Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Loch Muick
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Loch Muick
Loch Muick to jedno z przepięknych jezior na terenie Szkocji charakteryzujące się szczególnie bujną fauną i florą. Otoczone jest górami, oddalone od jakiejkolwiek cywilizacji, jest to idealne miejsce na ucieczkę od problemów życia codziennego. Już siedzenie na jego brzegu pozwala się zrelaksować i wyciszyć - i najbezpieczniej poprzestać na tym. Jednymi z najciekawszych istot, jakie żyją przy dnie tego jeziora są bowiem trytony - stworzenia znane ze swej terytorialności i waleczności.
Chciała wierzyć, że istnieją granicę. Takie, których nie będą w stanie przekroczyć. Znali już okrucieństwa wojen i krwawych konfliktów. Studiowali je przez lata na lekcjach Historii Magii i śmiali się z głupoty tych, którzy byli tu przed nimi. Mieli się za lepszych, a ostatecznie okazało się, że nie różnili się tak bardzo. Rządziły nimi te same namiętności, te same poczucie wyższości jakie sprowadzało się do traktowania niższych sobie na równi ze zwierzętami, które nie miały żadnych praw. Chociaż zdawać się mogło ewoluowali, to nie zmieniło się tak wiele. Wciąż błądzili w ciemnościach, wciąż gloryfikowali zepsuty system. Tak wiele instytucji, które miały zapewnić im sprawiedliwość i bezpieczeństwo upadło - czy to moralnie, czy zduszone przez nowe władze. Zmiana ministra stała się decyzją garstki. Większość magicznego społeczeństwa nie miała nawet prawa głosu. Cofali się. Jak mogli tego nie widzieć? Jak mogli nie dostrzegać tego, że niszczyli lata zmian, reform. Te zepchnięto do podziemia, a ci, którzy chcieli je utrzymać, wprowadzić nowe mieli pozostać buntownikami, pariasami. Elementem, którego trzeba było się pozbyć. Nie chciała żyć w takim świecie i nie chciała, aby taką rzeczywistość poznała jej córka. Pełną potworności. Ludzi, którzy utracili swoje człowieczeństwo.
Nie wierzyła, ale widocznie, musiała zobaczyć to na własne oczy. Że granic już nie było. Że było przetrwanie i byli jeszcze ludzie, którzy gotowi byli wyciągnąć pomocną dłoń ku tym, którzy jej potrzebowali. Wiedząc co stało się z Londynem, ciężko było uwierzyć w to, że dało się stawić temu opór. Zatrzymać spiralę przemocy. Wielu wciąż wierzyło. Musieli, prawda? Bo inaczej bunt nie miałby najmniejszego sensu. Byli ci, którzy jawnie wyciągali różdżki przeciwko oprawcom i byli ci, którzy w zaciszu domów szukali nadziei, walczyli ze strachem, szukając światła w ciemnościach.
Uśmiech szybko okrył się cieniem nadchodzących wieści. Czuła ulgę. Widząc, że Hannah jest cała i zdrowa. Jednak radość obciążona ciężarem nadchodzących wieści nie trwała długo.
Wargi zacisnęły się w cienką linię. Jej wiedza o różdżkarstwie równa była znajomości kanonów czarnej magii. - Istnieje jakaś szansa, żebyś mogła się tego pozbyć? - zapytała. Wiedziała, że Hannah nie usiedzi w miejscu, że będzie robić co w jej mocy. I nie mogła jej przed tym przestrzec. Była jej rodziną i nie chciałaby, aby stała się jej jakakolwiek krzywda. Jednak wiedziała, że samolubnym było chronić jedynie swoich bliskich i wymagać by to inni poświęcali się. Pragnęła, aby jej najbliżsi byli bezpieczni, przyszło jej jednak zaakceptować to, że tak nie miało być. Bo na takich ludzi wychowali ich rodzice. Bo oni już dawno podjęli decyzję jakimi ludźmi mieli być i jakich racji bronić. - Powiedziałabym, żebyś na siebie uważała, ale z pewnością nie będziesz - załamała usta w bladym półuśmiechu. Bo co im więcej pozostało niż śmiech przez łzy.
Wieść o zamknięciu sklepu ją zasmuciła. Zdawała sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie do tego dojdzie, a jednak upadek dziedzictwa ich dziadka przygnębiał. On wypełnił go życiem, a Hannah przez lata je utrzymywała. Teraz jak większość znanego im świata miał ulec destrukcji. - Może nadejdzie dzień, gdy znów będziesz mogła go otworzyć. Chciałabym nosić w sobie tą myśl. Tak bardzo mi przykro, że przez lata pożyczałam od ciebie pieniądze, a teraz nie jestem w stanie ich zwrócić. Wzięłam ze sobą wszystko co miałam ze sobą. Całe moje oszczędności zostały w banku.
- Kto zginął? - zapytała. Kojarzyła twarze zakonników z kilku spotkań, w których brała udział. Niektóre były jej znane jeszcze z czasów, gdy chodziła do Hogwartu, mijała ich na ulicach Pokątnej. Mimo, że wielu nie znała, każde odebrane przemocą życie było wielką stratą.
Energicznie pokiwała głową na dźwięk słów kuzynki. - Nie. Nie sądzę, aby pamiętał. Charlene wyjawiła mi, że kiedyś brał udział w spotkaniach, ale nie powiedziała mi nic więcej. Wiem, że doszło do konfliktu i odszedł - spojrzała w stronę kuzynki. Nie próbowała tego dociekać. Dość miała trzymania przed nim tajemnic i dość miała już swoich kłamstw, ale wiedziała, że ten sekret nie należy do niej. Oczywiście, że chciała wiedzieć dlaczego przyjaciel postanowił opuścić szeregi Zakonu, ale próbując doszukać się tej prawdy, czuła jakby w jakiś sposób go zdradzała, odkrywając sfery jego życia, do których nawet on sam nie miał dostępu. Jakże mógłby obronić się przed jakimkolwiek zarzutem, nie pamiętając? Znała go. Wiedziała, że jest dobrym człowiekiem i to było dla niej najważniejsze. To jej wystarczyło. - Nie podoba mu się to co widzi. Wojnę, przemoc. Próbuje radzić sobie z tym na swój własny sposób - powiedziała, otulając się szczelniej płaszczem.
- Tak rośnie jak na drożdżach. Sama za tym nie nadążam. W grudniu pierwszy raz ujawnila swoje zdolności, od tamtej pory cały czas mówi o Hogwarcie. Pytała o ciebie. Tęskni za wizytami w sklepie i za tobą. Mam nadzieję, że niedługo przyjdzie czas, gdy się ze sobą zobaczycie - uśmiechnęła się. Nie chciała myśleć o tym co będzie za kilka lat. Co się stanie gdy nie uda im się obalić nowego ministerstwa. Jak będzie wyglądał świat jej córki. Nigdy nie pójdzie do Hogwartu, nigdy nie pozna życia takiego jakim znała go Rose.
Instynktownie drgnęła, próbując pomóc Hannah, ale czarownica sama utrzymała równowagę. - Nie. Zgodziłam się na rozmowę - skrzywiła się. Mogła pozostawić za sobą wspomnienia o Skamanderze, mogła przestać go potrzebować, a jednak wciąż pozostawała ojcem Melanie. Musiała stawić temu czoła - Właściwie widzieliśmy się wcześniej. Nie wyszło to najlepiej, a teraz… no cóż, pozostaliśmy w tym samym miejscu. Nie mam do tego głowy. Nie teraz. W jego życiu nigdy nie było miejsca dla Melanie, a ja chyba po prostu muszę zrobić wszystko, żeby tego nie odczuła - powiedziała, marszcząc nos. Sama wiedziała, że przed tym nie mogła jej uchronić. Że kiedyś poczuje ten ciężar, że kiedyś będzie miała pytania. Ale co mogła zrobić więcej? Na to nie miała już wpływu. Musiały brać życie takim jakim było. Oczywiście, że mogła prosić go pomoc. O wsparcie finansowe, o to aby pomógł im przetrwać. Być może nie odwróciłby się od nich plecami. Wolała jednak prosić o to innych. Nie jego. Nie chciała tworzyć żadnych nici zależności między nimi, bo najzwyczajniej nie ufała mu, ani nie sądziła, żeby mogła na nim polegać w tej kwestii.
|nic się nie stało, teraz ja przepraszam.
Nie wierzyła, ale widocznie, musiała zobaczyć to na własne oczy. Że granic już nie było. Że było przetrwanie i byli jeszcze ludzie, którzy gotowi byli wyciągnąć pomocną dłoń ku tym, którzy jej potrzebowali. Wiedząc co stało się z Londynem, ciężko było uwierzyć w to, że dało się stawić temu opór. Zatrzymać spiralę przemocy. Wielu wciąż wierzyło. Musieli, prawda? Bo inaczej bunt nie miałby najmniejszego sensu. Byli ci, którzy jawnie wyciągali różdżki przeciwko oprawcom i byli ci, którzy w zaciszu domów szukali nadziei, walczyli ze strachem, szukając światła w ciemnościach.
Uśmiech szybko okrył się cieniem nadchodzących wieści. Czuła ulgę. Widząc, że Hannah jest cała i zdrowa. Jednak radość obciążona ciężarem nadchodzących wieści nie trwała długo.
Wargi zacisnęły się w cienką linię. Jej wiedza o różdżkarstwie równa była znajomości kanonów czarnej magii. - Istnieje jakaś szansa, żebyś mogła się tego pozbyć? - zapytała. Wiedziała, że Hannah nie usiedzi w miejscu, że będzie robić co w jej mocy. I nie mogła jej przed tym przestrzec. Była jej rodziną i nie chciałaby, aby stała się jej jakakolwiek krzywda. Jednak wiedziała, że samolubnym było chronić jedynie swoich bliskich i wymagać by to inni poświęcali się. Pragnęła, aby jej najbliżsi byli bezpieczni, przyszło jej jednak zaakceptować to, że tak nie miało być. Bo na takich ludzi wychowali ich rodzice. Bo oni już dawno podjęli decyzję jakimi ludźmi mieli być i jakich racji bronić. - Powiedziałabym, żebyś na siebie uważała, ale z pewnością nie będziesz - załamała usta w bladym półuśmiechu. Bo co im więcej pozostało niż śmiech przez łzy.
Wieść o zamknięciu sklepu ją zasmuciła. Zdawała sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie do tego dojdzie, a jednak upadek dziedzictwa ich dziadka przygnębiał. On wypełnił go życiem, a Hannah przez lata je utrzymywała. Teraz jak większość znanego im świata miał ulec destrukcji. - Może nadejdzie dzień, gdy znów będziesz mogła go otworzyć. Chciałabym nosić w sobie tą myśl. Tak bardzo mi przykro, że przez lata pożyczałam od ciebie pieniądze, a teraz nie jestem w stanie ich zwrócić. Wzięłam ze sobą wszystko co miałam ze sobą. Całe moje oszczędności zostały w banku.
- Kto zginął? - zapytała. Kojarzyła twarze zakonników z kilku spotkań, w których brała udział. Niektóre były jej znane jeszcze z czasów, gdy chodziła do Hogwartu, mijała ich na ulicach Pokątnej. Mimo, że wielu nie znała, każde odebrane przemocą życie było wielką stratą.
Energicznie pokiwała głową na dźwięk słów kuzynki. - Nie. Nie sądzę, aby pamiętał. Charlene wyjawiła mi, że kiedyś brał udział w spotkaniach, ale nie powiedziała mi nic więcej. Wiem, że doszło do konfliktu i odszedł - spojrzała w stronę kuzynki. Nie próbowała tego dociekać. Dość miała trzymania przed nim tajemnic i dość miała już swoich kłamstw, ale wiedziała, że ten sekret nie należy do niej. Oczywiście, że chciała wiedzieć dlaczego przyjaciel postanowił opuścić szeregi Zakonu, ale próbując doszukać się tej prawdy, czuła jakby w jakiś sposób go zdradzała, odkrywając sfery jego życia, do których nawet on sam nie miał dostępu. Jakże mógłby obronić się przed jakimkolwiek zarzutem, nie pamiętając? Znała go. Wiedziała, że jest dobrym człowiekiem i to było dla niej najważniejsze. To jej wystarczyło. - Nie podoba mu się to co widzi. Wojnę, przemoc. Próbuje radzić sobie z tym na swój własny sposób - powiedziała, otulając się szczelniej płaszczem.
- Tak rośnie jak na drożdżach. Sama za tym nie nadążam. W grudniu pierwszy raz ujawnila swoje zdolności, od tamtej pory cały czas mówi o Hogwarcie. Pytała o ciebie. Tęskni za wizytami w sklepie i za tobą. Mam nadzieję, że niedługo przyjdzie czas, gdy się ze sobą zobaczycie - uśmiechnęła się. Nie chciała myśleć o tym co będzie za kilka lat. Co się stanie gdy nie uda im się obalić nowego ministerstwa. Jak będzie wyglądał świat jej córki. Nigdy nie pójdzie do Hogwartu, nigdy nie pozna życia takiego jakim znała go Rose.
Instynktownie drgnęła, próbując pomóc Hannah, ale czarownica sama utrzymała równowagę. - Nie. Zgodziłam się na rozmowę - skrzywiła się. Mogła pozostawić za sobą wspomnienia o Skamanderze, mogła przestać go potrzebować, a jednak wciąż pozostawała ojcem Melanie. Musiała stawić temu czoła - Właściwie widzieliśmy się wcześniej. Nie wyszło to najlepiej, a teraz… no cóż, pozostaliśmy w tym samym miejscu. Nie mam do tego głowy. Nie teraz. W jego życiu nigdy nie było miejsca dla Melanie, a ja chyba po prostu muszę zrobić wszystko, żeby tego nie odczuła - powiedziała, marszcząc nos. Sama wiedziała, że przed tym nie mogła jej uchronić. Że kiedyś poczuje ten ciężar, że kiedyś będzie miała pytania. Ale co mogła zrobić więcej? Na to nie miała już wpływu. Musiały brać życie takim jakim było. Oczywiście, że mogła prosić go pomoc. O wsparcie finansowe, o to aby pomógł im przetrwać. Być może nie odwróciłby się od nich plecami. Wolała jednak prosić o to innych. Nie jego. Nie chciała tworzyć żadnych nici zależności między nimi, bo najzwyczajniej nie ufała mu, ani nie sądziła, żeby mogła na nim polegać w tej kwestii.
|nic się nie stało, teraz ja przepraszam.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Ona sama już zapomniała, jak wyglądały dnie pełne beztroski. Jak wyglądały poranki, podczas których zastanawiała się nad tym, co będzie robić przez kolejne godziny i wieczory, w których poszukiwała wyjątkowych zjawisk, chwil i momentów. Nie było dziś już miejsca na poszukiwanie zachodów słońca, spadających gwiazd; delektowanie się szumem fal, czy zapachem wiatru. Czas, w którym boso stąpała po lesie, poszukując ciekawych roślin i kwiatów, minął dawno temu. Każdy dzień naznaczony był piętnem walki o kolejny, a towarzyszyła mu świadomość, że wokół byli ludzie, którzy mieli wciąż mniej szczęścia od niej. Każdy powód do uśmiechu i radości, każda chwila szczęścia wpędzała ją w wyrzuty sumienia. Miała wrażenie, że nie powinna tracić czasu na bezsensowne plotki, bezproduktywne rozmowy, naiwne wypatrywanie przez okno osób, które się nie zjawią. Ale jak każdy potrzebowała oderwania od brutalnej rzeczywistości; zdjęcia ciężaru z ramion. Czasem nie umiała zrobić tego sama. Uginała się pod nim, kładła spać z wypełnionym kamiorami żołądkiem, ale za każdym razem wstawała pełna sił i determinacji, by brać na siebie kolejne obowiązki i problemy. Od tego była, to mogła zrobić, tak mogła pomóc. I gotowa była trwać przy Rose, jeśliby tego potrzebowała, nie zawahałaby się ani na chwilę.
— Pozbywając się różdżki — mruknęła bez przekonania, spuszczając wzrok na kamienie pod stopami. Kucnęła na moment przy brzegu i zaczęła przekładać kamienie, szukając właściwych; płaskich, okrągłych, pozbawionych nierówności. — Ponoć jest taka szansa, ale to jeszcze wyraźniej zaalarmuje Ministerstwo. I trudno jest przewidzieć dokładne konsekwencje ściągnięcia tego... namiaru — westchnęła, po czym podniosła się z garścią kamieni w dłoni. Puściła pierwszą kaczkę po tafli, ale kamień zanurkował w wodzie po trzecim uderzeniu. Zmarszczyła brwi i kolejny obróciła w palcach kilkukrotnie. — Uważam na siebie. Naprawdę. Otaczają mnie ludzie, którzy bardziej niż rodzice, gdy byłam mała pilnują, bym nie robiła głupot — w jej głosie rozbrzmiała nuta goryczy, czuła czasem, że traktują ją jak dziecko. Ale trudno było w oczach aurorów stać się silną i gotową na wszelakie poświęcenie, gdy było się wyłącznie rzemieślnikiem. Nie mogła tego zmienić, ale próbowała. I nie zmianą profesji, a nieustanną walką i gotowością do boju. — Daj spokój. To tylko sklep — rzuciła bez przekonania. Sklep był dla niej wszystkim. Ale nigdy nie postawiłaby go ponad swoich przyjaciół i ich życie, czy zdrowie. I nie miała wpływu na to, co się stało, tak po prostu wyszło, nie miała jak z tam walczyć. — Tobie pieniądze były potrzebne znacznie bardziej, a teraz... Nie myśl o tym. Nie musisz ich w ogóle zwracać.— Spoważniała i popatrzyła jej w oczy. Mówiła serio, nie oczekiwała od niej zwrotu. Miała małą córkę, musiała zapewnić jej wszystko, czego potrzebowała. Nie powinna martwić się o finanse, ani o długi. Ich nie było. Nie w jej mniemaniu. Dała jej tyle, ile mogła i zrobiłaby to znów, jeśli tylko by poprosiła.
Gdy spytała o tych, którzy odeszli, przygryzła wargę. Puściła kolejną kaczkę, tym razem znów po trzech uderzeniach zniknęła. Z tymi kamieniami coś było nie tak. Jej serce zabiło mocniej. Patrząc w dal, przed siebie szukała spokoju, ale nie mogła go odnaleźć w otaczającej je przyrodzie.
— Hereward nie żyje. Zginął podczas misji. Jackie zaginęła, Brendan wyjechał, podobnie jak Freddie i Samuel. Nie wiem, co się z nimi dzieje, nie mam z nimi żadnego kontaktu — tworzyli Zakon, byli jego filarami, a teraz ich zabrakło. Pozostali z garścią pytań i niepewności, a coraz to większe sprzeczności i konflikty rozrywały ich od środka.
Na wieść o tym, że Mel objawiła swoje magiczne zdolności uśmiechnęła się. Spojrzała na Rosalyn, szczerze uradowana i zamyśliła się, przywołując jej małą córeczkę z pamięci.
— Też za nią bardzo tęsknie— przyznała. I też nie mogła się doczekać momentu, w którym się spotkają. — Jest takie miejsce, w którym byłaby bezpieczna. Naprawdę bezpieczna. Gdybyście chciały się przenieść od Jaydena, tam zamieszkać, mogłybyście znaleźć tam nowy dom. Jest tam trochę dzieci, Mel z pewnością ucieszyłaby się, mając się z kim bawić. — Było w tym coś smutnego i tragicznego, że w Oazie mieszkały sieci. Powinny cieszyć się życiem, dzieciństwem w swoich domach, bawiąc się na ulicach, nie martwiąc tym, że jakiś psychopata mógłby na nie zapolować.
Myśli mknące ku Skamanderze sprawiły, że się szybko rozgorączkowała. Idąc przed siebie, wzdłuż brzegu puściła kolejną kaczkę, ale tym razem tylko dwa odbicia zaliczył kamień nim wpadł do wody. Była na niego wściekła. Na to, jaki był, jak się zachował. Jak cholernie nie potrafił wziąć odpowiedzialności za swoje działania i zachować się po męsku. Melanie powinna mieć ojca, powinna wychować się w pełnej rodzinie; Skamander jej coś odebrał. Coś czego nie dało się ani zastąpić ani wypełnić czymś sztucznym. Zaklęła siarczyście pod nosem, ale nie powiedziała na jego temat nic więcej, ledwie się powstrzymując przed wyzwaniem go od najgorszych.
— Pozbywając się różdżki — mruknęła bez przekonania, spuszczając wzrok na kamienie pod stopami. Kucnęła na moment przy brzegu i zaczęła przekładać kamienie, szukając właściwych; płaskich, okrągłych, pozbawionych nierówności. — Ponoć jest taka szansa, ale to jeszcze wyraźniej zaalarmuje Ministerstwo. I trudno jest przewidzieć dokładne konsekwencje ściągnięcia tego... namiaru — westchnęła, po czym podniosła się z garścią kamieni w dłoni. Puściła pierwszą kaczkę po tafli, ale kamień zanurkował w wodzie po trzecim uderzeniu. Zmarszczyła brwi i kolejny obróciła w palcach kilkukrotnie. — Uważam na siebie. Naprawdę. Otaczają mnie ludzie, którzy bardziej niż rodzice, gdy byłam mała pilnują, bym nie robiła głupot — w jej głosie rozbrzmiała nuta goryczy, czuła czasem, że traktują ją jak dziecko. Ale trudno było w oczach aurorów stać się silną i gotową na wszelakie poświęcenie, gdy było się wyłącznie rzemieślnikiem. Nie mogła tego zmienić, ale próbowała. I nie zmianą profesji, a nieustanną walką i gotowością do boju. — Daj spokój. To tylko sklep — rzuciła bez przekonania. Sklep był dla niej wszystkim. Ale nigdy nie postawiłaby go ponad swoich przyjaciół i ich życie, czy zdrowie. I nie miała wpływu na to, co się stało, tak po prostu wyszło, nie miała jak z tam walczyć. — Tobie pieniądze były potrzebne znacznie bardziej, a teraz... Nie myśl o tym. Nie musisz ich w ogóle zwracać.— Spoważniała i popatrzyła jej w oczy. Mówiła serio, nie oczekiwała od niej zwrotu. Miała małą córkę, musiała zapewnić jej wszystko, czego potrzebowała. Nie powinna martwić się o finanse, ani o długi. Ich nie było. Nie w jej mniemaniu. Dała jej tyle, ile mogła i zrobiłaby to znów, jeśli tylko by poprosiła.
Gdy spytała o tych, którzy odeszli, przygryzła wargę. Puściła kolejną kaczkę, tym razem znów po trzech uderzeniach zniknęła. Z tymi kamieniami coś było nie tak. Jej serce zabiło mocniej. Patrząc w dal, przed siebie szukała spokoju, ale nie mogła go odnaleźć w otaczającej je przyrodzie.
— Hereward nie żyje. Zginął podczas misji. Jackie zaginęła, Brendan wyjechał, podobnie jak Freddie i Samuel. Nie wiem, co się z nimi dzieje, nie mam z nimi żadnego kontaktu — tworzyli Zakon, byli jego filarami, a teraz ich zabrakło. Pozostali z garścią pytań i niepewności, a coraz to większe sprzeczności i konflikty rozrywały ich od środka.
Na wieść o tym, że Mel objawiła swoje magiczne zdolności uśmiechnęła się. Spojrzała na Rosalyn, szczerze uradowana i zamyśliła się, przywołując jej małą córeczkę z pamięci.
— Też za nią bardzo tęsknie— przyznała. I też nie mogła się doczekać momentu, w którym się spotkają. — Jest takie miejsce, w którym byłaby bezpieczna. Naprawdę bezpieczna. Gdybyście chciały się przenieść od Jaydena, tam zamieszkać, mogłybyście znaleźć tam nowy dom. Jest tam trochę dzieci, Mel z pewnością ucieszyłaby się, mając się z kim bawić. — Było w tym coś smutnego i tragicznego, że w Oazie mieszkały sieci. Powinny cieszyć się życiem, dzieciństwem w swoich domach, bawiąc się na ulicach, nie martwiąc tym, że jakiś psychopata mógłby na nie zapolować.
Myśli mknące ku Skamanderze sprawiły, że się szybko rozgorączkowała. Idąc przed siebie, wzdłuż brzegu puściła kolejną kaczkę, ale tym razem tylko dwa odbicia zaliczył kamień nim wpadł do wody. Była na niego wściekła. Na to, jaki był, jak się zachował. Jak cholernie nie potrafił wziąć odpowiedzialności za swoje działania i zachować się po męsku. Melanie powinna mieć ojca, powinna wychować się w pełnej rodzinie; Skamander jej coś odebrał. Coś czego nie dało się ani zastąpić ani wypełnić czymś sztucznym. Zaklęła siarczyście pod nosem, ale nie powiedziała na jego temat nic więcej, ledwie się powstrzymując przed wyzwaniem go od najgorszych.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Gdyby tylko mogła wrócić do życia przed tym, gdy to wszystko się stało. Z pewnością doceniłaby to czego nie potrafiła wtedy dostrzec. Nie było jej łatwo. Z wychowaniem Melanie, z pracą, z samą sobą. To wszystko jednak teraz wydawało się być niewielkim zmartwieniem. Wszakże każdy nosił swój własny krzyż, stawiał czoła zmartwieniom i trudnościom. Nie była w tym odosobniona. Teraz jednak potrafiła to dostrzec, że miała przecież tak bardzo wiele. Skromny kąt, na który zapracowała. Pracę, która sprawiała satysfakcję i którą kochała, a przede wszystkim zdrową, przecudowną córkę, której życiu nic nie zagrażało. Jej życie było wtedy proste, dyktowane potrzebami Mel i dyżurami w Mungu. Chciała mieć więcej, nie zważając na to, że przecież ma tak wiele. Teraz ten czas był zaledwie wspomnieniem, nie było już spokojnych dni pozbawionych strachu przed tym kolejnym. W jej naturze jednak nie leżało użalanie się nad sobą, czekanie aż ktoś inny weźmie jej życie w swoje ręce i nada mu odpowiedniego kierunku. Burza chaotycznych emocji, strachu, żalu i gniewu, trwała jedynie w jej głowie. Rose, którą obserwowała jej córka i jej najbliżsi nie mogła być dla nich ciężarem, kimś kto sprawiał wrażenie, że za chwilę się rozpadnie. Kilka spokojnych dni w Killarney sprawiło, że odzyskała względną równowagę. Teraz potrzebowała odzyskać swoje życie, jego namiastkę. Znaleźć źródło utrzymania, przygotować się do opuszczenia domu Jaydena. Pamiętać, że nie jest jedyną, że tak wielu ucierpiało i będzie cierpieć. To nie był czas, żeby zajmować się tylko sobą, odwracać się od ludzi, którzy potrzebowali pomocy. Nadeszły ponure czasy i musieli sobie pomagać. Być wspólnotą. Nie dać przełamać hartu ducha. Ta jedyna walka nie wymagała fizycznej siły czy umiejętności w walce, była w ich głowach i każdy miał szansę ją wygrać. Żyć dalej, z podniesioną głową, godnie. Ich świat się rozpadał, ale oni wcale nie musieli rozpaść się razem z nim. Zdawało się, że obie to rozumiały, nie dając ponieść się żalom, wszakże najważniejsze było to, że były tu razem. Zdrowe, świadome tego, że zgodnie ze swoim sumieniem trzeba wywalczyć sobie każdy kolejny dzień.
Nieznacznie pokiwała głową, mimowolnie zaciskając palce na magnoliowym drewnie. Różdżce, którą nosiła u swojego boku od czasów szkolnych. Tej, która była z nią przez lata, wchłaniała jej zaklęcia. Chociaż to był tylko przedmiot, postrzegała ją jako część siebie, element jej magii. Nie bez powodu różdżki ich wybierały, dlatego nie chciałaby się z nią rozstać.
Słysząc gorycz w głosie kuzynki, na chwilę skrzyżowała z nią spojrzenie. Gdyby okoliczności były inne z pewnością by się roześmiała. Hannah, zawsze samodzielna, wolna - mogłaby sobie wyobrazić to jak niekomfortowym dla niej musiało być, gdy ktoś był w stosunku do niej nadopiekuńczy. Teraz jednak cieszyło ją to, że ktoś się o nią troszczył i pilnował, aby nie stała się jej krzywda - Dbają o ciebie. Dobrze mieć przy sobie takich ludzi - uśmiechnęła się lekko.
- Mam względem ciebie wielki dług wdzięczności - odparła jej. Wiedziała, że Hannah wcale nie potrzebowała odbierać takiego długu. Rose jedynie chciała, żeby wiedziała, że jest jej wdzięczna, docenia. Tylko w taki sposób mogła jej teraz to okazać. - Wiesz, że jeśli będziesz potrzebowała czegoś ode mnie zawsze możesz napisać. Szczególnie, gdyby stało się coś niedobrego - powiedziała. Wiedziała, że nie jest w stanie zbyt wiele zaoferować, jedynie swoje umiejętności. Chciała, żeby Hannah wiedziała, że mimo wszystko co się dzieje, wciąż jest obecna i nie odwraca się od niej mimo zagrożenia. Musiały dbać o siebie nawzajem. Były rodziną.
W milczeniu słucha słów kobiety. Nie znała ich, nie tak jak Hannah. Pamiętała ich twarze, słowa, które wypowiadali na spotkaniach. Jednak wiedziała o nich niewiele. Jedynie Samuel zdawał się być nieco bliższą jej figurą. Wciąż nie bliską jej sercu, a jednak znajomą, połączoną więzami krwi z jej córką. Wszyscy byli połączeni, niewidzialną siecią zależności - w cieniu straty była rodzina i przyjaciele, ludzie, którym wyrwano kawałek ich samych, odebrano to co drogie. Tym razem nie dotyczyło to jej, jednak wciąż napawało smutkiem i złością, bo ktoś je zabrał. Powietrze gwałtownie uleciało z płuc. - Jak wielu ludzi ma jeszcze zginąć w imię szalonych idei? Jakim trzeba być bestią by dopuszczać się tych wszystkich potworności? - pokręciła szybko głową, jakby wcale nie chciała znać tych odpowiedzi, a sam wybuch był zupełnie kontrolowany - Przepraszam, wiem, że straciłaś przyjaciół - śladem Hannah niechlujnie rzuciła kamyk, by odbił się od powierzchni wody, ten jednak zatopił się w toni Loch Muick.
- Zastanowię się nad tym - odparła krótko, gdy Hannah wspomniała o Oazie.
Cieszyła się, że Hannah nie podjęła tematu. Nie lubiła rozmawiać o Anthonym, a teraz nie czuła się na siłach, aby ścierać się z emocjami, którymi wywoływała jego postać w jej życiu. Wolała odrzucić to od siebie. Jak coś co było i przeminęło, nawet jeśli pozostawiło po sobie ślad na całe życie. Anthony żył jak chciał, a ona musiała nauczyć się żyć tak, by go nie potrzebować.
- Zmierzcha - powiedziała po dłuższej chwili, wpatrując się w horyzont. Dobrze byłoby się tu skryć przed całym światem, ale on czekał na nie obie. - Pewnie nie spotkamy się zbyt prędko - mruknęła pod nosem - Rozmawiałaś z Charlene? Jakże musi cierpieć po utracie Very - powiedziała, spoglądając w stronę Hannah. Każda z nich była inna, ale nie martwiła się o Hannah w taki sposób jak o Leighton. Charlie zawsze wydawała się być najbardziej krucha z ich trójki. - A co z kuzynami? Ja trzyma się twoja mama?
Nieznacznie pokiwała głową, mimowolnie zaciskając palce na magnoliowym drewnie. Różdżce, którą nosiła u swojego boku od czasów szkolnych. Tej, która była z nią przez lata, wchłaniała jej zaklęcia. Chociaż to był tylko przedmiot, postrzegała ją jako część siebie, element jej magii. Nie bez powodu różdżki ich wybierały, dlatego nie chciałaby się z nią rozstać.
Słysząc gorycz w głosie kuzynki, na chwilę skrzyżowała z nią spojrzenie. Gdyby okoliczności były inne z pewnością by się roześmiała. Hannah, zawsze samodzielna, wolna - mogłaby sobie wyobrazić to jak niekomfortowym dla niej musiało być, gdy ktoś był w stosunku do niej nadopiekuńczy. Teraz jednak cieszyło ją to, że ktoś się o nią troszczył i pilnował, aby nie stała się jej krzywda - Dbają o ciebie. Dobrze mieć przy sobie takich ludzi - uśmiechnęła się lekko.
- Mam względem ciebie wielki dług wdzięczności - odparła jej. Wiedziała, że Hannah wcale nie potrzebowała odbierać takiego długu. Rose jedynie chciała, żeby wiedziała, że jest jej wdzięczna, docenia. Tylko w taki sposób mogła jej teraz to okazać. - Wiesz, że jeśli będziesz potrzebowała czegoś ode mnie zawsze możesz napisać. Szczególnie, gdyby stało się coś niedobrego - powiedziała. Wiedziała, że nie jest w stanie zbyt wiele zaoferować, jedynie swoje umiejętności. Chciała, żeby Hannah wiedziała, że mimo wszystko co się dzieje, wciąż jest obecna i nie odwraca się od niej mimo zagrożenia. Musiały dbać o siebie nawzajem. Były rodziną.
W milczeniu słucha słów kobiety. Nie znała ich, nie tak jak Hannah. Pamiętała ich twarze, słowa, które wypowiadali na spotkaniach. Jednak wiedziała o nich niewiele. Jedynie Samuel zdawał się być nieco bliższą jej figurą. Wciąż nie bliską jej sercu, a jednak znajomą, połączoną więzami krwi z jej córką. Wszyscy byli połączeni, niewidzialną siecią zależności - w cieniu straty była rodzina i przyjaciele, ludzie, którym wyrwano kawałek ich samych, odebrano to co drogie. Tym razem nie dotyczyło to jej, jednak wciąż napawało smutkiem i złością, bo ktoś je zabrał. Powietrze gwałtownie uleciało z płuc. - Jak wielu ludzi ma jeszcze zginąć w imię szalonych idei? Jakim trzeba być bestią by dopuszczać się tych wszystkich potworności? - pokręciła szybko głową, jakby wcale nie chciała znać tych odpowiedzi, a sam wybuch był zupełnie kontrolowany - Przepraszam, wiem, że straciłaś przyjaciół - śladem Hannah niechlujnie rzuciła kamyk, by odbił się od powierzchni wody, ten jednak zatopił się w toni Loch Muick.
- Zastanowię się nad tym - odparła krótko, gdy Hannah wspomniała o Oazie.
Cieszyła się, że Hannah nie podjęła tematu. Nie lubiła rozmawiać o Anthonym, a teraz nie czuła się na siłach, aby ścierać się z emocjami, którymi wywoływała jego postać w jej życiu. Wolała odrzucić to od siebie. Jak coś co było i przeminęło, nawet jeśli pozostawiło po sobie ślad na całe życie. Anthony żył jak chciał, a ona musiała nauczyć się żyć tak, by go nie potrzebować.
- Zmierzcha - powiedziała po dłuższej chwili, wpatrując się w horyzont. Dobrze byłoby się tu skryć przed całym światem, ale on czekał na nie obie. - Pewnie nie spotkamy się zbyt prędko - mruknęła pod nosem - Rozmawiałaś z Charlene? Jakże musi cierpieć po utracie Very - powiedziała, spoglądając w stronę Hannah. Każda z nich była inna, ale nie martwiła się o Hannah w taki sposób jak o Leighton. Charlie zawsze wydawała się być najbardziej krucha z ich trójki. - A co z kuzynami? Ja trzyma się twoja mama?
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Była matką samotnie wychowującą dziecko — trudno było nazwać to wyzwaniem. Rola, jaką pełniła wykraczała ponad cele, osiągnięcia i drogę, którą musiała sobie utorować. Nie miała lekko. Reputacja kobiety, która znalazła się w takiej sytuacji nie pomagała stanąć na równe nogi. Ale Rose była wspaniałą matką, silną kobietą. Nie tylko dlatego, że była Wrightem. Dała sobie radę z czymś, co wielu przerastało. Parła do przodu, całe swoje życie podporządkowując cudownej istocie, którą sprowadziła na świat. I nie było ważne nic poza tym — ani ci patrzący, ani komentujący, niewiedzący nic. Nie wiedziała, jak można odwrócić się w takiej sytuacji, udawać, że nie łączy nas nic. Nabrać wody w usta i spróbować zapomnieć. Może dlatego nie potrafiła tego darować Skamanderowi. Ucieczki od odpowiedzialności, bo przecież nie miał piętnastu lat, by nie wiedzieć, co należy zrobić. Nie sądziła, by kiedykolwiek to uległo zmianie, zrozumiała jego stanowisko, powody, które nim kierowały, zaakceptowała, że odrzucił własne dziecko. Bo kobiety dało się nie kochać, ale przyczynił się stworzenia nowego życia, którego się wyparł, uznając za nieistniejące.A tak postępowali najgorsi, bez sumienia, bez empatii. Niedojrzali, egoistyczni.
Spojrzała na kuzynkę z cieniem żalu na twarzy. Przyszło im żyć w trudnych czasach, ale wyglądało na to, że każde pokolenie toczyło swoją własną wojnę. I te nigdy się nie skończą. Rosie mogła tylko — i z pewnością to robiła — starać się zapewnić córce jak najszczęśliwsze dzieciństwo, jakie tylko mogła. Ciesząc się z każdej chwili spokoju, każdej zebranej stokrotki na polnej łące. Jeśli tam, u Jaydena mogła jej to dać, to chyba nie było lepszego miejsca. Póki były tylko bezpieczne.
Pokiwała głową, i ruszając dalej, wzdłuż brzegu zamyśliła się na moment. Ani przez chwilę nie narzekała. Nie mogła. Zbyt wielu ludzi poświęcało się wokół niej, ratując cudze życia, upadające miasto, pomagając najbliższym — w tym jej. Pomimo wszystkich silnych zażyłości, głębokich i trwałych relacji nigdy nie chciała być zależna. Nie przez wzgląd na potrzebę wolności; nie mogłaby znieść myśli, że jest dla kogoś ciężarem. Ale coraz częściej zaczynała myśleć, że opór, zamiast dać wszystkim poczucie spokoju i świadomość, że mogą ruszyć dalej i zrobić coś innego, tylko wywoływał większą troskę.
— Wspaniale. Mam szczęście — przyznała w końcu z uśmiechem, kiwając głową, jakby mówiąc to też głównie do siebie. — Ale ty też masz, wiesz o tym, prawda?— Zwróciła się do niej, obracając głowę. Sięgnęła ręką do jej przedramienia, ale zamiast przyciągnąć ją ku sobie sama się zbliżyła, oplatając się wokół jej ręki. — Masz na kogo liczyć, do kogo się zwrócić. Zawsze i w każdej sytuacji. Nawet gdybys tylko chciała powiedzieć, że śniło ci się coś złego. Pamiętaj o tym, proszę — jej głos stał się cichy, błagalny. O nią też się martwiła. O jej bezpieczeństwo, o samopoczucie. — Wiem, że jesteś silna i dajesz sobie jakoś radę, ale nie udawaj tego przede mną. W normalnych okolicznościach powiedziałabym, że zawsze możesz wpaść na kawę i kawałek ciasta, ale… — Ale to był wciąż Londyn. Miejsce zbyt niebezpieczne dla niej i Melanie. Niebezpieczne dla wszystkich Wrightów. — Pozostaje nam spacer po Contin i herbata z cynamonem u mojej mamy.— Bo i tak była zawsze mile widziana. Musiała o tym pamiętać. Powinni trzymać się razem, wspierać. Dbać o siebie wzajemnie. — Daj spokój, jaki dług — machnęła ręką i znów przylgnęła do niej, spoglądając pod nogi, by nie potknąć się o jakiś kamień. — Jesteś dla mnie jak starsza siostra. Z dobrych wiadomości… Billy wrócił.— Na jej twarzy pojawił się cień radości, patrzyła jednak przed siebie, jakby samo wspomnienie tego imienia przewróciło jej zawartość żołądka. — Oni też wrócą. Któregoś dnia, napewno. — Wierzyła w to. Dla potwierdzenia pokiwała głową i westchnęła cicho. Nie odpowiedziała jej. Nie wiedziała nawet co, bowiem skończyły się w niej pokłady wszelkiego zrozumienia. Istoty magiczne, wielkie i niebezpieczne potrafiły być okrutne. Niedźwiedzie potrafiły rozszarpać swoją ofiarę w kilku kłapnięciach paszczą, podobnie jak wilki, a nawet zlekceważone hipogryfy. Ale nie było na tym świecie potworów gorszych od nich samych, od ludzi. Od czarodziejów ślepo dążących do władzy, potykających się o ciała, które pozbawili życia, wciąż udając, że ich nie widzą.
Zmierzchało. Spojrzała w górę, na rozlane kolorami niebo, a później na Roselyn i zatrzymała się. Wracajmy, zaproponowała choć nie powiedziała nic, ale spojrzenie przez ramię na drogę powrotną mówiło samo za siebie. Wiedziała, że musiała wracać do domu, do córki. Jeszcze będą mieć czas nadrobić wszystko.
—Chciałabym, by było inaczej. Ale pisz do mnie często — ścisnęła ją za ramię, nim ją puściła, by zawrócić. — Rozmawiałam. Jest w bardzo kiepskim stanie. Myślę, że ma kłopoty. Takie… wiesz, ze sobą. Ze swoimi myślami. Nie radzi sobie, a jest tu prawie całkiem sama. Ma nas, ale wiesz, to nie to samo. Każdy z nas ma swoje życie, mam wyrzuty sumienia, że poświęcam jej tak mało czasu. Uważaj na kamienie, są śliskie— uprzedziła ją, samej obchodząc podejrzliwy głaz. Wygładziła materiał spódnicy i zaczesała kosmyki włosów za ucho. — W porządku, radzą sobie. Joe cały czas gra, pomimo sytuacji, ale jest raczej bezpieczny. A Ben… Ben się przeprowadził. Do lasu. W sam jego środek, dasz wiarę?— mruknęła z rozbawieniem i pokręciła głową. — Mama o niczym nie wie. W sensie, o sytuacji w Londynie, o wojnie, o tym co robią z takimi…– jak ona. Zająknęła się, spoglądając tylko na kuzynkę, ale wiedziała, że rozumie.
Spojrzała na kuzynkę z cieniem żalu na twarzy. Przyszło im żyć w trudnych czasach, ale wyglądało na to, że każde pokolenie toczyło swoją własną wojnę. I te nigdy się nie skończą. Rosie mogła tylko — i z pewnością to robiła — starać się zapewnić córce jak najszczęśliwsze dzieciństwo, jakie tylko mogła. Ciesząc się z każdej chwili spokoju, każdej zebranej stokrotki na polnej łące. Jeśli tam, u Jaydena mogła jej to dać, to chyba nie było lepszego miejsca. Póki były tylko bezpieczne.
Pokiwała głową, i ruszając dalej, wzdłuż brzegu zamyśliła się na moment. Ani przez chwilę nie narzekała. Nie mogła. Zbyt wielu ludzi poświęcało się wokół niej, ratując cudze życia, upadające miasto, pomagając najbliższym — w tym jej. Pomimo wszystkich silnych zażyłości, głębokich i trwałych relacji nigdy nie chciała być zależna. Nie przez wzgląd na potrzebę wolności; nie mogłaby znieść myśli, że jest dla kogoś ciężarem. Ale coraz częściej zaczynała myśleć, że opór, zamiast dać wszystkim poczucie spokoju i świadomość, że mogą ruszyć dalej i zrobić coś innego, tylko wywoływał większą troskę.
— Wspaniale. Mam szczęście — przyznała w końcu z uśmiechem, kiwając głową, jakby mówiąc to też głównie do siebie. — Ale ty też masz, wiesz o tym, prawda?— Zwróciła się do niej, obracając głowę. Sięgnęła ręką do jej przedramienia, ale zamiast przyciągnąć ją ku sobie sama się zbliżyła, oplatając się wokół jej ręki. — Masz na kogo liczyć, do kogo się zwrócić. Zawsze i w każdej sytuacji. Nawet gdybys tylko chciała powiedzieć, że śniło ci się coś złego. Pamiętaj o tym, proszę — jej głos stał się cichy, błagalny. O nią też się martwiła. O jej bezpieczeństwo, o samopoczucie. — Wiem, że jesteś silna i dajesz sobie jakoś radę, ale nie udawaj tego przede mną. W normalnych okolicznościach powiedziałabym, że zawsze możesz wpaść na kawę i kawałek ciasta, ale… — Ale to był wciąż Londyn. Miejsce zbyt niebezpieczne dla niej i Melanie. Niebezpieczne dla wszystkich Wrightów. — Pozostaje nam spacer po Contin i herbata z cynamonem u mojej mamy.— Bo i tak była zawsze mile widziana. Musiała o tym pamiętać. Powinni trzymać się razem, wspierać. Dbać o siebie wzajemnie. — Daj spokój, jaki dług — machnęła ręką i znów przylgnęła do niej, spoglądając pod nogi, by nie potknąć się o jakiś kamień. — Jesteś dla mnie jak starsza siostra. Z dobrych wiadomości… Billy wrócił.— Na jej twarzy pojawił się cień radości, patrzyła jednak przed siebie, jakby samo wspomnienie tego imienia przewróciło jej zawartość żołądka. — Oni też wrócą. Któregoś dnia, napewno. — Wierzyła w to. Dla potwierdzenia pokiwała głową i westchnęła cicho. Nie odpowiedziała jej. Nie wiedziała nawet co, bowiem skończyły się w niej pokłady wszelkiego zrozumienia. Istoty magiczne, wielkie i niebezpieczne potrafiły być okrutne. Niedźwiedzie potrafiły rozszarpać swoją ofiarę w kilku kłapnięciach paszczą, podobnie jak wilki, a nawet zlekceważone hipogryfy. Ale nie było na tym świecie potworów gorszych od nich samych, od ludzi. Od czarodziejów ślepo dążących do władzy, potykających się o ciała, które pozbawili życia, wciąż udając, że ich nie widzą.
Zmierzchało. Spojrzała w górę, na rozlane kolorami niebo, a później na Roselyn i zatrzymała się. Wracajmy, zaproponowała choć nie powiedziała nic, ale spojrzenie przez ramię na drogę powrotną mówiło samo za siebie. Wiedziała, że musiała wracać do domu, do córki. Jeszcze będą mieć czas nadrobić wszystko.
—Chciałabym, by było inaczej. Ale pisz do mnie często — ścisnęła ją za ramię, nim ją puściła, by zawrócić. — Rozmawiałam. Jest w bardzo kiepskim stanie. Myślę, że ma kłopoty. Takie… wiesz, ze sobą. Ze swoimi myślami. Nie radzi sobie, a jest tu prawie całkiem sama. Ma nas, ale wiesz, to nie to samo. Każdy z nas ma swoje życie, mam wyrzuty sumienia, że poświęcam jej tak mało czasu. Uważaj na kamienie, są śliskie— uprzedziła ją, samej obchodząc podejrzliwy głaz. Wygładziła materiał spódnicy i zaczesała kosmyki włosów za ucho. — W porządku, radzą sobie. Joe cały czas gra, pomimo sytuacji, ale jest raczej bezpieczny. A Ben… Ben się przeprowadził. Do lasu. W sam jego środek, dasz wiarę?— mruknęła z rozbawieniem i pokręciła głową. — Mama o niczym nie wie. W sensie, o sytuacji w Londynie, o wojnie, o tym co robią z takimi…– jak ona. Zająknęła się, spoglądając tylko na kuzynkę, ale wiedziała, że rozumie.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Dobrze znała to uczucie, gdy wszyscy wokół chociaż chętni do pomocy, gotowi by ściągnąć odrobinę ciężaru z barków, powodowali rosnącą frustrację. Nie mogła gniewać się za ich troskę, doszukiwać się w nich złych intencji. Jednak w świetle ich uwagi, czułości i wsparcia sama czuła się po prostu słaba - niezdolna do podejmowania własnych decyzji, potrzebująca ich ciągłej atencji. Czuła się jak ich ciężar, a przecież tak nie powinno być. Nie chciała być myślą, która prześladuje ich spokojne dnie, ciągłą udręką. Kimś kim trzeba się ciągle opiekować. To wszystko chociaż naturalne w gronie najbliższych w jakiś sposób powodowało dyskomfort. Bo przecież nie na tym to wszystko polegało. Trzeba była nie tylko brać, ale też dawać. Musiała więc wyhodować twardszą skórę, stać pewnie na własnych nogach, nie oczekując że inni zrobią to za nią. Wtedy już nie czuła się słaba, a te poczucie przynosiło ulgę. Nie warto było wylewać łez za kimś kto nie był warty ani jednej ich kropli. Nie ważnym były osądy i spojrzenia wypełnione zgorszeniem. Ciężko było odciąć się od przeszłości, ale próbowała po prostu zapomnieć. Być nie był to lek, który leczył chorobę, ale dobrze pozytywnie wpływał na usunięcie jej symptomów. W jej życiu byli ludzie dla których musiała się starać. Tylko ona była odpowiedzialna za Melanie, nikt inny. Musiała się starać nie tylko dla Melanie, ale też dla wszystkich tych, których kochała. Być może oziębła. Musiała od siebie wymagać i nie było tu miejsca na słabostki. Lecz potem przyszła wojna i wszystkie te wydarzenia znów sprawiły, że czuła się bezsilna. Brakło jej umiejętności by bronić samej siebie. Jak mogła więc ochronić przed tym wszystkim córkę? Skóra oplatająca chude nadgarstki wydawała się być zbyt cienka. Potrzebowała wyprać te uczucia, sięgnąć tam gdzie nie była w stanie sięgnąć dotyczas. Nauczyć się jak bronić to co kochała w zupełnie inny sposób niż dotychczas.
Spojrzenie skupiło się na twarzy kuzynki - Wiem - odparła, wyginając usta w lekkim półuśmiechu. Wiedziała, że jeśli tylko zwróciłaby się o pomoc do najbliższych, to pomogliby jej. Tego nie kwestionowała. Jeśli była jednak w stanie stać twardo na własnych nogach, właśnie to robiła. Nie by dopieścić własne ego, wzmocnić poczucie kontroli nad swoim światem. By nie utrudniać innym tego co już tak było udręką. I dać przykład własnej córce, pokazać jej rzeczy, których jeszcze nie rozumiała. Jej matka była kiedyś głupia i naiwna, ale jeśli miała czegoś się od niej nauczyć to tego, że trzeba było stawiać czoła rzeczywistości, z podniesionym czołem i nie liczyć na to, że ktoś inny wyręczy ją w przeżywaniu własnego życia. Słowa Hannah były jednak czułe, ciepłe. Nie miały naruszać jej komfortu, oferowały schronienie i wysłuchanie. - Będę pamiętać. Pamiętam - usta drgnęły, starając się ukryć krótkie wzruszenie. Mrużąc oczy, spędziła tą emocje, przenosząc wzrok na toń jeziora - Wiem, że mogę na ciebie liczyć. Czasami tego nie okazuje, zdaje sobie z tego sprawę, ale nawet ta świadomość, jest po prostu pokrzepiająco. Sam fakt, że wiem. Że mogę napisać w każdej chwili, pojawić się na waszym progu w Contin. Nawet jeśli jestem daleko, dobrze jest czuć tą więź - wyznała, zerkając na kuzynkę.
Nigdy nie miała siostry i Hannah również była sama pośród braci. Ciężko było jej porównać to do jakiegoś doświadczenia. Łączyły je silne więzy krwi i jeśli kogoś miałaby określić tymi słowami, tym właśnie była Hannah. - Więc wychodziłoby na to, że ty dla mnie jak ta młodsza - odparła. - Jak się ma? - zapytała. Niewiele ostatnimi czasy słyszała o Billym Moorze. Jawił się we wspomnieniach z czasów, gdy wszyscy mieli jeszcze naście lat. Bliskiego jego kuzynostwu. Aż w końcu jego postać zniknęła z życia Hannah. Dobrze było słyszeć, że mimo wszystko ma się dobrze - Wyjawił ci dlaczego tak nagle zniknął? - zapytała. Ich przyjaźń w jakiś sposób nie dziwiła. Sama wszakże odnalazła przyjaciela nie w towarzyszkach ze szkolnej ławy, a w innym mężczyźnie.
Podążyła śladem kuzynki, słuchając uważnie jej słów, chociaż kamieniste wybrzeże nie ułatwiało jej tego. Stopa niepewnie stąpająca po wyboistej dróżce, poślizgnęła się. Mimowolnym ruchem złapała za płaszcz Hannah, póki nie odzyskała równowagi. - Też to poczułam. Musi to wszystko ułożyć sobie w głowie, po swojemu. - Straciła siostrę. Wyrwano jej jakąś część siebie, a mimo to, że mogli na siebie liczyć, to każde z nich pozostawało odrębnością. Odpowiedzi kryły się nie w innych, a w niej same. Jednak w takich chwilach niełatwo było sobie radzić samemu, a teraz… każde z nich musiało robić to co do niego należy. Brakło czasu i nie wiedzieli jak wiele go jeszcze mieli.
Zaśmiała się na wieści o braciach Hannah. - Trochę tam pasuje - odpowiedziała, poszerzając uśmiech.
Przystanęła na chwilę. - Nic a nic? - zapytała. Może i nie powinna być zaskoczona. Czasami niemalże potrafiła sobie wyobrazić ją z różdżką w dłoni, rozporządzającą domem Wrightów. Jednak nie była tak jak oni i jej dzieci musiały chronić przed tym co otaczało ich domowe ognisko.
Pokiwała głową energicznie. Nie musiała kończyć tej myśli. Wiedziała. Nie potrafiła w tym momencie nie postawić się w tej roli. Zobaczyć świat za kilkanaście lat, gdy to jej córka tak bardzo chciałaby jej bronić, że nawet skrywała by przed nią myśl o samym zagrożeniu. Że gdyby coś się stało, nie wiedziała nawet kto i dlaczego wyrządził jej krzywdę. - Planujecie jej powiedzieć?
Spojrzenie skupiło się na twarzy kuzynki - Wiem - odparła, wyginając usta w lekkim półuśmiechu. Wiedziała, że jeśli tylko zwróciłaby się o pomoc do najbliższych, to pomogliby jej. Tego nie kwestionowała. Jeśli była jednak w stanie stać twardo na własnych nogach, właśnie to robiła. Nie by dopieścić własne ego, wzmocnić poczucie kontroli nad swoim światem. By nie utrudniać innym tego co już tak było udręką. I dać przykład własnej córce, pokazać jej rzeczy, których jeszcze nie rozumiała. Jej matka była kiedyś głupia i naiwna, ale jeśli miała czegoś się od niej nauczyć to tego, że trzeba było stawiać czoła rzeczywistości, z podniesionym czołem i nie liczyć na to, że ktoś inny wyręczy ją w przeżywaniu własnego życia. Słowa Hannah były jednak czułe, ciepłe. Nie miały naruszać jej komfortu, oferowały schronienie i wysłuchanie. - Będę pamiętać. Pamiętam - usta drgnęły, starając się ukryć krótkie wzruszenie. Mrużąc oczy, spędziła tą emocje, przenosząc wzrok na toń jeziora - Wiem, że mogę na ciebie liczyć. Czasami tego nie okazuje, zdaje sobie z tego sprawę, ale nawet ta świadomość, jest po prostu pokrzepiająco. Sam fakt, że wiem. Że mogę napisać w każdej chwili, pojawić się na waszym progu w Contin. Nawet jeśli jestem daleko, dobrze jest czuć tą więź - wyznała, zerkając na kuzynkę.
Nigdy nie miała siostry i Hannah również była sama pośród braci. Ciężko było jej porównać to do jakiegoś doświadczenia. Łączyły je silne więzy krwi i jeśli kogoś miałaby określić tymi słowami, tym właśnie była Hannah. - Więc wychodziłoby na to, że ty dla mnie jak ta młodsza - odparła. - Jak się ma? - zapytała. Niewiele ostatnimi czasy słyszała o Billym Moorze. Jawił się we wspomnieniach z czasów, gdy wszyscy mieli jeszcze naście lat. Bliskiego jego kuzynostwu. Aż w końcu jego postać zniknęła z życia Hannah. Dobrze było słyszeć, że mimo wszystko ma się dobrze - Wyjawił ci dlaczego tak nagle zniknął? - zapytała. Ich przyjaźń w jakiś sposób nie dziwiła. Sama wszakże odnalazła przyjaciela nie w towarzyszkach ze szkolnej ławy, a w innym mężczyźnie.
Podążyła śladem kuzynki, słuchając uważnie jej słów, chociaż kamieniste wybrzeże nie ułatwiało jej tego. Stopa niepewnie stąpająca po wyboistej dróżce, poślizgnęła się. Mimowolnym ruchem złapała za płaszcz Hannah, póki nie odzyskała równowagi. - Też to poczułam. Musi to wszystko ułożyć sobie w głowie, po swojemu. - Straciła siostrę. Wyrwano jej jakąś część siebie, a mimo to, że mogli na siebie liczyć, to każde z nich pozostawało odrębnością. Odpowiedzi kryły się nie w innych, a w niej same. Jednak w takich chwilach niełatwo było sobie radzić samemu, a teraz… każde z nich musiało robić to co do niego należy. Brakło czasu i nie wiedzieli jak wiele go jeszcze mieli.
Zaśmiała się na wieści o braciach Hannah. - Trochę tam pasuje - odpowiedziała, poszerzając uśmiech.
Przystanęła na chwilę. - Nic a nic? - zapytała. Może i nie powinna być zaskoczona. Czasami niemalże potrafiła sobie wyobrazić ją z różdżką w dłoni, rozporządzającą domem Wrightów. Jednak nie była tak jak oni i jej dzieci musiały chronić przed tym co otaczało ich domowe ognisko.
Pokiwała głową energicznie. Nie musiała kończyć tej myśli. Wiedziała. Nie potrafiła w tym momencie nie postawić się w tej roli. Zobaczyć świat za kilkanaście lat, gdy to jej córka tak bardzo chciałaby jej bronić, że nawet skrywała by przed nią myśl o samym zagrożeniu. Że gdyby coś się stało, nie wiedziała nawet kto i dlaczego wyrządził jej krzywdę. - Planujecie jej powiedzieć?
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Tak samo jak ona nauczona była rozwiązywania spraw samodzielnie przy jednoczesnej tendencji do odsuwania od siebie oferowanej pomocy. Może właśnie dlatego, że były tak podobne, powtarzała jej ciągle i do znudzenia, że w razie kłopotów mogła na niej polegać. Słowa wypowiadało się łatwo, zawsze trudniej przychodziło zrealizować złożone obietnice, ale choć zwykła gadać dużo i czasem pieść trzy po trzy, nigdy nie rzucała swoich ofert na wiatr. Mogła być przy niej, jeśli tego potrzebowała i odciążyć ją, gdy miała zbyt wiele na głowie. I nie chodziło wyłącznie o pieniądze. To nie one były najważniejsze. Chciała też, żeby pamiętała, że dom w Szkocji, mama i tata całej trójki Wrightów zawsze czekali na Rosie z otwartymi ramionami. Na nią i małą Melanie. Nie była sama. I nigdy sama nie będzie. Pomimo oporu, pomimo silnie zadzieranej jak typowy Wright głowy do góry i powtarzania, że ma się wszystko pod kontrolą i sobie poradzi — musiała pamiętać; bo nie zawsze, zgodnie z własnym życzeniem tak było. Bo czasem w życiu działy się rzeczy, które trudno było przewidzieć, przed którymi trudno było się obronić. Nigdy nie wątpiła w jej siłę. W jej wytrwałość, odwagę. Jako matka nie było dla niej ważniejszej rzeczy niż dobro dziecka. Jayden, u którego się zatrzymała był nauczycielem. Nie było go na miejscu. Nie było go w pobliżu — przez większość czasu była zdana sama na siebie. Martwiła się o nią, o to, jak sobie radzi, ale wiedziała, że gdy tylko zacznie ten temat nie zasłoni się zwyczajnym brakiem taktu.
— Mama chętnie zajmie się Melanie, gdybyś potrzebowała… No wiesz. Zrobić coś innego — niż być matką, uzdrowicielką i kobietą na pełen etat. Wiedziała, że mogło jej czasem brakować sił. Że dawała z siebie wszystko, co tylko mogła, by dać dziecku wszystko, czego potrzebowało, a czasy były niespokojne. To, co się działo czyniło jej życie coraz trudniejszym. — Rosie… — zaczęła, nie odrywając od niej wzroku, nawet wtedy, gdy ta przeniosła spojrzenie na taflę jeziora, umykając przed jej zwinnie. — Przyleć kiedyś. Po prostu. Na obiad, na herbatę. Kiedy będziesz mieć czas — do mamy; do Londynu nigdy by jej nie próbowała ściągnąć. To, co się tam działo było potworne i powinna trzymać się od tego jak najdalej.
Spuściła wzrok, ręce splotła na piersi, choć prawdopodobnie tylko po to, by zająć czymś dłonie, zacisnąć palce na materiale, rękawach, uszczypnąć się może. Przygryzła policzek od środka i westchnęła. Teraz, idąc u boku Roselyn zdawało jej się, że mieli wspólne tematy, mieliby o czym pomówić. I może potrafiliby pomóc sobie wzajemnie w jakiś sposób.
— Tak — przyznała krótko, nie podnosząc spojrzenia na kuzynkę. Nikomu poza Michaelem i Just nie mówiła o powodzie jego wyjazdu. Pogłoski roznosiły się po ludziach i wiedziała, że to prawda, choć on sam, Moore, nie miał na tyle odwagi, by powiedzieć cokolwiek. Zakłuło ją to w boku, westchnęła ciężko znów. Jego powrót z jednej strony ją uszczęśliwił, już w chwili, gdy przeczytała ten list, z drugiej stał się jakiś dziwnie ciężki. I doskonale zdawała sobie sprawę, dlaczego. — W zeszłym roku dowiedział się, że ma córkę. Mniej więcej w wieku Melanie. Kiedy anomalie rozszalały się w Anglii na dobre, wywiózł ją i tatę do Francji. — I nie miała do niego o to pretensji. Chyba nie spodziewałaby się nawet tak odpowiedzialnej i przemyślanej decyzji. Egoistycznie jednak wciąż próbowała oswoić się z faktem, że po prostu zostawił ją bez słowa.
Wyciągnęła rękę ku kuzynce, kiedy się poślizgnęła, a jej myśli gwałtownie uciekły, skupiając się na przytrzymaniu jej w pionie. Zaicnsęła na niej palce.
— Wszystko w porządku? — Była beznadziejna w pierwszej pomocy, jeśli zwichnęłaby sobie stopę najprawdopodobniej — pomimo olbrzymiej chęci — wyrwałaby jej ją z jakiegoś stawu, próbując nastawić. Ale poszła dalej, nie wyglądało, jakby miało stać się coś złego z jej nogą, nie utykała. Ruszyły dalej, ostrożnie, pobliskich kamieniach. Zaciągnęła się świeżym, chłodnym powietrzem. Nadeszła wiosna. Dało sir ją czuć tutaj, w rzeźnim otoczeniu jeziora.
Pokręciła głową, kiedy spytała o mamę i spojrzała na nią niepewnie. Bo sama nie wiedziała, czy robią dobrze. — Tata nie pokazuje jej gazet, a my w listach nie piszemy jej o tym. Jest zapracowana, trzymana z dala od tych wszystkich informacji, a nawet plotek z miasteczka. Ale to kwestia czasu, wiesz. Prędzej czy później czegoś się dowie. Albo domyśli, — Czuła się źle z myślą, że ją okłamują. Sama nie potrafiła tego robić, unikała więc tematów jak ognia, w listach pisząc co jej przychodziło na myśl — tak było łatwiej, niż twarzą w twarz. Ale przyjdzie taki dzień, że będą musieli jej coś powiedzieć. Wszystko, a może część? — Nie wiem, co jest dla niej najlepsze. Chociaż żyje z tatą tyle lat, wciąż myśli, że jest nam tak cieżko, jak jej, gdy była młoda. Jeśli dowie się, co się wydarzyło w Londynie wpadnie w panikę. Będzie się zamartwiać, a my zamiast robić swoje dla Zakonu będziemy zamartwiać się o nią. — Była słabsza, podatniejsza na choroby, które ich się nie imały, krążyła w ich żyłach magia. Musieli o nią dbać. — Co byś zrobiła na moim miejscu?— spytała ją, podchodząc w końcu na koniec jeziora, do miejsca, z którego wyruszyły.
— Mama chętnie zajmie się Melanie, gdybyś potrzebowała… No wiesz. Zrobić coś innego — niż być matką, uzdrowicielką i kobietą na pełen etat. Wiedziała, że mogło jej czasem brakować sił. Że dawała z siebie wszystko, co tylko mogła, by dać dziecku wszystko, czego potrzebowało, a czasy były niespokojne. To, co się działo czyniło jej życie coraz trudniejszym. — Rosie… — zaczęła, nie odrywając od niej wzroku, nawet wtedy, gdy ta przeniosła spojrzenie na taflę jeziora, umykając przed jej zwinnie. — Przyleć kiedyś. Po prostu. Na obiad, na herbatę. Kiedy będziesz mieć czas — do mamy; do Londynu nigdy by jej nie próbowała ściągnąć. To, co się tam działo było potworne i powinna trzymać się od tego jak najdalej.
Spuściła wzrok, ręce splotła na piersi, choć prawdopodobnie tylko po to, by zająć czymś dłonie, zacisnąć palce na materiale, rękawach, uszczypnąć się może. Przygryzła policzek od środka i westchnęła. Teraz, idąc u boku Roselyn zdawało jej się, że mieli wspólne tematy, mieliby o czym pomówić. I może potrafiliby pomóc sobie wzajemnie w jakiś sposób.
— Tak — przyznała krótko, nie podnosząc spojrzenia na kuzynkę. Nikomu poza Michaelem i Just nie mówiła o powodzie jego wyjazdu. Pogłoski roznosiły się po ludziach i wiedziała, że to prawda, choć on sam, Moore, nie miał na tyle odwagi, by powiedzieć cokolwiek. Zakłuło ją to w boku, westchnęła ciężko znów. Jego powrót z jednej strony ją uszczęśliwił, już w chwili, gdy przeczytała ten list, z drugiej stał się jakiś dziwnie ciężki. I doskonale zdawała sobie sprawę, dlaczego. — W zeszłym roku dowiedział się, że ma córkę. Mniej więcej w wieku Melanie. Kiedy anomalie rozszalały się w Anglii na dobre, wywiózł ją i tatę do Francji. — I nie miała do niego o to pretensji. Chyba nie spodziewałaby się nawet tak odpowiedzialnej i przemyślanej decyzji. Egoistycznie jednak wciąż próbowała oswoić się z faktem, że po prostu zostawił ją bez słowa.
Wyciągnęła rękę ku kuzynce, kiedy się poślizgnęła, a jej myśli gwałtownie uciekły, skupiając się na przytrzymaniu jej w pionie. Zaicnsęła na niej palce.
— Wszystko w porządku? — Była beznadziejna w pierwszej pomocy, jeśli zwichnęłaby sobie stopę najprawdopodobniej — pomimo olbrzymiej chęci — wyrwałaby jej ją z jakiegoś stawu, próbując nastawić. Ale poszła dalej, nie wyglądało, jakby miało stać się coś złego z jej nogą, nie utykała. Ruszyły dalej, ostrożnie, pobliskich kamieniach. Zaciągnęła się świeżym, chłodnym powietrzem. Nadeszła wiosna. Dało sir ją czuć tutaj, w rzeźnim otoczeniu jeziora.
Pokręciła głową, kiedy spytała o mamę i spojrzała na nią niepewnie. Bo sama nie wiedziała, czy robią dobrze. — Tata nie pokazuje jej gazet, a my w listach nie piszemy jej o tym. Jest zapracowana, trzymana z dala od tych wszystkich informacji, a nawet plotek z miasteczka. Ale to kwestia czasu, wiesz. Prędzej czy później czegoś się dowie. Albo domyśli, — Czuła się źle z myślą, że ją okłamują. Sama nie potrafiła tego robić, unikała więc tematów jak ognia, w listach pisząc co jej przychodziło na myśl — tak było łatwiej, niż twarzą w twarz. Ale przyjdzie taki dzień, że będą musieli jej coś powiedzieć. Wszystko, a może część? — Nie wiem, co jest dla niej najlepsze. Chociaż żyje z tatą tyle lat, wciąż myśli, że jest nam tak cieżko, jak jej, gdy była młoda. Jeśli dowie się, co się wydarzyło w Londynie wpadnie w panikę. Będzie się zamartwiać, a my zamiast robić swoje dla Zakonu będziemy zamartwiać się o nią. — Była słabsza, podatniejsza na choroby, które ich się nie imały, krążyła w ich żyłach magia. Musieli o nią dbać. — Co byś zrobiła na moim miejscu?— spytała ją, podchodząc w końcu na koniec jeziora, do miejsca, z którego wyruszyły.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
- Przydałoby się jej towarzystwo kogoś z rodziny - przyznała. Nie tylko po to, aby zgodzić się. Porzucić już ten temat. Melanie nie potrzebowała tylko jej. Przede wszystkim musiała mieć matkę, jednak w jej życiu inni członkowie rodziny Rose powinni stanowić ważną jego wartość. Nie być nią tylko z nazwy. Powinna doświadczyć obecności innych osób, innych figur jakie reprezentowali. Nawet jeśli miała niesmakować tej jednej z najważniejszych w tym okresie dorastania. Powinna czuć się kochana, powinna czuć troskę nie tylko wypływającą z matczyną ramion, ale doświadczyć tej innej. Ciepła rodzinnego ogniska. Wszkaże to było jej nie w pełni znane. Dom tworzony tylko przez nie dwie, nie odzwierciedlał tego czego doznała Rose. Dorastała w pełnej rodzinie, w ciepłym blasku nie tylko tej najbliższej. Jako dorosła kobieta wiedziała, że chociaż dzieliły ich te najbliższe więzi pokrewieństwa, to wciąż łączy ich tak wiele. Ta myśl sączyła poczuciem winy, że chociaż kochała swojego ojca, to wciąż duma zabraniała by zwracać się do niego w tych ciężkich chwilach.
Słuchała w milczeniu słów Hannah. Nie miała zamiaru wyrokować, nie jej było ocenianie decyzji innych ludzi, z pewnością nie decyzji tego rodzaju. Zdawała sobie sprawę z tego czym był strach o życie dziecka, z tego jak bardzo pragnęło się chronić je za każdą cenę. Czasami nie odwracając wzroku za siebie. Sama od miesięcy stała przed podobną decyzję. Czy może nie lepiej byłoby stąd po prostu odejść. Zabrać Melanie tam gdzie nie było wojny, wychowywać w miejscu gdzie nie musiały bać się każdego następnego dnia. Jak do tej pory rozterka ta pozostała nierozstrzygnięta. Chciała zostać w domu; blisko tych, których kochała, tych na których jej zależało. I chciała, aby Melanie również miała namiastkę tego miejsca.
Kolejne słowa zamknęły się w milczeniu, dała Hannah mówić, nie przerywając jej własnymi przemyśleniami. W odpowiedzi na pytanie, spojrzenie na chwilę odszukało te kuzynki. - Nie wiem co zrobiłabym na twoim miejscu. Łatwiej jest mówić, niż faktycznie być w takiej sytuacji i podejmować decyzję, ale myślę że jeśli ja byłabym na twoim miejscu to chciałabym żebym wiedziała. Powinna wiedzieć co się dzieje z jej dziećmi, dlaczego to robicie i z czym to się wiąże. Zasługuje na to. Kiedyś was chroniła na swój własny sposób i chociaż teraz nie może powinna być świadoma tego co się dzieje ze swoimi dziećmi. Co by czuła gdyby któregoś z was zabrakło? Nie wiedząc dlaczego, nie wiedząc nic o tym w jaki sposób żyjecie, w imię czego walczycie. Oczywiście, że będzie się martwić. Być może na początku tego nie zrozumie, ale zasługuje na prawdę, chociaż trzeba będzie żyć z jej konsekwencjami - powiedziała, przystając na chwilę. Próbowała się postawić w tym miejscu, spojrzeć na wszystko z dwóch perspektyw. Oczami matki i oczami dziecka, i właśnie w tej interpretacji zdawało jej się, że powinni zdecydować się na szczerość, bo kłamstwa zrywały więzi, niszczyły zaufanie. Te było zbyt cenne i jeśli mogli sobie na to pozwolić, powinni skorzystać z tego. Zbyt wiele tajemnic było w ich życiach. - Ale decyzja należy do was. Będę milczeć, dopóki jej nie podejmiecie - jeszcze raz spojrzała na kuzynkę, nawiązując do zaproszenia do Contin. Nie jej było o tym decydować, ani wyjawiać sekretów dzieci pani Wright.
Gdy w końcu doszły do miejsca, z którego rozpoczęły swój spacer. Uśmiechnęła się miękko, zaciskając dłoń na ramieniu Hannah - Odzywaj się. Ja też się postaram - powiedziała zanim się rozstały.
|zt
Słuchała w milczeniu słów Hannah. Nie miała zamiaru wyrokować, nie jej było ocenianie decyzji innych ludzi, z pewnością nie decyzji tego rodzaju. Zdawała sobie sprawę z tego czym był strach o życie dziecka, z tego jak bardzo pragnęło się chronić je za każdą cenę. Czasami nie odwracając wzroku za siebie. Sama od miesięcy stała przed podobną decyzję. Czy może nie lepiej byłoby stąd po prostu odejść. Zabrać Melanie tam gdzie nie było wojny, wychowywać w miejscu gdzie nie musiały bać się każdego następnego dnia. Jak do tej pory rozterka ta pozostała nierozstrzygnięta. Chciała zostać w domu; blisko tych, których kochała, tych na których jej zależało. I chciała, aby Melanie również miała namiastkę tego miejsca.
Kolejne słowa zamknęły się w milczeniu, dała Hannah mówić, nie przerywając jej własnymi przemyśleniami. W odpowiedzi na pytanie, spojrzenie na chwilę odszukało te kuzynki. - Nie wiem co zrobiłabym na twoim miejscu. Łatwiej jest mówić, niż faktycznie być w takiej sytuacji i podejmować decyzję, ale myślę że jeśli ja byłabym na twoim miejscu to chciałabym żebym wiedziała. Powinna wiedzieć co się dzieje z jej dziećmi, dlaczego to robicie i z czym to się wiąże. Zasługuje na to. Kiedyś was chroniła na swój własny sposób i chociaż teraz nie może powinna być świadoma tego co się dzieje ze swoimi dziećmi. Co by czuła gdyby któregoś z was zabrakło? Nie wiedząc dlaczego, nie wiedząc nic o tym w jaki sposób żyjecie, w imię czego walczycie. Oczywiście, że będzie się martwić. Być może na początku tego nie zrozumie, ale zasługuje na prawdę, chociaż trzeba będzie żyć z jej konsekwencjami - powiedziała, przystając na chwilę. Próbowała się postawić w tym miejscu, spojrzeć na wszystko z dwóch perspektyw. Oczami matki i oczami dziecka, i właśnie w tej interpretacji zdawało jej się, że powinni zdecydować się na szczerość, bo kłamstwa zrywały więzi, niszczyły zaufanie. Te było zbyt cenne i jeśli mogli sobie na to pozwolić, powinni skorzystać z tego. Zbyt wiele tajemnic było w ich życiach. - Ale decyzja należy do was. Będę milczeć, dopóki jej nie podejmiecie - jeszcze raz spojrzała na kuzynkę, nawiązując do zaproszenia do Contin. Nie jej było o tym decydować, ani wyjawiać sekretów dzieci pani Wright.
Gdy w końcu doszły do miejsca, z którego rozpoczęły swój spacer. Uśmiechnęła się miękko, zaciskając dłoń na ramieniu Hannah - Odzywaj się. Ja też się postaram - powiedziała zanim się rozstały.
|zt
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
/ 6 grudnia ‘57
Świat był niesprawiedliwy. Stwierdzała jedynie fakt, nie było w tym nic nowego i zaskakującego. Doświadczali tego wszyscy na każdym kroku. Drobne zmiany w otoczeniu, zachowaniu ludzi, dystansowaniu się od wszystkiego i wszystkich. Ona w swoim życiu również sporo niesprawiedliwości doświadczyła. Od pogrzebu siostry, który pamiętała jedynie przez mgłę po załamanie rodziców i nieobecność braci. Po części się z tym pogodziła. Życie pisało różne scenariusze i kiedy przydarzało jej się coś złego potrafiła się z tym skonfrontować i wyciągnąć odpowiednie wnioski. Czasami jednak jak każdy szary człowiek stosowała gamę ulubionych mechanizmów obronnych – wyparcie, zaprzeczenie, tłumienie i projekcja. Nie była idealna i świat też taki nie był. W sytuacjach takich jak ta odczuwała to najmocniej.
Spotkanie z Jaydenem planowała już od kilku miesięcy. Właściwie to nie planowała go wcale. Znali się od dawna. Kiedy stawiała pierwsze kroki jako artystka i potykała się z każdym dźwiękiem, jego mama bardzo jej pomogła. Była dla niej ostoją i mentorem. Tylko dzięki niej zaszła tak daleko. Jayden zawsze był dla niej uprzejmy. Na początku spędzali ze sobą sporo czasu, bo i Luna bywała częstym gościem w jego domu. Wszystko jednak z czasem się kończy. Nie było tak, że całkowicie o nim zapomniała, ale jej muzyczna kariera zakończyła się szybciej niż się tego spodziewała i trudno było wracać do wspomnień, które przypominały jej o najlepszym momencie w życiu. To wszystko było jedynie przypadkiem. Niefortunnym i przykrym. Znała Pomonę dość dobrze, ale kontakt kobiet nagle i szybko się urwał. Luna miała wtedy wiele swoich problemów i nie myślała o tym by wznowić kontakt z dawną przyjaciółką. Minął rok i Lupin zaczęła się martwić. Wojna nabierała prędkości, ludziom było coraz ciężej odnaleźć się w tej okropnej rzeczywistości. Postanowiła napisać do niej list i upewnić się, że wszystko jest w porządku. Sowia poczta jak nigdy ją zawiodła i list dotarł do domu Pani Sprout, a właściwie Vane dużo później. Za późno. Ten fakt bolał jak nic innego.
Choć Lupin doskonale znała przekorność losu, to i tak fakt, że Pomona została żoną Jaydena był dla niej zaskakujący. Przyjemnie zaskakujący, bo gdy w myślach połączyła tę dwójkę ze sobą, to pasowali do siebie idealnie. Mogła sobie tylko wyobrażać przez co w tym momencie przechodził. Nie chciała naciskać na to spotkanie, bo przecież nie była człowiekiem, który potrafił kogokolwiek pocieszyć. Wręcz przeciwnie. Zdarzało jej się palnąć coś bez sensu, powiedzieć zbyt dużo, stać jak słup soli, gdy palił się świat. Taka była i nie mogła już tego zmienić. Fakt jednak, że Jayden zechciał się z nią spotkać pokazał jej, że może właśnie takiej rozmowy potrzebuje. Kogoś z kim nie widział się od lat, kogoś kto nie będzie go oceniał, szukał sposobów na pocieszenie go w tej trudnej sytuacji. Bo co mogłaby mu powiedzieć? Wszystko będzie dobrze? Nie martw się, bo w końcu wszystko wróci do normy? Nie była taką hipokrytką, nawet nie potrafiła nią być.
Dotarła do miejsca, w którym się umówili w liście dość wcześnie. Nie dlatego, że się stresowała tym spotkaniem, ale dlatego, że w ostatnim czasie ciągle gdzieś się spóźnia. Zaczęło ją to już samą irytować. Postanowiła poczekać. Nie było to najgorsze miejsce na czekanie. Całkiem ładne. Przyjemne.
Świat był niesprawiedliwy. Stwierdzała jedynie fakt, nie było w tym nic nowego i zaskakującego. Doświadczali tego wszyscy na każdym kroku. Drobne zmiany w otoczeniu, zachowaniu ludzi, dystansowaniu się od wszystkiego i wszystkich. Ona w swoim życiu również sporo niesprawiedliwości doświadczyła. Od pogrzebu siostry, który pamiętała jedynie przez mgłę po załamanie rodziców i nieobecność braci. Po części się z tym pogodziła. Życie pisało różne scenariusze i kiedy przydarzało jej się coś złego potrafiła się z tym skonfrontować i wyciągnąć odpowiednie wnioski. Czasami jednak jak każdy szary człowiek stosowała gamę ulubionych mechanizmów obronnych – wyparcie, zaprzeczenie, tłumienie i projekcja. Nie była idealna i świat też taki nie był. W sytuacjach takich jak ta odczuwała to najmocniej.
Spotkanie z Jaydenem planowała już od kilku miesięcy. Właściwie to nie planowała go wcale. Znali się od dawna. Kiedy stawiała pierwsze kroki jako artystka i potykała się z każdym dźwiękiem, jego mama bardzo jej pomogła. Była dla niej ostoją i mentorem. Tylko dzięki niej zaszła tak daleko. Jayden zawsze był dla niej uprzejmy. Na początku spędzali ze sobą sporo czasu, bo i Luna bywała częstym gościem w jego domu. Wszystko jednak z czasem się kończy. Nie było tak, że całkowicie o nim zapomniała, ale jej muzyczna kariera zakończyła się szybciej niż się tego spodziewała i trudno było wracać do wspomnień, które przypominały jej o najlepszym momencie w życiu. To wszystko było jedynie przypadkiem. Niefortunnym i przykrym. Znała Pomonę dość dobrze, ale kontakt kobiet nagle i szybko się urwał. Luna miała wtedy wiele swoich problemów i nie myślała o tym by wznowić kontakt z dawną przyjaciółką. Minął rok i Lupin zaczęła się martwić. Wojna nabierała prędkości, ludziom było coraz ciężej odnaleźć się w tej okropnej rzeczywistości. Postanowiła napisać do niej list i upewnić się, że wszystko jest w porządku. Sowia poczta jak nigdy ją zawiodła i list dotarł do domu Pani Sprout, a właściwie Vane dużo później. Za późno. Ten fakt bolał jak nic innego.
Choć Lupin doskonale znała przekorność losu, to i tak fakt, że Pomona została żoną Jaydena był dla niej zaskakujący. Przyjemnie zaskakujący, bo gdy w myślach połączyła tę dwójkę ze sobą, to pasowali do siebie idealnie. Mogła sobie tylko wyobrażać przez co w tym momencie przechodził. Nie chciała naciskać na to spotkanie, bo przecież nie była człowiekiem, który potrafił kogokolwiek pocieszyć. Wręcz przeciwnie. Zdarzało jej się palnąć coś bez sensu, powiedzieć zbyt dużo, stać jak słup soli, gdy palił się świat. Taka była i nie mogła już tego zmienić. Fakt jednak, że Jayden zechciał się z nią spotkać pokazał jej, że może właśnie takiej rozmowy potrzebuje. Kogoś z kim nie widział się od lat, kogoś kto nie będzie go oceniał, szukał sposobów na pocieszenie go w tej trudnej sytuacji. Bo co mogłaby mu powiedzieć? Wszystko będzie dobrze? Nie martw się, bo w końcu wszystko wróci do normy? Nie była taką hipokrytką, nawet nie potrafiła nią być.
Dotarła do miejsca, w którym się umówili w liście dość wcześnie. Nie dlatego, że się stresowała tym spotkaniem, ale dlatego, że w ostatnim czasie ciągle gdzieś się spóźnia. Zaczęło ją to już samą irytować. Postanowiła poczekać. Nie było to najgorsze miejsce na czekanie. Całkiem ładne. Przyjemne.
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
Zimne powietrze wypełniło jego płuca, wkradając się poprzez schrypnięte od tygodni gardło i wypełniało swoją świeżością bolące miejsca. Gdyby nie było to jedynie odczucie, Jayden byłby pewien, że jego wnętrze rozpadało się, krwawiło, zalewało samo siebie, tonęło we własnej posoce. Zaczął się jednak przyzwyczajać. Balansował na granicy świadomości, logiki i wyczerpania już długi czas - jeszcze przed pojawieniem się Billyego z ciałem Pomony niósł na sobie ciężar braku wiedzy oraz zamartwiania się. Musiał dostosować się do warunków dnia codziennego lub upaść. Druga opcja nie była nawet dostępna w jego spisie możliwości, dlatego też trzymał wszystko we własnym wnętrzu, nie dzieląc się tym z nikim. Prowadził nieustanną walkę sam ze sobą, ale nie chciał, by ktokolwiek inny w to ingerował. Już wystarczająco sporo jego bliscy namącili, wywierając zbędny i przesadny nacisk. Dlatego przez jakiś czas musiał trzymać ich z daleka od siebie oraz z daleka od tematów, które mogły wywołać w nim bunt. Nie było to przyjemne, ale musiał postawić jasne granice między dobrem swojej rodziny a wpływem reszty. Miał wystarczająco wiele zmartwień bez myślenia o tym, czego dla przykładu chciała Roselyn. A gdy o tym myślał, zastanawianie się nad samopoczuciem wymagającej od niego ślepego, bezrefleksyjnego zaufania przyjaciółki schodziło na dalszy plan. Szczególnie że wiara w innych została w nim tak bardzo nadszarpnięta... Sądził, że rozumiała, ale mylił się. Pomylił się również wobec ostatniej ostoi jego dawnego świata - do dyrektora Szkoły Magii i Czarodziejstwa. Wraz z objęciem posady opiekuna Krukonów obowiązków w Hogwarcie nie zmalało, do tego niepokój związany z boleśnie zranionym zaufaniem wobec Dippeta umacniał się w profesorze i nie pomagał w żaden sposób uporządkować tej strefy życia. Martwił się o uczniów, o przyszłość szkoły, o dalsze bezpieczeństwo oraz szczerość w relacji z przełożonym. Czy starszy czarodziej go wyczuwał? Czy wiedział? Musiał wyłapać długie, uważne spojrzenia Jaydena przy spotkaniach, lecz nie odnosił się do tego. Vane nie zamierzał się z nim konfrontować. Jeszcze nie. Nie były potrzebne wewnętrzne wojny, skoro na zewnątrz działo się tak źle...
Chłodny podmuch wiatru uderzył idącego przed siebie Jaydena, przypominając mu o celu, w jakim znalazł się w Loch Muick. Przy spotkaniu z Luną miał o tym nie myśleć. Miał być czysty, ale wszystko po prostu trafił szlag. Już i tak był poirytowany całą sytuacją dziejącą się poza - ciężko było więc po prostu całkowicie się oderwać, zapomnieć. Postawił kołnierz płaszcza, czując jak silne porywy próbowały wślizgnąć mu się za ubranie - nawet z pogodą musiał walczyć... Na szczęście sylwetkę osamotnionej czarownicy ujrzał już z daleka, gdy stała nad brzegiem jeziora. Mógł skupić się więc już tylko na jej postaci i starać się jakoś przygotować do nadchodzącej rozmowy o... W sumie nie wiedział. Liczył na to, że wszystko pójdzie samo, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z własnych ograniczeń. Chwilowych... Długoterminowych... Ciężko było powiedzieć. Wolał się z góry nie nastawiać. Poprawił więc charakterystycznym dla siebie ruchem dłoni włosy, po czym włożył ją z powrotem do kieszeni filcowego płaszcza. Zupełnie jakby jakoś chciał się odnaleźć w sytuacji, w której sam chciał się znaleźć, a teraz nie wiedział, czy był to taki dobry pomysł... Podchodząc do kobiety, zatrzymał się na odległości trzech kroków i przez chwilę po prostu milczał, wpatrując się w nią. Czy doglądał w niej zmian, podobieństw? Chyba sam do końca nie znał odpowiedzi. Wiedział, że powinien był się odezwać... - Ścięłaś włosy - zauważył bez większej emocjonalności, zdając sobie sprawę, że jedynie się pogrążał. Może i lepiej? Może Luna miała uciec i wytłumaczyć się nagłym przypadkiem? Może miała tym samym ocalić siebie i jego przed tym wszystkim? Wciąż była wysoka, jednak nie posiadała w sobie tego dziecięcego tłuszczyku, który jeszcze podczas ostatniego spotkania przejawiał się na jej twarzy tuż przy podgardlu. Ile to już lat? Nie liczył. Nie miało to zresztą większego znaczenia. Liczenie tego nie miało im pomóc nadrobić straconych lat lub po prostu nie potrzebowali o nich wiedzieć - żyli po swojemu, nigdy nie byli szczególnie blisko i gdyby nie postać Pomony, zapewne już by się nie spotkali. Prowadzili oddzielne egzystencje, a rysująca się linia między dwoma stojącymi naprzeciwko siebie sylwetkami nigdy nie była tak wyraźna jak w tym momencie.
Chłodny podmuch wiatru uderzył idącego przed siebie Jaydena, przypominając mu o celu, w jakim znalazł się w Loch Muick. Przy spotkaniu z Luną miał o tym nie myśleć. Miał być czysty, ale wszystko po prostu trafił szlag. Już i tak był poirytowany całą sytuacją dziejącą się poza - ciężko było więc po prostu całkowicie się oderwać, zapomnieć. Postawił kołnierz płaszcza, czując jak silne porywy próbowały wślizgnąć mu się za ubranie - nawet z pogodą musiał walczyć... Na szczęście sylwetkę osamotnionej czarownicy ujrzał już z daleka, gdy stała nad brzegiem jeziora. Mógł skupić się więc już tylko na jej postaci i starać się jakoś przygotować do nadchodzącej rozmowy o... W sumie nie wiedział. Liczył na to, że wszystko pójdzie samo, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z własnych ograniczeń. Chwilowych... Długoterminowych... Ciężko było powiedzieć. Wolał się z góry nie nastawiać. Poprawił więc charakterystycznym dla siebie ruchem dłoni włosy, po czym włożył ją z powrotem do kieszeni filcowego płaszcza. Zupełnie jakby jakoś chciał się odnaleźć w sytuacji, w której sam chciał się znaleźć, a teraz nie wiedział, czy był to taki dobry pomysł... Podchodząc do kobiety, zatrzymał się na odległości trzech kroków i przez chwilę po prostu milczał, wpatrując się w nią. Czy doglądał w niej zmian, podobieństw? Chyba sam do końca nie znał odpowiedzi. Wiedział, że powinien był się odezwać... - Ścięłaś włosy - zauważył bez większej emocjonalności, zdając sobie sprawę, że jedynie się pogrążał. Może i lepiej? Może Luna miała uciec i wytłumaczyć się nagłym przypadkiem? Może miała tym samym ocalić siebie i jego przed tym wszystkim? Wciąż była wysoka, jednak nie posiadała w sobie tego dziecięcego tłuszczyku, który jeszcze podczas ostatniego spotkania przejawiał się na jej twarzy tuż przy podgardlu. Ile to już lat? Nie liczył. Nie miało to zresztą większego znaczenia. Liczenie tego nie miało im pomóc nadrobić straconych lat lub po prostu nie potrzebowali o nich wiedzieć - żyli po swojemu, nigdy nie byli szczególnie blisko i gdyby nie postać Pomony, zapewne już by się nie spotkali. Prowadzili oddzielne egzystencje, a rysująca się linia między dwoma stojącymi naprzeciwko siebie sylwetkami nigdy nie była tak wyraźna jak w tym momencie.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rzadko zapuszczała się w te okolice. Właściwie od powrotu do Yorkshire rzadko wypuszczała się na dalekie wycieczki. Pewnie w jakimś stopniu wpływała na to nabierająca na sile wojna, pewnie też niechęć do ryzyka, którego w swoim życiu miała pod dostatkiem, ale też piętrzące się w jej głowie obowiązki zabierały jej chęci do wielkiego podróżowania. Skłamałaby mówiąc, że te kilka lat jej nie zmieniły. Czuła się tak jakby nagle przybyło jej kilkanaście lat i wcale nie chodziło o zmarszczki na czole i dołki w policzkach. To nadmiar emocji i zmiana mentalności miała wpływ na postrzeganie jej świata. Musiała jednak docenić walory estetyczne tego miejsca. Z naturą zawsze było jej jakoś po drodze choć jako nastolatka marzyła by się od niej odciąć. Widziała siebie w wielkim świecie, na wielkiej scenie, a te wielkie marzenia doskonale pamiętał Jay. Nie znał jej innej. Dawniej spędzali wiele czasu razem, ona odrywała się od ziemi za każdym razem, gdy muzyka przechodziła przez jej struny głosowe. Latała wysoko i może właśnie dlatego tak bardzo bolał ją upadek. Dziś już o nim zapomniała, właściwie o wielu sprawach zapomniała. Po części zapomniała też od dawnym towarzyszu i chyba dlatego to dzisiejsze spotkanie w jakimś stopniu ją krępowało.
Słysząc za sobą znajomy choć twardszy i poważniejszy głos mężczyzny obróciła się od razu odrywając spojrzenie od nieruchomej tafli wody. Na wzmiankę o włosach uśmiechnęła się delikatnie. Ścinała, zapuszczała i znów ścinała. Była osobą, która w zmianie własnego wyglądu widziała szansę na oczyszczenie. Nigdy nie mówiła tego głośno, bo było to przecież najgłupsza rzecz świata, ale ci co ją znali, to doskonale wiedzieli, że odnajdywała się jedynie we własnych rytuałach, które dla całego świata mogły nie znaczyć nic. – Ty też – odparła dotykając własnej grzywki i robiąc krok w stronę mężczyzny. – Kilka zmarszczek i troskliwy wzrok nauczyciela – dodała przytulając się do mężczyzny w geście powitania. Już wiedziała, że to nie fakt, iż zapomniała o ich dawnej relacji sprawił, że się dzisiejszym spotkaniem krępowała. Krępował ją fakt, że nigdy nie potrafiła się odnaleźć w tak trudnej sytuacji. Nawet na pogrzebie Betty, gdy wszyscy składali jej kondolencje, ona nie potrafiła wykrzesać z siebie choć słowa podziękowania. Nie potrafiła zachowywać się adekwatnie do sytuacji i często był to błąd za który musiała srogo zapłacić. Może też nie powinna go przytulać? Może sobie tego nie życzył? Nie wiedziała tego, robiła to co podpowiadało jej serce i jakoś nigdy nie zastanawiała się nad konsekwencjami. Przynajmniej na początku. – W kieszeni trzymasz kartki z ujemnymi punktami dla Krukonów? – zapytała, a na jej ustach pojawił się szeroki uśmiech. Nie chciała od początku bombardować go trudnymi pytaniami. Domyślała się, że tych w ostatnim czasie miał już wystarczająco.
Choć wielu pytań postanowiła uniknąć, to jednak nie mogła przestać mu się przyglądać. Wydarzenia, które miały miejsce w ostatnim czasie na pewno wpłynęły na niego destrukcyjnie. Widziała podkrążone oczy, widziała kamienne spojrzenie, które na pewno nie było tym które znała dawniej. Ten obraz bolał, gdy połączyło się go z żałobą, która zawitała do jego życia. – Kupa lat co? – zmieniło się niemal wszystko, byli prawdopodobnie już obcymi ludźmi, a jednak wciąż pozostawał w niej sentyment, któremu nie mogła zaprzeczyć. Szatynka wyciągnęła papierosa z paczki, którą trzymała w kieszeni kurtki i zapaliła go jednym ruchem dłoni. Musiała uważać. Nie zostało jej ich zbyt wiele.
Słysząc za sobą znajomy choć twardszy i poważniejszy głos mężczyzny obróciła się od razu odrywając spojrzenie od nieruchomej tafli wody. Na wzmiankę o włosach uśmiechnęła się delikatnie. Ścinała, zapuszczała i znów ścinała. Była osobą, która w zmianie własnego wyglądu widziała szansę na oczyszczenie. Nigdy nie mówiła tego głośno, bo było to przecież najgłupsza rzecz świata, ale ci co ją znali, to doskonale wiedzieli, że odnajdywała się jedynie we własnych rytuałach, które dla całego świata mogły nie znaczyć nic. – Ty też – odparła dotykając własnej grzywki i robiąc krok w stronę mężczyzny. – Kilka zmarszczek i troskliwy wzrok nauczyciela – dodała przytulając się do mężczyzny w geście powitania. Już wiedziała, że to nie fakt, iż zapomniała o ich dawnej relacji sprawił, że się dzisiejszym spotkaniem krępowała. Krępował ją fakt, że nigdy nie potrafiła się odnaleźć w tak trudnej sytuacji. Nawet na pogrzebie Betty, gdy wszyscy składali jej kondolencje, ona nie potrafiła wykrzesać z siebie choć słowa podziękowania. Nie potrafiła zachowywać się adekwatnie do sytuacji i często był to błąd za który musiała srogo zapłacić. Może też nie powinna go przytulać? Może sobie tego nie życzył? Nie wiedziała tego, robiła to co podpowiadało jej serce i jakoś nigdy nie zastanawiała się nad konsekwencjami. Przynajmniej na początku. – W kieszeni trzymasz kartki z ujemnymi punktami dla Krukonów? – zapytała, a na jej ustach pojawił się szeroki uśmiech. Nie chciała od początku bombardować go trudnymi pytaniami. Domyślała się, że tych w ostatnim czasie miał już wystarczająco.
Choć wielu pytań postanowiła uniknąć, to jednak nie mogła przestać mu się przyglądać. Wydarzenia, które miały miejsce w ostatnim czasie na pewno wpłynęły na niego destrukcyjnie. Widziała podkrążone oczy, widziała kamienne spojrzenie, które na pewno nie było tym które znała dawniej. Ten obraz bolał, gdy połączyło się go z żałobą, która zawitała do jego życia. – Kupa lat co? – zmieniło się niemal wszystko, byli prawdopodobnie już obcymi ludźmi, a jednak wciąż pozostawał w niej sentyment, któremu nie mogła zaprzeczyć. Szatynka wyciągnęła papierosa z paczki, którą trzymała w kieszeni kurtki i zapaliła go jednym ruchem dłoni. Musiała uważać. Nie zostało jej ich zbyt wiele.
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
Czy miał przeżyć kolejne spotkania starych znajomych? Nie wiedział, jakim cudem działo się to właśnie teraz. Belvina. Ronja. Sheila. Eris. James... Luna. Spiętrzenie spotkań po latach przekraczało właśnie granicę absurdu i gdy Jayden podejrzewał, iż następował już koniec, los dawał mu wymownego pstryczka w nos, uchylając rąbka tajemnicy chowanej w przeszłości i przyszłości. Kiedyś to byłoby dobre. Kiedyś to byłoby dla niego niczym oświecenie, lecz aktualnie nie miał siły nieść tego na swoich barkach. Za dużo wydarzyło się poza oficjum, by mógł stawić czoła tym, których kiedyś nazywał przyjaciółmi. I chociaż te odczucia były inne w stosunku do rodzeństwa Doe, pozostała część kompanii umykała męskim chęciom. Może powinien był przełożyć to spotkanie? Przyznać się, że popełnił błąd i nie mógł pojawić się, nie czując wewnętrznego rozdarcia. W końcu wydawało mu się, że był gotowy. Udając się na umówione miejsce, wiedział, że nie był. Że spisane na pergaminie słowa były dalekie od prawdy i nie chodziło wcale o Lupin. Zamiast niej mogłaby znajdować się tam jakakolwiek inna osoba, a on wciąż odczuwałby dokładnie to samo - ta wojna toczyła się w jego wnętrzu i środowisko nie miało na to wpływu. Jakżeby zresztą mogło mieć? Pomona musiałaby ożyć, by nie zastanawiał się nad niczym i wystawił się na jej obecność. Wtedy pędziłby co sił na miejsce docelowe. Lecz teraz... Lecz tutaj... Coś siedziało na jego barkach, dociskając do podłoża i utrudniając stawianie kroków. Oddychanie. Myślenie. A przecież kiedyś wyglądałoby to inaczej. Kiedyś znał czarownicę, której sylwetki szukał spojrzeniem. Kiedyś... Bo przecież nie mógł powiedzieć, iż znał ją teraz. Prowadzili odmienne życia, nie wiedząc o sobie nic więcej prócz tego, że należeli do swojej przeszłości. Przeszłości, która upomniała się o swoje w najmniej subtelny, najbardziej bolesny ze sposobów. List był niczym uderzenie w twarz. Przypomnienie o złośliwości, przewrotności, nieprzewidywalności losu. Pukał on w okna, a gdy nie otrzymywał odpowiedzi, przedostawał się kominem. Nieustępliwy, drażniący, raniący. Bezpardonowy. I jeszcze znajome nazwisko wieńczące zapisane kilka zdań.
Ty też.
Nie odpowiedział, nie zareagował. Nie miał nawet za bardzo pola do manewru, ale gdyby wiedział, co zamierzała, zrobiłby krok do tyłu. Zamiast tego jednak poczuł jak wraz z kobiecymi ramionami otaczającymi jego sylwetkę, mięśnie spięły się same, alarmując opóźnioną reakcję. Czy dlatego to wszystko wydało się tak... Sztuczne? Na twarzy wypłynęła reakcja skrępowania i wyraźnie można było dostrzec, iż nie czuł niekomfortowo. Kiedyś taka bliskość nie byłaby dla niego niczym wyjątkowym. Była wszak na porządku dziennym - otaczała go z każdej strony, była częścią jego osoby. Nieodłączną i oczywistą dla tych, którzy dobrze go znali. Wraz z pojawieniem się Pomony, wraz z rozwinięciem ich relacji, ta bliskość zaczęła nabierać jednak innego znaczenia. Zaczęła być wyjątkowa. Przeznaczona jedynie dla niej i dla niego. On należał tylko do niej; chciał należeć tylko do niej... I chociaż kiedyś ów gest wymieniony z Luną byłby trywialny, teraz było inaczej. Jayden odsunął się i delikatnie wysuwając spod kobiecego objęcia, niewerbalnie ukazując granicę, która nie powinna była zostać między nimi przekroczona. Przy której przekroczeniu nie czuł się komfortowo. Pozwolił sobie jednak na szybki, nikły grymas rozbawienia, gdy wspomniała o minionych latach, które dzieliły ich od ostatniego spotkania. Dla niego to wszystko wydawało się nie należeć nawet do tego samego życia - wydawało się mieć miejsce w innym wymiarze, w innej alternatywnej rzeczywistości. - Można tak powiedzieć - skomentował w końcu, patrząc, jak czarownica wyjmowała z kieszeni papierosy, by zapalić jednego z nich. Czy właśnie wtedy zdał sobie sprawę z faktu, że Luna Lupin była dorosłą kobietą? Zapytany później nie potrafiłby odpowiedzieć, ale wiedział, że coś się zmieniło. I nie chodziło o oczywistości - świat się zmienił, dziwne, aby oni pozostali tacy sami.
Znów milczał. Znów pozwolił, by trwała cisza, podczas której odbywał podróż w nieznane, rozmyślając o tym, co sprowadziło go do tego miejsca. Że nie trafiłby tam, gdyby nie ona... Gdyby nie jego własna żona. Żona, która nie żyła. Odeszła, a jednak jest wszędzie... Wszędzie, a on nie mógł jej dotknąć. Bo przecież tak bardzo brakowało mu bliskości, ale nie tej, którą mogli dać mu inni. Tęsknił za konkretnym zapachem, ciepłem ciała, liniami ciała. Tęsknił za kobietą idealną, którą miał i stracił. - Wybacz. Jestem po prostu zmęczony - mruknął cicho nieobecnym głosem, wyrywając się z zamyślenia, lecz nie odrywając spojrzenia od nieistniejącego punktu na tafli jeziora. Musiał utrzymywać się na powierzchni - nie tonąć i oddychać. Bez względu na wysiłek. Wiedział w końcu doskonale, że nie był w stanie tego zrobić - odpocząć. Zregenerować siły. Kto by go zastąpił, gdyby to zrobił? Kto zająłby się tym, czym zajmował się non stop? Nie. Znał swoje obowiązki i musiał oszczędzać po prostu resztki własnego istnienia, licząc na przetrwanie w taki sposób. - Ciągle ciężko mi uwierzyć. Że pomimo... Ciągle ingeruje w moje życie. - Blady uśmiech smutku wykrzywił męskie usta, kończąc równocześnie chwilę uzewnętrznienia się i wracając na starą modłę do zamknięcia towarzyszącego mu wcześniej. W końcu ten ból był jego i tylko jego i Vane nie zamierzał pokazywać światu, jak wycieńczony był. Nie tak naprawdę.
Ty też.
Nie odpowiedział, nie zareagował. Nie miał nawet za bardzo pola do manewru, ale gdyby wiedział, co zamierzała, zrobiłby krok do tyłu. Zamiast tego jednak poczuł jak wraz z kobiecymi ramionami otaczającymi jego sylwetkę, mięśnie spięły się same, alarmując opóźnioną reakcję. Czy dlatego to wszystko wydało się tak... Sztuczne? Na twarzy wypłynęła reakcja skrępowania i wyraźnie można było dostrzec, iż nie czuł niekomfortowo. Kiedyś taka bliskość nie byłaby dla niego niczym wyjątkowym. Była wszak na porządku dziennym - otaczała go z każdej strony, była częścią jego osoby. Nieodłączną i oczywistą dla tych, którzy dobrze go znali. Wraz z pojawieniem się Pomony, wraz z rozwinięciem ich relacji, ta bliskość zaczęła nabierać jednak innego znaczenia. Zaczęła być wyjątkowa. Przeznaczona jedynie dla niej i dla niego. On należał tylko do niej; chciał należeć tylko do niej... I chociaż kiedyś ów gest wymieniony z Luną byłby trywialny, teraz było inaczej. Jayden odsunął się i delikatnie wysuwając spod kobiecego objęcia, niewerbalnie ukazując granicę, która nie powinna była zostać między nimi przekroczona. Przy której przekroczeniu nie czuł się komfortowo. Pozwolił sobie jednak na szybki, nikły grymas rozbawienia, gdy wspomniała o minionych latach, które dzieliły ich od ostatniego spotkania. Dla niego to wszystko wydawało się nie należeć nawet do tego samego życia - wydawało się mieć miejsce w innym wymiarze, w innej alternatywnej rzeczywistości. - Można tak powiedzieć - skomentował w końcu, patrząc, jak czarownica wyjmowała z kieszeni papierosy, by zapalić jednego z nich. Czy właśnie wtedy zdał sobie sprawę z faktu, że Luna Lupin była dorosłą kobietą? Zapytany później nie potrafiłby odpowiedzieć, ale wiedział, że coś się zmieniło. I nie chodziło o oczywistości - świat się zmienił, dziwne, aby oni pozostali tacy sami.
Znów milczał. Znów pozwolił, by trwała cisza, podczas której odbywał podróż w nieznane, rozmyślając o tym, co sprowadziło go do tego miejsca. Że nie trafiłby tam, gdyby nie ona... Gdyby nie jego własna żona. Żona, która nie żyła. Odeszła, a jednak jest wszędzie... Wszędzie, a on nie mógł jej dotknąć. Bo przecież tak bardzo brakowało mu bliskości, ale nie tej, którą mogli dać mu inni. Tęsknił za konkretnym zapachem, ciepłem ciała, liniami ciała. Tęsknił za kobietą idealną, którą miał i stracił. - Wybacz. Jestem po prostu zmęczony - mruknął cicho nieobecnym głosem, wyrywając się z zamyślenia, lecz nie odrywając spojrzenia od nieistniejącego punktu na tafli jeziora. Musiał utrzymywać się na powierzchni - nie tonąć i oddychać. Bez względu na wysiłek. Wiedział w końcu doskonale, że nie był w stanie tego zrobić - odpocząć. Zregenerować siły. Kto by go zastąpił, gdyby to zrobił? Kto zająłby się tym, czym zajmował się non stop? Nie. Znał swoje obowiązki i musiał oszczędzać po prostu resztki własnego istnienia, licząc na przetrwanie w taki sposób. - Ciągle ciężko mi uwierzyć. Że pomimo... Ciągle ingeruje w moje życie. - Blady uśmiech smutku wykrzywił męskie usta, kończąc równocześnie chwilę uzewnętrznienia się i wracając na starą modłę do zamknięcia towarzyszącego mu wcześniej. W końcu ten ból był jego i tylko jego i Vane nie zamierzał pokazywać światu, jak wycieńczony był. Nie tak naprawdę.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wiedziała, że popełniła błąd w tym samym momencie, w którym poczuła jak mężczyzna spina się pod jej dotykiem. Choć nie pokazywała tego po sobie była dość skrępowana, a podobne zachowania weszły jej już w krew. Innym analiza przychodziła łatwiej. Ona działała impulsywnie, często nie przejmując się konsekwencjami, aż do momentu ich przyjścia. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że lata, które minęły wpłynęły na ich aktualną osobowość. Ich ścieżki rozeszły się w momencie, gdy Luna wchodziła w najbardziej bujny czas swojego dotychczasowego życia. Nie do końca widziała zmiany, które w niej zaszyły, ale miała świadomość ich istnienia. Gdy mężczyzna odsunął się od niej stawiając przy tym jawną granicę nie zareagowała. Była mistrzem wychodzenia z krępujących sytuacji nawet jeśli w myślach karciła się za własną głupotę. W pewnym sensie jednak cieszyła się, że to zrobił. Postawiona granica uświadomiła jej, że nie chodziło jedynie o dotyk, przytulenie na powitanie, ale też o słowa, których czasem nie powinna wypowiedzieć.
Lupin uniosła kącik ust w uśmiechu słysząc słowa mężczyzny. Przez chwile wpatrywała się w jego twarz widząc jak odpływa gdzieś w myślach. Nie zastanawiała się nad treścią, bo miała podejrzenia, że spokój wymalowany na jego twarzy jest jedynie maską, którą nauczył się już nakładać na twarz by ludzie zwyczajnie nie zadawali pytań. Wiedziała jaki niszczący wpływ może mieć współczucie, żal i ciekawość. Nawet jeśli w tych ludziach nie było złośliwości. Nawet jeśli padało jedno pytanie dziennie. Ile człowiek jest w stanie znieść? Ile potrzebuje czasu by poradzić sobie ze smutkiem, który teraz zapełnia każdy rozdział życia? Luna chciałaby znać odpowiedź na to pytanie. Wiedziała jedynie, że z czasem można przyzwyczaić się do tego smutku i funkcjonować. Głupia by była gdyby porównywała swoją żałobę do jego. Takie porównanie nigdy nie ma sensu. Każdy cierpi na swój sposób. Każdy przechodzi przez to na swój sposób. – Nie przepraszaj. Nie musimy silić się na rozmowę. Wierzę, że w ostatnim czasie miałeś ich wiele – odparła zaciągając się papierosem i wypuszczając obłok dymu z ust. Szatynka zdawała sobie sprawę z tego, że wojna zbierała swoje żniwo. Wiele ludzi w ich otoczeniu przeżywało podobne tragedie. Zmagało się z podobnym ciężarem. Świat nagle zamilkł, ale to milczenie było niezwykle wymowne.
- Czy to źle? – zapytała przenosząc spojrzenie z tafli wody na mężczyznę. Wierzyła, że w tym momencie wszystko co mogło przynieść ulgę było warte zachodu. Ona jednak cieszyła się, że miała w życiu cokolwiek co mogło przypomnieć jej o utraconej siostrze. Kiedyś myślała o tym by oddać wszystkie jej rzeczy, zamknąć drzwi, które przynosiły jej jedynie ból. Teraz cieszyła się, że tego nie zrobiła. – Tęsknimy za tym czego doświadczyliśmy, prawda? Wspomnień nie możemy się pozbyć, ale to chyba dobrze. Wolałbyś jej nie czuć? Ingerencji? – jej także było ciężko uwierzyć w to, że Pomona nie żyje. Kolejna osoba, z którą kontakt zaniedbała. Teraz mogła mieć jedynie żal do siebie, że nie wysłała tego listu ponownie, że nie postarała się jej znaleźć. Niczego by to nie zmieniło, nie uchroniłaby jej przed śmiercią, ale… - Co czujesz? – zapytała zaciągając się ponownie dymem. Nie pytała jak się czuje, nie pytała czy cierpi. Chciała wiedzieć co czuje teraz, co zamierza i czy jego działań nie przyćmiewa zemsta. Ta była złym doradcą. Najgorszym choć czasem koniecznym.
Lupin uniosła kącik ust w uśmiechu słysząc słowa mężczyzny. Przez chwile wpatrywała się w jego twarz widząc jak odpływa gdzieś w myślach. Nie zastanawiała się nad treścią, bo miała podejrzenia, że spokój wymalowany na jego twarzy jest jedynie maską, którą nauczył się już nakładać na twarz by ludzie zwyczajnie nie zadawali pytań. Wiedziała jaki niszczący wpływ może mieć współczucie, żal i ciekawość. Nawet jeśli w tych ludziach nie było złośliwości. Nawet jeśli padało jedno pytanie dziennie. Ile człowiek jest w stanie znieść? Ile potrzebuje czasu by poradzić sobie ze smutkiem, który teraz zapełnia każdy rozdział życia? Luna chciałaby znać odpowiedź na to pytanie. Wiedziała jedynie, że z czasem można przyzwyczaić się do tego smutku i funkcjonować. Głupia by była gdyby porównywała swoją żałobę do jego. Takie porównanie nigdy nie ma sensu. Każdy cierpi na swój sposób. Każdy przechodzi przez to na swój sposób. – Nie przepraszaj. Nie musimy silić się na rozmowę. Wierzę, że w ostatnim czasie miałeś ich wiele – odparła zaciągając się papierosem i wypuszczając obłok dymu z ust. Szatynka zdawała sobie sprawę z tego, że wojna zbierała swoje żniwo. Wiele ludzi w ich otoczeniu przeżywało podobne tragedie. Zmagało się z podobnym ciężarem. Świat nagle zamilkł, ale to milczenie było niezwykle wymowne.
- Czy to źle? – zapytała przenosząc spojrzenie z tafli wody na mężczyznę. Wierzyła, że w tym momencie wszystko co mogło przynieść ulgę było warte zachodu. Ona jednak cieszyła się, że miała w życiu cokolwiek co mogło przypomnieć jej o utraconej siostrze. Kiedyś myślała o tym by oddać wszystkie jej rzeczy, zamknąć drzwi, które przynosiły jej jedynie ból. Teraz cieszyła się, że tego nie zrobiła. – Tęsknimy za tym czego doświadczyliśmy, prawda? Wspomnień nie możemy się pozbyć, ale to chyba dobrze. Wolałbyś jej nie czuć? Ingerencji? – jej także było ciężko uwierzyć w to, że Pomona nie żyje. Kolejna osoba, z którą kontakt zaniedbała. Teraz mogła mieć jedynie żal do siebie, że nie wysłała tego listu ponownie, że nie postarała się jej znaleźć. Niczego by to nie zmieniło, nie uchroniłaby jej przed śmiercią, ale… - Co czujesz? – zapytała zaciągając się ponownie dymem. Nie pytała jak się czuje, nie pytała czy cierpi. Chciała wiedzieć co czuje teraz, co zamierza i czy jego działań nie przyćmiewa zemsta. Ta była złym doradcą. Najgorszym choć czasem koniecznym.
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
Ciężko było zachowywać się stosownie w przypadku takiej sytuacji. Wszak to sam Jayden ustalał pewnego rodzaju zasady, o których inni nie mieli prawa wiedzieć. Nie mogli wiedzieć, dopóki im ich nie wyjawił. Gdyby to był ktoś inny, może ów uścisk byłby oddany i doceniony. Całkowicie niewinny i zrozumiany. W jego przypadku ciężko było mówić o jakiejkolwiek akceptacji, skoro ewidentnie ciało i dusza tęskniły za konkretnym dotykiem wiążącym się z konkretną osobą. I nawet jeśli było to krótkotrwałe, niegdyś całkowicie normalne - teraz takie nie było. Wiele rzeczy uległo zmianie, on sam również, a co za tym szło również jego relacje z kobietami. Niejako związek z Pomoną zamknął go na wiele interakcji wiążących się już jedynie ze zmarłą żoną. I tak też chciał, aby pozostało. Bo ów momenty winne być dzielone jedynie z nią. Nieważne czy miały określony zamiar, czy też nie. Nie zamierzał w żaden sposób obwiniać Luny za reakcję, której się dopuściła, bo przecież jeszcze nie tak dawno temu sam zareagowałby podobnie. Oboje zostali rzuceni w niezbadaną sytuację, chociaż Jayden nie zamierzał obchodzić się z Lupin delikatnie. A przynajmniej nie w sposób, który nie narzucałby swojej wersji scenariusza oraz etyki zachowania. Rozdzielił ich wówczas, nie poświęcając za dużo czasu na zbadanie również samopoczucia czarownicy - oczywiście, że musiała czuć się niewłaściwie. Jeśli nie przez próbę objęcia go, to na pewno przez jego stanowczą reakcję. Nie ułatwiał sobie i innym interakcji, ale nie chciał się tym przejmować. Chociaż raz w życiu zamierzał być egoistą i stawiać własne warunki, nie oglądając się na innych. Jeśli nie potrafili tego zaakceptować, nie chciał tracić czasu. Starał się wszak zrozumieć Roselyn, lecz jedynie co dostał, to zarzucenie braku zaufania. Odkrycie tajemnic skrywanych przez Maeve bolało równie silnie. Ale nie. Nie miał tego luksusu marnowania cennych chwil na ludzi, skoro kto inny go potrzebował. Osierocone dzieci miały tylko jego i chociaż poprosił przyjaciół, by wspomogli je w chwili, gdy miałoby go zabraknąć, byłoby to największy zawód, jaki mógłby przynieść swoim synom. Musiał żyć. Dla nich. Dla przyszłości, którą mogli i mieli stworzyć. W końcu wojna, niebezpieczeństwo nie miało zakończyć się razem z jego śmiercią. Gdyby tak było... Gdyby mógł im zapewnić dzięki temu wszystko, nie wahałby się? Czy mając pewność, zarzuciłby wszystko? Zostawił ich samych?
Wierzę, że w ostatnim czasie miałeś ich wiele.
- Unikam rozmów. - Połamane urywki tego, co można było nazwać międzyludzką interakcją. Nie chciał rozmawiać. Nie musiał rozmawiać, bo nikt nie chciał po prostu przebywać z nim w ciszy. Wszyscy chcieli rozmawiać, poznać jego myśli, emocje, przeżycia. Naciskali, zaciskali się wokół niego, nie dając przestrzeni. Ciszy, by przeżyć żałobę. By w ogóle zrozumieć, że był w żałobie... W końcu pomimo pogrzebu, pomimo stworzenia jej grobu własnymi rękami wciąż potrafił wątpić. Wątpić w rzeczywistość, własne zmysły, to, czego był świadkiem. Ale czy ludzkość powinna się mu dziwić? Doświadczył przerażającym wydarzeniom, których nikt nie był w stanie ponieść bez uszczerbku na świadomości. Być może dlatego złapał się czegoś banalnego, przyziemnego. Czegoś, co na kilka uderzeń serca odwróciło jego uwagę od siebie samego. - Nie powinnaś palić. - Ostry, dławiący zapach doszedł do nozdrzy czarodzieja, powodując nieprzyjemny skręt wnętrzności. Nie. Nie miał nigdy zrozumieć tego paskudnego nałogu, po którym robiło mu się jedynie niedobrze. A przy okazji... Wszystko wokół zwyczajnie śmierdziało. Nie odpowiedział też od razu na pytanie Luny, lecz nie zabrało dużo czasu, nim faktycznie się odezwał. - Gdybym wiedział, że to prawdziwe... Może. - Może chciałby to czuć w swoim otoczeniu, wiedząc, że to Pomona czuwała nad nim, lecz z racji pocałunku dementora ta teoria nie miała żadnego sensu. Jedyne co miało sens to wilczyca na Białym Kle. Dlaczego się tam pojawiła? Jak? Czemu dopiero teraz? I dlaczego zachowywała się w ten sposób? A może jedynie tego pragnął? By okazywała swój manifest w zwierzęciu tkwiącym w herbie Vane'ów?
Co czujesz?
- Złość - odparł momentalnie, nawet nie broniąc się przed okrutnym urzeczywistnieniem oraz nazwaniem swoich emocji. Nie miał wszak wątpliwości, iż to, co w nim ciążyło, było gniewem. Na samego siebie. Na całą tę przeklętą wojnę. Na nią. Na szaleńców zasiadających w rządzie i buntujących się przeciwko niemu. Na niesprawiedliwość i śmierć. Ale głównie na siebie. Co czuł? Strach. Słabość. Tęsknotę. - Czasem wydaje mi się, że już jej zapominam... - urwał, wciągając powietrze w płuca i pozbywając się na siłę swojego dystansu. Lub właściwie kamuflując go i próbując niezdarnie przygnieść go zasłoną uśmiechu. Nie. Nie umiał rozmawiać. Nie chciał rozmawiać. To było zbyt ciężkie. Zbyt okrutne. Zbyt bolesne. Chciał uciec. - To może opowiesz mi co u ciebie? - Usilna prośba odwrócenia toru rozmowy gdzieś indziej. Początek może i miał być dziwny, niezręczny, lecz liczył na to, że im dalej w las, tym poczują się swobodniej. Nieowładnięci własnymi konwenansami i blokadą stworzoną na przestrzeni lat.
Wierzę, że w ostatnim czasie miałeś ich wiele.
- Unikam rozmów. - Połamane urywki tego, co można było nazwać międzyludzką interakcją. Nie chciał rozmawiać. Nie musiał rozmawiać, bo nikt nie chciał po prostu przebywać z nim w ciszy. Wszyscy chcieli rozmawiać, poznać jego myśli, emocje, przeżycia. Naciskali, zaciskali się wokół niego, nie dając przestrzeni. Ciszy, by przeżyć żałobę. By w ogóle zrozumieć, że był w żałobie... W końcu pomimo pogrzebu, pomimo stworzenia jej grobu własnymi rękami wciąż potrafił wątpić. Wątpić w rzeczywistość, własne zmysły, to, czego był świadkiem. Ale czy ludzkość powinna się mu dziwić? Doświadczył przerażającym wydarzeniom, których nikt nie był w stanie ponieść bez uszczerbku na świadomości. Być może dlatego złapał się czegoś banalnego, przyziemnego. Czegoś, co na kilka uderzeń serca odwróciło jego uwagę od siebie samego. - Nie powinnaś palić. - Ostry, dławiący zapach doszedł do nozdrzy czarodzieja, powodując nieprzyjemny skręt wnętrzności. Nie. Nie miał nigdy zrozumieć tego paskudnego nałogu, po którym robiło mu się jedynie niedobrze. A przy okazji... Wszystko wokół zwyczajnie śmierdziało. Nie odpowiedział też od razu na pytanie Luny, lecz nie zabrało dużo czasu, nim faktycznie się odezwał. - Gdybym wiedział, że to prawdziwe... Może. - Może chciałby to czuć w swoim otoczeniu, wiedząc, że to Pomona czuwała nad nim, lecz z racji pocałunku dementora ta teoria nie miała żadnego sensu. Jedyne co miało sens to wilczyca na Białym Kle. Dlaczego się tam pojawiła? Jak? Czemu dopiero teraz? I dlaczego zachowywała się w ten sposób? A może jedynie tego pragnął? By okazywała swój manifest w zwierzęciu tkwiącym w herbie Vane'ów?
Co czujesz?
- Złość - odparł momentalnie, nawet nie broniąc się przed okrutnym urzeczywistnieniem oraz nazwaniem swoich emocji. Nie miał wszak wątpliwości, iż to, co w nim ciążyło, było gniewem. Na samego siebie. Na całą tę przeklętą wojnę. Na nią. Na szaleńców zasiadających w rządzie i buntujących się przeciwko niemu. Na niesprawiedliwość i śmierć. Ale głównie na siebie. Co czuł? Strach. Słabość. Tęsknotę. - Czasem wydaje mi się, że już jej zapominam... - urwał, wciągając powietrze w płuca i pozbywając się na siłę swojego dystansu. Lub właściwie kamuflując go i próbując niezdarnie przygnieść go zasłoną uśmiechu. Nie. Nie umiał rozmawiać. Nie chciał rozmawiać. To było zbyt ciężkie. Zbyt okrutne. Zbyt bolesne. Chciał uciec. - To może opowiesz mi co u ciebie? - Usilna prośba odwrócenia toru rozmowy gdzieś indziej. Początek może i miał być dziwny, niezręczny, lecz liczył na to, że im dalej w las, tym poczują się swobodniej. Nieowładnięci własnymi konwenansami i blokadą stworzoną na przestrzeni lat.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wojna zebrała srogie żniwo. Lista osób zaginionych z każdym dniem się powiększała, ale Luna doskonale wiedziała, że tych ludzi nikt nie szuka. Nikt prócz zamartwiających się rodzin. Kolejne utajanie prawdy, kolejna szopka tworzona przez ludzi zasiadających na najwyższych stołkach i czarodziejskiego rządu. W końcu słowo „zaginiony” brzmi lepiej od słowa „martwy”. Daje nadzieje, często niepokrywającą się z prawdą. Każdego dnia, gdy do jej dłoni wpadała gazeta, Lupin przyglądała się nazwiskom z nadzieją, że nie zobaczy tam nikogo jej bliskiego. Współczuła rodzinom, które zaalarmowane nieobecnością członka rodziny zgłaszają się do służb z myślą, że ci podejmą kroki mające pomóc w odnalezieniu zguby. Niejednokrotnie myślała sobie wtedy, że najlepiej dla nich wszystkich byłoby usłyszenie prawdy. Pożegnanie się z tym co już nie wróci. To były paradoksy ich aktualnego życia. Teraz stojąc przed mężczyzną, spoglądając na jego zastygniętą od zmartwień twarz, zmieniła zdanie. Może ta nadzieja pozwala ludziom stawiać jakiekolwiek kroki w tym przepełnionym tragedią świecie. Może rodzi motywację, której nie mają ci, którzy już dawno pogrzebali wiarę w dobre zakończenie.
Szatynka nie znała na to wszystko odpowiedzi. Nie wiedziała jak powinna się zachować w obliczu tak wielkiego smutku. Nie chciała wiercić w ranie, z której krew i tak nieustannie płynie. Nie chciała dawać mu złotych rad, które przez ostatni czas prawdopodobnie atakowały jego osobę. Nikt mu nie pomoże. Nikt nie poniesie z nim tego ciężaru. Nie dlatego, że jest sam, ale dlatego, że nikt nie rozumie tego tak dobrze jak on sam. Byłaby głupia myśląc, że jej ułomność społeczna jest w stanie tutaj coś zmienić. Nie była odpowiednią osobą, nie była nawet w pół drogi ku temu. A jednak miała cichą nadzieje, że to spotkanie dla nich obojga okaże się być lecznicze. Jeszcze tylko nie wiedziała jak się do tego zabrać.
Lupin skinęła jedynie głową, gdy ten wspomniał, że unika rozmów. Wcale mu się nie dziwiła. Ludzie nie potrafią dzielić dnia z kimś kto nosi na barkach ciężar swoich problemów. Woleliby widzieć maszyny, osoby pozbawione uczuć, ale tylko po to by nie musieć czuć się przy nich niezręcznie. Szukają zaczepki, starają się zbawić świat jedną rozmową, a ona przecież doskonale wiedziała, że nie ma nic bardziej terapeutycznego niż cisza. Ta potrafi zdziałać cuda i jej po śmierci Betty pomogła. Teraz miała już jej dość, pragnęła powrotu do normalności. Wszystko w skrajnościach przynosiło straty. – Nie powinnam – przyznała przenosząc na niego spojrzenie. Wzruszyła ramionami. Był to jedyny nałóg, z którego ciężko byłoby jej zrezygnować. Głównie dlatego, że w tym całym popieprzonym świecie, chwila z papierosem przynosiła jej ulgę. – Czasem pomaga. Sprawia, że wszystko jako łatwiej się znosi. Wiem, że to wymysł, moja wyobraźnia, ale niech tak będzie. – skwitowała. Wolała czasem siebie oszukiwać. Wiedziała, że to robi, była to pełna premedytacja, ale wbrew pozorom jakie stwarza, Lupin nie lubi komplikować sobie życia. Wszystko przychodzi do niej samo.
- To dobrze – odparła bez namysłu zaraz jednak wyjaśniając sens własnych słów. – To dobrze, że to czujesz, dobrze, że niczego w sobie nie tłumisz. Kiedy zmarła moja siostra wszyscy mówili mi „musisz się uspokoić, Luna”, „to nie przywróci jej życia”, „gniew to nie rozwiązanie”. Z czasem ta złość, gniew, wyrzuty sumienia pozwoliły mi przez to przejść, bo nie zostało mi już nic więcej. Moi rodzice… po śmierci siostry starali się za wszelką cenę zatrzymać to wszystko w sobie. Teraz każdy kolejny dzień jest dla nich nową tragedią. – dodała. Nie chciała mówić o sobie chociaż jej samej często to pomagało. Sama świadomość, że nie jest się samemu we wszechświecie. Wiedziała, że nie jest w stanie pomóc rodzicom, wiedziała, że nie istnieje większa tragedia od straty dziecka, ale ten obraz każdego dnia przygnębiał ją jeszcze mocniej.
Kiedy padło pytanie o jej życie nie wiedziała co ma odpowiedzieć. Wydarzyło się tak wiele od ich ostatniego spotkania. Tak wiele, że miała wrażenie, iż działo się to w zupełnie innym życiu. – Sama nie wiem od czego zacząć – odparła idąc w ślad za swoimi myślami. – Przez jakiś czas mieszkałam we Francji. Żyłam życiem, o którym zawsze marzyłam. Muzyka prowadziła mnie przez najpiękniejsze doświadczenia. – zaczęła siadając na zimnym gruncie i zaciągając się papierosem. – Później doszła mnie wieść o śmierci Betty i musiałam wrócić. Chyba nie zdawałam sobie sprawy z tego, że ten powrót będzie już taki definitywny. Nawet nie zabrałam wszystkich swoich rzeczy. Od dwóch lat mieszkam już w Yorkshire, wciąż na farmie. Rodzice nie chcą jej sprzedać, ja też nie mam serca im tego robić więc udaję, że się na tym znam. Wyobrażasz to sobie? Zawsze uciekałam od domu, szukałam swojego miejsca, a finalnie na nic się to zdało. Tak chyba już musi zostać. – dodała spoglądając na mężczyznę i wzruszając ramionami. Cóż więcej mogła dodać?
Szatynka nie znała na to wszystko odpowiedzi. Nie wiedziała jak powinna się zachować w obliczu tak wielkiego smutku. Nie chciała wiercić w ranie, z której krew i tak nieustannie płynie. Nie chciała dawać mu złotych rad, które przez ostatni czas prawdopodobnie atakowały jego osobę. Nikt mu nie pomoże. Nikt nie poniesie z nim tego ciężaru. Nie dlatego, że jest sam, ale dlatego, że nikt nie rozumie tego tak dobrze jak on sam. Byłaby głupia myśląc, że jej ułomność społeczna jest w stanie tutaj coś zmienić. Nie była odpowiednią osobą, nie była nawet w pół drogi ku temu. A jednak miała cichą nadzieje, że to spotkanie dla nich obojga okaże się być lecznicze. Jeszcze tylko nie wiedziała jak się do tego zabrać.
Lupin skinęła jedynie głową, gdy ten wspomniał, że unika rozmów. Wcale mu się nie dziwiła. Ludzie nie potrafią dzielić dnia z kimś kto nosi na barkach ciężar swoich problemów. Woleliby widzieć maszyny, osoby pozbawione uczuć, ale tylko po to by nie musieć czuć się przy nich niezręcznie. Szukają zaczepki, starają się zbawić świat jedną rozmową, a ona przecież doskonale wiedziała, że nie ma nic bardziej terapeutycznego niż cisza. Ta potrafi zdziałać cuda i jej po śmierci Betty pomogła. Teraz miała już jej dość, pragnęła powrotu do normalności. Wszystko w skrajnościach przynosiło straty. – Nie powinnam – przyznała przenosząc na niego spojrzenie. Wzruszyła ramionami. Był to jedyny nałóg, z którego ciężko byłoby jej zrezygnować. Głównie dlatego, że w tym całym popieprzonym świecie, chwila z papierosem przynosiła jej ulgę. – Czasem pomaga. Sprawia, że wszystko jako łatwiej się znosi. Wiem, że to wymysł, moja wyobraźnia, ale niech tak będzie. – skwitowała. Wolała czasem siebie oszukiwać. Wiedziała, że to robi, była to pełna premedytacja, ale wbrew pozorom jakie stwarza, Lupin nie lubi komplikować sobie życia. Wszystko przychodzi do niej samo.
- To dobrze – odparła bez namysłu zaraz jednak wyjaśniając sens własnych słów. – To dobrze, że to czujesz, dobrze, że niczego w sobie nie tłumisz. Kiedy zmarła moja siostra wszyscy mówili mi „musisz się uspokoić, Luna”, „to nie przywróci jej życia”, „gniew to nie rozwiązanie”. Z czasem ta złość, gniew, wyrzuty sumienia pozwoliły mi przez to przejść, bo nie zostało mi już nic więcej. Moi rodzice… po śmierci siostry starali się za wszelką cenę zatrzymać to wszystko w sobie. Teraz każdy kolejny dzień jest dla nich nową tragedią. – dodała. Nie chciała mówić o sobie chociaż jej samej często to pomagało. Sama świadomość, że nie jest się samemu we wszechświecie. Wiedziała, że nie jest w stanie pomóc rodzicom, wiedziała, że nie istnieje większa tragedia od straty dziecka, ale ten obraz każdego dnia przygnębiał ją jeszcze mocniej.
Kiedy padło pytanie o jej życie nie wiedziała co ma odpowiedzieć. Wydarzyło się tak wiele od ich ostatniego spotkania. Tak wiele, że miała wrażenie, iż działo się to w zupełnie innym życiu. – Sama nie wiem od czego zacząć – odparła idąc w ślad za swoimi myślami. – Przez jakiś czas mieszkałam we Francji. Żyłam życiem, o którym zawsze marzyłam. Muzyka prowadziła mnie przez najpiękniejsze doświadczenia. – zaczęła siadając na zimnym gruncie i zaciągając się papierosem. – Później doszła mnie wieść o śmierci Betty i musiałam wrócić. Chyba nie zdawałam sobie sprawy z tego, że ten powrót będzie już taki definitywny. Nawet nie zabrałam wszystkich swoich rzeczy. Od dwóch lat mieszkam już w Yorkshire, wciąż na farmie. Rodzice nie chcą jej sprzedać, ja też nie mam serca im tego robić więc udaję, że się na tym znam. Wyobrażasz to sobie? Zawsze uciekałam od domu, szukałam swojego miejsca, a finalnie na nic się to zdało. Tak chyba już musi zostać. – dodała spoglądając na mężczyznę i wzruszając ramionami. Cóż więcej mogła dodać?
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
Przestał już sprawdzać listy zaginionych, złapanych oraz martwych po nocy, w której Billy pojawił się u niego z ciałem Pomony. Do tamtego momentu mężczyzna śledził każdą pozycję, próbując dopasować chociażby urywek pasujący do opisu jego żony. Każdy brak podobnych informacji przepełniał go spokojem, lecz była to jedynie postronna ulga. Postronna, płonna i bardzo powierzchowna. Spalająca się szybciej niż tchnienie po odrzuceniu strachu. Brak pojawienia się w prasie stosownych informacji o zatrzymanej członkini Zakonu Feniksa nie oznaczał wszak, że była bezpieczna. Nie o wszystkich sprawach wszak pisano i nie wszystkimi się chwalono. Samo myślenie o tym, co mogło się dziać z ukochaną astronoma, zjadała go od środka. Jej śmierć, świadomość co zaszło, powinna przynieść w jakimś stopniu ulgę, lecz wcale tak nie było - nie, gdy dowiedział się, jak zginęła. Najobrzydliwszą, najstraszniejszą ze śmierci, jakie znał magiczny świat. Pocałunek dementora, wyssanie duszy oraz skazanie ducha na wieczne potępienie, zaprzeczenie spokoju nie było czymś, na co zasługiwał ktokolwiek. Jayden nigdy, nawet w najgorszych kryzysach nie życzył nikomu takiego końca. Jak mógłby więc zrozumieć, przetrawić sytuację, w której to jego żona, kobieta, którą kochał, matka jego dzieci musiała mierzyć się z tym koszmarem w ostatnich chwilach życia? Jak mógł zaakceptować fakt, że jej dusza miała pozostać w monstrum na wieczność? Jak mógł spokojnie żyć dalej? Ze świadomością jak przerażona musiała wtedy być. Jak osamotniona, stęskniona. Wołająca jego imię? Nie było go tam. Nie mogło go tam być i nie wiedział kto, kiedy ani jak dostarczył ją do Azkabanu. Nie miał pojęcia o żadnym etapie i miało go to prześladować do końca życia. Tak samo jak stres, który odczuwał, gdy co jakiś czas sprawdzał plakaty gończe, których wisiało naprawdę dużo w Hogsmeade - by sprawdzić, że napis eksterminacja wcale nie widniał na twarzy Pomony. Tak się jednak nie działo, a zdruzgotany mąż musiał walczyć z własnym wnętrzem sam. Na szczęście w Irlandii nie było jeszcze aż tak wielkiego impaktu Ministerstwa Magii, jakie miało ono na Anglię, lecz była to zapewne jedynie kwestia czasu. Kwestia czasu, zanim Szkoci i Irlandczycy mieli zerkać przez ramię, bojąc się o swoje życie nawet we własnym domu. Odkąd z Londynu przegoniono każdego, czyja krew była przynajmniej odrobinę brudna, ludzie szukali ratunku w każdym wolnym zakątku najbliższych miejsc. W Killarney również przybyło mieszkańców, lecz nie byli oni nikim stałym - chodząc po okolicy Jayden dostrzegł ludzi, ale nie tutejszych. Wszyscy uciekali przed sobą w lęku, by zniknąć dalej w alejce czy drodze wyjazdowej z miejscowości.
Czy taka sama sytuacja działa się również tam, gdzie mieszkała Luna i jej rodzina? Nie pamiętał już dokładnie, gdzie mieszkali Lupinowie, ale wiedział, że były to angielskie tereny. Niebezpieczne i wyjątkowo zagrożone w ostatnim czasie... Miał nadzieję, iż całe zło jeszcze ich omijało. Życzył jej tego, naprawdę. Jednak nie odzywał się, gdy mówiła, nie chcąc w żaden sposób zaburzyć wypowiedzi - zresztą nie czuł się zobowiązany odpowiadać. Słowa, które między nimi padały, uciekały w nieznane niepotrzebujące komentarza. Po prostu... Były. - Róbmy to, co możemy w miejscu i czasie, w jakich jesteśmy - powiedział jedynie na zakończenie słów czarownicy, nie oceniając jej, ale też nie zostawiając jej bez wszelkiej nadziei. On również robił wszystko, co tylko mógł, aby nie pogrążyć się całkowicie w żałobie i nie zapaść się w odrealnionej otchłani własnych wspomnień oraz rozpaczy. Musiał utrzymywać się na powierzchni rzeczywistości - miał wszak swoich synków, którzy utrzymywali go przy życiu. Ona miała rodziców oraz stworzenia, dla których miała żyć. Nawet jeśli nie kochała swojego zajęcia, była wśród kochających ludzi, bo na koniec dnia - tylko to się liczyło.
Jayden milczał jeszcze jakiś dłuższy czas, wpatrując się w taflę jeziora i czując na twarzy zimniejsze powiewy wiatru. Miały w sobie coś orzeźwiającego, ale przy okazji też nostalgicznego. - Nie wiem, czy wiesz, ale mamy trójkę dzieci - zaczął, pozwalając sobie na nikły uśmiech rozczulenia i miłości na samą myśl o trojaczkach - chyba pierwszy raz, odkąd się spotkali. - Piękni chłopcy. Chciałbym, aby nigdy nie musieli dorastać w tej rzeczywistości, ale nie wyobrażam sobie też życia bez nich. - Taka była prawda. Gdyby nie oni, być może całkowicie by upadł, ale dzięki nim, dzięki swoim dzieciom czuł nie tylko, że był w stanie żyć, ale że żyła w nich również cząstka tej, która odeszła. A jednak była wszędzie...
Czy taka sama sytuacja działa się również tam, gdzie mieszkała Luna i jej rodzina? Nie pamiętał już dokładnie, gdzie mieszkali Lupinowie, ale wiedział, że były to angielskie tereny. Niebezpieczne i wyjątkowo zagrożone w ostatnim czasie... Miał nadzieję, iż całe zło jeszcze ich omijało. Życzył jej tego, naprawdę. Jednak nie odzywał się, gdy mówiła, nie chcąc w żaden sposób zaburzyć wypowiedzi - zresztą nie czuł się zobowiązany odpowiadać. Słowa, które między nimi padały, uciekały w nieznane niepotrzebujące komentarza. Po prostu... Były. - Róbmy to, co możemy w miejscu i czasie, w jakich jesteśmy - powiedział jedynie na zakończenie słów czarownicy, nie oceniając jej, ale też nie zostawiając jej bez wszelkiej nadziei. On również robił wszystko, co tylko mógł, aby nie pogrążyć się całkowicie w żałobie i nie zapaść się w odrealnionej otchłani własnych wspomnień oraz rozpaczy. Musiał utrzymywać się na powierzchni rzeczywistości - miał wszak swoich synków, którzy utrzymywali go przy życiu. Ona miała rodziców oraz stworzenia, dla których miała żyć. Nawet jeśli nie kochała swojego zajęcia, była wśród kochających ludzi, bo na koniec dnia - tylko to się liczyło.
Jayden milczał jeszcze jakiś dłuższy czas, wpatrując się w taflę jeziora i czując na twarzy zimniejsze powiewy wiatru. Miały w sobie coś orzeźwiającego, ale przy okazji też nostalgicznego. - Nie wiem, czy wiesz, ale mamy trójkę dzieci - zaczął, pozwalając sobie na nikły uśmiech rozczulenia i miłości na samą myśl o trojaczkach - chyba pierwszy raz, odkąd się spotkali. - Piękni chłopcy. Chciałbym, aby nigdy nie musieli dorastać w tej rzeczywistości, ale nie wyobrażam sobie też życia bez nich. - Taka była prawda. Gdyby nie oni, być może całkowicie by upadł, ale dzięki nim, dzięki swoim dzieciom czuł nie tylko, że był w stanie żyć, ale że żyła w nich również cząstka tej, która odeszła. A jednak była wszędzie...
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Loch Muick
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja