaśniła, obejmując go z uśmiechem - Z tego co wyczytałam, możesz do niego dodać tyle wskazówek, ile chcesz.
Kiedy czuła, że jest już pełna, odłożyła sztućce, chociaż na talerzu wciąż było pełno jajecznicy - te porcje naprawdę były potężne. Miała to oczywiście zamiar dokończyć - jeśli nie z czystego łakomstwa, to również dlatego, że bardzo nie lubiła marnowania jedzenia. Szczególnie gdy było one pracą czyichś rąk. Potrzebowała jednak chwili na to, by poukładać sobie wszystko w żołądku. Postanowiła więc wykorzystać tę chwilę. Co prawda nie mieli tortu (chociaż zawsze zamawiali po kawałku ciasta!) ale to nie przeszkadzało jej we wręczeniu Florkowi prezentu. Z tego była szczególnie dumna - bo zważywszy na niepewne czasy, ten podarek miał pomóc mu chociaż trochę ukoić nerwy, gdy będzie wiedział, że jej nic nie grozi. Wyciągnęła więc z torebki całkiem spory, choć raczej płaski pakunek, obłożony ozdobnym papierem w kolorowe wiewiórki. Podejrzewała, że Floreanowi się spodoba.
- Proszę. To dla ciebie. - powiedziała, podając mu magiczny zegar. Gdy tylko zobaczyła to urządzenie, od razu wiedziała, że na pewno Florek będzie zadowolony. No i na pewno spokojniejszy, gdy będzie patrzył na wskazówkę z jej imieniem, która poinformuje go, że po prostu dłużej zeszło jej na mieście - i że nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo. - Jesteś moim najlepszym i najwierniejszym przyjacielem, braciszku. Więc daję ci to, żebyś nie musiał się aż tak o mnie martwić. - wyjaśniła, obejmując go z uśmiechem - Z tego co wyczytałam, możesz do niego dodać tyle wskazówek, ile chcesz.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Na moim talerzu zostały dosłownie dwa widelce jajecznicy, a i tak odsunąłem go od siebie o parę bezpiecznych centymetrów. Mój żołądek zaczynał pękać w szwach, ale nie zamierzałem się poddawać - byłem przekonany, że za kilka minut wszystko zmieszczę. Trzeba przyznać, że porcja była ogromna, co jeszcze bardziej wzbudziło mój niepokój odnośnie niskiej ceny. Pewnie złożyli naszą jajecznicę z niezjedzonych resztek, ale nie podzieliłem się tą myślą z Florence i sam również starałem się o niej zapomnieć.
- Ooo! - Wyrwało mi się, kiedy Florence wyjęła z torebki prezent. Nie powinno mnie to zdziwić, w końcu obchodziliśmy dzisiaj urodziny, ale i tak zrobiło mi się niesłychanie miło. Przyjąłem od niej pakunek, przyglądając się ozdobnemu papierowi z nieukrywanym zachwytem. Aż szkoda mi było go rozdzierać, dlatego najpierw delikatnie nim potrząsnąłem, a kiedy nic się nie wydarzyło, przyłożyłem do niego ucho. Od razu usłyszałem ciche tik tok, co wywołało uśmiech na mojej twarzy - cóż, teraz byłem pewny co jest w środku! - Za chwilę otworzę, ale ja też coś dla ciebie mam - powiedziałem i sięgnąłem do kieszeni kurtki, w której… nic nie było. Zacząłem energiczniej grzebać we wszystkich kieszeniach, które posiadałem - nawet w tych najmniejszych, do których nic się nie zmieści, ale musiałem zostawić prezent w domu. - Na brodę Merlina… - mruknąłem, przypominając sobie o niewielkim pakunku leżącym na parapecie w moim pokoju. - Zapomniałem, ale dam ci jak tylko wrócimy do domu - zapewniłem, jednocześnie plując sobie w brodę za swoją dziurawą pamięć. Z cichym westchnięciem sięgnąłem po swój prezent, wciąż czując się głupio, ale rozerwałem papier z radością pięcioletniego dziecka. Moim oczom ukazał się zegar, to mnie nie zdziwiło, ale za to jaki był piękny. Ciemne drewno ślicznie łączyło się z kremową tarczą, a czcionka nad wskazówką po prostu zachwyciła moje oczy. W dodatku wyglądało na to, że działa - podobizna Flo zatrzymała się przy: na mieście. - Jest cudowny - powiedziałem w końcu, tuląc ją mocno w geście podziękowania. Nawet nie wiedziała jak bardzo przypadł mi do gustu - w obecnych czasach martwiłem się o nią bardziej niż kiedykolwiek. - To chyba odpowiedni moment na ciasto - stwierdziłem, od razu zamawiając dwa kawałki u kelnerki.
- Ooo! - Wyrwało mi się, kiedy Florence wyjęła z torebki prezent. Nie powinno mnie to zdziwić, w końcu obchodziliśmy dzisiaj urodziny, ale i tak zrobiło mi się niesłychanie miło. Przyjąłem od niej pakunek, przyglądając się ozdobnemu papierowi z nieukrywanym zachwytem. Aż szkoda mi było go rozdzierać, dlatego najpierw delikatnie nim potrząsnąłem, a kiedy nic się nie wydarzyło, przyłożyłem do niego ucho. Od razu usłyszałem ciche tik tok, co wywołało uśmiech na mojej twarzy - cóż, teraz byłem pewny co jest w środku! - Za chwilę otworzę, ale ja też coś dla ciebie mam - powiedziałem i sięgnąłem do kieszeni kurtki, w której… nic nie było. Zacząłem energiczniej grzebać we wszystkich kieszeniach, które posiadałem - nawet w tych najmniejszych, do których nic się nie zmieści, ale musiałem zostawić prezent w domu. - Na brodę Merlina… - mruknąłem, przypominając sobie o niewielkim pakunku leżącym na parapecie w moim pokoju. - Zapomniałem, ale dam ci jak tylko wrócimy do domu - zapewniłem, jednocześnie plując sobie w brodę za swoją dziurawą pamięć. Z cichym westchnięciem sięgnąłem po swój prezent, wciąż czując się głupio, ale rozerwałem papier z radością pięcioletniego dziecka. Moim oczom ukazał się zegar, to mnie nie zdziwiło, ale za to jaki był piękny. Ciemne drewno ślicznie łączyło się z kremową tarczą, a czcionka nad wskazówką po prostu zachwyciła moje oczy. W dodatku wyglądało na to, że działa - podobizna Flo zatrzymała się przy: na mieście. - Jest cudowny - powiedziałem w końcu, tuląc ją mocno w geście podziękowania. Nawet nie wiedziała jak bardzo przypadł mi do gustu - w obecnych czasach martwiłem się o nią bardziej niż kiedykolwiek. - To chyba odpowiedni moment na ciasto - stwierdziłem, od razu zamawiając dwa kawałki u kelnerki.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Oczywiście że działał! Florence nie dałaby bratu jakiegoś bubla! Upewniła się, że jest w pełni sprawny już w sklepie - gdzie to sprzedawczyni pozwoliła jej najpierw oznaczyć jedną ze wskazówek imieniem Floreana. Był wtedy w pracy i takie też miejsce wskazał jej zegar. Wskazówkę zaraz oczywiście zdjęła, kupiła ten cudowny wynalazek a swoje imię umieściła tam dopiero po tym, jak wróciła do domu. Następnie zaś zapakowała prezent w ten przepiękny papier prezentowy. Lubiła ten czas który spędzała na owijaniu upominków w kolorowe papiery, nawet jeśli finalnie i tak miały zostać rozerwane i wyrzucone do kosza. Właściwie to lubiła też podziwiać, jak Florean początkowo zawsze patrzy na wzór, który wybrała do opakowania prezentu - najpierw podziwiając go, a później z żalem, że musi go zniszczyć... a potem tak czy siak zawsze dobierał się do prezentu energicznie niczym dziecko. Nic nie mogło się jednak równać radości obdarowanego, kiedy już wiedział, co takiego dostał.
- Poważnie? - Florence aż uniosła brwi, kiedy brat nagle zaczął szukać po wszystkich kieszeniach czegoś, co, jak twierdził, przygotował dla niej na tę okazję. Mimo wszystko była odrobinę zawiedziona - nie było sensu udawać, że nie. Tym bardziej, że Florean najpierw narobił jej smaku, twierdząc, że też ma dla niej upominek! Pokręciła jednak tylko głową z pełną niedowierzania miną. To nie tak, że była chciwa i chciała coś w zamian za zegar, który mu sprawiła. Nie potrzebowała w końcu dowodu na to, że brat się o nią troszczy - udowadniał to w końcu każdego dnia. Ale jednak dostawanie prezentów też było fajne, hej!
- Kiedyś zapomnisz z domu własnej głowy - zaśmiała się, gniotąc papier z opakowania zegara w kulę. Cóż, Florek popełnił faux pas, zdarza się. Florence wolała się zatem skupić na jego radości z upominku. W końcu to się tak naprawdę liczyło - fakt, że trafiła z prezentem i brat będzie miał z tego jakiś konkretny pożytek. Mocny uścisk tylko to wszystko potwierdził.
- No ba, że jest cudowny! Tylko lepiej go nie zepsuj, zanim wrócimy do domu! - zawołała, przesuwając ich talerze z niedokończoną jajecznicą na bok. Ciasto podano zaraz potem!
- Poważnie? - Florence aż uniosła brwi, kiedy brat nagle zaczął szukać po wszystkich kieszeniach czegoś, co, jak twierdził, przygotował dla niej na tę okazję. Mimo wszystko była odrobinę zawiedziona - nie było sensu udawać, że nie. Tym bardziej, że Florean najpierw narobił jej smaku, twierdząc, że też ma dla niej upominek! Pokręciła jednak tylko głową z pełną niedowierzania miną. To nie tak, że była chciwa i chciała coś w zamian za zegar, który mu sprawiła. Nie potrzebowała w końcu dowodu na to, że brat się o nią troszczy - udowadniał to w końcu każdego dnia. Ale jednak dostawanie prezentów też było fajne, hej!
- Kiedyś zapomnisz z domu własnej głowy - zaśmiała się, gniotąc papier z opakowania zegara w kulę. Cóż, Florek popełnił faux pas, zdarza się. Florence wolała się zatem skupić na jego radości z upominku. W końcu to się tak naprawdę liczyło - fakt, że trafiła z prezentem i brat będzie miał z tego jakiś konkretny pożytek. Mocny uścisk tylko to wszystko potwierdził.
- No ba, że jest cudowny! Tylko lepiej go nie zepsuj, zanim wrócimy do domu! - zawołała, przesuwając ich talerze z niedokończoną jajecznicą na bok. Ciasto podano zaraz potem!
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Przydrożny bar "U Toma"
Szybka odpowiedź