Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Zamglona dolina
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zamglona dolina
Pomiędzy szkockimi górami znajduje się dość wyjątkowa dolina - mgła w tym miejscu bowiem nigdy nie opada. Obserwowana ze szczytów dolina wygląda jak jezioro w którym zamiast wody znajdują się gęste chmury. Z dołu zdecydowanie trudniej jest podziwiać urok tego miejsca - szczyty zazwyczaj są całkowicie niedostrzegalne, trudno jest zobaczyć cokolwiek znajdującego się dalej niż na dwa metry przed sobą. Jest to idealne miejsce dla osoby, która chce ukryć się przed całym światem - pod warunkiem, że jest przygotowana i sama nie obawia się zabłądzić. W gęstej mgle łatwo jest zgubić drogę, nietrudno o wypadek czy niedostrzeżenie ewentualnego zagrożenia.
W Wielkiej Brytanii od dawna już działy się wszędzie rzeczy złe. Łagodnie rzecz w słowa ujmując. Grindelwald, anomalie, Rycerze Walpurgii z Lordem Voldemortem na czele. Ten kraj od wielu lat staczał się po równi pochyłej, aby wreszcie wpaść w sam środek trąby powietrznej. Ze stolicy wygnano niemagicznych i próbowano zwalczyć każdy przejaw rebelii. W całym kraju zaś ludzie ginęli w niewyjaśnionych okolicznościach. Czasami z powodu wojennej zawieruchy, czasami nie. To, że Ministerstwo Magii znalazło się w rękach wroga sprzyjało wszelkim siłom ciemności. Sprzymierzonym z Lordem Voldemortem, czy też nie. Odkąd rozwiązano Biuro Aurorów, dano moim zdaniem jasny sygnał, ze czarnoksiężnicy mogą czuć się w Wielkiej Brytanii bezkarni. Podskórnie czułem, że świętują, że teraz śmiało już wyściubiają nosy ze swoich nor, by harcować niczym myszy święcie przekonane, że kota już nie ma.
To, że Ministerstwo Magii przestało nam jednak płacić nie oznaczało, że porzuciliśmy posterunek. Co to, to nie. Wielu z nas wciąż walczyło. Tak jak mogło. Aurorzy działali jako rebelianci, w podziemi, ale nie tylko. Walczyliśmy nie tylko z Lordem Voldemortem, ale wszelkimi przejawami czarnej magii i sił ciemności.
W chwili, kiedy setki mil dalej na południe, szykowano publiczne stracenie kilku byłych magipolicjantów ja utknąłem w Szkocji. Razem z Butlerem, z którym niegdyś miałem okazję współpracować. Mieszkańcy jednej z wiosek, leżących nieopodal Zamglonej doliny, szukali ludzi, którzy mogli im pomóc. Byli gotowi odwdzięczyć się za to finansowo - w każdej innej sytuacji bym odmówił, zrobiłbym to, bo taki był mój obowiązek, lecz nawet my musieliśmy za coś kupić jedzenie, z czegoś żyć. To nie pora na zgrywanie szlachetnego rycerza. Obiecaliśmy z Butlerem, że sakiewki przyjmiemy jednak dopiero, jeśli uda nam się wrócić - i to z tarczą, nie na tarczy.
W ten sposób, późnym popołudniem dwudziestego sierpnia, znaleźliśmy się w Zamglonej Dolinie, wędrując po niej przez wiele godzin w poszukiwaniu starego dworu, owianego tajemnicą i złą sławą. Ponoć ginęli tu ludzie. Dziesięciu, w ciągu ostatnich kilku miesięcy, a gminna wieść niosła, że i przed laty zdarzały się w tych okolicach zniknięcia. W ostatnim czasie to coś stało się jednak dużo bardziej żarłoczne. Musieliśmy być ostrożni - i byliśmy, lecz wciąż pozostawaliśmy jedynie ludźmi. Żaden z nas nie był nieomylny.
Gdy zapadł zmrok myśmy błąkali się po korytarzach dworu, a z pamięci umknęły nam wspomnienia o tym, jak właściwie się tutaj dostaliśmy. W pewnym momencie Butler zniknął. Zostałem sam. Dotarłem do niewielkiej sali jadalnej, gdzie wciąż trwało przyjęcie. Poszedłem tam zwabiony muzyką sprzed kilkunastu lat i stłumionymi odgłosami rozmowy. Kiedy stanąłem u progu, nikogo tam nie było. Mrugnąłem kilka razy, obejrzałem się przez ramię, a wtedy znów to słyszałem - głosy, śmiechy, szczęk sztućców. Spojrzałem w głąb pogrążonej w mroku komnaty, rozświetlając sobie przestrzeń Lumos jaśniejącym na końcu różdżki.
Cisza. Pustka.
- Boją się ognia - szepnął jakiś głos z boku. Zwróciłem ku niemu wzrok, próbując znaleźć jego źródło, lecz zdążył się wycofać. Ze strachu? Może to ta ciemność zmusiła go, by to uczynił? Wciągnęła głębiej?
Zrobiłem krok do tyłu, a wtedy coś mocno rąbnęło mnie w głowę. Ciemność rozpostarła się nie tylko wokół mnie, ale i w mojej głowie.
Nie byłem pewien jak długo leżałem nieprzytomny. Na zewnątrz wciąż panowała noc. A może to do środka nie dostawało się światło? Nerwowo zacząłem szukać różdżki, której nie miałem w dłoni, ani w kieszeni. Po omacku dotykałem posadzki wokół, szukając osikowego drewna, gdy tuż obok mnie świsnęło zaklęcie. Uchyliłem się przed nim, a w nikłym blasku dostrzegłem własną różdżkę - białe drewno odbiło światło. Złapałem ją w dłoń i wyczarowałem kulę Lumos Maxima, które zawisło nad sufitem - Butler stal na drugim końcu sali jadalnej, a jego twarz nie przypominała twarzy, a papierową maskę, w której jedynie oczy lśniły niezdrowym, szkarłatnym blaskiem.
- Butler? - spytałem ostrożnie, lecz nie odpowiedział. - Musisz stąd wyjść. Wyjść jak najszybciej - powiedziałem, nie będąc jeszcze pewnym, czy były auror padł ofiarą klątwy, czaru, atmosfery tego miejsca?
Propozycja wyjścia jedynie go rozdrażniła. Zawył, niczym wściekłe zwierzę, po czym poderwał różdżkę, by znów czymś we mnie cisnąć. Przeczołgałem się w bok, a promień czaru łupnął w ścianę tak mocno, że kawałki kamienia opadły z hukiem na podłogę.
Wtedy ja podciąłem mu nogi prostym urokiem, wciąż niemal leżąc na posadzce, z której zacząłem się zbierać. Potylica pulsowała mi bólem. Śmiechy, muzyka i rozmowy rozbrzmiewały coraz mocniej. Byłem przekonany, że czytałem kiedyś o miejscach takich jak to - żywiło sią energią tych, którzy żyli. Zwabiało ich tu podstępem. Kusiło obietnicami, których nie miało zamiaru spełnić. Czarna magia - czułem ją wokół siebie.
Wiedziałem już, co należy zrobić.
Spalic. Spalić to wszystko do cna. Ogień wypali to, z czym nie radziła sobie różdżka. Wytrawi to wszystko, zmieni w popiół, wyparzy. Matka zawsze powtarzała, żeby wyparzyć coś we wrzątku, by było jałowe. Dla tego dworu nie widziałem już nadziei.
Najpierw jednak musiałem wydostać stąd Butlera, który upadł na ziemię, a różdżka wyślizgnęła mu się z rąk. Wybacz mi, stary, pomyślałem, rzucając w jego kierunku Everte Stati, które wyrzuciło go dalej, na korytarz. Już niedaleko, niedaleko... Drzwi wyjściowe były tak blisko. Spetryfikowałem go, na kilka chwil, a sam wróciłem do sali jadalnej, gdzie mrok wciąż rozpraszała kula światła. Każdy ruch miałem jednak ociężały, jakbym znalazł się pod wodą, albo we śnie, w koszmarze, gdzie wszystko jest nieznośnie powolne. Na stole stała pusta butelka alkoholu. Ne![/b] krzyczało coś, byłem pewien, że słyszałem skrzeczące, jęczące nawoływania, wezwania kolejnych upiorów, by mi przeszkodzić, lecz ja zdążyłem już rozlać alkohol po stole - a później wystarczyło drobne [i]Incendio, by stary obrus zajął się ogniem. Teraz najmocniej uderzyła w moje nozdrza tutejsza woń stęchlizny i wilgoci. Ignitio, powtarzałem uparcie, posyłając kulę ognia ku ciężkim zasłonom. Później drugą. Wybiegłem na korytarz, potknąłem się, coś złapało mnie za kostkę, a ja na oślep rzuciłem zaklęcie odrzucające. Oddychając ciężko poderwałem się do góry, by wymierzyć różdżką w spetryfikowanego Butlera, czarem Mobilicorpus unieść jego ciało na kilka centymetrów do góry i przenieść bliżej drzwi. Wtedy cofnąłem czar i dźwignąłem go do góry, próbując wyciągnąć na dwór, ale on, nim przekroczyliśmy próg, wciąż miał zamiast twarzy tę dziwną maskę. Siłowaliśmy się w korytarzu, podczas gdy ogniem zajmowały się kolejne pomieszczenia, a dym zaczął drażnić nam zmysły. Walnąłem go i pociągnąłem za sobą. Wypadliśmy na werandę, a wtedy coś huknęło i trzasnęło, jak gdyby ktoś rozbił w środku miksturę buchorożca lub rzucił naprawdę potężne Bombarda Maxima - choć nikt tego nie uczynił.
Upadłem na trawę, wśród której leżały kawałki ostrych kamieni, co odczułem boleśnie na brzuchu i udach. Zacząłem czołgać się do przodu, niczym kraulista, z różdżką zaciśniętą w prawej dłoni, czując gorący oddech płomieni za sobą.
- Butler?! - zawołałem, a przynajmniej próbowałem, bo zacząłem kasłać przez dym. - Butler, odpowiedz mi - waharczałem, oglądając się przez ramię to na prawo, to na lewo - i wtedy też zareagował, krztusząc się podobnie jak ja, z własną już twarzą, choć nieco nieprzytomnym spojrzeniem. Budynek za nami trzeszczał, trawiony przez płomienie, których groźbę wciąż czułem na karku. Przyśpieszyłem, nie zważając na ból, zmuszałem się do ruchu, by w końcu - przypomniawszy sobie, że przecież jestem czarodziejem - wyciągnąłem różdżkę przed siebie, by wyrzec: - Ascendio! - A wtedy osikowe drewno pociągnęło mnie do przodu. Po kamieniach i suchych gałęziach, które pozostawiły po sobie ślady na ubraniu i skórze. Wreszcie, kiedy przestałem czuć ten żar, obróciłem się na plecy oddychając ciężko.
Wtedy to zobaczyłem.
Zdawało mi się, że z okna na piętrze wyłoniła się wielka sylwetka utkana z cienia, po czym przybrała kształt olbrzymiej, plugawej płaszczki. Zaraz po tym porwał ją wiatr, poszarpał jak kartkę starego, poczerniałego papieru. Kilka chwil, uderzeń serca, może mniej tańczyła na tym wietrze, unosząc się coraz wyżej i wyżej, aż w końcu zniknęła na tle nocnego nieba... A ja dałbym sobie rękę uciąć, że równocześnie słyszałem wtedy jęki i zawodzenie starego dworku.
Płonął pośród mgły Zamglonej Doliny, a myśmy obserwowali to z dystansu, by mieć pewność, że nic ognia nie ugasi. Patrzyliśmy na to przez niemal kilka godzin, rozmawiając o tym i próbując przypomnieć sobie jak dwór skusił nas do wejścia - czym? Żaden z nas nie mógł sobie przypomnieć. Butler nie pamiętał też tego, co działo się w jego wnętrzu. To nie było już takie ważne - gdy budynek się zawalił, nie pozostało po nim nic ponad popiół i ruiny, wróciliśmy do szkockiej wioski z dobrymi wieściami - a później do własnych domów z pełniejszymi sakiewkami.
| zt
becomes law
resistance
becomes duty
|23.12.1957, poranek
Obudził go promień dziennego światła, który jakimś cudem przedostał się do wnętrza pomieszczenia. Na zewnątrz wszystko spowijała mgła, gęsta jak mleko. Rigel poruszył się na legowisku, przykrywając głowę gryzącym kocem i instynktownie spróbował przytulić się do osoby, z którą spędził noc. Jednak nikogo obok nie było, ręka natrafiła na pustkę. To sprawiło, że lord Black w panice otworzył oczy i usiadł, szukając wzrokiem znajomej sylwetki, ale również nikogo nie zobaczył. Był sam.
Jego serce zaczęło bić się jak oszalałe, że aż zabrakło mu tchu.
Nie mógł tego zrobić. Nie mógł.
Oddychał szybko, starając się uspokoić i zatrzymać pędzące myśli.
Wtedy zobaczył, że przy wyjściu z chaty, którą jakimś cudem udało im się namierzyć w gęstej mgle, żeby spędzić w niej noc, nadal stały dwie miotły, a na podłodze - tuż obok porozrzucanych swoich ubrań dostrzegł znajomy czerwony sweter. Dopiero wtedy odetchnął z ulgą i cicho zaśmiał się, czując zażenowanie z powodu swojej reakcji.
Oczywiście, że Fenrir by go nie zostawił.
Młody czarodziej ponownie opadł na brązowy stary koc w kratę, zajmując sobą już całe prowizoryczne łóżko. Panika powoli ustępowała, aż pozostało tylko uczucie przyjemnego odrętwienia. Ciało było zrelaksowane, chociaż odrobinę bolały go mięśnie... ale to był przyjemny ból.
Tak, to była dobra noc. Najlepsze urodziny, jakie miałem.
Prawdopodobnie nawet lepsze od tych, kiedy dostał list z Hogwartu - a to naprawdę znaczyło już bardzo wiele.
To teraz tylko się przygotować na druga, najlepszą część.
Pełen energii wstał z łóżka, przecignął się jak kot i od razu poszedł się szykować. Nie chciał, żeby Fenrir zastał go w takim wymemłanym stanie. To by było nieodpowiednie do tego, co młody czarodziej zamierzał zrobić.
Ze swojej torby wydobył czyste ubrania i kosmetyki w szklanych pojemnikach, starannie zawinięte w skrawki materiału, żeby się nie uszkodziły podczas transportu. Black już się przyzwyczaił do polowych warunków, jakie towarzyszyły ich spotkaniom. Było w tym coś niesamowitego, coś, co nadawało odpowiedni charakter chwilom, jakie spędzali razem.
Doprowadzenie siebie do porządku nie zajęło mu długo, jednak kiedy wydostał lusterko, żeby poprawić fryzurę, zauważył, że stan jego zarostu był nie do zaakceptowania. Wszystko dziś musiało być idealne, a szorstkie policzki zupełnie nie pasowały do tej koncepcji.
Szlag. No dobra…
W domu to zawsze skrzaty go goliły, a kiedy robił to sam - potrzebował dużo światła i porządnego lustra, a i tak nie zawsze był zadowolony z efektów. Dziś, niestety, miał do dyspozycji tylko małe srebrne kieszonkowe lusterko, podarowane kiedyś przez matkę. Z półmrokiem pomieszczenia nie dało się zrobić nic więcej, także Rigel był zmuszony wyczarować niedużą kulę światła, która zawisła nad nim, rozjaśniając pomieszczenie zimnym blaskiem. Za wiele to nie pomogło.
Młody lord westchnął i ponownie uniósł różdżkę, nachylając się bliżej do lusterka.
-Barbosa. - mruknął, skupiając się na czynności.
W tej samej chwili usłyszał kroki, przez co w mgnieniu oka się rozproszył, a zaklęcie wymknęło się spod kontroli, raniąc młodego czarodzieja. Na bladej skórze na kości policzkowej pojawiły się drobne i błyszczące kropelki krwi.
Obudził go promień dziennego światła, który jakimś cudem przedostał się do wnętrza pomieszczenia. Na zewnątrz wszystko spowijała mgła, gęsta jak mleko. Rigel poruszył się na legowisku, przykrywając głowę gryzącym kocem i instynktownie spróbował przytulić się do osoby, z którą spędził noc. Jednak nikogo obok nie było, ręka natrafiła na pustkę. To sprawiło, że lord Black w panice otworzył oczy i usiadł, szukając wzrokiem znajomej sylwetki, ale również nikogo nie zobaczył. Był sam.
Jego serce zaczęło bić się jak oszalałe, że aż zabrakło mu tchu.
Nie mógł tego zrobić. Nie mógł.
Oddychał szybko, starając się uspokoić i zatrzymać pędzące myśli.
Wtedy zobaczył, że przy wyjściu z chaty, którą jakimś cudem udało im się namierzyć w gęstej mgle, żeby spędzić w niej noc, nadal stały dwie miotły, a na podłodze - tuż obok porozrzucanych swoich ubrań dostrzegł znajomy czerwony sweter. Dopiero wtedy odetchnął z ulgą i cicho zaśmiał się, czując zażenowanie z powodu swojej reakcji.
Oczywiście, że Fenrir by go nie zostawił.
Młody czarodziej ponownie opadł na brązowy stary koc w kratę, zajmując sobą już całe prowizoryczne łóżko. Panika powoli ustępowała, aż pozostało tylko uczucie przyjemnego odrętwienia. Ciało było zrelaksowane, chociaż odrobinę bolały go mięśnie... ale to był przyjemny ból.
Tak, to była dobra noc. Najlepsze urodziny, jakie miałem.
Prawdopodobnie nawet lepsze od tych, kiedy dostał list z Hogwartu - a to naprawdę znaczyło już bardzo wiele.
To teraz tylko się przygotować na druga, najlepszą część.
Pełen energii wstał z łóżka, przecignął się jak kot i od razu poszedł się szykować. Nie chciał, żeby Fenrir zastał go w takim wymemłanym stanie. To by było nieodpowiednie do tego, co młody czarodziej zamierzał zrobić.
Ze swojej torby wydobył czyste ubrania i kosmetyki w szklanych pojemnikach, starannie zawinięte w skrawki materiału, żeby się nie uszkodziły podczas transportu. Black już się przyzwyczaił do polowych warunków, jakie towarzyszyły ich spotkaniom. Było w tym coś niesamowitego, coś, co nadawało odpowiedni charakter chwilom, jakie spędzali razem.
Doprowadzenie siebie do porządku nie zajęło mu długo, jednak kiedy wydostał lusterko, żeby poprawić fryzurę, zauważył, że stan jego zarostu był nie do zaakceptowania. Wszystko dziś musiało być idealne, a szorstkie policzki zupełnie nie pasowały do tej koncepcji.
Szlag. No dobra…
W domu to zawsze skrzaty go goliły, a kiedy robił to sam - potrzebował dużo światła i porządnego lustra, a i tak nie zawsze był zadowolony z efektów. Dziś, niestety, miał do dyspozycji tylko małe srebrne kieszonkowe lusterko, podarowane kiedyś przez matkę. Z półmrokiem pomieszczenia nie dało się zrobić nic więcej, także Rigel był zmuszony wyczarować niedużą kulę światła, która zawisła nad nim, rozjaśniając pomieszczenie zimnym blaskiem. Za wiele to nie pomogło.
Młody lord westchnął i ponownie uniósł różdżkę, nachylając się bliżej do lusterka.
-Barbosa. - mruknął, skupiając się na czynności.
W tej samej chwili usłyszał kroki, przez co w mgnieniu oka się rozproszył, a zaklęcie wymknęło się spod kontroli, raniąc młodego czarodzieja. Na bladej skórze na kości policzkowej pojawiły się drobne i błyszczące kropelki krwi.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Pocałował Riley’a na dzień dobry, ale ten chyba spał jak kamień. Uśmiechnął się pod nosem, trochę żałując, że mężczyzna się nie obudził, a troche się ciesząc, że zdoła go jednak zaskoczyć. Rozważał, jak zaplanować dzisiejsze spotkanie, ale nie wiedział gdzie ostatecznie spędzą noc (choć starannie rozeznał odpowiednie miejsce i znalazł kilka zapasowych, ostateczna decyzja należała do Riley’a i do losu - Michael sprawdził ostateczną destynację magią, upewniając się, że opuszczony szałas w dolinie oraz cała jego okolica są jest zupełnie puste), a przywiezienie prezentu na miotle było zbyt oczywiste i mało praktyczne.
Wygodniej będzie się teleportować. Miał wymknąć się tylko na chwilę, więc nawet nie założył swojego ulubionego, czerwonego swetra. Po prostu narzucił szatę na niestarannie dopiętą koszulę i zniknął, deportując się już z pewnego oddalenia. Nie chciał obudzić towarzysza głuchym trzaskiem.
Pojawił się z powrotem bardzo szybko, ale nie wrócił od razu do miejsca, w którym spędzili noc.
Musiał jeszcze coś zrobić…
…no cóż, zajęło to trochę dłużej, niż planował. Najpierw słowa wcale nie chciały płynąć, a potem popłynęły potokiem długim i nieprzerwanym, monologiem pełnym gwiazd i słońca i wyznań, które chyba wciąż bałby się zwerbalizować przy jakiejkolwiek innej osobie, nawet przy Riley’u. Puste oczy niebieskiego ptaka były mniej ekspresyjne niż rozgwieżdżona, węgielna czerń pewnych tęczówek, więc w końcu blondyn zapomniał, że mówi do kogoś i chyba powiedział nawet o kilka słów za dużo. Cały czas pilnował, by zachować pewną dwuznaczność, na wypadek gdyby wiadomość odsłuchał ktoś niepowołany - za kilka lat, gdy posłaniec umrze. W głębi duszy wierzył jednak chyba, że słowa dotrą tylko do uszu Riley’a i że adresat zrozumie wszystko, co chciał przekazać.
Szczerze mówiąc, miał nadzieję, że zdoła mu kiedyś powiedzieć podobne rzeczy osobiście, o wiele wcześniej. Tyle, że… zarazem bał się, że nie zdąży. Niecałe dwa tygodnie temu, w Derbyshire, inny auror omal nie wykrwawił się na jego oczach. To mogłem być ja, a Riley nigdy by się nie dowiedział.
Wziął urywany wdech, odgonił przykrą myśl i z powrotem nakrył klatkę kocem.
Potem spędził kwadrans na nakładaniu wokół szałasu podstawowego Cave Inimicum, które zdejmie, gdy opuszczą to miejsce. Zapomniał o tym wczoraj, choć wyciszanie pomieszczeń weszło mu już w krew. Zawsze jednak dobrze wiedzieć, czy w pobliżu nie kręci się nikt niepowołany, zwłaszcza, że za dnia są tu większe szanse spotkania zbłąkanego wędrowca niż nocą. Michael nie sądził, aby natknęli się na kogokolwiek - dolina nie bez powodu miała reputację miejsca, gdzie można się skryć przed światem - ale przezorny zawsze ubezpieczony. Obszedł dookoła okolice szałasu, rozprowadzając dookoła białą magię i powiązując to miejsce z własną różdżką. Ta natychmiast da mu znać, jeśli w okolicy pojawi się ktokolwiek inny niż on i Riley.
W końcu ruszył z powrotem do ich schronienia i wszedł do środka. Uśmiechnąłby się szeroko, gdyby do jego nozdrzy nie dotarła metaliczna woń krwi.
-Riley… - odłożył klatkę na podłogę, nie widząc nawet, jak koc zsunął się z pakunku, odsłaniając błękitne pióra. Niemy, niebieski ptak wiercił się w środku trochę nerwowo, wyraźnie niespokojny przy blondynie, który kupił go niedawno i nie zdążył jeszcze oswoić. Mężczyzna nie zwracał już na to uwagi, wpatrując się w Riley’a jak zahipnotyzowany. -Zaciąłeś się. - wychrypiał niskim tonem, od razu podchodząc obok. Nozdrza lekko mu drżały.
-Boli…?
Bez namysłu nachylił się i pocałował go w zraniony policzek, zatrzymując nań wargi minimalnie dłużej niźli wypadało. Zresztą, niczego z tego, co robili, nie wypadało.
A teraz wiedział już wszystko, nawet jak Riley smakował.
Chyba pragnął wierzyć, że zapamięta ten zapach i smak zawsze i wszędzie, nawet nie będąc do końca sobą.
Wyprostował się i uśmiechnął z troską, wracając do siebie.
-Golisz się magią bez dobrej widoczności? - wytknął, na pozór żartobliwie. -Pozwolisz, że pomogę? Znam lepsze sposoby. - zaproponował całkiem poważnie i odwrócił się w kierunku własnej torby, gdzie trzymał brzytwę, a jego wzrok padł w końcu z powrotem na memomertka. Ach, tak. Miał rozegrać to inaczej, ale woń krwi go rozproszyła.
-Ale najpierw… jeszcze raz wszystkiego najlepszego. - sięgnął po klatkę, przysuwając ją bliżej. -To na pamiątkę urodzin. Podobno trudno je oswoić, ale… - ty oswajasz nawet wilkołaki
- Pomyślałem, że akurat Tobie pewnie się uda. Trzymaj go tam, gdzie usłyszy tylko… to, co powinien. - puścił do Riley’a perskie oko, animuszem chcąc dodać samemu sobie pewności siebie.
Po raz pierwszy spędził tyle czasu wybierając dla kogoś prezent, na który byłoby go stać i po raz pierwszy czuł się tym tak irracjonalnie zestresowany.
Przekazuję Rigelowi memortka.
Wygodniej będzie się teleportować. Miał wymknąć się tylko na chwilę, więc nawet nie założył swojego ulubionego, czerwonego swetra. Po prostu narzucił szatę na niestarannie dopiętą koszulę i zniknął, deportując się już z pewnego oddalenia. Nie chciał obudzić towarzysza głuchym trzaskiem.
Pojawił się z powrotem bardzo szybko, ale nie wrócił od razu do miejsca, w którym spędzili noc.
Musiał jeszcze coś zrobić…
…no cóż, zajęło to trochę dłużej, niż planował. Najpierw słowa wcale nie chciały płynąć, a potem popłynęły potokiem długim i nieprzerwanym, monologiem pełnym gwiazd i słońca i wyznań, które chyba wciąż bałby się zwerbalizować przy jakiejkolwiek innej osobie, nawet przy Riley’u. Puste oczy niebieskiego ptaka były mniej ekspresyjne niż rozgwieżdżona, węgielna czerń pewnych tęczówek, więc w końcu blondyn zapomniał, że mówi do kogoś i chyba powiedział nawet o kilka słów za dużo. Cały czas pilnował, by zachować pewną dwuznaczność, na wypadek gdyby wiadomość odsłuchał ktoś niepowołany - za kilka lat, gdy posłaniec umrze. W głębi duszy wierzył jednak chyba, że słowa dotrą tylko do uszu Riley’a i że adresat zrozumie wszystko, co chciał przekazać.
Szczerze mówiąc, miał nadzieję, że zdoła mu kiedyś powiedzieć podobne rzeczy osobiście, o wiele wcześniej. Tyle, że… zarazem bał się, że nie zdąży. Niecałe dwa tygodnie temu, w Derbyshire, inny auror omal nie wykrwawił się na jego oczach. To mogłem być ja, a Riley nigdy by się nie dowiedział.
Wziął urywany wdech, odgonił przykrą myśl i z powrotem nakrył klatkę kocem.
Potem spędził kwadrans na nakładaniu wokół szałasu podstawowego Cave Inimicum, które zdejmie, gdy opuszczą to miejsce. Zapomniał o tym wczoraj, choć wyciszanie pomieszczeń weszło mu już w krew. Zawsze jednak dobrze wiedzieć, czy w pobliżu nie kręci się nikt niepowołany, zwłaszcza, że za dnia są tu większe szanse spotkania zbłąkanego wędrowca niż nocą. Michael nie sądził, aby natknęli się na kogokolwiek - dolina nie bez powodu miała reputację miejsca, gdzie można się skryć przed światem - ale przezorny zawsze ubezpieczony. Obszedł dookoła okolice szałasu, rozprowadzając dookoła białą magię i powiązując to miejsce z własną różdżką. Ta natychmiast da mu znać, jeśli w okolicy pojawi się ktokolwiek inny niż on i Riley.
W końcu ruszył z powrotem do ich schronienia i wszedł do środka. Uśmiechnąłby się szeroko, gdyby do jego nozdrzy nie dotarła metaliczna woń krwi.
-Riley… - odłożył klatkę na podłogę, nie widząc nawet, jak koc zsunął się z pakunku, odsłaniając błękitne pióra. Niemy, niebieski ptak wiercił się w środku trochę nerwowo, wyraźnie niespokojny przy blondynie, który kupił go niedawno i nie zdążył jeszcze oswoić. Mężczyzna nie zwracał już na to uwagi, wpatrując się w Riley’a jak zahipnotyzowany. -Zaciąłeś się. - wychrypiał niskim tonem, od razu podchodząc obok. Nozdrza lekko mu drżały.
-Boli…?
Bez namysłu nachylił się i pocałował go w zraniony policzek, zatrzymując nań wargi minimalnie dłużej niźli wypadało. Zresztą, niczego z tego, co robili, nie wypadało.
A teraz wiedział już wszystko, nawet jak Riley smakował.
Chyba pragnął wierzyć, że zapamięta ten zapach i smak zawsze i wszędzie, nawet nie będąc do końca sobą.
Wyprostował się i uśmiechnął z troską, wracając do siebie.
-Golisz się magią bez dobrej widoczności? - wytknął, na pozór żartobliwie. -Pozwolisz, że pomogę? Znam lepsze sposoby. - zaproponował całkiem poważnie i odwrócił się w kierunku własnej torby, gdzie trzymał brzytwę, a jego wzrok padł w końcu z powrotem na memomertka. Ach, tak. Miał rozegrać to inaczej, ale woń krwi go rozproszyła.
-Ale najpierw… jeszcze raz wszystkiego najlepszego. - sięgnął po klatkę, przysuwając ją bliżej. -To na pamiątkę urodzin. Podobno trudno je oswoić, ale… - ty oswajasz nawet wilkołaki
- Pomyślałem, że akurat Tobie pewnie się uda. Trzymaj go tam, gdzie usłyszy tylko… to, co powinien. - puścił do Riley’a perskie oko, animuszem chcąc dodać samemu sobie pewności siebie.
Po raz pierwszy spędził tyle czasu wybierając dla kogoś prezent, na który byłoby go stać i po raz pierwszy czuł się tym tak irracjonalnie zestresowany.
Przekazuję Rigelowi memortka.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Zastygł bez ruchu z różdżką mocno zaciśniętą w dłoni, czując, jak skaleczony policzek zaczyna delikatnie szczypać. Czuł się zażenowany, że Fenrir zastał go w takim stanie.
To miało inaczej wyglądać…
Nie zdążył jednak w pełni się na siebie zdenerwować, gdyż drugi mężczyzna nagle znalazł się bardzo blisko, wręcz niebezpiecznie blisko niego. Rigel dostrzegł ten dziwny blask w jego oczach i instynktownie, chociaż wcale tego nie chciał, zrobił mały krok do tyłu.
-To nic… zdarza się. - powiedział cicho, nie będąc w stanie zdobyć się na więcej. W pomieszczeniu zrobiło się wręcz nieprzyzwoicie duszno. - Tylko troch…
Urwał, kiedy poczuł dotyk chłodnych warg na swojej skórze. Całe ciało przeszedł dreszcz. Nie do końca rozumiał, co właściwie się dzieje, co Fenrir zrobi jeszcze. Czy coś zrobi? Było w tym coś niebezpiecznego, ale i szalenie pociągającego - igrać z ogniem, choć i nieświadomie. Lord Balcka nie mógł przewidzieć tego, co będzie dalej - ponownie tracił kontrolę nad sytuacją, ale nie czuł strachu. Tylko fascynację.
-Że ja? - wymamrotał, dopiero w tej chwili zauważając, że w trakcie tego dziwacznego pocałunku zdążył już mocno objąć blondyna, zmniejszając dystans między ich ciałami do minimum. - Cóż. Chyba przeliczyłem swoje możliwości… Jeśli znasz inny sposób, to z radością go poznam.
Niechętnie wypuścił mężczyznę ze swoich ramion i spojrzał na klatkę z małym ślicznym niebieskim stworzeniem wewnątrz. Na chwilę odebrało mu mowę, więc tylko patrzył na zwierzę z otwartymi szeroko oczami.
-To… - wydusił z siebie przez ściśnięte ze wzruszenia gardło i przeniósł wzrok na Fenrira. - Ja… D-dziękuję.
Był mu tak szalenie wdzięczny, a jednocześnie czuł ogromny wstyd. W końcu mężczyzna nie był bogaczem, każdy knut prawdopodobnie był dla niego na wagę złota. Nie dojadał, musiał kraść, żeby mieć na eliksir tojadowy. Blackowi zabrakło słów, dlatego ponownie mocno objął Fenrira, próbując ukryć twarz w jego krzywo zapiętej koszuli.
-Naprawdę nie musiałeś. - powiedział stłumionym głosem. - Ale dziękuję. Jest prześliczny.
Nim ponownie się odsunął, ukradkiem otarł nadgarstkiem łzę, która spłynęła po policzku, zahaczając o jeszcze świeżą rankę.
-Zaopiekuje się nim najlepiej, jak umiem. - nachylił się w stronę klatki. - To samica, czy samiec? Wybacz, nie znam się aż tak dobrze na ptakach, u których dymorfizm płciowy jest słabo widoczny.
Przekrzywił głowę, nieświadomie naśladując tym samym sposób, w jaki poruszał się memortek.
-Zawsze zadziwiała mnie ich fenomenalna pamięć. I to, że są w stanie odtworzyć każdy dźwięk. - tu zwrócił się do swojego nowego pierzastego towarzysza z uśmiechem. - Jesteś prawdziwym cudem natury, wiesz o tym?
Przeniósł klatkę w miejsce, gdzie był pewien, że nie ma żadnych przeciągów. Chata, w której spędzili noc, była stara i nie do końca szczelna, więc Rigel bał się, że stworzenie może się przeziębić. Nakrył go też z trzech stron kocem dla pewności.
-To co, pokażesz mi twój sposób na golenie? Nie ukrywam, że bardzo mnie tym zaciekawiałeś.
Chciał już mieć to za sobą, gdyż w swojej torbie miał dla Fenrira prezent, ale nie chciał go wręczać, wyglądając jak modowe i estetycznie nieporozumienie. Ten dzień był zbyt ważny, żeby znowu coś się schrzaniło po drodze.
To miało inaczej wyglądać…
Nie zdążył jednak w pełni się na siebie zdenerwować, gdyż drugi mężczyzna nagle znalazł się bardzo blisko, wręcz niebezpiecznie blisko niego. Rigel dostrzegł ten dziwny blask w jego oczach i instynktownie, chociaż wcale tego nie chciał, zrobił mały krok do tyłu.
-To nic… zdarza się. - powiedział cicho, nie będąc w stanie zdobyć się na więcej. W pomieszczeniu zrobiło się wręcz nieprzyzwoicie duszno. - Tylko troch…
Urwał, kiedy poczuł dotyk chłodnych warg na swojej skórze. Całe ciało przeszedł dreszcz. Nie do końca rozumiał, co właściwie się dzieje, co Fenrir zrobi jeszcze. Czy coś zrobi? Było w tym coś niebezpiecznego, ale i szalenie pociągającego - igrać z ogniem, choć i nieświadomie. Lord Balcka nie mógł przewidzieć tego, co będzie dalej - ponownie tracił kontrolę nad sytuacją, ale nie czuł strachu. Tylko fascynację.
-Że ja? - wymamrotał, dopiero w tej chwili zauważając, że w trakcie tego dziwacznego pocałunku zdążył już mocno objąć blondyna, zmniejszając dystans między ich ciałami do minimum. - Cóż. Chyba przeliczyłem swoje możliwości… Jeśli znasz inny sposób, to z radością go poznam.
Niechętnie wypuścił mężczyznę ze swoich ramion i spojrzał na klatkę z małym ślicznym niebieskim stworzeniem wewnątrz. Na chwilę odebrało mu mowę, więc tylko patrzył na zwierzę z otwartymi szeroko oczami.
-To… - wydusił z siebie przez ściśnięte ze wzruszenia gardło i przeniósł wzrok na Fenrira. - Ja… D-dziękuję.
Był mu tak szalenie wdzięczny, a jednocześnie czuł ogromny wstyd. W końcu mężczyzna nie był bogaczem, każdy knut prawdopodobnie był dla niego na wagę złota. Nie dojadał, musiał kraść, żeby mieć na eliksir tojadowy. Blackowi zabrakło słów, dlatego ponownie mocno objął Fenrira, próbując ukryć twarz w jego krzywo zapiętej koszuli.
-Naprawdę nie musiałeś. - powiedział stłumionym głosem. - Ale dziękuję. Jest prześliczny.
Nim ponownie się odsunął, ukradkiem otarł nadgarstkiem łzę, która spłynęła po policzku, zahaczając o jeszcze świeżą rankę.
-Zaopiekuje się nim najlepiej, jak umiem. - nachylił się w stronę klatki. - To samica, czy samiec? Wybacz, nie znam się aż tak dobrze na ptakach, u których dymorfizm płciowy jest słabo widoczny.
Przekrzywił głowę, nieświadomie naśladując tym samym sposób, w jaki poruszał się memortek.
-Zawsze zadziwiała mnie ich fenomenalna pamięć. I to, że są w stanie odtworzyć każdy dźwięk. - tu zwrócił się do swojego nowego pierzastego towarzysza z uśmiechem. - Jesteś prawdziwym cudem natury, wiesz o tym?
Przeniósł klatkę w miejsce, gdzie był pewien, że nie ma żadnych przeciągów. Chata, w której spędzili noc, była stara i nie do końca szczelna, więc Rigel bał się, że stworzenie może się przeziębić. Nakrył go też z trzech stron kocem dla pewności.
-To co, pokażesz mi twój sposób na golenie? Nie ukrywam, że bardzo mnie tym zaciekawiałeś.
Chciał już mieć to za sobą, gdyż w swojej torbie miał dla Fenrira prezent, ale nie chciał go wręczać, wyglądając jak modowe i estetycznie nieporozumienie. Ten dzień był zbyt ważny, żeby znowu coś się schrzaniło po drodze.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Może ludzie pachnieli inaczej gdy ich krew krążyła szybciej, a może może zdążył wyczuć łomot serca Riley’a gdy trwali przez chwilę w objęciu. W każdym razie, wyczuł emocje (a może po prostu dreszcz…?) niemal namacalnie, a te jedynie spotęgowały jego własną fascynację. Zrobiło mu się gorąco i chyba tylko kwestia memomertka powstrzymała go przed pójściem z pocałunkami o krok dalej. Uśmiechnął się trochę półprzytomnie i skinął głową.
-Pokażę ci. Ten sposób. - wychrypiał, a potem uważnie spojrzał na twarz bruneta, chcąc wybadać reakcję na prezent. Wzruszenie nie umknęło jego uwadze - nie wiedział jak reagować na takie emocje, ale potem usłyszał podziękowanie i cały się rozpromienił. Spróbował podchwycić na krótki moment wzrok Riley’a, ale ten szybko ukrył twarz w jego koszuli. Mógł stąd wyczuć, że i serce Fenrira bije w szaleńczym tempie.
-Musiałem i chciałem. - zażartował, podświadomie chcąc rozpogodzić przyjaciela. Był mu przecież winien o wiele więcej niż prezent. A nawet gdyby nie, bardzo chciał dać mu odpowiedni prezent. Nie powiedział tego wprost, ale ogromnie się cieszył, że spędzili razem urodziny Riley’a - nawet w niewłaściwą datę.
Wplótł drugą dłoń w miękkie krucze loki, które tak lubił odkąd spotkali się na plaży i trwali tak chwilę, dopóki Riley znów się nie odsunął. Z szerokim uśmiechem obserwował, jak ten ogląda memortka, nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że ptak i Krukon szybko nawiążą porozumienie.
-Samica. Możesz ją nazwać jak tylko chcesz, nie reagowała na żadne konkretne imię. - no, przy Michaelu to nie reagowała właściwie na nic. Niebieska ptaszyna chyba wyczuwała jego temperament i odnosiła się do wilkołaka z przezorną nieufnością.
To Ty jesteś cudem - przemknęło mu przez myśl, gdy słuchał Rileya. Poczuł rozlewające się w sercu ciepło, już pewny, że trafił z tym prezentem.
-Jasne! - sięgnął do własnej torby, gdy Riley przypomniał mu o praktyczniejszych sprawach. Wyjął stamtąd naostrzoną (przezornie przybył na spotkanie przygotowany) brzytwę, prezent od własnego ojca.
-Potrzebujemy trochę wody… - szybko podgrzał trochę tą, którą mieli, naśladując sposoby samego Riley’a do parzenia herbaty. Tylko temperatura musiała być, oczywiście, niższa.
-Usiądź wygodnie, odchyl głowę i się nie ruszaj. Możesz zamknąć oczy, ale robiłem to wielokrotnie i zawsze wygodniej nie robić tego samemu…a poza tym ten sposób wymyka się spod kontroli rzadziej niż magia, szczególnie jeśli ma się pewną rękę. Tylko się nie wierć! - poinstruował łagodnie, przesuwając dłonią po szorstkim policzku Riley’a. Takiego też go uwielbiał, ale jak mu wygodnie.
Następnie sięgnął po niewielki, zapakowany na podróż ręcznik, zamoczył go w ciepłej wodzie i delikatnie zwilżył policzki Riley’a. Żałował, że nie wziął mydła, ale poradzi sobie i tak. Niegdyś golił się tak codziennie, również w terenie. Doszedł do sporej wprawy.
Przytknął zimne ostrze brzytwy do policzka młodzieńca, sprawnie zaczynając golenie. Dawno nie golił kogoś innego i dopiero w połowie czynności - gdy delikatnie zwolnił brzytwą na grdyce Riley’a - dotarło do niego, jak bardzo jest intymna i jak sporego zaufania wymaga. Choć był dziwnie wzruszony, nie pozwolił by drgnęła mu ręka, a czynność zakończył odkładając brzytwę i nachylając się nad Riley’em tak, że niemal stykali się nosami.
-Już. - nie mógł odmówić sobie delikatnego pocałunku, a potem cofnął niechętnie głowę i podał brunetowi lusterko. -Gotowe.
-Pokażę ci. Ten sposób. - wychrypiał, a potem uważnie spojrzał na twarz bruneta, chcąc wybadać reakcję na prezent. Wzruszenie nie umknęło jego uwadze - nie wiedział jak reagować na takie emocje, ale potem usłyszał podziękowanie i cały się rozpromienił. Spróbował podchwycić na krótki moment wzrok Riley’a, ale ten szybko ukrył twarz w jego koszuli. Mógł stąd wyczuć, że i serce Fenrira bije w szaleńczym tempie.
-Musiałem i chciałem. - zażartował, podświadomie chcąc rozpogodzić przyjaciela. Był mu przecież winien o wiele więcej niż prezent. A nawet gdyby nie, bardzo chciał dać mu odpowiedni prezent. Nie powiedział tego wprost, ale ogromnie się cieszył, że spędzili razem urodziny Riley’a - nawet w niewłaściwą datę.
Wplótł drugą dłoń w miękkie krucze loki, które tak lubił odkąd spotkali się na plaży i trwali tak chwilę, dopóki Riley znów się nie odsunął. Z szerokim uśmiechem obserwował, jak ten ogląda memortka, nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że ptak i Krukon szybko nawiążą porozumienie.
-Samica. Możesz ją nazwać jak tylko chcesz, nie reagowała na żadne konkretne imię. - no, przy Michaelu to nie reagowała właściwie na nic. Niebieska ptaszyna chyba wyczuwała jego temperament i odnosiła się do wilkołaka z przezorną nieufnością.
To Ty jesteś cudem - przemknęło mu przez myśl, gdy słuchał Rileya. Poczuł rozlewające się w sercu ciepło, już pewny, że trafił z tym prezentem.
-Jasne! - sięgnął do własnej torby, gdy Riley przypomniał mu o praktyczniejszych sprawach. Wyjął stamtąd naostrzoną (przezornie przybył na spotkanie przygotowany) brzytwę, prezent od własnego ojca.
-Potrzebujemy trochę wody… - szybko podgrzał trochę tą, którą mieli, naśladując sposoby samego Riley’a do parzenia herbaty. Tylko temperatura musiała być, oczywiście, niższa.
-Usiądź wygodnie, odchyl głowę i się nie ruszaj. Możesz zamknąć oczy, ale robiłem to wielokrotnie i zawsze wygodniej nie robić tego samemu…a poza tym ten sposób wymyka się spod kontroli rzadziej niż magia, szczególnie jeśli ma się pewną rękę. Tylko się nie wierć! - poinstruował łagodnie, przesuwając dłonią po szorstkim policzku Riley’a. Takiego też go uwielbiał, ale jak mu wygodnie.
Następnie sięgnął po niewielki, zapakowany na podróż ręcznik, zamoczył go w ciepłej wodzie i delikatnie zwilżył policzki Riley’a. Żałował, że nie wziął mydła, ale poradzi sobie i tak. Niegdyś golił się tak codziennie, również w terenie. Doszedł do sporej wprawy.
Przytknął zimne ostrze brzytwy do policzka młodzieńca, sprawnie zaczynając golenie. Dawno nie golił kogoś innego i dopiero w połowie czynności - gdy delikatnie zwolnił brzytwą na grdyce Riley’a - dotarło do niego, jak bardzo jest intymna i jak sporego zaufania wymaga. Choć był dziwnie wzruszony, nie pozwolił by drgnęła mu ręka, a czynność zakończył odkładając brzytwę i nachylając się nad Riley’em tak, że niemal stykali się nosami.
-Już. - nie mógł odmówić sobie delikatnego pocałunku, a potem cofnął niechętnie głowę i podał brunetowi lusterko. -Gotowe.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Chyba od samego początku działali na siebie w taki sposób, nawet kiedy jeszcze do końca nie rozumieli swoich uczuć - każdy dotyk, każde spojrzenie, a nawet sama obecność wywoływała całe fale emocji, elektryzujących, zapierających dech. Ciągnęło ich do siebie, jak ćpuna do najukochańszej z używek, odbierało rozsądek, sprawiało, że nogi były jak z waty.
Blackowi ciężko było zwalczyć ogromne pragnienie, aby znowu zaciągnąć Fenrira na niewygodne łóżko z wyjątkowo drapiącym kocem z wełny niskiej jakości.
-Jak będziesz potrzebować pomocy z tojadem albo brakowałoby ci czegoś do jedzenia… to wiesz, że ci pomogę - odparł, sugerując, że jeśli zakup zwierzęcia mocno nadwyrężył jego budżet, to z chęcią go wesprze.
Bycie mieszkańcem Grimmauld Place 12 oprócz oczywistych korzyści miało też pewne niedogodności. Rodzice nie pozwalali mu mieć w domu zwierząt, które byłby uciążliwe. Na szczęście memortek był cichy, nie zostawiał też sierści, która przyklejała się do ubrań i wszystkich możliwych powierzchni.
-Nazwę ją Mneme. - wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Może mało kreatywne, ale pasuje do niej. Podoba ci się?
Zwrócił się do niebieskopiórego ptaka, który tylko zatrzepotał skrzydłami, po czym zaczął się iskać.
Rigel z zaciekawieniem przyglądał się temu, co robi Fenrir, jednak kiedy zobaczył w jego ręku ostrą błyszczącą brzytwę, z pewnym niepokojem przełknął ślinę.
-Ufam, że wiesz, co robisz… - wymamrotał, cały czas wpatrując się w ostrze. Nie spuszczając go z oczu, usiadł na krześle i posłusznie wykonał to, o co poprosił go starszy mężczyzna. Gdyby kto inny zaproponował mu podobny eksperyment - raczej by się nie zgodził.
No zobaczmy...
Jego oddech stał się płytki, kiedy poczuł zimny metal na swojej skórze. Był lekko zaniepokojony, ale i zafascynowany. Magia nie zawsze się słuchała, to prawda. Anomalie, które niepokoiły ludzi jeszcze nie tak dawno, dobitnie to udowodniły. Może właśnie dlatego trzeba było się uciekać do tak… nietypowego sposobu golenia.
Kiedy ostrze niebezpiecznie zbliżyło się do jego szyi, młody czarodziej poczuł dreszcz, przyjemny dreszcz, który przeszedł wzdłuż jego kręgosłupa i wstrzymał oddech… Jeszcze chwila, jeszcze milimetr i ostra brzytwa byłaby w stanie przeciąć jego cienką, bladą skórę. Trudno mu było o tym nie myśleć. Dopiero pocałunek wybudził go z tego dziwacznego otępienia.
Wziął do ręki lusterko i przyjrzał się swojemu odbiciu uważnie, po czym musnął palcami gładkiego już policzka i żuchwy.
-To było… inne. - podsumował z lekkim uśmiechem. - Dziękuję.
Pozostało już tylko nałożyć na twarz płyn po goleniu o przyjemnym ziołowym zapachu i w końcu wszystko było tak, jak powinno.
-Też mam coś dla ciebie.
Nachylił się do swojej torby, żeby wyciągnąć z niej pakunek, zawinięty w ładny czerwony papier. Rigel kupił go na jarmarku świątecznym, ponieważ te, co miał w domu, były zbyt… drogie. A to by zrodziło kolejne pytania.
-Wesołych świąt. - uśmiechnął się do Fenrira. - Jakbyś mógł, to, proszę, przymierz to od razu, bo nie wiem, czy będzie dobrze leżeć. Robiłem wykrój trochę z pamięci… jeśli coś będzie nie tak, to poprawię.
Z kieszeni, lekko drżącą dłonią, wydobył też bardzo pomięty kawałek pergaminu, który kurczowo trzymał w zaciśniętej pięści. Blackowi trudno było ukryć pewne zdenerwowanie, jakie mu towarzyszyło w tamtej chwili.
|wręczam kamizelkę z wełny rogatej czarowcy.
Blackowi ciężko było zwalczyć ogromne pragnienie, aby znowu zaciągnąć Fenrira na niewygodne łóżko z wyjątkowo drapiącym kocem z wełny niskiej jakości.
-Jak będziesz potrzebować pomocy z tojadem albo brakowałoby ci czegoś do jedzenia… to wiesz, że ci pomogę - odparł, sugerując, że jeśli zakup zwierzęcia mocno nadwyrężył jego budżet, to z chęcią go wesprze.
Bycie mieszkańcem Grimmauld Place 12 oprócz oczywistych korzyści miało też pewne niedogodności. Rodzice nie pozwalali mu mieć w domu zwierząt, które byłby uciążliwe. Na szczęście memortek był cichy, nie zostawiał też sierści, która przyklejała się do ubrań i wszystkich możliwych powierzchni.
-Nazwę ją Mneme. - wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Może mało kreatywne, ale pasuje do niej. Podoba ci się?
Zwrócił się do niebieskopiórego ptaka, który tylko zatrzepotał skrzydłami, po czym zaczął się iskać.
Rigel z zaciekawieniem przyglądał się temu, co robi Fenrir, jednak kiedy zobaczył w jego ręku ostrą błyszczącą brzytwę, z pewnym niepokojem przełknął ślinę.
-Ufam, że wiesz, co robisz… - wymamrotał, cały czas wpatrując się w ostrze. Nie spuszczając go z oczu, usiadł na krześle i posłusznie wykonał to, o co poprosił go starszy mężczyzna. Gdyby kto inny zaproponował mu podobny eksperyment - raczej by się nie zgodził.
No zobaczmy...
Jego oddech stał się płytki, kiedy poczuł zimny metal na swojej skórze. Był lekko zaniepokojony, ale i zafascynowany. Magia nie zawsze się słuchała, to prawda. Anomalie, które niepokoiły ludzi jeszcze nie tak dawno, dobitnie to udowodniły. Może właśnie dlatego trzeba było się uciekać do tak… nietypowego sposobu golenia.
Kiedy ostrze niebezpiecznie zbliżyło się do jego szyi, młody czarodziej poczuł dreszcz, przyjemny dreszcz, który przeszedł wzdłuż jego kręgosłupa i wstrzymał oddech… Jeszcze chwila, jeszcze milimetr i ostra brzytwa byłaby w stanie przeciąć jego cienką, bladą skórę. Trudno mu było o tym nie myśleć. Dopiero pocałunek wybudził go z tego dziwacznego otępienia.
Wziął do ręki lusterko i przyjrzał się swojemu odbiciu uważnie, po czym musnął palcami gładkiego już policzka i żuchwy.
-To było… inne. - podsumował z lekkim uśmiechem. - Dziękuję.
Pozostało już tylko nałożyć na twarz płyn po goleniu o przyjemnym ziołowym zapachu i w końcu wszystko było tak, jak powinno.
-Też mam coś dla ciebie.
Nachylił się do swojej torby, żeby wyciągnąć z niej pakunek, zawinięty w ładny czerwony papier. Rigel kupił go na jarmarku świątecznym, ponieważ te, co miał w domu, były zbyt… drogie. A to by zrodziło kolejne pytania.
-Wesołych świąt. - uśmiechnął się do Fenrira. - Jakbyś mógł, to, proszę, przymierz to od razu, bo nie wiem, czy będzie dobrze leżeć. Robiłem wykrój trochę z pamięci… jeśli coś będzie nie tak, to poprawię.
Z kieszeni, lekko drżącą dłonią, wydobył też bardzo pomięty kawałek pergaminu, który kurczowo trzymał w zaciśniętej pięści. Blackowi trudno było ukryć pewne zdenerwowanie, jakie mu towarzyszyło w tamtej chwili.
|wręczam kamizelkę z wełny rogatej czarowcy.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Nie rozumiał własnych uczuć zbyt długo - jeśli się zastanowić, to pewnie przez dwie dekady. Nawet gdyby wcześniej dopuścił do siebie myśl, że podobają mu się również mężczyźni, nie poczułby chyba tego, co t e r a z. Może to świadomość potencjalnej śmierci na wojnie osłabiała zdrowy rozsądek i hamulce moralne, a może Riley działałby tak na niego zawsze i wszędzie, ale z każdym spotkaniem ich więź wydawała się coraz intensywniejsza. Mike opierał się najpierw, próbował to sobie zracjonalizować, usprawiedliwiać, że robi to po to, by uspokoić Fenrira - ale Fenrir był w jakiś sposób nim, co w listopadzie uświadomiła mu Ronja, a poza tym nie było sensu się dłużej okłamywać. Chciał tego wszystkiego równie mocno, jak drzemiący w nim wilk.
-Wiem, wiem. - odparł pośpiesznie, kiepsko maskując lekkie zażenowanie. Doceniał troskę, ale nie wierzył przecież, by Riley miał więcej oszczędności od niego. Po prostu nie miał na utrzymaniu krewnych i nie mieszkał w Somerset, gdzie ceny ostatnio bardzo wzrosły. Może w Londynie wcale nie było zresztą lepiej...? Mike'a nie było w stolicy od bardzo dawna, we wrześniu ostatecznie zaniechał wypraw do swojego dawnego domu, a choć Riley miał niby stabilną pracę, to Tonks podejrzewał, że wcale nie jest mu lekko.
Nie miał zamiaru wykorzystywać jego uczucia, nie mógłby nigdy tego zrobić. Zresztą, ostatnio nawet przemiany bez eliksiru tojadowego wydawały się jakieś... mniej straszne.
-Mneme. - powtórzył z uśmiechem. Pasowało.
Sprawdził opuszkiem palca, czy brzytwa jest ostra i uspokajająco (z założenia...) wyszczerzył zęby.
-Spokojnie, robię tak od lat. - nie miał nawet zamiaru liczyć, ile wiosen minęło odkąd skończył Hogwart. Przy młodszym kompanie... jakoś wolał o tym nie myśleć. Niefrasobliwie, nie pomyślał też o tym, jak straszna może wydawać mu się brzytwa - dotarło to do niego dopiero, gdy trzymał już ostrze na gardle Riley'a, gdy słuchał płytkiego oddechu i z uznaniem myślał o jego odwadze.
Odłożył ostrze i już miał zaproponować jakieś śniadanie, gdy Riley szczerze go zaskoczył.
-Dla mnie...? - sam nie miał przecież urodzin, a nie był pewien, czy powinni sobie wręczać świąteczne prezenty. Jak widać, jednak tak. -Nie trzeba było... - tym razem to on się speszył, albo wzruszył, albo jedno i drugie. Z niedowierzaniem otworzył pakunek, a na widok pięknej kamizelki szerzej otworzył oczy.
Mógłbym ją nosić jeszcze częściej niż szalik - z tej pierwszej, być może irracjonalnej myśli, wyrwały go dopiero słowa Riley'a.
-Wykrój? Ty... sam ją uszyłeś...? - ten fakt dotarł do niego z pewnym opóźnieniem, ściskając gardło. Ostrożnie wyjął prezent z pakunku, rozłożył w dłoniach, wyraźnie oniemiały.
W końcu wziął głęboki wdech, uśmiechnął się z niedowierzaniem i postanowił przymierzyć podarunek. Stał w samej koszuli, na którą narzucił kamizelkę i starannie uregulował zapięcie, a przy okazji poprawił własny, krzywo zapięty kołnierz.
-Ja... to ty mi powiedz jak leży i... dziękuję. Wesołych Świąt. - zamrugał kilkakrotnie, zdecydowanie szybciej niż zazwyczaj, wreszcie oswajając się trochę ze wzruszeniem. Posłał Riley'owi promienny uśmiech i wtedy zauważył, że brunet się czymś stresuje. Wzrok mimowolnie podążył do jego rąk.
-A to co...? - nie ruszał pięści z tajemniczym pergaminem, ale wyciągnął rękę i splótł razem ich palce. Pokrzepiająco uścisnął wolną dłoń Riley'a, jakby chcąc go ośmielić.
-Wiem, wiem. - odparł pośpiesznie, kiepsko maskując lekkie zażenowanie. Doceniał troskę, ale nie wierzył przecież, by Riley miał więcej oszczędności od niego. Po prostu nie miał na utrzymaniu krewnych i nie mieszkał w Somerset, gdzie ceny ostatnio bardzo wzrosły. Może w Londynie wcale nie było zresztą lepiej...? Mike'a nie było w stolicy od bardzo dawna, we wrześniu ostatecznie zaniechał wypraw do swojego dawnego domu, a choć Riley miał niby stabilną pracę, to Tonks podejrzewał, że wcale nie jest mu lekko.
Nie miał zamiaru wykorzystywać jego uczucia, nie mógłby nigdy tego zrobić. Zresztą, ostatnio nawet przemiany bez eliksiru tojadowego wydawały się jakieś... mniej straszne.
-Mneme. - powtórzył z uśmiechem. Pasowało.
Sprawdził opuszkiem palca, czy brzytwa jest ostra i uspokajająco (z założenia...) wyszczerzył zęby.
-Spokojnie, robię tak od lat. - nie miał nawet zamiaru liczyć, ile wiosen minęło odkąd skończył Hogwart. Przy młodszym kompanie... jakoś wolał o tym nie myśleć. Niefrasobliwie, nie pomyślał też o tym, jak straszna może wydawać mu się brzytwa - dotarło to do niego dopiero, gdy trzymał już ostrze na gardle Riley'a, gdy słuchał płytkiego oddechu i z uznaniem myślał o jego odwadze.
Odłożył ostrze i już miał zaproponować jakieś śniadanie, gdy Riley szczerze go zaskoczył.
-Dla mnie...? - sam nie miał przecież urodzin, a nie był pewien, czy powinni sobie wręczać świąteczne prezenty. Jak widać, jednak tak. -Nie trzeba było... - tym razem to on się speszył, albo wzruszył, albo jedno i drugie. Z niedowierzaniem otworzył pakunek, a na widok pięknej kamizelki szerzej otworzył oczy.
Mógłbym ją nosić jeszcze częściej niż szalik - z tej pierwszej, być może irracjonalnej myśli, wyrwały go dopiero słowa Riley'a.
-Wykrój? Ty... sam ją uszyłeś...? - ten fakt dotarł do niego z pewnym opóźnieniem, ściskając gardło. Ostrożnie wyjął prezent z pakunku, rozłożył w dłoniach, wyraźnie oniemiały.
W końcu wziął głęboki wdech, uśmiechnął się z niedowierzaniem i postanowił przymierzyć podarunek. Stał w samej koszuli, na którą narzucił kamizelkę i starannie uregulował zapięcie, a przy okazji poprawił własny, krzywo zapięty kołnierz.
-Ja... to ty mi powiedz jak leży i... dziękuję. Wesołych Świąt. - zamrugał kilkakrotnie, zdecydowanie szybciej niż zazwyczaj, wreszcie oswajając się trochę ze wzruszeniem. Posłał Riley'owi promienny uśmiech i wtedy zauważył, że brunet się czymś stresuje. Wzrok mimowolnie podążył do jego rąk.
-A to co...? - nie ruszał pięści z tajemniczym pergaminem, ale wyciągnął rękę i splótł razem ich palce. Pokrzepiająco uścisnął wolną dłoń Riley'a, jakby chcąc go ośmielić.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Gdyby Black mógł, pewnie oddałby mu swoje odłożone oszczędności, jedzenie - nawet, gdyby sam miał głodować. Mógłby, ale musiał dalej grać swoją rolę. To bolało, ale tak było lepiej, bezpieczniej. Nie chciał mu zdradzać swojej tożsamości, bo wiedział, że zwykli ludzie często trzymają się na dystans od takich jak on. I takie wyznanie popsułoby wszystko. Dlatego milczał o wielu kwestiach, próbując być jak inni. To bolało, ale było konieczne.
"Dlaczego?" pytanie ugrzęzło mu w gardle, kiedy obserwował błyszczące ostrze, dlatego jedynie rzucił Fenrirowi pytające spojrzenie. Nie do końca rozumiał, po co zawsze golić się… manualnie. Przecież magia była szybsza i lepsza! Ale nie skomentował tego, gdyż, sam przed chwilą udowodnił, że nie zawsze tak to działa, a zaklęcia z łatwością wymykały się spod kontroli - nawet te najprostsze.
Ten nietypowy eksperyment można było uznać za sukces - i nie tylko dlatego, że nie została przelana już ani jedna kropla krwi. Prosta czynność, golenie przy pomocy ostrej brzytwy, uświadomiła Rigela w jednej dość nietypowej i niepokojącej rzeczy - że nadal gdzieś w jego głowie gnieździ się natarczywa myśl, chęć zanurzenia się z głową się w ciemnej i ciepłej, niczym koc, puste. Zakończenie wszelkich cierpień. Czarodziej sądził, że udało się to zwalczyć, niestety, to nadal tam było. Nie chciał jednak tego teraz analizować i zepchnął powracające myśli gdzieś w głąb świadomości, zostawiając je na później. Teraz chciał się cieszyć chwilą i nie dawać tym myślom odebrać mu radości, płynącej z tej chwili.
Wpatrywał się uważnie w twarz mężczyzny, chcąc przekonać się, czy prezent mu się podoba. Bardzo chciał podarować mu coś wyjątkowego, ale i przydatnego, coś, co ogrzałoby go w zimie, kiedy sam Black będzie daleko.
-Chciałem - odpowiedział w podobny sposób, co przed chwilą Fenrir. - Tak, uszyłem… nie znalazłem po prostu niczego innego…
Zaczął, jakby się tłumacząc. Pewnie, gdyby kupił taką u Parkinsonów, byłaby lepsza, lepiej skrojona. Nie chciał jednak ryzykować, że ktoś zacznie zadawać niewygodne pytania.
-Podoba ci się? - zapytał ostrożnie, obserwując, jak blondyn zakłada kamizelkę. O dziwo leżała dobrze, chociaż perfekcjonistyczny umysł Rigela zauważył, że trzeba było ją trochę skrócić, aby była idealna. No… może trochę poszalał z tą długością. Przecież rzadko szył ubrania dla kogoś.
Uśmiechnął się do niego lekko, walcząc z narastającym zdenerwowaniem.
-Ja…
Mocniej zmiął kawałek pergaminu.
Chciał, żeby wszystko było idealnie i prawie mu się udało, nie przewidział jednak jednej najważniejszej rzeczy - że zostanie zjedzony przez stres. Na nic się zdały ćwiczenia przed lustrem i tekst, nad którym tak się napracował, kiedy w krytycznym momencie miał w głowie pustkę. Kiedy jednak poczuł dotyk dłoni Fenrira, odrobinę się uspokoił.
-Ja…- mówienie sprawiało mu wyraźną trudność, dlatego wziął głęboki wdech i spuścił wzrok. - Chciałem ci to powiedzieć już wcześniej. Odkąd pojawiłeś się w moim życiu, nie wyobrażam już sobie świata, w którym cię nie ma obok. Każde nasze spotkanie, każde słowo, szept, uśmiech… dają mi siłę, żeby iść dalej. Jesteś moim światłem, bez którego po prostu bym się zgubił i ugrzązłbym w ciemności. Czasami wydaje mi się, jakbyśmy się już znali, byli blisko - w innym życiu, wszechświecie. I pewnie, nawet gdybym stracił pamięć, rozpoznałbym cię wśród setek obcych twarzy, głosów, dźwięku tysiąca kroków, zmierzających donikąd.
Czuł, jak ręce stają się lepkie od potu, a atrament na pogniecionym skrawku pergaminu rozmazuje się, brudząc dłoń.
-Chciałem ci powiedzieć, że ja… cię kocham.
"Dlaczego?" pytanie ugrzęzło mu w gardle, kiedy obserwował błyszczące ostrze, dlatego jedynie rzucił Fenrirowi pytające spojrzenie. Nie do końca rozumiał, po co zawsze golić się… manualnie. Przecież magia była szybsza i lepsza! Ale nie skomentował tego, gdyż, sam przed chwilą udowodnił, że nie zawsze tak to działa, a zaklęcia z łatwością wymykały się spod kontroli - nawet te najprostsze.
Ten nietypowy eksperyment można było uznać za sukces - i nie tylko dlatego, że nie została przelana już ani jedna kropla krwi. Prosta czynność, golenie przy pomocy ostrej brzytwy, uświadomiła Rigela w jednej dość nietypowej i niepokojącej rzeczy - że nadal gdzieś w jego głowie gnieździ się natarczywa myśl, chęć zanurzenia się z głową się w ciemnej i ciepłej, niczym koc, puste. Zakończenie wszelkich cierpień. Czarodziej sądził, że udało się to zwalczyć, niestety, to nadal tam było. Nie chciał jednak tego teraz analizować i zepchnął powracające myśli gdzieś w głąb świadomości, zostawiając je na później. Teraz chciał się cieszyć chwilą i nie dawać tym myślom odebrać mu radości, płynącej z tej chwili.
Wpatrywał się uważnie w twarz mężczyzny, chcąc przekonać się, czy prezent mu się podoba. Bardzo chciał podarować mu coś wyjątkowego, ale i przydatnego, coś, co ogrzałoby go w zimie, kiedy sam Black będzie daleko.
-Chciałem - odpowiedział w podobny sposób, co przed chwilą Fenrir. - Tak, uszyłem… nie znalazłem po prostu niczego innego…
Zaczął, jakby się tłumacząc. Pewnie, gdyby kupił taką u Parkinsonów, byłaby lepsza, lepiej skrojona. Nie chciał jednak ryzykować, że ktoś zacznie zadawać niewygodne pytania.
-Podoba ci się? - zapytał ostrożnie, obserwując, jak blondyn zakłada kamizelkę. O dziwo leżała dobrze, chociaż perfekcjonistyczny umysł Rigela zauważył, że trzeba było ją trochę skrócić, aby była idealna. No… może trochę poszalał z tą długością. Przecież rzadko szył ubrania dla kogoś.
Uśmiechnął się do niego lekko, walcząc z narastającym zdenerwowaniem.
-Ja…
Mocniej zmiął kawałek pergaminu.
Chciał, żeby wszystko było idealnie i prawie mu się udało, nie przewidział jednak jednej najważniejszej rzeczy - że zostanie zjedzony przez stres. Na nic się zdały ćwiczenia przed lustrem i tekst, nad którym tak się napracował, kiedy w krytycznym momencie miał w głowie pustkę. Kiedy jednak poczuł dotyk dłoni Fenrira, odrobinę się uspokoił.
-Ja…- mówienie sprawiało mu wyraźną trudność, dlatego wziął głęboki wdech i spuścił wzrok. - Chciałem ci to powiedzieć już wcześniej. Odkąd pojawiłeś się w moim życiu, nie wyobrażam już sobie świata, w którym cię nie ma obok. Każde nasze spotkanie, każde słowo, szept, uśmiech… dają mi siłę, żeby iść dalej. Jesteś moim światłem, bez którego po prostu bym się zgubił i ugrzązłbym w ciemności. Czasami wydaje mi się, jakbyśmy się już znali, byli blisko - w innym życiu, wszechświecie. I pewnie, nawet gdybym stracił pamięć, rozpoznałbym cię wśród setek obcych twarzy, głosów, dźwięku tysiąca kroków, zmierzających donikąd.
Czuł, jak ręce stają się lepkie od potu, a atrament na pogniecionym skrawku pergaminu rozmazuje się, brudząc dłoń.
-Chciałem ci powiedzieć, że ja… cię kocham.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Przesunął opuszkami palców po miękkiej wełnie. Nie dość, że kamizelka była idealnie dopasowana i bardzo ciepła, to jeszcze wyczuwał w niej jakiś rodzaj przyjaznej, magicznej energii. A może tak tylko mu się wydawało - że w prezencie od niego będzie mógł przenosić góry?
-Jest piękna. - zapewnił, a kamizelka podobała mu się tym bardziej, że Riley zrobił ją własnoręcznie. Sam. Dla niego!
-Nie wiedziałem, że potrafisz szyć.- dodał z nutą podziwu i wzruszenia, choć chyba nie powinno go to dziwić, że Riley wydawał się znać na wszystkim. -Dziękuję.
Nie spodziewał się tak czułego gestu, ale tym bardziej nie spodziewał się słów, które padły później. Riley odwzajemnił jego uśmiech, ale później spuścił wzrok i Michael został z tymi zdumiewającymi wyznaniami niemalże sam. Przez dłuższą chwilę usiłował złożyć głoski w s e n s, mocniej ściskając dłoń rozmówcy. Takich słów nie słyszało się przecież na co dzień, nie słyszało się nigdy - czytało się je w wierszach i literaturze, słyszało się o nich w romansach rycerskich, ale nie wybrzmiewały w prozie życia. Przynajmniej nie w jego życiu. Nie potrafił wymyślać podobnych metafor, nie potrafił ująć uczuć w słowa gdy mógł wyrazić je w zamian dotykiem, a może nigdy nie czuł się na tyle pewnie i bezpiecznie aby w ogóle próbować - choć przecież spróbował niecałą godzinę temu, przy milczącym memortku. Z buforem bezpieczeństwa w postaci myśli, że pewne wyznania wybrzmią dopiero po latach.
Nie słyszał nigdy czegoś podobnego, mężczyźni nie słuchali takich rzeczy, nie mieli od kogo. On sam nie był nawet rodzajem mężczyzny, który potrafiłby wpaść na podobne przemówienie. Bezbrzeżnie zaskakujące i zaskakująco piękne - choć na kartce papieru albo usłyszane od kogoś innego byłyby jedynie pustymi frazesami... ale teraz czarodziej bezmyślnie kiwał głową (choć Riley tego zobaczyć już nie mógł), jakby na potwierdzenie, że ich znajomość też daję mu siłę by iść dalej i przetrwać ciemność i…
…zanim zebrał się na jakąkolwiek odpowiedź, między nimi wybrzmiało to jedno słowo, które - mimo wszystko, choć było logiczną przecież konkluzją dla wszystkich poprzednich - i tak bezbrzeżnie go zaskoczyło.
Kocham.
Świat zatrzymał się na moment, a on wrażenia puścił dłoń Riley’a. Rozchylił lekko usta, przez sekundę nie dowierzając, że się nie przesłyszał.
Nigdy w końcu nie…
…z Astrid, w Norwegii, nigdy o tym nie rozmawiali (może to ona nie mówiła nic, przeczuwając, ze nie mógłby jej dać podobnej odpowiedzi), a wcześniej przecież nie…
W tej samej sekundzie przez głowę przemknęło mu kilka szybkich myśli, tłumiony dotąd głos rozsądku: ale, znamy się tak krótko, nie wiesz nawet jak mam na imię ani na nazwisko, to szalone, przecież poznałeś mnie od najgorszej strony i wiesz, że jestem wilkołakiem i jestem szalony i…
Nikły protest ucichł równie szybko jak się pojawił, przytłoczony falą nieznanej emocji, w której dopiero za chwilę Tonks rozpozna mieszankę szczęścia i wzruszenia.
Przeniósł lewą dłoń na policzek Riley’a, a palcami prawej delikatnie musnął jego brodę, próbując go skłonić by podniósł wreszcie głowę.
-Ja… - głos wiązł mu w gardle, ale teraz istotniejsze było napotkanie spojrzenia ciemnych oczu. Spoglądał w dół wytrwale, dopóki Riley nie odważył się podnieść wzroku.
Do ich niewielkiego szałasu wpadały już promienie słońca, które rozświetliło całe pomieszczenie i odbijało się teraz w szarozłotobłękitnych oczach - aż trudno było określić, która barwa teraz w nich dominowała. Zaś w źrenicach Riley’a chyba nadal widział wspomnienie gwiazd, albo coś jeszcze innego. Coś, co kazało mu teraz nie myśleć, tylko spróbować wreszcie nazwać to, co czuł od początku listopada. To ciepło, które zakorzeniało się w sercu z każdym otrzymanym listem i każdą schadzką, wbrew zdrowemu rozśadkowi. -…ciebie też. - dokończył miękko, gdy ich spojrzenia wreszcie się spotkały. -Ja ciebie też. - powtórzył pewniejszym, niższym głosem - może po to, by słowa wybrzmiały pewniej, a może dlatego, że obydwoje chcieli odwzajemnić to wyznanie. -Kocham. - doprecyzował ledwo słyszalnym szeptem, opierając czoło o jego czoło.
Wziął głęboki oddech. Po tym emocjonalnym wysiłku zalała go fala ulgi, dodając odwagi do sformułowania nieśmiałej i nieco wstydliwej prośby. Teraz albo nigdy - w końcu nawet Fenrir był zbyt poruszony i szczęśliwy, by mieć mu to za złe.
-Możesz mi czasem mówić Mike. - wypalił cicho, lekko drżącym głosem, bo chciał to sprostować - albo po prostu to usłyszeć - już pod dłuższego czasu. -Jeśli chcesz, oczywiście. Fenrir to moje… drugie imię, przedstawiam się wymiennie i… no. - wzruszył lekko ramionami, nie chcąc wchodzić w szczegóły zdiagnozowanego przez Ronję rozdwojenia jaźni i niecelowych przemilczeń, nie teraz. Było zbyt idealnie, miał nadzieję, że pochopną prośbą niczego nie zepsuje.
-Jest piękna. - zapewnił, a kamizelka podobała mu się tym bardziej, że Riley zrobił ją własnoręcznie. Sam. Dla niego!
-Nie wiedziałem, że potrafisz szyć.- dodał z nutą podziwu i wzruszenia, choć chyba nie powinno go to dziwić, że Riley wydawał się znać na wszystkim. -Dziękuję.
Nie spodziewał się tak czułego gestu, ale tym bardziej nie spodziewał się słów, które padły później. Riley odwzajemnił jego uśmiech, ale później spuścił wzrok i Michael został z tymi zdumiewającymi wyznaniami niemalże sam. Przez dłuższą chwilę usiłował złożyć głoski w s e n s, mocniej ściskając dłoń rozmówcy. Takich słów nie słyszało się przecież na co dzień, nie słyszało się nigdy - czytało się je w wierszach i literaturze, słyszało się o nich w romansach rycerskich, ale nie wybrzmiewały w prozie życia. Przynajmniej nie w jego życiu. Nie potrafił wymyślać podobnych metafor, nie potrafił ująć uczuć w słowa gdy mógł wyrazić je w zamian dotykiem, a może nigdy nie czuł się na tyle pewnie i bezpiecznie aby w ogóle próbować - choć przecież spróbował niecałą godzinę temu, przy milczącym memortku. Z buforem bezpieczeństwa w postaci myśli, że pewne wyznania wybrzmią dopiero po latach.
Nie słyszał nigdy czegoś podobnego, mężczyźni nie słuchali takich rzeczy, nie mieli od kogo. On sam nie był nawet rodzajem mężczyzny, który potrafiłby wpaść na podobne przemówienie. Bezbrzeżnie zaskakujące i zaskakująco piękne - choć na kartce papieru albo usłyszane od kogoś innego byłyby jedynie pustymi frazesami... ale teraz czarodziej bezmyślnie kiwał głową (choć Riley tego zobaczyć już nie mógł), jakby na potwierdzenie, że ich znajomość też daję mu siłę by iść dalej i przetrwać ciemność i…
…zanim zebrał się na jakąkolwiek odpowiedź, między nimi wybrzmiało to jedno słowo, które - mimo wszystko, choć było logiczną przecież konkluzją dla wszystkich poprzednich - i tak bezbrzeżnie go zaskoczyło.
Kocham.
Świat zatrzymał się na moment, a on wrażenia puścił dłoń Riley’a. Rozchylił lekko usta, przez sekundę nie dowierzając, że się nie przesłyszał.
Nigdy w końcu nie…
…z Astrid, w Norwegii, nigdy o tym nie rozmawiali (może to ona nie mówiła nic, przeczuwając, ze nie mógłby jej dać podobnej odpowiedzi), a wcześniej przecież nie…
W tej samej sekundzie przez głowę przemknęło mu kilka szybkich myśli, tłumiony dotąd głos rozsądku: ale, znamy się tak krótko, nie wiesz nawet jak mam na imię ani na nazwisko, to szalone, przecież poznałeś mnie od najgorszej strony i wiesz, że jestem wilkołakiem i jestem szalony i…
Nikły protest ucichł równie szybko jak się pojawił, przytłoczony falą nieznanej emocji, w której dopiero za chwilę Tonks rozpozna mieszankę szczęścia i wzruszenia.
Przeniósł lewą dłoń na policzek Riley’a, a palcami prawej delikatnie musnął jego brodę, próbując go skłonić by podniósł wreszcie głowę.
-Ja… - głos wiązł mu w gardle, ale teraz istotniejsze było napotkanie spojrzenia ciemnych oczu. Spoglądał w dół wytrwale, dopóki Riley nie odważył się podnieść wzroku.
Do ich niewielkiego szałasu wpadały już promienie słońca, które rozświetliło całe pomieszczenie i odbijało się teraz w szarozłotobłękitnych oczach - aż trudno było określić, która barwa teraz w nich dominowała. Zaś w źrenicach Riley’a chyba nadal widział wspomnienie gwiazd, albo coś jeszcze innego. Coś, co kazało mu teraz nie myśleć, tylko spróbować wreszcie nazwać to, co czuł od początku listopada. To ciepło, które zakorzeniało się w sercu z każdym otrzymanym listem i każdą schadzką, wbrew zdrowemu rozśadkowi. -…ciebie też. - dokończył miękko, gdy ich spojrzenia wreszcie się spotkały. -Ja ciebie też. - powtórzył pewniejszym, niższym głosem - może po to, by słowa wybrzmiały pewniej, a może dlatego, że obydwoje chcieli odwzajemnić to wyznanie. -Kocham. - doprecyzował ledwo słyszalnym szeptem, opierając czoło o jego czoło.
Wziął głęboki oddech. Po tym emocjonalnym wysiłku zalała go fala ulgi, dodając odwagi do sformułowania nieśmiałej i nieco wstydliwej prośby. Teraz albo nigdy - w końcu nawet Fenrir był zbyt poruszony i szczęśliwy, by mieć mu to za złe.
-Możesz mi czasem mówić Mike. - wypalił cicho, lekko drżącym głosem, bo chciał to sprostować - albo po prostu to usłyszeć - już pod dłuższego czasu. -Jeśli chcesz, oczywiście. Fenrir to moje… drugie imię, przedstawiam się wymiennie i… no. - wzruszył lekko ramionami, nie chcąc wchodzić w szczegóły zdiagnozowanego przez Ronję rozdwojenia jaźni i niecelowych przemilczeń, nie teraz. Było zbyt idealnie, miał nadzieję, że pochopną prośbą niczego nie zepsuje.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Rigel nieczęsto był chwalony, a przynajmniej do niedawna. W domu zawsze wszystko było nie tak - krzywo, za wolno, za mało. Wiecznie źle… Aż w końcu Black uwierzył w to, że do niczego się nie nadaje, mimo wysokich wyników w szkole, osiągnięć w życiu zawodowym, wiedzy oraz różnych innych umiejętności, które posiadał... Przecież nie pasowały do wizji polityka idealnego. Dlatego komplement dotyczący kamizelki przyjął z pewnym zakłopotaniem, ale i poczuciem dumy, lekkim i niepewnym jak płomień świecy. W końcu ktoś, i to nie byle kto, docenił jego dzieło - tak szczerze i prawdziwie. Nie udawał, nie próbował kłamać, żeby tylko nie zrobić młodemu czarodziejowi przykrości, tylko rzeczywiście podziwiał prezent.
-Trochę. Znam podstawy - powiedział zgodnie z prawdą. - Częściej coś przerabiam, niż szyję...a i tak w ramach rozrywki.
Moda dla Blacka była jedyną dziedziną, w której mógł poczuć prawdziwe artystyczne spełnienie. Niestety, nie należała ona do tak zwanej wysokiej sztuki, tak więc zajmowanie się nią było przez wielu uważane za coś głupiego i niegodnego uwagi. Ale może kiedyś to zmieni. Cała nadzieja w Parkinsonach, gdyż Black miał raczej nikłe szanse na zrobienie z tym czegokolwiek.
Wypowiadając kolejne słowa, Rigel czuł, jak przerażenie odbiera mu czucie w nogach - zupełnie, jakby znowu miał dostać ataku choroby. Ale kontynuował. Chciał to wreszcie to powiedzieć, choćby nawet cały świat miał runąć w jednej chwili. Zadawał sobie sprawę, że jego słowa brzmiały jak coś, co zostało żywcem wyjęte z romansów, które pożyczał w szkole od Primrose, ale miał to gdzieś. Dokładnie rozumiał swoje uczucia i nie ważne, że on i Fenrir znali się krótko. Niektóre rzeczy po prostu się wie od samego początku.
Ten mężczyzna zajął specjalne miejsce w życiu lorda. Pewnie, gdyby go nie było, Black prawdopodobnie nie wychodziłby z domu, przytłoczony ciężarem rzeczywistości, lub zacząłby robić wiele niebezpiecznych i głupich rzeczy, próbując mierzyć się z kolejnymi stratami. Fenrir był jego ocaleniem, zaklęciem zabezpieczającym przed upadkiem, bezpieczną tratwą na zimnym bezkresnym oceanie, światłem odpędzającym mrok, który pożerał jego duszę. To wszystko próbował mu przekazać, w swojej krótkiej wypowiedzi, chociaż przeczuwał, że słowa, jakich użył, nie będą w stanie przekazać wszystkich jego emocji, a szczególnie wdzięczności.
“Kocham” wybrzmiało w pustym pomieszczeniu i blondyn odsunął się, wypuszczając dłoń Blacka.
Gdzieś w okolicy serca, poczuł nieprzyjemne ukłucie.
Boli.
Oczywiście, że musiał wszystko zepsuć. Jak zawsze. Przecież czego by się nie tykał - wszystko zawsze niszczy.
Jestem przeklęty?
Chciało mu się wyć, jednak nie był w stanie wydusić z siebie żadnego dźwięku - ściśnięte rozpaczą gardło nie dawało mu nawet zaczerpnąć powietrza, przez co oddech, jaki próbował wziąć w płuca, wyszedł przerywany i zduszony. Kiedy już był bliski rozsypania się na milion kawałków, jak delikatne lustro, w które ktoś rzucił ciężkim kamieniem, czarodziej poczuł na twarzy dotyk ciepłych rąk, zachęcających, aby uniósł wzrok. Niesamowicie trudno mu było przestać wpatrywać się w zakurzoną drewnianą podłogę, jednak w końcu zebrał się w sobie i podniósł głowę, kompletnie nie wiedząc, czego się spodziewać. Bał się spojrzeć Fenrirowi w oczy, obawiając się, że zobaczy tam gniew lub odrazę. Ale kiedy w końcu ich spojrzenia złączyły się, w jasnych tęczówkach Rigel dostrzegł coś zupełnie innego - przeciwieństwo tego wszystkiego, czego aż tak bardzo się bał. W tej samej chwili słońce wdarło się przez zakurzone szyby i oświetliło całe wnętrze. Jasne promienie nadały całej scenie zupełnie nierealny charakter. Ale najbardziej nierzeczywistymi wydawały się kolejne wypowiedziane słowa.
“Kocham” wybrzmiało niczym echo jego własnych słów.
Black nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. To wszystko było jak we śnie, tak pięknym i ulotnym. Znajomym. Tylko że teraz to wszystko działo się na prawdę. Było do bólu, do łez rzeczywiste i namacalne. Black aż musiał na chwilę przymknąć oczy, walcząc z drżeniem kolan i cisnącymi się na powieki łzami wzruszenia.
-Mike…
Imię brzmiało przedziwnie. Musiał się z nim oswoić.
Do tematu, że jest ich dwóch w jednym ciele, Rigel podchodził bardzo ostrożnie, nie chcąc urazić blondyna i mając nadzieje, że używając tylko jednego imienia, jakim ten się przedstawił, sprawi, że da mu poczucie bezpieczeństwa i stabilności. Chyba to działało, bo nie widział już tych... przeskoków, jakby człowiek i wilk powoli scalali się w jedno. Młody czarodziej wyczuł jednak, że i człowiek chciałby być nazywany swoim imieniem. Otworzył się i nie bał się nazwać swojej słabości - może i w taki dziwaczny sposób, lecz sygnał był wyraźny.
Czując ogromne wzruszenie i ciepło, które zaczynało wypełniać każdą komórkę jego ciała, Black objął w pasie swojego kochanka, przybliżając go do siebie i zmniejszając dystans między ich ciałami prawie do zera. Uniósł lekko drżącą prawą dłoń, żeby przeczesać palcami jego jasne kosmyki, dotknąć opuszkami palców karku i szyi. Z pewny zawahaniem uniósł się na palcach, żeby zmniejszyć różnice wzrostu między nimi.
-Po prostu mi powiedz, kiedy będziesz chciał, żebym użył twojego imienia, Michaelu - wyszeptał, kiedy ich usta znalazły się milimetr od siebie.
Rigel bardzo żałował, że nie usłyszy jego ust swojego prawdziwego imienia.
Ale tak było lepiej.
Tak powinno być.
-Trochę. Znam podstawy - powiedział zgodnie z prawdą. - Częściej coś przerabiam, niż szyję...a i tak w ramach rozrywki.
Moda dla Blacka była jedyną dziedziną, w której mógł poczuć prawdziwe artystyczne spełnienie. Niestety, nie należała ona do tak zwanej wysokiej sztuki, tak więc zajmowanie się nią było przez wielu uważane za coś głupiego i niegodnego uwagi. Ale może kiedyś to zmieni. Cała nadzieja w Parkinsonach, gdyż Black miał raczej nikłe szanse na zrobienie z tym czegokolwiek.
Wypowiadając kolejne słowa, Rigel czuł, jak przerażenie odbiera mu czucie w nogach - zupełnie, jakby znowu miał dostać ataku choroby. Ale kontynuował. Chciał to wreszcie to powiedzieć, choćby nawet cały świat miał runąć w jednej chwili. Zadawał sobie sprawę, że jego słowa brzmiały jak coś, co zostało żywcem wyjęte z romansów, które pożyczał w szkole od Primrose, ale miał to gdzieś. Dokładnie rozumiał swoje uczucia i nie ważne, że on i Fenrir znali się krótko. Niektóre rzeczy po prostu się wie od samego początku.
Ten mężczyzna zajął specjalne miejsce w życiu lorda. Pewnie, gdyby go nie było, Black prawdopodobnie nie wychodziłby z domu, przytłoczony ciężarem rzeczywistości, lub zacząłby robić wiele niebezpiecznych i głupich rzeczy, próbując mierzyć się z kolejnymi stratami. Fenrir był jego ocaleniem, zaklęciem zabezpieczającym przed upadkiem, bezpieczną tratwą na zimnym bezkresnym oceanie, światłem odpędzającym mrok, który pożerał jego duszę. To wszystko próbował mu przekazać, w swojej krótkiej wypowiedzi, chociaż przeczuwał, że słowa, jakich użył, nie będą w stanie przekazać wszystkich jego emocji, a szczególnie wdzięczności.
“Kocham” wybrzmiało w pustym pomieszczeniu i blondyn odsunął się, wypuszczając dłoń Blacka.
Gdzieś w okolicy serca, poczuł nieprzyjemne ukłucie.
Boli.
Oczywiście, że musiał wszystko zepsuć. Jak zawsze. Przecież czego by się nie tykał - wszystko zawsze niszczy.
Jestem przeklęty?
Chciało mu się wyć, jednak nie był w stanie wydusić z siebie żadnego dźwięku - ściśnięte rozpaczą gardło nie dawało mu nawet zaczerpnąć powietrza, przez co oddech, jaki próbował wziąć w płuca, wyszedł przerywany i zduszony. Kiedy już był bliski rozsypania się na milion kawałków, jak delikatne lustro, w które ktoś rzucił ciężkim kamieniem, czarodziej poczuł na twarzy dotyk ciepłych rąk, zachęcających, aby uniósł wzrok. Niesamowicie trudno mu było przestać wpatrywać się w zakurzoną drewnianą podłogę, jednak w końcu zebrał się w sobie i podniósł głowę, kompletnie nie wiedząc, czego się spodziewać. Bał się spojrzeć Fenrirowi w oczy, obawiając się, że zobaczy tam gniew lub odrazę. Ale kiedy w końcu ich spojrzenia złączyły się, w jasnych tęczówkach Rigel dostrzegł coś zupełnie innego - przeciwieństwo tego wszystkiego, czego aż tak bardzo się bał. W tej samej chwili słońce wdarło się przez zakurzone szyby i oświetliło całe wnętrze. Jasne promienie nadały całej scenie zupełnie nierealny charakter. Ale najbardziej nierzeczywistymi wydawały się kolejne wypowiedziane słowa.
“Kocham” wybrzmiało niczym echo jego własnych słów.
Black nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. To wszystko było jak we śnie, tak pięknym i ulotnym. Znajomym. Tylko że teraz to wszystko działo się na prawdę. Było do bólu, do łez rzeczywiste i namacalne. Black aż musiał na chwilę przymknąć oczy, walcząc z drżeniem kolan i cisnącymi się na powieki łzami wzruszenia.
-Mike…
Imię brzmiało przedziwnie. Musiał się z nim oswoić.
Do tematu, że jest ich dwóch w jednym ciele, Rigel podchodził bardzo ostrożnie, nie chcąc urazić blondyna i mając nadzieje, że używając tylko jednego imienia, jakim ten się przedstawił, sprawi, że da mu poczucie bezpieczeństwa i stabilności. Chyba to działało, bo nie widział już tych... przeskoków, jakby człowiek i wilk powoli scalali się w jedno. Młody czarodziej wyczuł jednak, że i człowiek chciałby być nazywany swoim imieniem. Otworzył się i nie bał się nazwać swojej słabości - może i w taki dziwaczny sposób, lecz sygnał był wyraźny.
Czując ogromne wzruszenie i ciepło, które zaczynało wypełniać każdą komórkę jego ciała, Black objął w pasie swojego kochanka, przybliżając go do siebie i zmniejszając dystans między ich ciałami prawie do zera. Uniósł lekko drżącą prawą dłoń, żeby przeczesać palcami jego jasne kosmyki, dotknąć opuszkami palców karku i szyi. Z pewny zawahaniem uniósł się na palcach, żeby zmniejszyć różnice wzrostu między nimi.
-Po prostu mi powiedz, kiedy będziesz chciał, żebym użył twojego imienia, Michaelu - wyszeptał, kiedy ich usta znalazły się milimetr od siebie.
Rigel bardzo żałował, że nie usłyszy jego ust swojego prawdziwego imienia.
Ale tak było lepiej.
Tak powinno być.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
-Praktyczna rozrywka. - zażartował, instynktownie zaprzeczając przesadnie skromnym słowom Riley’a. -W sensie, prezent bardzo mi się przyda. - dodał, myśląc o mroźnej zimie i nie wiedząc jeszcze, że niektóre słowa grzeją jeszcze lepiej niż ciepła wełna. Tematy takie jak krawiectwo, mugolskie sposoby golenia, czy opieka nad memortkiem nagle wydały się prozaicznie banalne. Rozpłynęły się w obliczu tego co - do tej pory niewypowiedziane - właśnie rozbrzmiało w ciasnym szałasie.
Podobno wilkołaki potrafią wyczuć zapach strachu. Z początku nie rozpoznał go teraz, w każdym nie świadomie. Uświadomił sobie dopiero nagłą nieobecność lęku - gdy Riley wreszcie spojrzał mu w oczy, napięcie zniknęło, a ciepłe słońce rozproszyło ich wszystkie obawy. Przesunął delikatnie palcami po policzku kochanka, z wdzięcznością, domyślając się, ile odwagi kosztowało go to wyznanie.
Ile odwagi kosztowało go to wszystko. Znajomość z wilkołakiem, który przyznał się do niepełnej kontroli nad swoimi przemianami. Danie kolejnej szansy złodziejowi. Utrzymywanie ich zakazanej relacji w zupełnej tajemnicy, szyfrowanie listów, wyszukiwanie odludnych miejsc na schadzki. Nie wiedział, jak wygląda londyńska kawalerka Riley’a (podświadomie zakładał, że młody badacz mieszka w suterenie jakiejś kamienicy), ale na podstawie z miękkich ubrań i porcelanowych filiżanek wnioskował, że pewnie jest wygodniejsza niż ich prowizoryczne posłania. Dom też był zresztą wygodniejszy, ale tam nie mógł nikogo zaprosić. Ani pokazać się w Londynie. Nigdy o tym nie rozmawiali, tak jakby intuicyjnie chcieli udawać, że życie poza ich spotkaniami nie istniało. A Michael był za to cholernie wdzięczny. Spokojnie czuł się tylko z rodziną (ale o nich wolał akurat nie myśleć w towarzystwie Riley’a, a szczególnie o tym, co by pomyśleli o nich...) i z Nim.
Gdy po kolei tracił wszystko, co najważniejsze - od własnego ciała po własny umysł - myślał, że czeka go już tylko wojna i krew i walka i krew i księżyc i krew i zimno i…
…i wcale nie musiało tak być.
Nie musiał zakładać, że życie skończyło się w grudniu 1955 roku, albo że być może rozpocznie się po wojnie. Przy nim nie musiał nawet myśleć o wojnie - ich spotkania były rzadką chwilą wytchnienia, a ukrywali by swoją relację przecież nawet w czasach pokoju.
Nie potrafił tego wszystkiego wypowiedzieć, ale może chociaż w jego źrenicach Riley mógł dostrzec bezbrzeżną wdzięczność. Za to, że dzięki niemu czuł się szczęśliwy, po raz pierwszy od tak dawna. Za to, że po dwóch latach wreszcie pozwolił sobie najpierw na dotyk, potem na szczerość i słabość, a w końcu na miłość. I za to, że mógł patrzeć w lustro, nawet na własne blizny, bez niepokoju i strachu. Teraz, spoglądając na swoje odbicie, mógł sobie przypomnieć, że przynajmniej Riley widział go naprawdę. Nie jako wilkołaka, nie jako aurora ani mugolaka (choć o tych dwóch ostatnich aspektach jego tożsamości nie wiedział, o czym Tonks czasami zapominał), ani nawet Michaela albo Fenrira. Po prostu jego.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej (o ile to w ogóle możliwe) słysząc swoje pierwsze imię. Ostatni kamień spadł mu z serca, a o innych… przeszkodach szczerze zapomniał, oszołomiony pięknem chwili. Wszystko było dobrze, przynajmniej tutaj, i teraz tylko to się liczyło. Świat mógł płonąć, ale nic już nie stanie pomiędzy nimi, nie po tym, co wspólnie przeszli i co właśnie sobie powiedzieli. A gdzieś w trakcie tej wspólnej drogi przywiązał się do Riley’a mocno i szczerze, jak wierny pies.
Przymknął oczy i skrócił ostatnie milimetry odległości pomiędzy ich ustami, pieczętując wypowiedziane i niewypowiedziane obietnice namiętnym pocałunkiem.
-Dzisiaj możesz mnie nazywać, jak tylko zechcesz, Riley. - wyszeptał, łapiąc oddech. Chciał usłyszeć wszystkie znane sobie imiona i zdrobnienia i poznać te nowe, zaskakujące. Chciał go dzisiaj zadziwić. Z dala od świata, na odludziu, gdzie jedynym świadkiem był memertek. Spojrzał na kochanka, który potrafił już rozpoznać wymowny uśmiech i zawadiacki błysk w jasnych oczach. Na powrót splótł ich palce i pociągnął Riley’a za rękę, ku posłaniu.
-Pokażę ci coś. - obiecał, tak jak niegdyś Riley jemu, pod gwiazdami. Tym razem ośmieliło ich coś piękniejszego niż alkohol i narkotyki,. Klękając na szorstkim kocu Michael wiedział już, że Riley nigdy nie zapomni dzisiejszego dnia. On też nie.
/ zt x 2
Podobno wilkołaki potrafią wyczuć zapach strachu. Z początku nie rozpoznał go teraz, w każdym nie świadomie. Uświadomił sobie dopiero nagłą nieobecność lęku - gdy Riley wreszcie spojrzał mu w oczy, napięcie zniknęło, a ciepłe słońce rozproszyło ich wszystkie obawy. Przesunął delikatnie palcami po policzku kochanka, z wdzięcznością, domyślając się, ile odwagi kosztowało go to wyznanie.
Ile odwagi kosztowało go to wszystko. Znajomość z wilkołakiem, który przyznał się do niepełnej kontroli nad swoimi przemianami. Danie kolejnej szansy złodziejowi. Utrzymywanie ich zakazanej relacji w zupełnej tajemnicy, szyfrowanie listów, wyszukiwanie odludnych miejsc na schadzki. Nie wiedział, jak wygląda londyńska kawalerka Riley’a (podświadomie zakładał, że młody badacz mieszka w suterenie jakiejś kamienicy), ale na podstawie z miękkich ubrań i porcelanowych filiżanek wnioskował, że pewnie jest wygodniejsza niż ich prowizoryczne posłania. Dom też był zresztą wygodniejszy, ale tam nie mógł nikogo zaprosić. Ani pokazać się w Londynie. Nigdy o tym nie rozmawiali, tak jakby intuicyjnie chcieli udawać, że życie poza ich spotkaniami nie istniało. A Michael był za to cholernie wdzięczny. Spokojnie czuł się tylko z rodziną (ale o nich wolał akurat nie myśleć w towarzystwie Riley’a, a szczególnie o tym, co by pomyśleli o nich...) i z Nim.
Gdy po kolei tracił wszystko, co najważniejsze - od własnego ciała po własny umysł - myślał, że czeka go już tylko wojna i krew i walka i krew i księżyc i krew i zimno i…
…i wcale nie musiało tak być.
Nie musiał zakładać, że życie skończyło się w grudniu 1955 roku, albo że być może rozpocznie się po wojnie. Przy nim nie musiał nawet myśleć o wojnie - ich spotkania były rzadką chwilą wytchnienia, a ukrywali by swoją relację przecież nawet w czasach pokoju.
Nie potrafił tego wszystkiego wypowiedzieć, ale może chociaż w jego źrenicach Riley mógł dostrzec bezbrzeżną wdzięczność. Za to, że dzięki niemu czuł się szczęśliwy, po raz pierwszy od tak dawna. Za to, że po dwóch latach wreszcie pozwolił sobie najpierw na dotyk, potem na szczerość i słabość, a w końcu na miłość. I za to, że mógł patrzeć w lustro, nawet na własne blizny, bez niepokoju i strachu. Teraz, spoglądając na swoje odbicie, mógł sobie przypomnieć, że przynajmniej Riley widział go naprawdę. Nie jako wilkołaka, nie jako aurora ani mugolaka (choć o tych dwóch ostatnich aspektach jego tożsamości nie wiedział, o czym Tonks czasami zapominał), ani nawet Michaela albo Fenrira. Po prostu jego.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej (o ile to w ogóle możliwe) słysząc swoje pierwsze imię. Ostatni kamień spadł mu z serca, a o innych… przeszkodach szczerze zapomniał, oszołomiony pięknem chwili. Wszystko było dobrze, przynajmniej tutaj, i teraz tylko to się liczyło. Świat mógł płonąć, ale nic już nie stanie pomiędzy nimi, nie po tym, co wspólnie przeszli i co właśnie sobie powiedzieli. A gdzieś w trakcie tej wspólnej drogi przywiązał się do Riley’a mocno i szczerze, jak wierny pies.
Przymknął oczy i skrócił ostatnie milimetry odległości pomiędzy ich ustami, pieczętując wypowiedziane i niewypowiedziane obietnice namiętnym pocałunkiem.
-Dzisiaj możesz mnie nazywać, jak tylko zechcesz, Riley. - wyszeptał, łapiąc oddech. Chciał usłyszeć wszystkie znane sobie imiona i zdrobnienia i poznać te nowe, zaskakujące. Chciał go dzisiaj zadziwić. Z dala od świata, na odludziu, gdzie jedynym świadkiem był memertek. Spojrzał na kochanka, który potrafił już rozpoznać wymowny uśmiech i zawadiacki błysk w jasnych oczach. Na powrót splótł ich palce i pociągnął Riley’a za rękę, ku posłaniu.
-Pokażę ci coś. - obiecał, tak jak niegdyś Riley jemu, pod gwiazdami. Tym razem ośmieliło ich coś piękniejszego niż alkohol i narkotyki,. Klękając na szorstkim kocu Michael wiedział już, że Riley nigdy nie zapomni dzisiejszego dnia. On też nie.
/ zt x 2
Can I not save one
from the pitiless wave?
|14.02.1958
Swój pokój na poddaszu Rigel opuścił, kiedy jeszcze było ciemno, wymykając się przez okno na miotle, jak robił to zawsze, kiedy potrzebował w samotności zebrać myśli, lub załatwić coś, bez zbędnych pytań ze strony rodziny. Obserwacja nocnego miasta działała na czarodzieja w sposób kojący. Łatwo było zapomnieć o własnym zdenerwowaniu i przygnębieniu, i po prostu skupić się na pojawiających się w oknach światłach oraz ciemnych ludzkich sylwetkach, przemykających ulicami.
Black nie zamierzał jednak snuć się po Londynie, latać slalomem między kominami, mając nadzieję, że nie zderzy się z żadną sową albo innym “lotnikiem”. Od razu skierował miotłę na północ - w stronę Szkocji. Miejscu, które stało się symbolem prawdziwego szczęścia i nieskończonego smutku - dwóch stron tej samej monety.
Całą trasę należało rozbić na części. Lot. Teleportacja. I znowu lot. Tak było bezpieczniej, pewniej, że droga nie zajmie mu wieczności.
Z każdą chwilą, kiedy zbliżał się na miejsce, serce biło coraz szybciej.
Trochę zajęło mu znalezienie opuszczonej drewnianej chatki, schowanej w gęstej, jak mleko mgle. Świt już zdążył pomalować na złoty kolor otaczającą rzeczywistość.
Czarodziej zatrzymał się na progu i już unosił rękę, żeby nacisnąć ciężką zardzewiałą klamkę, jednak ostatecznie nie zrobił tego. Czuł, że jeśli ponownie zobaczy tamto pomieszczenie, to chyba pęknie mu serce. Już teraz, nawet kiedy o tym myślał, czuł, jak smutek bezlitośnie zaciska swoje lodowate palce na jego gardle, aż trudno było złapać oddech. Dlatego musiał podejść do wszystkiego w inny sposób.
Wyuczonym ruchem ręki stworzył w zamarzniętej ziemi obok chatki dół, do którego włożył spory pakunek, szczelnie owinięty płótnem, po czym zasypał go, pozostawiając jedynie wystający z ziemi sznur - nie mógł pozwolić, aby do środka dobrały się dzikie zwierzęta. Nad tym wszystkim Rigel umieścił niedużą piramidę z paru kamieni, przypominającą w pewnie sposób niektóre budowle, w których przeżywał wiele cudownych chwil.
Pozostawało jeszcze jedno.
-Fae Feli.- wypowiedział, wskazując na kamienie. Srebrny pył przylgnął do kamieni niczym drobinki szkła lub lodu. Teraz już wszystko było gotowe.
Mężczyzna nie mógł już dłużej tu być, zrobiło mu się słabo, a skronie zaczęły pulsować tępym bólem. Musiał wracać. Czując, jak nogi zaczynają się pod nim uginać, mocniej zacisnął palce na miotle, jak by była kołem ratunkowym, i wzbił się w niebo.
|w pakunku są: kawa 200g, czarna herbata 100g, suszona wieprzowina 1500g, boczek świeży 100g, boczek wędzony 100g, kaszanka 500g, zwinięty w rulon pergamin z sonetem 18 Szekspira.
/zt
Swój pokój na poddaszu Rigel opuścił, kiedy jeszcze było ciemno, wymykając się przez okno na miotle, jak robił to zawsze, kiedy potrzebował w samotności zebrać myśli, lub załatwić coś, bez zbędnych pytań ze strony rodziny. Obserwacja nocnego miasta działała na czarodzieja w sposób kojący. Łatwo było zapomnieć o własnym zdenerwowaniu i przygnębieniu, i po prostu skupić się na pojawiających się w oknach światłach oraz ciemnych ludzkich sylwetkach, przemykających ulicami.
Black nie zamierzał jednak snuć się po Londynie, latać slalomem między kominami, mając nadzieję, że nie zderzy się z żadną sową albo innym “lotnikiem”. Od razu skierował miotłę na północ - w stronę Szkocji. Miejscu, które stało się symbolem prawdziwego szczęścia i nieskończonego smutku - dwóch stron tej samej monety.
Całą trasę należało rozbić na części. Lot. Teleportacja. I znowu lot. Tak było bezpieczniej, pewniej, że droga nie zajmie mu wieczności.
Z każdą chwilą, kiedy zbliżał się na miejsce, serce biło coraz szybciej.
Trochę zajęło mu znalezienie opuszczonej drewnianej chatki, schowanej w gęstej, jak mleko mgle. Świt już zdążył pomalować na złoty kolor otaczającą rzeczywistość.
Czarodziej zatrzymał się na progu i już unosił rękę, żeby nacisnąć ciężką zardzewiałą klamkę, jednak ostatecznie nie zrobił tego. Czuł, że jeśli ponownie zobaczy tamto pomieszczenie, to chyba pęknie mu serce. Już teraz, nawet kiedy o tym myślał, czuł, jak smutek bezlitośnie zaciska swoje lodowate palce na jego gardle, aż trudno było złapać oddech. Dlatego musiał podejść do wszystkiego w inny sposób.
Wyuczonym ruchem ręki stworzył w zamarzniętej ziemi obok chatki dół, do którego włożył spory pakunek, szczelnie owinięty płótnem, po czym zasypał go, pozostawiając jedynie wystający z ziemi sznur - nie mógł pozwolić, aby do środka dobrały się dzikie zwierzęta. Nad tym wszystkim Rigel umieścił niedużą piramidę z paru kamieni, przypominającą w pewnie sposób niektóre budowle, w których przeżywał wiele cudownych chwil.
Pozostawało jeszcze jedno.
-Fae Feli.- wypowiedział, wskazując na kamienie. Srebrny pył przylgnął do kamieni niczym drobinki szkła lub lodu. Teraz już wszystko było gotowe.
Mężczyzna nie mógł już dłużej tu być, zrobiło mu się słabo, a skronie zaczęły pulsować tępym bólem. Musiał wracać. Czując, jak nogi zaczynają się pod nim uginać, mocniej zacisnął palce na miotle, jak by była kołem ratunkowym, i wzbił się w niebo.
|w pakunku są: kawa 200g, czarna herbata 100g, suszona wieprzowina 1500g, boczek świeży 100g, boczek wędzony 100g, kaszanka 500g, zwinięty w rulon pergamin z sonetem 18 Szekspira.
/zt
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
15.02 o świcie
Otworzył list drżącymi dłońmi i rozszyfrował krótką treść z mieszanką ulgi, radości, przygnębienia i złości. Mieli do siebie nie pisać. Tym razem słowa Rigela wydawały się logiczne i trzeźwe. Z ich dwójki to Michael częściej kierował się brutalnym pragmatyzmem - odkąd się pożegnali, ani razu nie sięgnął pierwszy po pióro. W Walentynki poczuł przejmujące poczucie winy, ale i tak nie odpisał, nie od razu. Słowa, prócz nadziei, niosły strach. Wszystko się zgadzało - kolor wstążki, zapowiadający list; szyfr; miejsce spotkania. Nikt nie powinien wiedzieć, nikt nie miał prawa wiedzieć. A co jeśli...?
Spalił list, jak zawsze, a potem spoglądał na sufit w trakcie bezsennej nocy.
Postanowił dać sobie czas do namysłu, nie lecieć tam od razu. Musiał sporo przemyśleć - również to, co dowiedział się od Justine.
Zanim wzeszło słońce, postanowił spróbować. Potrzebowali jedzenia.
-Sphaecessatio. - skierował na siebie różdżkę, wychodząc z domu. I tak był rozpoznawalny, ale to zmyli nieznajomych na pierwszy rzut oka. Teleportacja, miotła, wreszcie spacer - nie chciał aportować się bezpośrednio na miejsce. Gdy widział już chatkę, rzucił -Homenum Revelio.
Czysto, całkowicie pusto.
Zaczął rozglądać się niedaleko wejścia, a bystry wzrok prędko odnalazł lśniące kamienie. Srebrny pył, rozgwieżdżone niebo, mokry piasek, gorące ciała. Przygryzł dolną wargę prawie do krwi, a potem ostrożnie odkopał pakunek. Gdy był już blisko, nozdrza zadrżały - jedzenie.
Pamiętał. My głodujemy, warknął w chwili złości, a potem żałował tych słów, ale nie dało się ich już cofnąć.
Ciężko dźwignął się na nogi i ostrożnie sprawdził jeszcze chatę. Wreszcie ułożył z rozsypanych kamieni kształt, przypominający serce i pośpiesznie deportował się do domu. Bezpieczny, ze śniadaniem i zapasami dla całej rodziny. Czuł, że zrobił coś nieodpowiedniego i że list, który napisze w odpowiedzi do Blacka będzie bolesny - że nie powinien przyjmować tej paczki. Ale byli głodni, bardzo głodni - a Justine będzie teraz jadła za dwoje.
rzuty
/zt
Otworzył list drżącymi dłońmi i rozszyfrował krótką treść z mieszanką ulgi, radości, przygnębienia i złości. Mieli do siebie nie pisać. Tym razem słowa Rigela wydawały się logiczne i trzeźwe. Z ich dwójki to Michael częściej kierował się brutalnym pragmatyzmem - odkąd się pożegnali, ani razu nie sięgnął pierwszy po pióro. W Walentynki poczuł przejmujące poczucie winy, ale i tak nie odpisał, nie od razu. Słowa, prócz nadziei, niosły strach. Wszystko się zgadzało - kolor wstążki, zapowiadający list; szyfr; miejsce spotkania. Nikt nie powinien wiedzieć, nikt nie miał prawa wiedzieć. A co jeśli...?
Spalił list, jak zawsze, a potem spoglądał na sufit w trakcie bezsennej nocy.
Postanowił dać sobie czas do namysłu, nie lecieć tam od razu. Musiał sporo przemyśleć - również to, co dowiedział się od Justine.
Zanim wzeszło słońce, postanowił spróbować. Potrzebowali jedzenia.
-Sphaecessatio. - skierował na siebie różdżkę, wychodząc z domu. I tak był rozpoznawalny, ale to zmyli nieznajomych na pierwszy rzut oka. Teleportacja, miotła, wreszcie spacer - nie chciał aportować się bezpośrednio na miejsce. Gdy widział już chatkę, rzucił -Homenum Revelio.
Czysto, całkowicie pusto.
Zaczął rozglądać się niedaleko wejścia, a bystry wzrok prędko odnalazł lśniące kamienie. Srebrny pył, rozgwieżdżone niebo, mokry piasek, gorące ciała. Przygryzł dolną wargę prawie do krwi, a potem ostrożnie odkopał pakunek. Gdy był już blisko, nozdrza zadrżały - jedzenie.
Pamiętał. My głodujemy, warknął w chwili złości, a potem żałował tych słów, ale nie dało się ich już cofnąć.
Ciężko dźwignął się na nogi i ostrożnie sprawdził jeszcze chatę. Wreszcie ułożył z rozsypanych kamieni kształt, przypominający serce i pośpiesznie deportował się do domu. Bezpieczny, ze śniadaniem i zapasami dla całej rodziny. Czuł, że zrobił coś nieodpowiedniego i że list, który napisze w odpowiedzi do Blacka będzie bolesny - że nie powinien przyjmować tej paczki. Ale byli głodni, bardzo głodni - a Justine będzie teraz jadła za dwoje.
rzuty
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 27.03.22 4:24, w całości zmieniany 1 raz (Reason for editing : bylobrzydkobedzieladnie)
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Zamglona dolina
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja