Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Przeklęty kościół
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Przeklęty kościół
W lesie, kawałek drogi za zamieszkaną częścią Doliny Godryka znajduje się stary kościół. Mugole nie są w stanie dotrzeć do tego miejsca, nie widzą także płomieni, które od czasu do czasu wzbierają na sile i czasem - choć bardzo rzadko - z odległości są dostrzegalne nad lasem.
Zbudowany przez okolicznych mieszkańców w siedemnastym wieku kościół stał się miejscem okrutnych wydarzeń. Dziewczyna oskarżona o czary została spalona żywcem. Młoda kobieta faktycznie pochodziła z magicznej rodziny, sama jednak nie posiadała daru - dlatego nie była w stanie się bronić.
Jeśli wierzyć legendzie jej matka, potężna czarownica rzuciła na to miejsce klątwę, odpowiedzialnych za okrutny czyn ludzi zamykając w środku i zabijając w budowli, która płonąć ma bez ustanku przez tysiąc lat.
Ile z tej historii jest prawdą - najpewniej nigdy się nie dowiemy. Legendę o czarownicy z lasu znają nawet mugole, od czasu do czasu usiłujący odnaleźć budynek, jednak nie będący w stanie. Dla nich jest to tylko miejscowa bajka, czarodzieje faktycznie mogą dostrzec to miejsce, od którego bije gorąco, a płomienie niewątpliwie są prawdziwe i zdolne zrobić krzywdę żywej osobie.
Zbudowany przez okolicznych mieszkańców w siedemnastym wieku kościół stał się miejscem okrutnych wydarzeń. Dziewczyna oskarżona o czary została spalona żywcem. Młoda kobieta faktycznie pochodziła z magicznej rodziny, sama jednak nie posiadała daru - dlatego nie była w stanie się bronić.
Jeśli wierzyć legendzie jej matka, potężna czarownica rzuciła na to miejsce klątwę, odpowiedzialnych za okrutny czyn ludzi zamykając w środku i zabijając w budowli, która płonąć ma bez ustanku przez tysiąc lat.
Ile z tej historii jest prawdą - najpewniej nigdy się nie dowiemy. Legendę o czarownicy z lasu znają nawet mugole, od czasu do czasu usiłujący odnaleźć budynek, jednak nie będący w stanie. Dla nich jest to tylko miejscowa bajka, czarodzieje faktycznie mogą dostrzec to miejsce, od którego bije gorąco, a płomienie niewątpliwie są prawdziwe i zdolne zrobić krzywdę żywej osobie.
Nowo poznana dziewczyna przygasła. Nawet kątem oka dostrzegał przesłonięte drobną dłonią usta i rys rozczarowania osiadający na smukłych barkach. Nie był zaskoczony ― prędzej czy później rozczarowywał każdego, łącznie z samym sobą. Nie był skłonny do zmiany podejścia ― prędzej czy później i tak sprawiłby jej przykrość. Słowem, gestem, zachowaniem.
Cmoknął z dezaprobatą, gdy okazało się, że cudem odnaleziona potencjalna kandydatka na żonę jest już zajęta. Co za, kurwa, pech. Dociekliwe pytanie go nie zdziwiło, w zasadzie był na nie w pewien sposób przygotowany. Wzruszył ramionami, nieprzyjemnym spojrzeniem obrzucił budowlę.
― Mojemu bratu przydałaby się żona. Ale jakaś normalna tym razem, poprzednia flądra była ostro jebnięta w dekiel ― mruknął, wspominając przy tym twarz Beatrice i to, jak ochoczo wyprawiła się w pełnię do lasu, gdy zaproponował jej potajemne spotkanie. Nawet nie zastanowiła się dwa razy nad datą, nie poświęciła sprawie ani krzty pomyślunku.
Victor pokręcił głową, głęboko rozczarowany ludzką głupotą.
Informacja o znajdujących się w okolicy katakumbach zdawała się do niego trafiać ― a przynajmniej trafiała na o wiele lepszy grunt niż poruszane dotychczas kwestie. Zadumał się na moment nad losem znaleziska, przez myśl przeszło mu, że być może byłoby to całkiem interesujące miejsce dla Lety ― była w końcu specem od historii magii, a Victor był święcie przekonany, że nawet z ruin wychodka byłaby w stanie wyczytać jakiś chwalebny kawałek historii i z całą pewnością orzec, że ów należał do jakiegoś króla goblinów albo innego dziada z długą brodą.
― Słyszałaś gdzie są? ― Spojrzał w jej stronę kątem oka; ton pozostawał neutralny, zupełnie niezainteresowany tym, czy mówiła prawdę, czy nie. ― I jak ciężko się do nich dostać?
Zainteresowanie, okruch dobrego nastroju, zniknęło tak szybko, jak się pojawiło. Nie znosił uzdrowicieli. Nie, gorzej ― nienawidził ich i do gabinetów zaglądał tylko wtedy, gdy nie miał wyboru. Piekąca pręga na dłoni, czy zadrapany policzek to nie były powody dla których dałby się komukolwiek opatrywać.
Cofnął się o krok, nachmurzył, błękitne oczy błysnęły wrogo, zimno.
― Trzymaj ręce przy sobie, bo ci je połamię ― burknął. Ostrzeżenie zawisło ciężko w powietrzu, od kościoła buchnęło nowym jęzorem ognia. Victor nawet nie drgnął, wciąż uważnie śledząc ruchy nowej znajomej ― nie ze strachu, a z konieczności. Nie zwykł rzucać gróźb bez pokrycia, a Merlin mu świadkiem ― robił już gorsze rzeczy.
― Pięknym dworze ― powtórzył za nią, uniósł krótko brwi ― czyli szlachcianka.
Ciekawe co robiła w Dolinie. O ile się orientował, większość rodów trzymała się razem, wciąż na kupie, w jednej rezydencji, jakby dalej żyli w jebanym średniowieczu.
W odpowiedzi na kolejne pytanie uśmiechnął się krzywo, niewesoło. Sama zapytała.
― Z samego serca Londynu. Ze Śmiertelnego Nokturnu.
Cmoknął z dezaprobatą, gdy okazało się, że cudem odnaleziona potencjalna kandydatka na żonę jest już zajęta. Co za, kurwa, pech. Dociekliwe pytanie go nie zdziwiło, w zasadzie był na nie w pewien sposób przygotowany. Wzruszył ramionami, nieprzyjemnym spojrzeniem obrzucił budowlę.
― Mojemu bratu przydałaby się żona. Ale jakaś normalna tym razem, poprzednia flądra była ostro jebnięta w dekiel ― mruknął, wspominając przy tym twarz Beatrice i to, jak ochoczo wyprawiła się w pełnię do lasu, gdy zaproponował jej potajemne spotkanie. Nawet nie zastanowiła się dwa razy nad datą, nie poświęciła sprawie ani krzty pomyślunku.
Victor pokręcił głową, głęboko rozczarowany ludzką głupotą.
Informacja o znajdujących się w okolicy katakumbach zdawała się do niego trafiać ― a przynajmniej trafiała na o wiele lepszy grunt niż poruszane dotychczas kwestie. Zadumał się na moment nad losem znaleziska, przez myśl przeszło mu, że być może byłoby to całkiem interesujące miejsce dla Lety ― była w końcu specem od historii magii, a Victor był święcie przekonany, że nawet z ruin wychodka byłaby w stanie wyczytać jakiś chwalebny kawałek historii i z całą pewnością orzec, że ów należał do jakiegoś króla goblinów albo innego dziada z długą brodą.
― Słyszałaś gdzie są? ― Spojrzał w jej stronę kątem oka; ton pozostawał neutralny, zupełnie niezainteresowany tym, czy mówiła prawdę, czy nie. ― I jak ciężko się do nich dostać?
Zainteresowanie, okruch dobrego nastroju, zniknęło tak szybko, jak się pojawiło. Nie znosił uzdrowicieli. Nie, gorzej ― nienawidził ich i do gabinetów zaglądał tylko wtedy, gdy nie miał wyboru. Piekąca pręga na dłoni, czy zadrapany policzek to nie były powody dla których dałby się komukolwiek opatrywać.
Cofnął się o krok, nachmurzył, błękitne oczy błysnęły wrogo, zimno.
― Trzymaj ręce przy sobie, bo ci je połamię ― burknął. Ostrzeżenie zawisło ciężko w powietrzu, od kościoła buchnęło nowym jęzorem ognia. Victor nawet nie drgnął, wciąż uważnie śledząc ruchy nowej znajomej ― nie ze strachu, a z konieczności. Nie zwykł rzucać gróźb bez pokrycia, a Merlin mu świadkiem ― robił już gorsze rzeczy.
― Pięknym dworze ― powtórzył za nią, uniósł krótko brwi ― czyli szlachcianka.
Ciekawe co robiła w Dolinie. O ile się orientował, większość rodów trzymała się razem, wciąż na kupie, w jednej rezydencji, jakby dalej żyli w jebanym średniowieczu.
W odpowiedzi na kolejne pytanie uśmiechnął się krzywo, niewesoło. Sama zapytała.
― Z samego serca Londynu. Ze Śmiertelnego Nokturnu.
Soul for sale
Najpierw rozjaśniałam, ognisty pęd wzbił się w powietrze, zagrzewając nieco przelękniętą duszę w tej jeszcze jednej zachęcie – ku nieznajomemu. Pomyślałam bowiem prędko, że mogłabym wesprzeć swaty i podsunąć tajemniczemu kilka wspaniałych kandydatek na żony. Potem jednak czar prysł, bo ostry język pokruszył skutecznie pęczniejący we mnie entuzjazm. I tak tylko westchnęłam zrażona słownictwem, a palce dosięgnęły do różowych ust. Jakże mógł? Cóż to miało znaczyć? Niezmiernie korciło mnie, aby go podpytać, ale im więcej plugawych określeń przede mną wygłaszał, tym bardziej czułam, że stoję na grząskim terenie i być może należało się tego pana wystrzegać. Natychmiast też pomyślałam, że nie wydawał się zachęcony do przejęcia podobnej pomocy. Przestałam więc rozczarowana nieprzychylnym obrotem spraw. Naprawdę tak paskudnie myślał o czyjejś żonie? Czy była zbrodniarka wojenną? Czy krzywdziła ludzi? Czy znęcała się nad potomstwem? Nie, jednak nie przestałam. Zlęknione usta w żadnym wypadku nie oznaczały cichych myśli.
Zmiana tematu zdawała się odczynić trapiącą klątwę i tak na nowo zalśniły moje oczy. Jakże ucieszyłam się, że wzmiankę o katakumbach przyjął z dozą – bez wątpienia – podekscytowania! Nawet jeżeli brzmienie głosu wcale na to nie wskazywało: on dopytywał, on zagadywał miło i tym razem nawet bez brzydkich słówek! I ja również w sobie odnajdowałam podobne emocje. – To w tamtą stronę, niedaleko stąd. Kilkanaście minut spaceru. Jeżeli szeroko otworzysz oczy, odnajdziesz tajemnicze schodki – odpowiedziałam, nie kryjąc własnej radości z tej nieoczywistej obietnicy przygody. Za głosem podążyła także dłoń, która w łagodnym geście nakreśliła kierunek. Nie było to jednak ostentacyjne, głupiutkie machanie, lecz ruch podszyty gracją i delikatnością. Niemal wyuczony.
Wkrótce później pękła gra pozorów, upadł mit niezobowiązującego spotkania, ogień został zgaszony, gdy groźne warknięcie zdawało się pozostawić paskudną szramę w mej duszy. Jakże tak mógł? Strach wtłoczył się do płuc, oczy otworzyły szerzej, próbując czujności, wyglądając drogi ratunkowej, albowiem zastygła w powietrzu groźba wydawała się przerażająca! O, Wendelino, gdzie jesteś? Odgrodź mnie od niego ścianą ognia, nie pozwól mu mnie skrzywdzić. Błagam, moja babko! Cofnęłam się instynktownie o krok czy dwa. – N-nic złego nie chciałam uczynić, tylko pomóc, tylko pomóc. Dlaczegóż jesteś taki okrutny? – spytałam zlękniona i zasmucona jego postawą. Uzdrowiciele przecież nieśli wsparcie, goili krzywdę. Czy miał mnie za potwora? Nie byłam potworem! Niedługo później potrząsnęłam lekko głowką, pozwalając by złote loki załaskotały przybladłe policzki. – Nie szlachcianka – skłamałam machinalnie, wciąż się go bardzo bojąc. Chyba nie powinnam mówić mu już niczego więcej, chyba powinnam podziękować za rozmowę i poszukać drogi powrotnej, chyba powinnam skryć się prędko w ramionach ukochanego… Śmiertelny Nokturn. Tak, zdecydowanie powinnam.
- Pójdę już – wydusiłam nieco zduszonym głosem, starając się jeszcze trzymać pozorów, starając się niczym go nie urazić. By pozwolił mi spokojnie odejść. – Dziękuję za rozmowę, drogi panie – dodałam, gotowa już za chwilę obrócić się i zniknąć na leśnej ścieżce – najszybszej drodze do domu.
Zmiana tematu zdawała się odczynić trapiącą klątwę i tak na nowo zalśniły moje oczy. Jakże ucieszyłam się, że wzmiankę o katakumbach przyjął z dozą – bez wątpienia – podekscytowania! Nawet jeżeli brzmienie głosu wcale na to nie wskazywało: on dopytywał, on zagadywał miło i tym razem nawet bez brzydkich słówek! I ja również w sobie odnajdowałam podobne emocje. – To w tamtą stronę, niedaleko stąd. Kilkanaście minut spaceru. Jeżeli szeroko otworzysz oczy, odnajdziesz tajemnicze schodki – odpowiedziałam, nie kryjąc własnej radości z tej nieoczywistej obietnicy przygody. Za głosem podążyła także dłoń, która w łagodnym geście nakreśliła kierunek. Nie było to jednak ostentacyjne, głupiutkie machanie, lecz ruch podszyty gracją i delikatnością. Niemal wyuczony.
Wkrótce później pękła gra pozorów, upadł mit niezobowiązującego spotkania, ogień został zgaszony, gdy groźne warknięcie zdawało się pozostawić paskudną szramę w mej duszy. Jakże tak mógł? Strach wtłoczył się do płuc, oczy otworzyły szerzej, próbując czujności, wyglądając drogi ratunkowej, albowiem zastygła w powietrzu groźba wydawała się przerażająca! O, Wendelino, gdzie jesteś? Odgrodź mnie od niego ścianą ognia, nie pozwól mu mnie skrzywdzić. Błagam, moja babko! Cofnęłam się instynktownie o krok czy dwa. – N-nic złego nie chciałam uczynić, tylko pomóc, tylko pomóc. Dlaczegóż jesteś taki okrutny? – spytałam zlękniona i zasmucona jego postawą. Uzdrowiciele przecież nieśli wsparcie, goili krzywdę. Czy miał mnie za potwora? Nie byłam potworem! Niedługo później potrząsnęłam lekko głowką, pozwalając by złote loki załaskotały przybladłe policzki. – Nie szlachcianka – skłamałam machinalnie, wciąż się go bardzo bojąc. Chyba nie powinnam mówić mu już niczego więcej, chyba powinnam podziękować za rozmowę i poszukać drogi powrotnej, chyba powinnam skryć się prędko w ramionach ukochanego… Śmiertelny Nokturn. Tak, zdecydowanie powinnam.
- Pójdę już – wydusiłam nieco zduszonym głosem, starając się jeszcze trzymać pozorów, starając się niczym go nie urazić. By pozwolił mi spokojnie odejść. – Dziękuję za rozmowę, drogi panie – dodałam, gotowa już za chwilę obrócić się i zniknąć na leśnej ścieżce – najszybszej drodze do domu.
To jak przesłoniła usta dłonią przyjął z ostentacyjną obojętnością albo może nawet: rozczarowaniem. Zazwyczaj na tym etapie panny jej pokroju już rozglądały się za jakimś uprzejmym magipolicjantem albo chociaż kimś, kto wyglądałby odrobinę przyjaźniej, kogoś, kto sprawiałby wrażenie rycerza na białym koniu. W jego obecności rzeczony rycerz okazywał się czasem sprawą przeżycia.
W tamtą stronę, niedaleko stąd. Kilkanaście minut i tajemnicze schodki, powtórzył w duchu, chcąc zapamiętać ścieżkę do samego kościoła, jak i wskazany mu kierunek. Może najpierw powinien sprawdzić to miejsce sam? Upewnić się, że będzie tam w miarę bezpiecznie? Nie chciał ryzykować bezpieczeństwem innej osoby niż on sam.
– Po prostu nie lubię uzdrowicieli – poinformował ją, całkiem rzeczowo i całkiem obojętnie. – To nic osobistego. Przynajmniej w pewien sposób. – Nie chciał odwoływać się do własnej historii, do tego, że wszystko to dzieje się z fanaberii jego brata i gdyby tylko Hector wybrał sobie jakiś normalny zawód, to pewnie – dla świętego spokoju – dałby jej zerknąć na tę ranę i nie straszył ludzi gburowatym podejściem. Scenariuszy w “co by było gdyby” rozważył na przestrzeni życia już całe setki, a i tak zawsze kończył w tym samym, gorzkim punkcie: tego, co się stało, już nie dało się odkręcić.
– Mhm. Nie szlachcianka – powtórzył nieco złośliwie, jawnie dając do zrozumienia, że uwierzyłby w różowego słonia ukrytego w kościele, ale nie to, że nie była szlacheckiego pochodzenia. Jebana heraldyka, gdyby tylko pamiętał…
– Nie ważne zresztą – machnął ręką, jasno dając do zrozumienia, że kimkolwiek tak naprawdę była i co u robiła, było jej sprawą. Nie miał do niej interesu, a co ważniejsze – nie miał na nią zlecenia. – Idź już – zgodził się, odwracając wzrok od jej smukłej sylwetki i znów ogarnął spojrzeniem kanciastą budowlę kościoła. Trwał w bezruchu, z założonymi na piersi rękami, dając jej odpowiednią ilość czasu na bezpieczne wycofanie. Potem sam odszedł, w przeciwną stronę, zniknął w czeluściach lasu.
Gdzie były te katakumby? Że w lewo?...
|zt
W tamtą stronę, niedaleko stąd. Kilkanaście minut i tajemnicze schodki, powtórzył w duchu, chcąc zapamiętać ścieżkę do samego kościoła, jak i wskazany mu kierunek. Może najpierw powinien sprawdzić to miejsce sam? Upewnić się, że będzie tam w miarę bezpiecznie? Nie chciał ryzykować bezpieczeństwem innej osoby niż on sam.
– Po prostu nie lubię uzdrowicieli – poinformował ją, całkiem rzeczowo i całkiem obojętnie. – To nic osobistego. Przynajmniej w pewien sposób. – Nie chciał odwoływać się do własnej historii, do tego, że wszystko to dzieje się z fanaberii jego brata i gdyby tylko Hector wybrał sobie jakiś normalny zawód, to pewnie – dla świętego spokoju – dałby jej zerknąć na tę ranę i nie straszył ludzi gburowatym podejściem. Scenariuszy w “co by było gdyby” rozważył na przestrzeni życia już całe setki, a i tak zawsze kończył w tym samym, gorzkim punkcie: tego, co się stało, już nie dało się odkręcić.
– Mhm. Nie szlachcianka – powtórzył nieco złośliwie, jawnie dając do zrozumienia, że uwierzyłby w różowego słonia ukrytego w kościele, ale nie to, że nie była szlacheckiego pochodzenia. Jebana heraldyka, gdyby tylko pamiętał…
– Nie ważne zresztą – machnął ręką, jasno dając do zrozumienia, że kimkolwiek tak naprawdę była i co u robiła, było jej sprawą. Nie miał do niej interesu, a co ważniejsze – nie miał na nią zlecenia. – Idź już – zgodził się, odwracając wzrok od jej smukłej sylwetki i znów ogarnął spojrzeniem kanciastą budowlę kościoła. Trwał w bezruchu, z założonymi na piersi rękami, dając jej odpowiednią ilość czasu na bezpieczne wycofanie. Potem sam odszedł, w przeciwną stronę, zniknął w czeluściach lasu.
Gdzie były te katakumby? Że w lewo?...
|zt
Soul for sale
- Przykro mi, panie – wyraziłam z głęboką szczerością, gdy tylko wyraził powody swej niechęci wobec udzielenia ewentualnej pierwszej pomocy. – że spotkało cię coś złego. Wiedz jednak, że pośród nas, uzdrowicieli bywają tacy, którzy nie pragną twej udręki, a jedynie szczerze niosą pomoc – uzupełniłam wypowiedź, by wnieść do jego życia garść kojącej nadziei. Cokolwiek spotkało tego jegomościa, nie musiało się więcej razy powtarzać. Rozumiałam jednak wycofanie, a i mając w pamięci wcześniejsze niezbyt przyjazne odzywki nieznajomego wolałam… wolałam powołać do istnienia nieco więcej rozsądku i nie ryzykować, że mogłabym tylko bardziej sprowokować mężczyznę do gniewnych czynów. Och, nie! Wystarczająco wiele niebezpieczeństw i bolesnych chwil niosłam na swych barkach, lecz mimo tego naprawdę starałam się lekko stawiać kroki i wznosić w nadziei, w pięknym marzeniu, że wciąż nie wszystko było stracone. Oby!
Więc mi nie wierzył. W stresie i czasami zbyt odważnych ruchach zapominałam o kamuflażu. Głęboko rozpuszczonych pod skórą nawyków nie dało się tak po prostu porzucić. Moje wychowanie, moje korzenie ujawniały się w chodzie czy dobieranych słówkach. Każda czynność mogła zdradzić, wiedziałam o tym, ale wciąż zapominałam. Postanowiłam jednak nie reagować specjalnie na ten komentarz i tylko zdobić twarz nikłym uśmiechem. Czy mógł kiedyś dowiedzieć się, kim byłam? Przecież to niemożliwe. Czy mógł kiedyś jeszcze mnie spotkać? Przecież tutaj nie bywał. A mimo to czułam w piersi nerwowe postukiwanie, a rosnący stres skłonił palce do zagniatywania rąbków sukienki.
Gdy zaś odezwał się ponownie, próbując przegnać mnie sprzed płomiennej budowli, ślad grymasu zalśnił na twarzy, a oczy otworzyły się w pierwszym akcie wzburzenia. To był mój ogień, czułam się jego piastunką, czułam potrzebę dłuższej kontemplacji i nasycania się widokiem płynnego żaru. Czy on… chciał mi to odebrać? Co za niewdzięczny! Zamiast wyraźniej demonstracji tlącego się pod złotymi lokami oburzenia, pojawiło się natychmiastowe spłoszenie i tak też prędko usłuchałam go i pognałam w swoją stronę. Raz tylko ośmieliłam się obrócić głowę ku ścianom przeklętego kościoła. Przerażał mnie on – mężczyzna, który bał się medyków.
zt
Więc mi nie wierzył. W stresie i czasami zbyt odważnych ruchach zapominałam o kamuflażu. Głęboko rozpuszczonych pod skórą nawyków nie dało się tak po prostu porzucić. Moje wychowanie, moje korzenie ujawniały się w chodzie czy dobieranych słówkach. Każda czynność mogła zdradzić, wiedziałam o tym, ale wciąż zapominałam. Postanowiłam jednak nie reagować specjalnie na ten komentarz i tylko zdobić twarz nikłym uśmiechem. Czy mógł kiedyś dowiedzieć się, kim byłam? Przecież to niemożliwe. Czy mógł kiedyś jeszcze mnie spotkać? Przecież tutaj nie bywał. A mimo to czułam w piersi nerwowe postukiwanie, a rosnący stres skłonił palce do zagniatywania rąbków sukienki.
Gdy zaś odezwał się ponownie, próbując przegnać mnie sprzed płomiennej budowli, ślad grymasu zalśnił na twarzy, a oczy otworzyły się w pierwszym akcie wzburzenia. To był mój ogień, czułam się jego piastunką, czułam potrzebę dłuższej kontemplacji i nasycania się widokiem płynnego żaru. Czy on… chciał mi to odebrać? Co za niewdzięczny! Zamiast wyraźniej demonstracji tlącego się pod złotymi lokami oburzenia, pojawiło się natychmiastowe spłoszenie i tak też prędko usłuchałam go i pognałam w swoją stronę. Raz tylko ośmieliłam się obrócić głowę ku ścianom przeklętego kościoła. Przerażał mnie on – mężczyzna, który bał się medyków.
zt
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Przeklęty kościół
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka