"Pod ziemią"
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
"Pod ziemią"
Niegdyś miejsce to stanowiło podziemny łącznik pomiędzy Pokątną a mugolską częścią Londynu. Aktualnie przejście zostało zaadoptowane na sprzyjające prywatności miejsce spotkań czarodziejów. Na pierwszy rzut oka zwyczajowe "Pod ziemią" przypomina karczmę — znajduje się tu wąski bar z niewielkim zapleczem usytuowany w jednej z wnęk, a wzdłuż ścian ustawione zostały stoły, przy których można napić się ognistej whisky, a także zjeść niezbyt wymagającą strawę. W tunelu znajduje się wiele świec stanowiących jedyne źródło światła, a z sufitu zwisają otwarte klatki, w których częściej śpią nietoperze niż sowy. Miejsce to nie jest tłumnie odwiedzane, ale zawsze można tu spotkać czarodziejów lubujących się w rozmaitych zakładach i kościanych grach.
Możliwość gry w kościanego pokera.Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:23, w całości zmieniany 1 raz
Nie wierzył jej. Patrzył na Giannę przez chwilę nieruchomym spojrzeniem, nie dając się ponieść jej lekkiemu tonowi. Dziś jej śpiewny głos nie mógł go przekonać do niczego, a już na pewno nie do tego, że była zdolna do wszystkiego o czym mówiła. Ale przecież oni wszyscy powiedzieliby to samo, kłamiąc w żywe oczy. Dam radę, dam. Wiedząc, że nikt nikogo nie zostawi, że skoczą za sobą w ogień. Dam radę, byle was nie spowalniać. Pokiwał głową lekko Włoszce, nie dlatego, że jej wierzył — dlatego, ze rozumiał. Patrzył na nią chwilę, chcąc jej powiedzieć, że póki jest, póki żyje zrobi wszystko by ich tam doprowadzić, choćby miał donieść każdego z nich na własnych plecach. Nie było ani możliwe, ani konieczne. Byli potłuczeni — oni wszyscy; mniej lub mocniej ranni, ale w obliczu końca świata to było tak niewiele. Sprawni, silni, młodzi. Żyli i to było najważniejsze. I żyć będą i dotrą do celu, gdzie znajdą spokój i schronienie. Spojrzał na Yanę, nie mogąc przestać myśleć o jej słowach. Myśleć o tym, co mogło stać się z Londynem. Trzymał Marcela przez krótką chwilę, bo przecież kiedy jego świadomość powróciła, był znów wśród nich, cały i całym sobą, mogąc ich prowadzić znanymi skrótami i drogami, które znały tylko takie londyńskie szczury jak on. Czy to możliwe, że to wszystko runęło tez na Londyn, że to nie tylko tu, nie tylko las. Czy to możliwe, że miasto było zniszczone?
Biegli lasem, a kiedy las się przerzedził, wypadli na miasto, a potem skierowali się do metra. Nigdy nim nie jechali być może nigdy nie będzie już mieć okazji. Opuszczone torowisko przypominało jaskinie. Tu byli stosunkowo bezpieczni, tak sądził. Ciemność była dla niego chwilowym azylem, miłą odmianą dla wszechobecnego ognia i gradu płonących kul lecących z nieba. Nabrał powietrza w płuca, kiedy znaleźli się pod ziemią. Tunele ciągnęły się pod miastem, ale stąd już tylko prosta droga, nie mogli nigdzie zboczyć. Powłóczył nogami, rozsypując żwir i kamienie pod nogami, między którymi zgromadziły się kałuże cichnące czymś o czym wolał nie myśleć — bo jak długo tu już stała ta woda, o ile była to woda. Był spragniony, miał spierzchnięte gardło, suche usta, które piekły od gorąca, który panował w lesie. Tutaj, nisko pod ziemią, rozgrzanym ciałem wstrząsnął dreszcz, chłód przemykał po nim raz po raz, a przeciąg owiewał włosy i rozdartą koszulę. Adrenalina powoli opadała, a marsz w ciemnościach, nawet przegonionych światłem różdżki, ściągał ponure, przykre myśli. Kurz sypał się ze sklepienia metra, zatrzymywali się raz za razem nasłuchując, bo uderzenia było słuchać nawet tutaj. Nawet pod ziemią.
— Sio! — fuknął, czując między nogami przemykające szczury, odruchowo próbując nogą odpędzić wszystkie, kopiąc odsunąć od kostek gryzonie. Zacisnął zęby, rozglądając się dookoła, kontrolnie spoglądając po wszystkich — rannym Marcelu, który zdawał się czuć lepiej, kulejącej Gii, Marii i tajemniczej Yanie. W końcu spojrzał na zmęczonego Vito.
— Chodź — zaproponował mu, Gia mu nie pomoże, sama była zmęczona. Wsparłszy się rękami na udach prawie kucnął, sugerując mu by wskoczył na plecy. Tak będzie najwygodniej, najbezpieczniej, gdy poniesie go na barana. Podniósł ośmiolatka, łapiąc go pod kolanami — Trzymaj się, tu — poprawił jego uchwyt, niżej, bardziej na klatce piersiowej niż na szyi. A potem wyszli z metra, a to co zobaczył nie napawało go optymizmem. Nie mieli wciąż czasu, wciąż było niebezpiecznie. Ziemia drżała, budynki się trzęsły, a wokół unosił się kurz. Szybkie przemknięcie do kolejnego zejścia, tu, już u celu mogli odetchnąć. Zaniósł się kaszlem, opuszczając chłopca na nogi; poklepał się w klatkę piersiowo i splunął w bok, śliną zmieszaną kurzem, kiedy dziewczyny ruszyły do przodu. Tu, Pod Ziemią znajdowało się znacznie więcej ludzi niż zawsze. Praktycznie wszystkie miejsca były zajęte, czarodzieje gromadzili się tez na podłodze i pod ścianą. Czy mogli dostrzec tu kogoś znajomego? Z pewnością wielu uciekło z domów, by się tu schronić, nie byli jedyni, ale przynajmniej tu było dla nich wystarczająco miejsca.
— Pójdziemy się rozejrzeć — zaproponował, podchodząc do dziewczyn i Vita, spojrzał na Marcela. Chciało mu się pić, ale przechodząc między stolikami widział gdzieniegdzie miski z gulaszem i poczuł jak nagle zaburczało mu w brzuchu. Klepnął lekko Marcela w ramię i ruszył przed siebie, przedzierając się między ludźmi. Warto byłoby znaleźć jakiś kąt, w którym mogli się rozbić. Zatrzymał się nagle, stając na palcach i pokazał przyjacielowi kawałek przestrzeni po drugiej stronie, pod ścianą. Nim jednak powiedział cokolwiek, nagle murami podziemia zatrzęsło. Chwycił się przyjaciela, drugą ręką złapał człowieka przed sobą, by zachować równowagę, klatki powieszone na suficie zakołysały się, a sowy i nietoperze wzbiły i rozleciały po całym przejściu. Posypała się zaprawa, posypały się tynki i kurz, ale po chwili wszystko ucichło. Musiało gruchnąć gdzieś w okolicy, musiało znowu uderzyć. Obrócił głowę na Marcela, a potem podążył spojrzeniem dalej, w stronę Marii, Gianny, Vita i krewnej blondynki. Mężczyzna przed nim przecisnął się w drugą stronę, a on wypełnił przestrzeń sobą i ruszył dalej, w stronę baru — dziś tłumnie okupowanego przez ludzi poszukujących tu schronienia. — Przepraszam — zagaił, ale został zignorowany. Dziś być może nie z powodu tego kim był i tego jak wyglądał, bo ludzie, którzy ich otaczali wyjątkowo nie prezentowali się lepiej — poza kilkoma, może kilkunastoma jednostkami, które musiały dotrzeć tu tak jak i oni, z kończącego się festiwalu lata. Być może wcześniej, przed nimi, postanowili wrócić do domu. Co jeśli ich dom już nie istniał? — Przepraszam! — Wspiął się na bar i przechylił, po drugiej stronie było więcej ludzi niż zwykle, ale i tak powodu natłoku osób mieli potworny kocioł. — Chcielibyśmy coś ciepłego do jedzenia, macie gulasz? Sześć porcji. I pięć piw. Dużych.— Musiaał przechylić się w kierunku brodatego mężczyzny, by go usłyszał. — Co? — spytał, gdy powiedział mu ile to będzie kosztować. — Co? — Może nie dosłyszał. Nachylił się mocniej, żeby przez wszechobecny szum i harmider usłyszeć ile są winni. — Co? — rzucił po raz kolejny, tym razem ze zdumieniem, bo jednak się nie przesłyszał. — Zwariowaliście — tyle pieniędzy nie miał nawet przy sobie. Nie uzbierają tego nawet, gdyby wybrali wszystkie monety jakie mieli w kieszeniach. Był wściekły. Ci wszyscy ludzie tutaj, oni wszyscy potrzebowali pomocy. Oni też. Byli głodni, zmęczeni — bali się jak wszyscy, pragnęli tylko przetrwać. A ci w ostatniej być może godzinie zdzierali z nich skórę. Być może mógłby się przejść, poszperać w cudzych kieszeniach, ale usłyszał od barmana, że w garach już niewiele zostało i mieli ostatnią szansę, by się zdecydować. — Cztery gulasze, pięć piw — poprawił się. Piwem się zapchają z Marcelem, dziewczyny powinny coś zjeść, Vito był słaby, a porcje, z tego co widział dużo mniejsze niż zwykle. Dziecko ledwie by się najadło. Obniżył się, stając na ziemi i oparł bokiem o bar. — Cholerni złodzieje — syknął cicho. Barman nie był zainteresowany rozmową z nim, miał wystarczająco chętnych na jedzenie by próbować go przekonać. Nie miał przy sobie nic cennego, co mógłby oddać. Poszperał po kieszeniach, wyciągnął z jednej kompas, który zawsze nosił przy sobie, spojrzał na wskazówki, ale były niezdecydowane, kręciły się. Przytroczona do kompasu wstążka była wilgotna, ale nie zwrócił na to większej uwagi. Pokazał tarczę Marcelowi z rezygnacją; to był zły znak. Nie powiedział jednak nic, szukając drobnych po kieszeniach, z przodu, potem z tyłu. Parę monet. Miał na sobie łańcuszek, medalik od Castora. Tylko on mógł być cenny, więc zabrał się za jego ściąganie. — Zagramy w pokera? — spytał Marcela, jeszcze raz wskazując mu wolne miejsce pod ścianą. — Masz jakieś drobne? Ogarnę to i dojdę do was. Tam wydaje się dość bezpiecznie, nikt nie powinien się przypieprzyć. Przy przejściu w przeciągu — zerknął na miejsce, gdzie zostały dziewczyny.
Biegli lasem, a kiedy las się przerzedził, wypadli na miasto, a potem skierowali się do metra. Nigdy nim nie jechali być może nigdy nie będzie już mieć okazji. Opuszczone torowisko przypominało jaskinie. Tu byli stosunkowo bezpieczni, tak sądził. Ciemność była dla niego chwilowym azylem, miłą odmianą dla wszechobecnego ognia i gradu płonących kul lecących z nieba. Nabrał powietrza w płuca, kiedy znaleźli się pod ziemią. Tunele ciągnęły się pod miastem, ale stąd już tylko prosta droga, nie mogli nigdzie zboczyć. Powłóczył nogami, rozsypując żwir i kamienie pod nogami, między którymi zgromadziły się kałuże cichnące czymś o czym wolał nie myśleć — bo jak długo tu już stała ta woda, o ile była to woda. Był spragniony, miał spierzchnięte gardło, suche usta, które piekły od gorąca, który panował w lesie. Tutaj, nisko pod ziemią, rozgrzanym ciałem wstrząsnął dreszcz, chłód przemykał po nim raz po raz, a przeciąg owiewał włosy i rozdartą koszulę. Adrenalina powoli opadała, a marsz w ciemnościach, nawet przegonionych światłem różdżki, ściągał ponure, przykre myśli. Kurz sypał się ze sklepienia metra, zatrzymywali się raz za razem nasłuchując, bo uderzenia było słuchać nawet tutaj. Nawet pod ziemią.
— Sio! — fuknął, czując między nogami przemykające szczury, odruchowo próbując nogą odpędzić wszystkie, kopiąc odsunąć od kostek gryzonie. Zacisnął zęby, rozglądając się dookoła, kontrolnie spoglądając po wszystkich — rannym Marcelu, który zdawał się czuć lepiej, kulejącej Gii, Marii i tajemniczej Yanie. W końcu spojrzał na zmęczonego Vito.
— Chodź — zaproponował mu, Gia mu nie pomoże, sama była zmęczona. Wsparłszy się rękami na udach prawie kucnął, sugerując mu by wskoczył na plecy. Tak będzie najwygodniej, najbezpieczniej, gdy poniesie go na barana. Podniósł ośmiolatka, łapiąc go pod kolanami — Trzymaj się, tu — poprawił jego uchwyt, niżej, bardziej na klatce piersiowej niż na szyi. A potem wyszli z metra, a to co zobaczył nie napawało go optymizmem. Nie mieli wciąż czasu, wciąż było niebezpiecznie. Ziemia drżała, budynki się trzęsły, a wokół unosił się kurz. Szybkie przemknięcie do kolejnego zejścia, tu, już u celu mogli odetchnąć. Zaniósł się kaszlem, opuszczając chłopca na nogi; poklepał się w klatkę piersiowo i splunął w bok, śliną zmieszaną kurzem, kiedy dziewczyny ruszyły do przodu. Tu, Pod Ziemią znajdowało się znacznie więcej ludzi niż zawsze. Praktycznie wszystkie miejsca były zajęte, czarodzieje gromadzili się tez na podłodze i pod ścianą. Czy mogli dostrzec tu kogoś znajomego? Z pewnością wielu uciekło z domów, by się tu schronić, nie byli jedyni, ale przynajmniej tu było dla nich wystarczająco miejsca.
— Pójdziemy się rozejrzeć — zaproponował, podchodząc do dziewczyn i Vita, spojrzał na Marcela. Chciało mu się pić, ale przechodząc między stolikami widział gdzieniegdzie miski z gulaszem i poczuł jak nagle zaburczało mu w brzuchu. Klepnął lekko Marcela w ramię i ruszył przed siebie, przedzierając się między ludźmi. Warto byłoby znaleźć jakiś kąt, w którym mogli się rozbić. Zatrzymał się nagle, stając na palcach i pokazał przyjacielowi kawałek przestrzeni po drugiej stronie, pod ścianą. Nim jednak powiedział cokolwiek, nagle murami podziemia zatrzęsło. Chwycił się przyjaciela, drugą ręką złapał człowieka przed sobą, by zachować równowagę, klatki powieszone na suficie zakołysały się, a sowy i nietoperze wzbiły i rozleciały po całym przejściu. Posypała się zaprawa, posypały się tynki i kurz, ale po chwili wszystko ucichło. Musiało gruchnąć gdzieś w okolicy, musiało znowu uderzyć. Obrócił głowę na Marcela, a potem podążył spojrzeniem dalej, w stronę Marii, Gianny, Vita i krewnej blondynki. Mężczyzna przed nim przecisnął się w drugą stronę, a on wypełnił przestrzeń sobą i ruszył dalej, w stronę baru — dziś tłumnie okupowanego przez ludzi poszukujących tu schronienia. — Przepraszam — zagaił, ale został zignorowany. Dziś być może nie z powodu tego kim był i tego jak wyglądał, bo ludzie, którzy ich otaczali wyjątkowo nie prezentowali się lepiej — poza kilkoma, może kilkunastoma jednostkami, które musiały dotrzeć tu tak jak i oni, z kończącego się festiwalu lata. Być może wcześniej, przed nimi, postanowili wrócić do domu. Co jeśli ich dom już nie istniał? — Przepraszam! — Wspiął się na bar i przechylił, po drugiej stronie było więcej ludzi niż zwykle, ale i tak powodu natłoku osób mieli potworny kocioł. — Chcielibyśmy coś ciepłego do jedzenia, macie gulasz? Sześć porcji. I pięć piw. Dużych.— Musiaał przechylić się w kierunku brodatego mężczyzny, by go usłyszał. — Co? — spytał, gdy powiedział mu ile to będzie kosztować. — Co? — Może nie dosłyszał. Nachylił się mocniej, żeby przez wszechobecny szum i harmider usłyszeć ile są winni. — Co? — rzucił po raz kolejny, tym razem ze zdumieniem, bo jednak się nie przesłyszał. — Zwariowaliście — tyle pieniędzy nie miał nawet przy sobie. Nie uzbierają tego nawet, gdyby wybrali wszystkie monety jakie mieli w kieszeniach. Był wściekły. Ci wszyscy ludzie tutaj, oni wszyscy potrzebowali pomocy. Oni też. Byli głodni, zmęczeni — bali się jak wszyscy, pragnęli tylko przetrwać. A ci w ostatniej być może godzinie zdzierali z nich skórę. Być może mógłby się przejść, poszperać w cudzych kieszeniach, ale usłyszał od barmana, że w garach już niewiele zostało i mieli ostatnią szansę, by się zdecydować. — Cztery gulasze, pięć piw — poprawił się. Piwem się zapchają z Marcelem, dziewczyny powinny coś zjeść, Vito był słaby, a porcje, z tego co widział dużo mniejsze niż zwykle. Dziecko ledwie by się najadło. Obniżył się, stając na ziemi i oparł bokiem o bar. — Cholerni złodzieje — syknął cicho. Barman nie był zainteresowany rozmową z nim, miał wystarczająco chętnych na jedzenie by próbować go przekonać. Nie miał przy sobie nic cennego, co mógłby oddać. Poszperał po kieszeniach, wyciągnął z jednej kompas, który zawsze nosił przy sobie, spojrzał na wskazówki, ale były niezdecydowane, kręciły się. Przytroczona do kompasu wstążka była wilgotna, ale nie zwrócił na to większej uwagi. Pokazał tarczę Marcelowi z rezygnacją; to był zły znak. Nie powiedział jednak nic, szukając drobnych po kieszeniach, z przodu, potem z tyłu. Parę monet. Miał na sobie łańcuszek, medalik od Castora. Tylko on mógł być cenny, więc zabrał się za jego ściąganie. — Zagramy w pokera? — spytał Marcela, jeszcze raz wskazując mu wolne miejsce pod ścianą. — Masz jakieś drobne? Ogarnę to i dojdę do was. Tam wydaje się dość bezpiecznie, nikt nie powinien się przypieprzyć. Przy przejściu w przeciągu — zerknął na miejsce, gdzie zostały dziewczyny.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Na świecie jest tyle kłamstw ile języków mogących je tkać z pajęczym zacięciem, są te poważne i te drobne, są raniące jak ten ogień co trawił Waltham Forest i te, którymi pragnie się chronić innych przed okrucieństwem prawdy, istnieją jeszcze te potrzebne. Jak teraz. Nic mi nie jest. Wszystko w porządku. Dam radę. Ich natura podszyta jest uporem, niemą potrzebą odciążenia czyjegoś sumienia, stłumieniem obaw. Nie ma wstydu w takich łgarstwach, tak jej się wydawało i może inni czuli tak samo. Prawda zatrzymałaby ich w miejscu, a przecież musieli uciekać, zniknąć stąd jak najszybciej. Nabiera głębszego wdechu, nie zdając sobie sprawy, jak mocno dotąd wstrzymywała oddech, kiedy Marcel upadł wraz z Marią, a jej płaczliwe prośby o znak, o jedno słówko zmuszały ramiona do mimowolnego skulenia się - nie potrafiła pomóc. Nie potrafiła i to było równie straszne, jak niebo sypiące się im na głowy, jak krzyki przepełnione bólem oraz stratą dookoła. Fakt, że blondyn podniósł się wsparty o przyjaciela, że mówił całkiem przytomnie rozplątał nieco kłębek nerwów gnieżdżący się w brzuchu. A kiedy ruszyli, z duszą na ramieniu i śmiercią wpatrzoną w ich plecy, tak nie potrafiła powstrzymać mimowolnie zerknięć, za siebie upewniając się, że Jim jest za nimi, przed siebie dostrzegając pewność ruchów Sallowa, tuż obok na napięte buzie obu panien Multon, chociaż pokrewieństwa ni w ząb ot tak nie mogłaby pewnie odkryć. Bieg w pewnym momencie skupił się jedynie do ciepłej, lepkiej dłoni brata, którą trzymała kurczowo oraz piekących fal przeszywających nogę. Sceneria wydawała się wyrwanymi fragmentami obrazu, kadrami z mugolskiego filmu, na który niegdyś zabrali ją dziadkowie. Zamknięcie oczu. Las. Otwarcie oczu. Obrzeża. Zamknięcie oczu. Miasto. Zgliszcza. Osypujące się gruzy. Nie patrz, nie patrz. Otwarcie oczu. Ciemność. Metro. Wilgoć. Chłód. Osamotnienie. Drobiny tynku i szelesty w mroku.
Serce znowu uderza mocniej, wyobraźnia roi sobie niestworzone kształty wokół rozlewającej się czerni. Lumos dawało wystarczająco światła, by mogła dostrzec szczurze ciałka przebiegające między stopami, spłoszone intruzami nawiedzającymi ich dom i Gia nie do końca wiedziała, czy czuje względem tego wyrzuty sumienia, czy też bardziej boli ją martwota tego miejsca. Pędzące metro i przyklejany w zainteresowaniu do szyby nos to niewiele wspomnień, które miała o dziadkach Foss. Nie wzdryga się, przestała bać się gryzoni, nawet ogromne pająki przebiegające po ziemi nie wywołują dreszczy, prędzej wstrząsy nad nimi, cisza pośród nich i ten lęk, głupi, dziecinny wręcz lęk, kiedy Jim bierze na barana Vito, a jej ręka staje się nieznośnie pusta. Bezużyteczna. Przygryza dolną wargę, kiedy zatrzymuje się w pół kroku gotowa pochwycić chłopca, co przecież nie ma sensu, bo ten jest zmęczony pomimo werwy, z jaką wskakuje na plecy bruneta. Dłoń opada, chociaż palce na przemian prostują się i zginają, chcąc sięgnąć chudej sylwetki. Potrząsa głową, chcąc wziąć się w garść, a w tym samym czasie Vito wtula policzek w plecy Doe.
- Ciesze się, że nie jesteś duchem Jim - szepce chłopiec cichutko nim zamilknie na dobre, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w otoczenie, obejmując go tak jak mu pokazano.
Szuranie stóp, ciężkie oddechy, droga ograniczała się tylko do tych dwóch bodźców, rozciągając się w myślach do podróży bez końca, bo czy rzeczywiście istniał jakiś cel? Czy naprawdę było gdzieś bezpiecznie? Adrenalina stopniowo opadała, do głosu wdarły się otarcia oraz obicia, gdyby nie narzucony z góry marsz tak mocniej zaciągałaby nogą, chociaż była przekonana, że wcale tak źle z nią nie było, ot gałąź wryła się w skórę przecinając ją, kiedy pierwsza fala zmiotła ich na ziemię i jej organizm uznał, że to odpowiednia pora na dramatyzowanie. Mruży oczy, gdy w końcu wychodzą na powierzchnię i czuje lekki zawrót, kiedy dojrzeć może pierwsze zniszczenia. Nie rozgląda się więcej, uwagę skupiając na podłożu i plecach małego Morettiego. Znalezienie się w ich miejscu docelowym nie napełnia oczekiwanym szczęściem, stłoczeni ludzie oraz gorąc zbitych ze sobą ciał, smrodu krwi i potu, taniego alkoholu nieco ją mdli, chociaż to przejściowe. Przyzwyczai się szybko. Z początku chce zaproponować, że pójdzie razem z chłopakami, wciąż miała przy sobie pieniądze uzyskane po sprzedaży kwiatowych bukiecików, lecz ci już szykują się do odejścia, a umorusana blondynka wciska jej swoją sakiewkę do kieszeni. I Giannie brakuje słów, jednak nie ma to pozytywnego wydźwięku. W ciemnych oczach nie czai się wzruszenie tym gestem, a czysta wściekłość. Gotowa jest się obruszyć, zezłościć paskudnie i zapytać napastliwie, czy tej dziewusze wydaje się, że nie jest w stanie zapłacić za brata, że nie jest w stanie mu zapewnić czegoś tak podstawowego jak jedzenie. Owszem, wyglądali teraz jak obdartusy, ale nie znaczyło to wcale, że należała im się jakaś jałmużna, jakby byli żebrakami, kiedy Gia tak ciężko pracowała, chwytała się wszystkiego byleby nie wylądować z dzieckiem na bruku. Ale Sycylijski wybuch nie nadchodzi, zamiast niego jest wstyd każący odwrócić wzrok. Czuje się śmiesznie, żałośnie wręcz, bo przecież Maria nie miała nic złego na myśli, kierowała nią dobroć. Tylko włoszka była tak długo sama, tak długo mierzyła się z odpowiedzialnością za życie swojego lwiątka, że zapomniała już jak to jest, kiedy ktoś inny się troszczy. O nią. O Vito. To jak z długo nieużywanymi mięśniami, zakłopotanie będzie kłuło jeszcze długo, nim przypomni sobie, że empatia i miłe uczynki są czymś normalnym. Rozchodzi to. Na razie nawet tak słodka oferta jak zatroszczenie się o jej ranę jest nieco ponad siły dziewczyny. Zostają same, we trójkę, z dzieckiem przygryzającym nerwowo kciuk. Odgarnia pasmo włosów za ucho, nim spróbuje przedramieniem zetrzeć z siebie, chociaż część brudu i pyłu, poprawi włosy, spojrzenie kierując na brata, który natychmiast podłapuje rytm jej myśli.
- I jak? - pyta, pochylając się nad chłopcem, kiedy ten przekręca głowę i z udawaną powagą cmoka w ogólnym niezadowoleniu.
- Mogłoby być lepiej, trochę tragicamente, ale ujdzie. Włosy na bok - radzi jej, a ta posłusznie kosmyki kieruje na prawe ramię odsłaniając szyję. Dwa kciuki w górę oznaczają zwycięstwo.
- Wiesz co robić, nie odchodź daleko - radzi mu, głaszcząc go po loczkach nim zwróci się do Marii i Yany - Postarajcie się wyglądać...bardziej źle i bezradnie, nie musicie kryć łez - mówi zdecydowanie łagodniej, nim pośle im blady uśmiech, odwracając się zaraz. Badawczo obserwuje tłum, w półmroku i niedawnym nalocie sów oraz nietoperzy ciężko dostrzec cokolwiek, jednak męska sylwetka, pospiesznie przedzierająca się przez tłok opatrzona szarym już fartuchem sugeruje, że gość jest tutaj pracownikiem. I jest młody, nieopierzony sądząc po nerwowych ruchach i płochliwych zerknięciach w sufit. Jest perfekcyjny.
- Signiore! - słodycz włoskiego akcentu spływa miękko na ustach, kiedy pojawia się jak zjawa u jego boku, w zawstydzeniu i lekkiej desperacji łapiąc go za przedramię delikatnie. Wzdryga się, początkowo chce ją odtrącić nim zauważy spojrzenie rzucane spod rzęs, rozchylone prosząco wargi i skromnie przechyloną głowę, gdzie na linii szyi tańczy światło świec - Och, Signiore! Proszę mi wybaczyć, ale wyglądacie tutaj na kogoś, komu można zaufać - ośmiela się wyznać, ramiona nieco się kulą, palce jednej z dłoni sięgają męskiego nadgarstka niemo prosząc, by ten się zatrzymał - Ja i moje towarzyszki jesteśmy ranne - zęby skubią usta, nie one jedne przecież, ale tęczówki już się szklą pełne łez - Czy bylibyście w stanie znaleźć dla nas, chociaż skrawek czystego materiału i nieco wody? - pyta, a opuszki śledzą niewinnie ścieżkę żył przy nadgarstku pracownika pubu. Drugą ręką jakby nigdy nic wskazuje na dwie panny, w polu widzenia młodzieńca nie pojawia się dziecięca sylwetka. W tym przypadku widok młodszego brata nie wzbudzi oczekiwanego współczucia. Mógłbyś być bohaterem zdaje się szeptać czuły uśmiech rozjaśniający buzię Włoszki, wpatrzonej weń jakby oto przed nią rozciągał się Sycylijski krajobraz.
- N..ja..nie...nie za darmo - duka, a zdziwienie przemyka przez dziewczęcą buzię.
- Ależ Signiore, oczywiście, że zapłacimy - zapewnia go cichutko, wybrane płynnie z kieszeni drobniaki wsuwa w dłoń rozmówcy, zamykając palec po palcu zapłatę, nim ten połapie się, że otrzymał ledwie kilka knutów, bo przecież nie podał ceny. I jej dłonie obie zaciskają się na jego, ściskając ją dziękczynnie - Czy możemy na was liczyć? Będziemy stać w tym samym miejscu, z nadzieją, że pojawisz się jak najszybciej - przy ostatnich słowach zniża ton głosu, a kelner kiwa głupio głową obiecując wystarczająca ilość szmat i może misę z wodą. Gia dziękuje mu z ciepłem, jakby nie oferował jej ledwie ścier, a cały kopiec galeonów deklamując przy tym włoską poezję. Odsuwa się od niego, odwracając po odliczeniu do pięciu głowę ku niemu, ze smutkiem i nadzieją zerkając pod rzęs, niemal płocho zawstydzona umykając, kiedy pracownik łapie ją na tym spojrzeniu. Nieco już swobodniej na ile pozwalała noga, może raz jeszcze znaleźć się obok dziewczyn.
- Powinniśmy dostać wodę i jakieś względnie czyste szmatki, będzie można lepiej opatrzeć to rozbicie - wyjaśnia lekko, a w mimice Gii nie ma nawet śladu po nieśmiałości, czy innych takich durnotach - Ach... - łapie się nagle - Jestem Gia - dodaje, bo głupio się tak nie przedstawić - A to Vito, mój brat - przedstawia chłopca, który płynnie pojawia się u jej boku cały zadowolony, bo tak ładnie zniknął - I...przepraszam - tutaj już słowa kieruje do Yany - Nie powinnam tak wybuchać...ja po prostu...przepraszam - kończy słabo, jednak nie wycofuje się ze swoich chęci przeprosin. Nie szuka wymówek, dziewczyna była w szoku, a ona się na nią niepotrzebnie zezłościła.
| kokieteria II, kłamstwo/aktorstwo II
Serce znowu uderza mocniej, wyobraźnia roi sobie niestworzone kształty wokół rozlewającej się czerni. Lumos dawało wystarczająco światła, by mogła dostrzec szczurze ciałka przebiegające między stopami, spłoszone intruzami nawiedzającymi ich dom i Gia nie do końca wiedziała, czy czuje względem tego wyrzuty sumienia, czy też bardziej boli ją martwota tego miejsca. Pędzące metro i przyklejany w zainteresowaniu do szyby nos to niewiele wspomnień, które miała o dziadkach Foss. Nie wzdryga się, przestała bać się gryzoni, nawet ogromne pająki przebiegające po ziemi nie wywołują dreszczy, prędzej wstrząsy nad nimi, cisza pośród nich i ten lęk, głupi, dziecinny wręcz lęk, kiedy Jim bierze na barana Vito, a jej ręka staje się nieznośnie pusta. Bezużyteczna. Przygryza dolną wargę, kiedy zatrzymuje się w pół kroku gotowa pochwycić chłopca, co przecież nie ma sensu, bo ten jest zmęczony pomimo werwy, z jaką wskakuje na plecy bruneta. Dłoń opada, chociaż palce na przemian prostują się i zginają, chcąc sięgnąć chudej sylwetki. Potrząsa głową, chcąc wziąć się w garść, a w tym samym czasie Vito wtula policzek w plecy Doe.
- Ciesze się, że nie jesteś duchem Jim - szepce chłopiec cichutko nim zamilknie na dobre, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w otoczenie, obejmując go tak jak mu pokazano.
Szuranie stóp, ciężkie oddechy, droga ograniczała się tylko do tych dwóch bodźców, rozciągając się w myślach do podróży bez końca, bo czy rzeczywiście istniał jakiś cel? Czy naprawdę było gdzieś bezpiecznie? Adrenalina stopniowo opadała, do głosu wdarły się otarcia oraz obicia, gdyby nie narzucony z góry marsz tak mocniej zaciągałaby nogą, chociaż była przekonana, że wcale tak źle z nią nie było, ot gałąź wryła się w skórę przecinając ją, kiedy pierwsza fala zmiotła ich na ziemię i jej organizm uznał, że to odpowiednia pora na dramatyzowanie. Mruży oczy, gdy w końcu wychodzą na powierzchnię i czuje lekki zawrót, kiedy dojrzeć może pierwsze zniszczenia. Nie rozgląda się więcej, uwagę skupiając na podłożu i plecach małego Morettiego. Znalezienie się w ich miejscu docelowym nie napełnia oczekiwanym szczęściem, stłoczeni ludzie oraz gorąc zbitych ze sobą ciał, smrodu krwi i potu, taniego alkoholu nieco ją mdli, chociaż to przejściowe. Przyzwyczai się szybko. Z początku chce zaproponować, że pójdzie razem z chłopakami, wciąż miała przy sobie pieniądze uzyskane po sprzedaży kwiatowych bukiecików, lecz ci już szykują się do odejścia, a umorusana blondynka wciska jej swoją sakiewkę do kieszeni. I Giannie brakuje słów, jednak nie ma to pozytywnego wydźwięku. W ciemnych oczach nie czai się wzruszenie tym gestem, a czysta wściekłość. Gotowa jest się obruszyć, zezłościć paskudnie i zapytać napastliwie, czy tej dziewusze wydaje się, że nie jest w stanie zapłacić za brata, że nie jest w stanie mu zapewnić czegoś tak podstawowego jak jedzenie. Owszem, wyglądali teraz jak obdartusy, ale nie znaczyło to wcale, że należała im się jakaś jałmużna, jakby byli żebrakami, kiedy Gia tak ciężko pracowała, chwytała się wszystkiego byleby nie wylądować z dzieckiem na bruku. Ale Sycylijski wybuch nie nadchodzi, zamiast niego jest wstyd każący odwrócić wzrok. Czuje się śmiesznie, żałośnie wręcz, bo przecież Maria nie miała nic złego na myśli, kierowała nią dobroć. Tylko włoszka była tak długo sama, tak długo mierzyła się z odpowiedzialnością za życie swojego lwiątka, że zapomniała już jak to jest, kiedy ktoś inny się troszczy. O nią. O Vito. To jak z długo nieużywanymi mięśniami, zakłopotanie będzie kłuło jeszcze długo, nim przypomni sobie, że empatia i miłe uczynki są czymś normalnym. Rozchodzi to. Na razie nawet tak słodka oferta jak zatroszczenie się o jej ranę jest nieco ponad siły dziewczyny. Zostają same, we trójkę, z dzieckiem przygryzającym nerwowo kciuk. Odgarnia pasmo włosów za ucho, nim spróbuje przedramieniem zetrzeć z siebie, chociaż część brudu i pyłu, poprawi włosy, spojrzenie kierując na brata, który natychmiast podłapuje rytm jej myśli.
- I jak? - pyta, pochylając się nad chłopcem, kiedy ten przekręca głowę i z udawaną powagą cmoka w ogólnym niezadowoleniu.
- Mogłoby być lepiej, trochę tragicamente, ale ujdzie. Włosy na bok - radzi jej, a ta posłusznie kosmyki kieruje na prawe ramię odsłaniając szyję. Dwa kciuki w górę oznaczają zwycięstwo.
- Wiesz co robić, nie odchodź daleko - radzi mu, głaszcząc go po loczkach nim zwróci się do Marii i Yany - Postarajcie się wyglądać...bardziej źle i bezradnie, nie musicie kryć łez - mówi zdecydowanie łagodniej, nim pośle im blady uśmiech, odwracając się zaraz. Badawczo obserwuje tłum, w półmroku i niedawnym nalocie sów oraz nietoperzy ciężko dostrzec cokolwiek, jednak męska sylwetka, pospiesznie przedzierająca się przez tłok opatrzona szarym już fartuchem sugeruje, że gość jest tutaj pracownikiem. I jest młody, nieopierzony sądząc po nerwowych ruchach i płochliwych zerknięciach w sufit. Jest perfekcyjny.
- Signiore! - słodycz włoskiego akcentu spływa miękko na ustach, kiedy pojawia się jak zjawa u jego boku, w zawstydzeniu i lekkiej desperacji łapiąc go za przedramię delikatnie. Wzdryga się, początkowo chce ją odtrącić nim zauważy spojrzenie rzucane spod rzęs, rozchylone prosząco wargi i skromnie przechyloną głowę, gdzie na linii szyi tańczy światło świec - Och, Signiore! Proszę mi wybaczyć, ale wyglądacie tutaj na kogoś, komu można zaufać - ośmiela się wyznać, ramiona nieco się kulą, palce jednej z dłoni sięgają męskiego nadgarstka niemo prosząc, by ten się zatrzymał - Ja i moje towarzyszki jesteśmy ranne - zęby skubią usta, nie one jedne przecież, ale tęczówki już się szklą pełne łez - Czy bylibyście w stanie znaleźć dla nas, chociaż skrawek czystego materiału i nieco wody? - pyta, a opuszki śledzą niewinnie ścieżkę żył przy nadgarstku pracownika pubu. Drugą ręką jakby nigdy nic wskazuje na dwie panny, w polu widzenia młodzieńca nie pojawia się dziecięca sylwetka. W tym przypadku widok młodszego brata nie wzbudzi oczekiwanego współczucia. Mógłbyś być bohaterem zdaje się szeptać czuły uśmiech rozjaśniający buzię Włoszki, wpatrzonej weń jakby oto przed nią rozciągał się Sycylijski krajobraz.
- N..ja..nie...nie za darmo - duka, a zdziwienie przemyka przez dziewczęcą buzię.
- Ależ Signiore, oczywiście, że zapłacimy - zapewnia go cichutko, wybrane płynnie z kieszeni drobniaki wsuwa w dłoń rozmówcy, zamykając palec po palcu zapłatę, nim ten połapie się, że otrzymał ledwie kilka knutów, bo przecież nie podał ceny. I jej dłonie obie zaciskają się na jego, ściskając ją dziękczynnie - Czy możemy na was liczyć? Będziemy stać w tym samym miejscu, z nadzieją, że pojawisz się jak najszybciej - przy ostatnich słowach zniża ton głosu, a kelner kiwa głupio głową obiecując wystarczająca ilość szmat i może misę z wodą. Gia dziękuje mu z ciepłem, jakby nie oferował jej ledwie ścier, a cały kopiec galeonów deklamując przy tym włoską poezję. Odsuwa się od niego, odwracając po odliczeniu do pięciu głowę ku niemu, ze smutkiem i nadzieją zerkając pod rzęs, niemal płocho zawstydzona umykając, kiedy pracownik łapie ją na tym spojrzeniu. Nieco już swobodniej na ile pozwalała noga, może raz jeszcze znaleźć się obok dziewczyn.
- Powinniśmy dostać wodę i jakieś względnie czyste szmatki, będzie można lepiej opatrzeć to rozbicie - wyjaśnia lekko, a w mimice Gii nie ma nawet śladu po nieśmiałości, czy innych takich durnotach - Ach... - łapie się nagle - Jestem Gia - dodaje, bo głupio się tak nie przedstawić - A to Vito, mój brat - przedstawia chłopca, który płynnie pojawia się u jej boku cały zadowolony, bo tak ładnie zniknął - I...przepraszam - tutaj już słowa kieruje do Yany - Nie powinnam tak wybuchać...ja po prostu...przepraszam - kończy słabo, jednak nie wycofuje się ze swoich chęci przeprosin. Nie szuka wymówek, dziewczyna była w szoku, a ona się na nią niepotrzebnie zezłościła.
| kokieteria II, kłamstwo/aktorstwo II
Złoty klucz na dłoni, to nie mój dom
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Gia Moretti
Zawód : aktorka w wędrownej trupie teatralnej
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Nothing ever ends poetically.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szybko doszedł do siebie, upadek, uderzenie, choć wyglądało poważnie, nie niosło za sobą poważniejszych konsekwencji, wbrew obawom nie doznał wstrząśnienia. Rana była płytka, a jego ciało silne i wytrzymałe, było mu wstyd, że przeraził tym dziewczyny - ale nie był też tak delikatny, żeby otarcie na głowie i krótkotrwałe zamroczenie pozbawiło go przytomności ciała i umysłu. Dzięki opatrunkowi rana nie jątrzyła się i nie krwawiła mocniej, nie sprawiała też dyskomfortu. Wdzięczny był za otrzymaną pomoc, dobrze wiedząc, że naraził ich wszystkich, wstrzymując ucieczkę pod czerwonym od eksplozji niebie. Mocniej doskwierał mu nos, złamana kość drażniła przy szybszym kroku, nawet jeśli krew na twarzy zdążyła już zakrzepnąć; miał nadzieję, że w pubie uda się trafić na kogoś, kto będzie mógł mu pomóc i nastawić złamanie, teraz na kolejne spazmy mógł reagować tylko wstrzymywanym grymasem - nie chciał, żeby znów zatrzymywali się dla niego.
Opuszczone metro samo w sobie było symbolem śmierci, ponurym przypomnieniem o wszystkich tych, których stracili. Szli zakurzonymi torami, wiedząc, że żaden wagon nie przetnie im drogi, naniesione błoto, woda, rozległe pajęczyny i obecność kanałowych szczurów zdradzały to boleśnie. Krajobraz nie pozwalał zapomnieć mu o matce, o chwili, w której jej krew przelewała się między jego palcami, o tym, że nie zdążyła uciec z tego cholernego miasta, kiedy rozpoczęła się okrutna i bezmyślna, a przede wszystkim niepotrzebna rzeź. Czy dziś utknęli tu w podobnej pułapce? Zatrzymywał się za każdym razem, gdy ze stropu sypał się kurz, gdy ziemia trzęsła się pod kolejnym uderzeniem, z przerażeniem wznosząc wzrok ku górze, czując, jak serce podchodzi mu do gardła. Konstrukcja metra była wytrzymała, wiedział o tym, uczyli go tego w mugolskiej szkole, do której chodził jeszcze przed Hogwartem. Miał ledwie kilka lat, gdy nad miastem pojawiły się niemieckie samoloty. Ale pamiętał to - pamiętał jak przez mgłę, pojedyncze tylko obrazy - ciepłe ramiona matki, ciemności metra i zbyt głośne bicie jej kochającego serca. Sieć była wtedy mniejsza niż dzisiaj, ale wystarczająca, żeby odnaleźć schronienie. A on był wtedy tylko chłopcem, nie mężczyzną. Wtedy wolno mu było płakać. Nie pamiętał, czy wtedy też był głodny, nie pamiętał, czy miał spierzchnięte usta jak dzisiaj, choć z pewnością był mniej obolały. Oprócz ciemności pamiętał strach - i stłumione, rytmiczne jak bicie jej serca, dudniące odgłosy dobiegające z powierzchni, bliźniaczo podobne do dzisiejszych. Poczuł, jak przyśpiesza mu oddech, zwija się gdzieś w płucach, nie chcąc wyjść na zewnątrz, ale zdołał nad nim zapanować.
Niekiedy zatrzymywał się przed zakrętem, dając znak pozostałym, po to tylko, by upewnić się, że droga była czysta, dyskretnie wyglądając na przód. Każdej tragedii towarzyszyli żerujący na niej szabrownicy. Szczęście w nieszczęściu, że większość tych, którzy wiedzieli, czym były te tunele i dokąd prowadziły, już nie żyło. Nikt nich nie niepokoił - nikt oprócz czworonożnych rezydentów tych podziemi. Krzyk Marii przywołał go do niej - Już dobrze - powtarzał, obejmując ją ramieniem, gdy szczury umknęły przed pilnującym tyłów Jimem, choć wiedział, że to nieprawda. Psidwacze szczenię w jej ramionach było skulone i drżące. W innych warunkach pomogłoby pewnie przegonić szczury - ale niewiele psów odważnie wychodziło naprzeciw burzy, a co dopiero gwiazd spadających z nieba i rujnujących wszystko, co stanie im na drodze. Początkowo odważny kulił się coraz mocniej, jak oni bezradny wobec żywiołu, którego nie dało się zrozumieć.
Zaklęcie lumos rozświetlało kolejne tabliczki ze stacjami, wystarczające, by odnaleźć właściwą drogę do ścisłego centrum, gdzieś, gdzie będą mogli pozostać na dłużej, gdzieś, gdzie będzie bezpieczniej dla nich wszystkich, dla dziecka. Spacer może i był długi, ale Vito zniósł go dzielnie, a Jim pomógł mu dokończyć drogę, Marcel spojrzał na przyjaciela porozumiewawczo, upewniając się, że da radę. Chciałby móc pomóc bardziej - ale jego ciało było już zmęczone.
Wyjście z tuneli metra był jak kubeł lodowatej wody wylanej na twarz - niebo nad nimi nie było ni trochę spokojniejsze, a kamienice w zasięgu wzroku zdążyły obrócić się w ruinę. To niemożliwe, niemożliwe, drażniący pisk w uszach stłumił odgłosy kolejnych eksplozji. Jego myśli pomknęły w kierunku Areny, pozostałych cyrkowców, Carringtonów, zwierząt, czy ktokolwiek, czy cokolwiek tam jeszcze przetrwało? Jego wzrok instynktownie przeniósł się na drogę prowadzącą do portu - wiodącą przez centrum, między wysokimi budynkami, z których każdy stanowił teraz śmiercionośną pułapkę. Czuł się bezradny. Obezwładniająco i przemożnie bezradny, bo nawet, gdyby znalazł się na miejscu - co mógłby zrobić? Zatrzymać pędzące meteoryty? Może pomoże choć jednej osoby, zbierze ją z gorejących gruzów. Pomoże ochronić Olliego, musiał być tak przerażony jak Blue. Przełknął ślinę, jedyne, co mógł tam znaleźć, to śmierć. Kto mógł, też już zniknął, minęło dużo czasu. Ci, którzy zostali, zginą, przerażone szkliste spojrzenie zdradzało złamane serce. To był jego dom. To gdzie teraz, pytała nieznajoma towarzyszka Marii, pobiegli za obraną drogą, do podziemnego pubu, który mógł ich ukryć - gnając przed siebie błagał w duchu, żeby to miejsce było otwarte, żeby nie pocałowali klamki, stojąc pośrodku handlowej ulicy, na którą budynki w każdej chwili mogą runąć z obu stron. Nie tak miał wyglądać Londyn. Nie to spodziewał się tutaj zastać.
Ale Pod Ziemią było otwarte - i było dla nich też jedyną nadzieją. Już od wejścia gorączkowo rozglądał się po tłumie, wypatrując znajomych twarzy, ale od portu był tu szmat drogi. Może na Arenie udało im się dostać do starych świstoklików. Ignorując tłum wspiął się na niższe półki pobliskiego regału, by z góry spojrzeć na towarzystwo - lecz nie wychwycił ni jednej znajomej twarzy. Bez słowa bezwiednie ruszył za Jimem, w głąb sali, trzymając się blisko przyjaciela - chwycił jego ramię, żeby nie oddalił się zbyt mocno, trzymając twarz za jego plecami. Głupie popchnięcie mogłoby wycisnąć z jego oczu łzy bólu, gdyby choćby przypadkiem zahaczyło o złamany nos. Powoli godził się z tym, ze już taki zostanie - krzywy. Dziewczyny mogły odpocząć, oni też spoczną lada moment - musieli tylko dostać się do baru.
Przeklął, kiedy rozległ się kolejny wstrząs, ścisnął mocniej jego ramię, drugą ręką na oślep wspierając się o pobliską ławę - jego dłoń strąciła czyjś kufel z piwem. Rozległ się krzyk, w gęstym tłumie czmychnął za Jima, oddzielając się nim od stolika, z którego, korzystając z okazji, zdążył ściągnąć kilka wyłożonych drobnych. Zmierzali do baru. I nie mieli pieniędzy. - To wszystko jest tak porąbane, że wciąż nie wierzę, że dzieje się naprawdę - mruknął Jima, gdy znalazł się obok niego, a wstrząs ustał. Jak długo to miało jeszcze potrwać? Czy to miało skończyć się kiedykolwiek? Czy będą tu siedzieć, aż z miasta zostaną tylko gruzy? Czy ten koszmar obejmował całe miasto? Byli już kawał drogi od Waltham, jak daleko miała ciągnąć się ta groza? Milczał, kiedy Jim próbował załatwić ciepłą strawę - marzył o niej - ale nie liczył na wiele, miał puste kieszenie. Nad barem gulasz zapachniał kusząco, wywracając zawartość jego żołądka. Trudno, piwo też będzie dobre. Wpatrzony w tarczę kompasu Jima nie odpowiedział nic, przełykając ślinę w przesuszonym gardle. Nie potrafił powiedzieć nic. - Znajdę kości. Zrobimy... turniej - przekierował uwagę na pokera, przytakując jego propozycji. - Mam nadzieję, że ta panienka nie będzie kręciła nosem na warunki. Były razem, kiedy spotkałem Marię - westchnął, niewątpliwie mówiąc o Yanie. Nie wiedział, kim była, ani co łączyło ją z Marią, poznał jednak Elvirę, która zrobiła na nim wrażenie nie lepsze, niż cała sitwa zgromadzona w Waltham - czuł się w obowiązku wyjaśnić Jimowi, skąd się przy nich wzięła. Wyciągnął dłoń, rozpostartą, przed Jimem, dopiero teraz razem z nim sprawdzając, ile monet zsunął z tamtego stolika, kilkanaście knutów. Oddał mu je bez słowa, przecież wiedział. Obchody święta się kończyły, nie dostał ani grosza od dwóch tygodni. Nie miał oszczędności. Kiwnął głową, zostawiając go przy barze, dostrzegając zmierzającą ku nim Marię - wyszedł jej naprzeciw, ostrożnie, osłaniając twarz zgiętym ramieniem.
- Dziękuję - Uśmiechnął się do niej, kiedy oddała mu nóż, pochwycił go we własną dłoń - lewą - za rękojeść, odruchowo obracając go między palcami. - Za pomoc też, to... bardzo pomogło - zapewnił ją, wciąż z uśmiechem, którym chciał ją pokrzepić. Już jest dobrze. Już byli bezpieczni. Dostrzegłszy jej słabość wyciągnął ku niej ramię, chcąc przejąć jej ciężar z oparcia krzesła pomóc jej, otaczając ramieniem odgradzającym też od zgromadzonego tłumu - i odprowadzić ją do miejsca, gdzie została reszta. Sam był znużony, ale póki adrenalina krążyła we krwi, miał siły. Zacznie opadać stopniowo dopiero, gdy spocznie, wciąż był w szoku. A wyglądało na to, ze czekała ich tutaj bardzo długa noc. - Zgaduję, że i tak mieliśmy szczęście, tutaj nic nam nie grozi. Niebo może się walić, jest daleko od nas - odparł z przekonaniem, w które miała uwierzyć, gdy spytała o samopoczucie, jak mogli czuć się w dniu końca świata? Przyłożył wierzch dłoni do nosa, sprawdzając, czy wciąż krwawił. Ludzi było zbyt wiele, nie dostanie tu pomocy. Czy Pod Ziemią rzeczywiście było całkowicie bezpieczne, nie wiedział. Chciał w to wierzyć, bo to jedyna myśl, której mógł się teraz chwycić. Zgarnął dłonią kości leżące w krańcu mijanego stołu, siedzący przy nim czarodzieje zajęci byli intensywną dyskusją. - A ty? Nie jesteś ranna? - spytał, zamierzając odprowadzić ją do pozostałych; ścisnął jej dłoń, chcąc pomóc opaść jej na ubrudzoną podłogę. Nie mieli lepszego rozwiązania. Niedbale rzucił obok swój nóż, między dziewczynami skulił się Blue. Nie schylił się, tak tylko prowokował złamanie nosa. Obniżył się powoli, jak do przysiadu, zajmując na ziemi miejsce nieelegancko, podwijając jedno kolano.
- Mam na imię Marcel - przedstawił się Yanie, dopiero teraz, bo i wcześniej śpieszyli się zbyt mocno. - Przyszłyście razem? Do Waltham? - spytał, usiłując ustalić, kim właściwie była nieznajoma dziewczyna. - Jak noga? - spytał Gii, podrażniała rany bardziej niż on, kiedy uciekała. Pytań miał do niej więcej - lecz jak zacząć po takim czasie i w chwili takiej jak ta? Zajął miejsce, kiedy przepraszała, teraz wszyscy byli przecież nerwowi. Spojrzał na Vito, ale zdusił słowa, które chciał wypowiedzieć. Czy to były jego pierwsze obchody święta lata? Powinien mieć z nich inne wspomnienia. - Jim zaraz przyniesie jedzenie - przekazał, przemilczał, że nie dla wszystkich, choć kiszki grały mu marsza. - Grałyście kiedyś w kościanego pokera? - Musieli czymś zając myśli. Odpocząć. Wyprostował się, składając nogi po turecku, po czym podrzucił kości w górę, jedną po drugiej, były drobne i lekkie, uważnie śledząc wzrokiem trajektorię ich lotu, aż wprawił je w zręczną żonglerkę, po chwili wychwycił ich rytm, mógł kontynuować bez patrzenia, żonglując drewienkami coraz wyżej - przeniósł wzrok na Vito, no już, mały, uśmiechnij się. Przenieśmy się na chwilę do innego świata, jak na Arenie, do świata, gdzie nie słychać tych przerażających wstrząsów, gdzie już nam nie zagrażają.
Tylko na chwilę, nim nadejdzie kolejne uderzenie.
Rzucamy k3 na wstrząsy, na 1 - są odczuwalne
Opuszczone metro samo w sobie było symbolem śmierci, ponurym przypomnieniem o wszystkich tych, których stracili. Szli zakurzonymi torami, wiedząc, że żaden wagon nie przetnie im drogi, naniesione błoto, woda, rozległe pajęczyny i obecność kanałowych szczurów zdradzały to boleśnie. Krajobraz nie pozwalał zapomnieć mu o matce, o chwili, w której jej krew przelewała się między jego palcami, o tym, że nie zdążyła uciec z tego cholernego miasta, kiedy rozpoczęła się okrutna i bezmyślna, a przede wszystkim niepotrzebna rzeź. Czy dziś utknęli tu w podobnej pułapce? Zatrzymywał się za każdym razem, gdy ze stropu sypał się kurz, gdy ziemia trzęsła się pod kolejnym uderzeniem, z przerażeniem wznosząc wzrok ku górze, czując, jak serce podchodzi mu do gardła. Konstrukcja metra była wytrzymała, wiedział o tym, uczyli go tego w mugolskiej szkole, do której chodził jeszcze przed Hogwartem. Miał ledwie kilka lat, gdy nad miastem pojawiły się niemieckie samoloty. Ale pamiętał to - pamiętał jak przez mgłę, pojedyncze tylko obrazy - ciepłe ramiona matki, ciemności metra i zbyt głośne bicie jej kochającego serca. Sieć była wtedy mniejsza niż dzisiaj, ale wystarczająca, żeby odnaleźć schronienie. A on był wtedy tylko chłopcem, nie mężczyzną. Wtedy wolno mu było płakać. Nie pamiętał, czy wtedy też był głodny, nie pamiętał, czy miał spierzchnięte usta jak dzisiaj, choć z pewnością był mniej obolały. Oprócz ciemności pamiętał strach - i stłumione, rytmiczne jak bicie jej serca, dudniące odgłosy dobiegające z powierzchni, bliźniaczo podobne do dzisiejszych. Poczuł, jak przyśpiesza mu oddech, zwija się gdzieś w płucach, nie chcąc wyjść na zewnątrz, ale zdołał nad nim zapanować.
Niekiedy zatrzymywał się przed zakrętem, dając znak pozostałym, po to tylko, by upewnić się, że droga była czysta, dyskretnie wyglądając na przód. Każdej tragedii towarzyszyli żerujący na niej szabrownicy. Szczęście w nieszczęściu, że większość tych, którzy wiedzieli, czym były te tunele i dokąd prowadziły, już nie żyło. Nikt nich nie niepokoił - nikt oprócz czworonożnych rezydentów tych podziemi. Krzyk Marii przywołał go do niej - Już dobrze - powtarzał, obejmując ją ramieniem, gdy szczury umknęły przed pilnującym tyłów Jimem, choć wiedział, że to nieprawda. Psidwacze szczenię w jej ramionach było skulone i drżące. W innych warunkach pomogłoby pewnie przegonić szczury - ale niewiele psów odważnie wychodziło naprzeciw burzy, a co dopiero gwiazd spadających z nieba i rujnujących wszystko, co stanie im na drodze. Początkowo odważny kulił się coraz mocniej, jak oni bezradny wobec żywiołu, którego nie dało się zrozumieć.
Zaklęcie lumos rozświetlało kolejne tabliczki ze stacjami, wystarczające, by odnaleźć właściwą drogę do ścisłego centrum, gdzieś, gdzie będą mogli pozostać na dłużej, gdzieś, gdzie będzie bezpieczniej dla nich wszystkich, dla dziecka. Spacer może i był długi, ale Vito zniósł go dzielnie, a Jim pomógł mu dokończyć drogę, Marcel spojrzał na przyjaciela porozumiewawczo, upewniając się, że da radę. Chciałby móc pomóc bardziej - ale jego ciało było już zmęczone.
Wyjście z tuneli metra był jak kubeł lodowatej wody wylanej na twarz - niebo nad nimi nie było ni trochę spokojniejsze, a kamienice w zasięgu wzroku zdążyły obrócić się w ruinę. To niemożliwe, niemożliwe, drażniący pisk w uszach stłumił odgłosy kolejnych eksplozji. Jego myśli pomknęły w kierunku Areny, pozostałych cyrkowców, Carringtonów, zwierząt, czy ktokolwiek, czy cokolwiek tam jeszcze przetrwało? Jego wzrok instynktownie przeniósł się na drogę prowadzącą do portu - wiodącą przez centrum, między wysokimi budynkami, z których każdy stanowił teraz śmiercionośną pułapkę. Czuł się bezradny. Obezwładniająco i przemożnie bezradny, bo nawet, gdyby znalazł się na miejscu - co mógłby zrobić? Zatrzymać pędzące meteoryty? Może pomoże choć jednej osoby, zbierze ją z gorejących gruzów. Pomoże ochronić Olliego, musiał być tak przerażony jak Blue. Przełknął ślinę, jedyne, co mógł tam znaleźć, to śmierć. Kto mógł, też już zniknął, minęło dużo czasu. Ci, którzy zostali, zginą, przerażone szkliste spojrzenie zdradzało złamane serce. To był jego dom. To gdzie teraz, pytała nieznajoma towarzyszka Marii, pobiegli za obraną drogą, do podziemnego pubu, który mógł ich ukryć - gnając przed siebie błagał w duchu, żeby to miejsce było otwarte, żeby nie pocałowali klamki, stojąc pośrodku handlowej ulicy, na którą budynki w każdej chwili mogą runąć z obu stron. Nie tak miał wyglądać Londyn. Nie to spodziewał się tutaj zastać.
Ale Pod Ziemią było otwarte - i było dla nich też jedyną nadzieją. Już od wejścia gorączkowo rozglądał się po tłumie, wypatrując znajomych twarzy, ale od portu był tu szmat drogi. Może na Arenie udało im się dostać do starych świstoklików. Ignorując tłum wspiął się na niższe półki pobliskiego regału, by z góry spojrzeć na towarzystwo - lecz nie wychwycił ni jednej znajomej twarzy. Bez słowa bezwiednie ruszył za Jimem, w głąb sali, trzymając się blisko przyjaciela - chwycił jego ramię, żeby nie oddalił się zbyt mocno, trzymając twarz za jego plecami. Głupie popchnięcie mogłoby wycisnąć z jego oczu łzy bólu, gdyby choćby przypadkiem zahaczyło o złamany nos. Powoli godził się z tym, ze już taki zostanie - krzywy. Dziewczyny mogły odpocząć, oni też spoczną lada moment - musieli tylko dostać się do baru.
Przeklął, kiedy rozległ się kolejny wstrząs, ścisnął mocniej jego ramię, drugą ręką na oślep wspierając się o pobliską ławę - jego dłoń strąciła czyjś kufel z piwem. Rozległ się krzyk, w gęstym tłumie czmychnął za Jima, oddzielając się nim od stolika, z którego, korzystając z okazji, zdążył ściągnąć kilka wyłożonych drobnych. Zmierzali do baru. I nie mieli pieniędzy. - To wszystko jest tak porąbane, że wciąż nie wierzę, że dzieje się naprawdę - mruknął Jima, gdy znalazł się obok niego, a wstrząs ustał. Jak długo to miało jeszcze potrwać? Czy to miało skończyć się kiedykolwiek? Czy będą tu siedzieć, aż z miasta zostaną tylko gruzy? Czy ten koszmar obejmował całe miasto? Byli już kawał drogi od Waltham, jak daleko miała ciągnąć się ta groza? Milczał, kiedy Jim próbował załatwić ciepłą strawę - marzył o niej - ale nie liczył na wiele, miał puste kieszenie. Nad barem gulasz zapachniał kusząco, wywracając zawartość jego żołądka. Trudno, piwo też będzie dobre. Wpatrzony w tarczę kompasu Jima nie odpowiedział nic, przełykając ślinę w przesuszonym gardle. Nie potrafił powiedzieć nic. - Znajdę kości. Zrobimy... turniej - przekierował uwagę na pokera, przytakując jego propozycji. - Mam nadzieję, że ta panienka nie będzie kręciła nosem na warunki. Były razem, kiedy spotkałem Marię - westchnął, niewątpliwie mówiąc o Yanie. Nie wiedział, kim była, ani co łączyło ją z Marią, poznał jednak Elvirę, która zrobiła na nim wrażenie nie lepsze, niż cała sitwa zgromadzona w Waltham - czuł się w obowiązku wyjaśnić Jimowi, skąd się przy nich wzięła. Wyciągnął dłoń, rozpostartą, przed Jimem, dopiero teraz razem z nim sprawdzając, ile monet zsunął z tamtego stolika, kilkanaście knutów. Oddał mu je bez słowa, przecież wiedział. Obchody święta się kończyły, nie dostał ani grosza od dwóch tygodni. Nie miał oszczędności. Kiwnął głową, zostawiając go przy barze, dostrzegając zmierzającą ku nim Marię - wyszedł jej naprzeciw, ostrożnie, osłaniając twarz zgiętym ramieniem.
- Dziękuję - Uśmiechnął się do niej, kiedy oddała mu nóż, pochwycił go we własną dłoń - lewą - za rękojeść, odruchowo obracając go między palcami. - Za pomoc też, to... bardzo pomogło - zapewnił ją, wciąż z uśmiechem, którym chciał ją pokrzepić. Już jest dobrze. Już byli bezpieczni. Dostrzegłszy jej słabość wyciągnął ku niej ramię, chcąc przejąć jej ciężar z oparcia krzesła pomóc jej, otaczając ramieniem odgradzającym też od zgromadzonego tłumu - i odprowadzić ją do miejsca, gdzie została reszta. Sam był znużony, ale póki adrenalina krążyła we krwi, miał siły. Zacznie opadać stopniowo dopiero, gdy spocznie, wciąż był w szoku. A wyglądało na to, ze czekała ich tutaj bardzo długa noc. - Zgaduję, że i tak mieliśmy szczęście, tutaj nic nam nie grozi. Niebo może się walić, jest daleko od nas - odparł z przekonaniem, w które miała uwierzyć, gdy spytała o samopoczucie, jak mogli czuć się w dniu końca świata? Przyłożył wierzch dłoni do nosa, sprawdzając, czy wciąż krwawił. Ludzi było zbyt wiele, nie dostanie tu pomocy. Czy Pod Ziemią rzeczywiście było całkowicie bezpieczne, nie wiedział. Chciał w to wierzyć, bo to jedyna myśl, której mógł się teraz chwycić. Zgarnął dłonią kości leżące w krańcu mijanego stołu, siedzący przy nim czarodzieje zajęci byli intensywną dyskusją. - A ty? Nie jesteś ranna? - spytał, zamierzając odprowadzić ją do pozostałych; ścisnął jej dłoń, chcąc pomóc opaść jej na ubrudzoną podłogę. Nie mieli lepszego rozwiązania. Niedbale rzucił obok swój nóż, między dziewczynami skulił się Blue. Nie schylił się, tak tylko prowokował złamanie nosa. Obniżył się powoli, jak do przysiadu, zajmując na ziemi miejsce nieelegancko, podwijając jedno kolano.
- Mam na imię Marcel - przedstawił się Yanie, dopiero teraz, bo i wcześniej śpieszyli się zbyt mocno. - Przyszłyście razem? Do Waltham? - spytał, usiłując ustalić, kim właściwie była nieznajoma dziewczyna. - Jak noga? - spytał Gii, podrażniała rany bardziej niż on, kiedy uciekała. Pytań miał do niej więcej - lecz jak zacząć po takim czasie i w chwili takiej jak ta? Zajął miejsce, kiedy przepraszała, teraz wszyscy byli przecież nerwowi. Spojrzał na Vito, ale zdusił słowa, które chciał wypowiedzieć. Czy to były jego pierwsze obchody święta lata? Powinien mieć z nich inne wspomnienia. - Jim zaraz przyniesie jedzenie - przekazał, przemilczał, że nie dla wszystkich, choć kiszki grały mu marsza. - Grałyście kiedyś w kościanego pokera? - Musieli czymś zając myśli. Odpocząć. Wyprostował się, składając nogi po turecku, po czym podrzucił kości w górę, jedną po drugiej, były drobne i lekkie, uważnie śledząc wzrokiem trajektorię ich lotu, aż wprawił je w zręczną żonglerkę, po chwili wychwycił ich rytm, mógł kontynuować bez patrzenia, żonglując drewienkami coraz wyżej - przeniósł wzrok na Vito, no już, mały, uśmiechnij się. Przenieśmy się na chwilę do innego świata, jak na Arenie, do świata, gdzie nie słychać tych przerażających wstrząsów, gdzie już nam nie zagrażają.
Tylko na chwilę, nim nadejdzie kolejne uderzenie.
Rzucamy k3 na wstrząsy, na 1 - są odczuwalne
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ostatnio zmieniony przez Marcelius Sallow dnia 14.12.23 15:58, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
To wszystko, co działo się wokół, budziło w niej lęk i niepewność. Chyba tylko zupełny głupiec nie odczuwałby teraz strachu. Pierwszy raz znajdowała się w takiej sytuacji, bo choć przeżyła okropności anomalii, to chyba nawet one nie mogły równać się z dzisiejszym dniem. Także wtedy próbowała po prostu zrozumieć, z czym ma do czynienia. Tak samo dzisiaj. Umysł poszukiwał racjonalnych wyjaśnień tych zdarzeń, choć przecież jeszcze ledwie kilka godzin temu wydawało się, że kometa jest tylko ciałem niebieskim na niebie, że wkrótce, może za kilka tygodni, oddali się od Ziemi, będzie coraz mniej widoczna, aż zniknie i będzie żyć jedynie we wspomnieniach tych, którzy ją widzieli. Ucieczka była trudna i męcząca, ale najważniejsze było to, że żyli. To, że była zmęczona i brudna, to był najmniejszy problem. Siniaki za parę dni znikną, ciało można było umyć, a brudne ubrania wyprać, gdy już wróci do domu, o ile ten jeszcze stał. Utrata bliskich nauczyła ją, że są w życiu gorsze rzeczy. Zresztą, w takim dniu jak dzisiaj wszyscy mieli poważniejsze problemy niż bolące nogi, siniaki czy brud. Liczyło się tylko to, żeby oddalić się od niebezpieczeństwa, znaleźć bezpieczną kryjówkę i przeczekać. Gdyby była sama, pewnie nie wpadłaby na taką trasę, bo zwyczajnie nie wiedziała czym jest metro ani gdzie go szukać. Dorastała w rodzinie czystej krwi, więc o mugolskim świecie nie wiedziała właściwie nic, bo nigdy jej ta wiedza nie była potrzebna, skoro egzystowała wyłącznie w świecie magii. Ale wyglądało na to, że byli tu względnie bezpieczni, a szczury szczęśliwie nie uznały ich za smakowity kąsek i pierzchały w popłochu.
Przez całą drogę myśli Yany krążyły na przemian pomiędzy wydarzeniami, które musiały rozgrywać się ponad ich głowami, a martwieniem się o losy rodziny. Ojca, brata, ale także Elviry, po którą nie wróciła wtedy w lesie, bo racjonalnie oceniła to, że miała nikłe szanse dotrzeć do niej, a potem jeszcze zdążyć uciec. Były dość daleko od siebie, oddzielał je spanikowany tłum oraz niestabilne, zapadające się podłoże. Ale czuła wyrzuty sumienia i zastanawiała się, czy Maria miała jej to za złe, że zwiała jak tchórz zamiast wrócić się po ich starszą krewną. Ale ostatecznie, wtedy w lesie większość ludzi po prostu uciekła, ratując własne życie, pewnie niewielu było bohaterów, którzy zostali, by szukać żywych.
Yana bohaterem nie była, ale choć pochodziła z konserwatywnej rodziny, w gruncie rzeczy nigdy nie była złą osobą, nie czerpała radości z cudzej krzywdy i nie życzyła nikomu źle. Może poza mugolami, którzy tamtego feralnego styczniowego dnia zabili jej siostrę i jej dziecko. Ich akurat nie byłoby jej żal.
Gdy dotarli do celu, rozejrzała się po otoczeniu. Było to coś w rodzaju lokalu zlokalizowanego w podziemnym przejściu, i wyglądało na to, że nie tylko oni postanowili się tu schować. Inni mieszkańcy Londynu też na pewno szukali kryjówek, a wysokie budynki w dniu takim jak dzisiaj nie należały do bezpiecznych. Jeśli chodzi o podziemia… Cóż, oby były solidne. Czytała kiedyś w książkach o ciałach niebieskich, które uderzając w ziemię były zdolne wydrążyć w niej gigantyczne, rozległe kratery, szerokie na setki metrów, a niekiedy i kilometrów, ale nie wspomniała o tym na głos, co by nie straszyć pozostałych, zwłaszcza małego chłopca, który mógł mieć najwyżej parę lat więcej niż synek Elii. Już wcześniej chyba i tak trochę przesadziła, bo była tak przejęta, że głupio nie pomyślała o tym, jak jej rozważania mogą zabrzmieć.
Pośród nieprzyjemnych woni spoconych, wystraszonych ludzi stłoczonych na ograniczonej przestrzeni poczuła nikły zapach jedzenia i także uświadomiła sobie, że była głodna i spragniona. Ostatni raz jadła i piła jeszcze przed wyruszeniem na przerwane kataklizmem Czuwanie, kiedy to skorzystała z jadła i napitku dostępnego na terenach festiwalu. Na co dzień nie głodowała, dlatego nie była przyzwyczajona do uczucia głodu i pragnienia, bo zazwyczaj mogła ugasić je szybko po wystąpieniu takowych odczuć. Nie zdawała sobie do końca sprawy z tego, że nie dla każdego oczywiste były niby proste i codzienne rzeczy, które towarzyszyły klasie średniej.
Nagle coś zatrzęsło i Yana odruchowo poderwała się na nogi. Czy to kolejne trzęsienie? Czy może jakiś fragment komety uderzył niedaleko nich? Biorąc pod uwagę że po chwili wszystko ustało, chyba to drugie. Posypało się trochę kurzu, zakołysały się klatki, a kilka nietoperzy wyfrunęło z nich i rozleciały się chaotycznie. Coś jej się wydawało, że po dzisiejszym dniu, zwłaszcza po tym, jak stado nietoperzy wleciało w nich tuż przed tragedią, chyba nie będzie lubić tych istot.
Przez chwilę śledziła wzrokiem chłopaków, gdy odchodzili, po czym usadowiła się tam, gdzie dziewczyny i chłopiec, znajdując sobie fragment podłogi który wydawał się w miarę równy i suchy. Nawet takie siedzisko przynosiło ukojenie nogom wymęczonym długim, pospiesznym marszem, więc wyprostowała je z cichym westchnieniem. Pomyślała sobie przelotnie o reakcji swojej matki i mimo całej grozy sytuacji, na jej ustach pojawił się słaby uśmiech.
- Och Mario, tak sobie właśnie pomyślałam, co powiedziałaby moja mama, gdyby żyła i gdyby nas teraz zobaczyła – zwróciła się do kuzynki, próbując odrobinę rozładować pełną stresu i napięcia atmosferę; Maria powinna pamiętać jej matkę, Davinę Blythe z domu Multon, bądź co bądź była ona siostrą jej ojca. I była osobą nade wszystko miłującą spokojne, wygodne życie, w którym wszystko musiało być idealne, ładne i oczywiście, czyste. Gdyby zobaczyła swoją córkę oraz bratanicę wyglądające jak obdartusy, siedzące na podłodze w kącie jakiejś speluny, na pewno dostałaby palpitacji ze zgrozy. Ale Yana dałaby wiele za to, żeby żyła, nawet gdyby miała codziennie marudzić, utyskiwać i snuć swoje wizje idealnego wymarzonego życia, jakie zaplanowała dla każdego ze swoich dzieci. Ale mama nie żyła, i połowa jej dzieci także. Z czwórki rodzeństwa Blythe została tylko Yana i (miała nadzieję) jeden z jej starszych braci. I ojciec, oby był bezpieczny w domu. Tak czy inaczej wspomnienia sielankowego dzieciństwa z obojgiem rodziców i starszym rodzeństwem, w rodzinnym domu starannie zadbanym przez wielbiącą perfekcjonizm i porządek matkę, wydawały się teraz niczym obrazek z jakiegoś innego życia innej osoby. Ale starała się znosić trudy dzielnie. Nigdy nie była typem trzęsącej się nad wszystkim mimozy, choć zdawała sobie sprawę, że nie była tak dobrze przystosowana do trudów jak ludzie, którzy znosili trudności na co dzień.
Gdy odezwała się Gia, Yana spojrzała na nią. Miały wyglądać źle i bezradnie? Dało się zrobić. Yana na ogół nie była płaczliwa i nie lubiła otwarcie okazywać słabości, ale wyglądała teraz na tyle brudno i marnie, że nie musiała się mocno wysilać, żeby wyglądać źle. Zupełnie nie przypominała siebie ze zwykłych dni, umorusana pyłem który osiadł na niej podczas ucieczki z lasu nie wyglądała jak panna z dobrego domu. Starała się zrobić najbardziej zmarniałą minę, jaką była w stanie i patrzyła na efekty poczynań Gii. Była przekonana, że spotkały się kiedyś w Hogwarcie, dawno temu, musiały być przecież w podobnym wieku, a jej uroda wyróżniała się na tle w większości bladych i jasnowłosych Angielek. Choć Yana także nie wyglądała jak typowa angielska róża; nie odziedziczyła blond włosów po rodzinie ze strony matki, na tle Multonów zawsze odstawała z tymi swoimi ciemnobrązowymi lokami i oczami barwy czekolady otoczonymi wyrazistą oprawą w postaci ciemnych rzęs i brwi, dlatego mimo dość bliskiego pokrewieństwa naprawdę trudno było się doszukać fizycznych podobieństw pomiędzy nią i Marią. Być może dlatego Elvira nigdy nie uważała jej za Multona i trzymała ją na większy dystans niż Marię. Do niej też nie była podobna poza dość wysokim jak na kobietę wzrostem; była tylko minimalnie niższa od towarzyszących im dziś chłopaków, a sterczące na wszystkie strony włosy, wyglądające obecnie jakby strzelił w nie piorun, optycznie dodawały jej jeszcze dodatkowych centymetrów. Nieco bezwiednie próbowała je trochę przygładzić, Gia w tym czasie wróciła po swoim popisie aktorskim, obiecując dostarczenie czystych szmat i wody.
- To dobrze, na pewno się przydadzą… Swoją drogą, niezły popis – rzekła cicho. Może nie uczyła się nigdy na uzdrowicielkę, ale podstawy anatomii poznała na tym swoim nieszczęsnym niedokończonym kursie alchemicznym, wiedziała więc, że rany należało odpowiednio oczyścić i zabezpieczyć, żeby nie wdało się jakieś paskudztwo, i ktoś z nich będzie musiał to uczynić, kiedy już będą mieć niezbędne rzeczy. Poza tym obrabiając kamienie do talizmanów i biżuterii czasem zdarzyło się gdzieś skaleczyć, więc musiała umieć sobie jakoś z tym radzić. Byłoby gorzej, gdyby mieli do czynienia z czymś poważniejszym niż rozcięcia i stłuczenia, ale na szczęście żadne nie było połamane. – Yana – przedstawiła się, choć pozostali zapewne już znali jej imię, skoro Maria zwracała się nim do niej w lesie. Jej imię było nietypowe jak na brytyjskie standardy, ale jej babka ze strony ojca, po której je otrzymała, miała rosyjskie korzenie, dlatego została Yaną a nie swojską Jane, choć w Hogwarcie czasem musiała niektórych poprawiać. – Nie przyszłyśmy razem, ale spotkałyśmy się już tam. Maria to moja kuzynka, wypatrzyłam ją w tłumie i postanowiłam podejść. A wy… znaliście się wcześniej? – zwróciła się do Marcela. Trudno jej było uwierzyć, że mogli się poznać dopiero dzisiaj, bo zachowywali się, jakby łączyła ich jakaś bliższa i dłuższa relacja. Yana nie znała wszystkich znajomych Marii, w końcu przecież nie mieszkały razem ani nie widywały się codziennie. Poza tym uczyły się w różnych szkołach, więc nie miały tego samego kręgu znajomych. Ale Marcela mgliście pamiętała ze swoich wczesnych lat Hogwartu, więc to nie mogła być znajomość szkolna, skoro Marii tam nie było. Skąd więc się znali? Było to dla niej wciąż zagadką.
Następnie zwróciła się znowu do Gii, która postanowiła ją przeprosić. I teraz, kiedy było spokojniej, w mdłym świetle świec Yana mogła przyjrzeć jej się dokładniej i przypomnieć sobie, że w istocie ich ścieżki przed laty przecięły się w Hogwarcie. Gryfonka, rok wyżej od niej, o charakterystycznej urodzie i sposobie mówienia; wszystko pasowało.
- W porządku, nie szkodzi. Ta sytuacja… jest koszmarna i trudna dla wszystkich. Mam nadzieję, że nie przestraszyłam Vito – dodała. Dla dziecka, które na oko miało z siedem czy osiem lat, to dopiero musiało być okropne i traumatyczne przeżycie. Nie takie wspomnienia powinien mieć z dzieciństwa. Przyjęła jednak przeprosiny, rozumiała że ludzie w tak pokręconych sytuacjach mówili czasem różne rzeczy. A teraz tkwili tu wszyscy razem, zupełnie obcy i z różnych światów, trzy dziewczyny, dwóch chłopaków, chłopiec i pies, który usadowił się gdzieś pomiędzy nimi wszystkimi, ale dziś ich ścieżki niespodziewanie splotła tragedia, przed którą wspólnie próbowali uciec. Kometa zagrażała wszystkim tak samo bez względu na czystość krwi i status majątkowy. – Ja po prostu… próbowałam i wciąż próbuję pojąć to, co się stało. Zrozumieć, jak poważna jest sytuacja i jak daleko sięga. Jak sobie z tym poradzić. I co z moimi bliskimi, czy w ogóle będę miała do kogo i do czego wracać, kiedy już to piekło się skończy. No cóż, mam nadzieję, że mądrzejsi od nas szybko się tym zajmą.
Nie miała zielonego pojęcia, jak wyglądała sytuacja w jej rodzinnych stronach, ale oby nie było tak źle. Oby nie okazało się, że los znowu jej kogoś odebrał. Próbowała sobie przypomnieć wszystko, co wiedziała na temat komet, meteorytów oraz zderzeń takich obiektów z Ziemią. Na pewno kiedyś czytała coś na ten temat, bo pomijając fakt, że astronomia była niezbędna w alchemii, to lubiła poszerzać swoją wiedzę o świecie. Komponenty pochodzenia kosmicznego miały nawet swoje zastosowania w różnych dziedzinach magii, ale nie przypominała sobie, żeby za jej życia spadło na Ziemię coś większego niż niewielkie bryłki, jakie kiedyś miała okazję znaleźć podczas jakiegoś dawnego Festiwalu Lata. Może uczeni czarodzieje już poszukiwali odpowiedzi, a także sposobów uporania się z katastrofą, a wszystkie służby pewnie były już postawione w stan gotowości, choć ogarnięcie całego chaosu na pewno zajmie wiele dni, jeśli nie tygodni… Yana czuła się bezsilna, mogła tylko czekać, rozmyślać i zastanawiać się nad tym, co dalej.
Przygryzła wargę, ale póki co nie kontynuowała swoich teorii na temat komety na głos, bo był to zapewne temat drażliwy, trudny i bolesny dla każdego. Dlatego postanowiła uczepić się innej myśli, czegoś bardziej zwyczajnego, przyziemnego. W końcu prawdopodobnie spędzą tu razem kilka godzin, nie musieli siedzieć w grobowej ciszy i łypać na otoczenie spode łba. Tym bardziej, że jeśli coś walnie w nich i ta noc jednak okaże się ich ostatnią, to Yana nie chciała jej spędzać na trzęsieniu się ze strachu, zamartwianiu i złoszczeniu na cały świat.
- Chyba pamiętam cię z Hogwartu… - odezwała się po chwili cichym głosem do siedzącej w pobliżu Włoszki, dłonią znów bezwiednie przeczesując potargane loki. Bez względu na podziały, które dzieliły ich dawne domy, to chyba szkolne wspomnienia były przyjemniejsze niż rozmyślania o tragediach na zewnątrz, ale wiedziała, że i tak nie uciekną od tego, co działo się ponad głowami, co działo się na nie wiadomo jak wielkim obszarze kraju.
Przyjęła z wdzięcznością wieść o jedzeniu, bo naprawdę była głodna, a nie wiadomo, ile godzin będą jeszcze musieli się tu ukrywać. Ale najważniejsze, że byli żywi i oby tak pozostało. Oby nic nie uderzyło blisko. Najlepiej, to żeby w ogóle już nic nigdzie nie uderzyło.
- Nigdy nie grałam, jak to się właściwie robi? – zapytała, gdy Marcel wspomniał o kościanym pokerze. Większość czystokrwistych dziewcząt miała inne rozrywki, Yana i tak odbiegała troszkę od typowego obrazu, bo zamiast malować, grać na instrumentach, haftować czy robić inne tego typu rzeczy jak jej matka, siostra i niektóre szkolne koleżanki, wolała się babrać z talizmanami, biżuterią czy eliksirami, ale nie miała też nigdy wielkiej styczności z miejscami takimi jak to, ani rozrywkami bywalców takich miejsc. Ale żeby odciągnąć myśli od tego, co działo się nad głowami oraz od zmartwień o bliskich, przyda się jakaś rozrywka. Przyglądała się przez dłuższą chwilę, jak chłopak zręcznie nimi żonglował. Byłoby to w pokręcony sposób zabawne, że świat walił się na głowy, a ona siedziała w jakiejś spelunie z przypadkowo spotkaną grupką młodych ludzi, i uczyła się grać w kości.
Przez całą drogę myśli Yany krążyły na przemian pomiędzy wydarzeniami, które musiały rozgrywać się ponad ich głowami, a martwieniem się o losy rodziny. Ojca, brata, ale także Elviry, po którą nie wróciła wtedy w lesie, bo racjonalnie oceniła to, że miała nikłe szanse dotrzeć do niej, a potem jeszcze zdążyć uciec. Były dość daleko od siebie, oddzielał je spanikowany tłum oraz niestabilne, zapadające się podłoże. Ale czuła wyrzuty sumienia i zastanawiała się, czy Maria miała jej to za złe, że zwiała jak tchórz zamiast wrócić się po ich starszą krewną. Ale ostatecznie, wtedy w lesie większość ludzi po prostu uciekła, ratując własne życie, pewnie niewielu było bohaterów, którzy zostali, by szukać żywych.
Yana bohaterem nie była, ale choć pochodziła z konserwatywnej rodziny, w gruncie rzeczy nigdy nie była złą osobą, nie czerpała radości z cudzej krzywdy i nie życzyła nikomu źle. Może poza mugolami, którzy tamtego feralnego styczniowego dnia zabili jej siostrę i jej dziecko. Ich akurat nie byłoby jej żal.
Gdy dotarli do celu, rozejrzała się po otoczeniu. Było to coś w rodzaju lokalu zlokalizowanego w podziemnym przejściu, i wyglądało na to, że nie tylko oni postanowili się tu schować. Inni mieszkańcy Londynu też na pewno szukali kryjówek, a wysokie budynki w dniu takim jak dzisiaj nie należały do bezpiecznych. Jeśli chodzi o podziemia… Cóż, oby były solidne. Czytała kiedyś w książkach o ciałach niebieskich, które uderzając w ziemię były zdolne wydrążyć w niej gigantyczne, rozległe kratery, szerokie na setki metrów, a niekiedy i kilometrów, ale nie wspomniała o tym na głos, co by nie straszyć pozostałych, zwłaszcza małego chłopca, który mógł mieć najwyżej parę lat więcej niż synek Elii. Już wcześniej chyba i tak trochę przesadziła, bo była tak przejęta, że głupio nie pomyślała o tym, jak jej rozważania mogą zabrzmieć.
Pośród nieprzyjemnych woni spoconych, wystraszonych ludzi stłoczonych na ograniczonej przestrzeni poczuła nikły zapach jedzenia i także uświadomiła sobie, że była głodna i spragniona. Ostatni raz jadła i piła jeszcze przed wyruszeniem na przerwane kataklizmem Czuwanie, kiedy to skorzystała z jadła i napitku dostępnego na terenach festiwalu. Na co dzień nie głodowała, dlatego nie była przyzwyczajona do uczucia głodu i pragnienia, bo zazwyczaj mogła ugasić je szybko po wystąpieniu takowych odczuć. Nie zdawała sobie do końca sprawy z tego, że nie dla każdego oczywiste były niby proste i codzienne rzeczy, które towarzyszyły klasie średniej.
Nagle coś zatrzęsło i Yana odruchowo poderwała się na nogi. Czy to kolejne trzęsienie? Czy może jakiś fragment komety uderzył niedaleko nich? Biorąc pod uwagę że po chwili wszystko ustało, chyba to drugie. Posypało się trochę kurzu, zakołysały się klatki, a kilka nietoperzy wyfrunęło z nich i rozleciały się chaotycznie. Coś jej się wydawało, że po dzisiejszym dniu, zwłaszcza po tym, jak stado nietoperzy wleciało w nich tuż przed tragedią, chyba nie będzie lubić tych istot.
Przez chwilę śledziła wzrokiem chłopaków, gdy odchodzili, po czym usadowiła się tam, gdzie dziewczyny i chłopiec, znajdując sobie fragment podłogi który wydawał się w miarę równy i suchy. Nawet takie siedzisko przynosiło ukojenie nogom wymęczonym długim, pospiesznym marszem, więc wyprostowała je z cichym westchnieniem. Pomyślała sobie przelotnie o reakcji swojej matki i mimo całej grozy sytuacji, na jej ustach pojawił się słaby uśmiech.
- Och Mario, tak sobie właśnie pomyślałam, co powiedziałaby moja mama, gdyby żyła i gdyby nas teraz zobaczyła – zwróciła się do kuzynki, próbując odrobinę rozładować pełną stresu i napięcia atmosferę; Maria powinna pamiętać jej matkę, Davinę Blythe z domu Multon, bądź co bądź była ona siostrą jej ojca. I była osobą nade wszystko miłującą spokojne, wygodne życie, w którym wszystko musiało być idealne, ładne i oczywiście, czyste. Gdyby zobaczyła swoją córkę oraz bratanicę wyglądające jak obdartusy, siedzące na podłodze w kącie jakiejś speluny, na pewno dostałaby palpitacji ze zgrozy. Ale Yana dałaby wiele za to, żeby żyła, nawet gdyby miała codziennie marudzić, utyskiwać i snuć swoje wizje idealnego wymarzonego życia, jakie zaplanowała dla każdego ze swoich dzieci. Ale mama nie żyła, i połowa jej dzieci także. Z czwórki rodzeństwa Blythe została tylko Yana i (miała nadzieję) jeden z jej starszych braci. I ojciec, oby był bezpieczny w domu. Tak czy inaczej wspomnienia sielankowego dzieciństwa z obojgiem rodziców i starszym rodzeństwem, w rodzinnym domu starannie zadbanym przez wielbiącą perfekcjonizm i porządek matkę, wydawały się teraz niczym obrazek z jakiegoś innego życia innej osoby. Ale starała się znosić trudy dzielnie. Nigdy nie była typem trzęsącej się nad wszystkim mimozy, choć zdawała sobie sprawę, że nie była tak dobrze przystosowana do trudów jak ludzie, którzy znosili trudności na co dzień.
Gdy odezwała się Gia, Yana spojrzała na nią. Miały wyglądać źle i bezradnie? Dało się zrobić. Yana na ogół nie była płaczliwa i nie lubiła otwarcie okazywać słabości, ale wyglądała teraz na tyle brudno i marnie, że nie musiała się mocno wysilać, żeby wyglądać źle. Zupełnie nie przypominała siebie ze zwykłych dni, umorusana pyłem który osiadł na niej podczas ucieczki z lasu nie wyglądała jak panna z dobrego domu. Starała się zrobić najbardziej zmarniałą minę, jaką była w stanie i patrzyła na efekty poczynań Gii. Była przekonana, że spotkały się kiedyś w Hogwarcie, dawno temu, musiały być przecież w podobnym wieku, a jej uroda wyróżniała się na tle w większości bladych i jasnowłosych Angielek. Choć Yana także nie wyglądała jak typowa angielska róża; nie odziedziczyła blond włosów po rodzinie ze strony matki, na tle Multonów zawsze odstawała z tymi swoimi ciemnobrązowymi lokami i oczami barwy czekolady otoczonymi wyrazistą oprawą w postaci ciemnych rzęs i brwi, dlatego mimo dość bliskiego pokrewieństwa naprawdę trudno było się doszukać fizycznych podobieństw pomiędzy nią i Marią. Być może dlatego Elvira nigdy nie uważała jej za Multona i trzymała ją na większy dystans niż Marię. Do niej też nie była podobna poza dość wysokim jak na kobietę wzrostem; była tylko minimalnie niższa od towarzyszących im dziś chłopaków, a sterczące na wszystkie strony włosy, wyglądające obecnie jakby strzelił w nie piorun, optycznie dodawały jej jeszcze dodatkowych centymetrów. Nieco bezwiednie próbowała je trochę przygładzić, Gia w tym czasie wróciła po swoim popisie aktorskim, obiecując dostarczenie czystych szmat i wody.
- To dobrze, na pewno się przydadzą… Swoją drogą, niezły popis – rzekła cicho. Może nie uczyła się nigdy na uzdrowicielkę, ale podstawy anatomii poznała na tym swoim nieszczęsnym niedokończonym kursie alchemicznym, wiedziała więc, że rany należało odpowiednio oczyścić i zabezpieczyć, żeby nie wdało się jakieś paskudztwo, i ktoś z nich będzie musiał to uczynić, kiedy już będą mieć niezbędne rzeczy. Poza tym obrabiając kamienie do talizmanów i biżuterii czasem zdarzyło się gdzieś skaleczyć, więc musiała umieć sobie jakoś z tym radzić. Byłoby gorzej, gdyby mieli do czynienia z czymś poważniejszym niż rozcięcia i stłuczenia, ale na szczęście żadne nie było połamane. – Yana – przedstawiła się, choć pozostali zapewne już znali jej imię, skoro Maria zwracała się nim do niej w lesie. Jej imię było nietypowe jak na brytyjskie standardy, ale jej babka ze strony ojca, po której je otrzymała, miała rosyjskie korzenie, dlatego została Yaną a nie swojską Jane, choć w Hogwarcie czasem musiała niektórych poprawiać. – Nie przyszłyśmy razem, ale spotkałyśmy się już tam. Maria to moja kuzynka, wypatrzyłam ją w tłumie i postanowiłam podejść. A wy… znaliście się wcześniej? – zwróciła się do Marcela. Trudno jej było uwierzyć, że mogli się poznać dopiero dzisiaj, bo zachowywali się, jakby łączyła ich jakaś bliższa i dłuższa relacja. Yana nie znała wszystkich znajomych Marii, w końcu przecież nie mieszkały razem ani nie widywały się codziennie. Poza tym uczyły się w różnych szkołach, więc nie miały tego samego kręgu znajomych. Ale Marcela mgliście pamiętała ze swoich wczesnych lat Hogwartu, więc to nie mogła być znajomość szkolna, skoro Marii tam nie było. Skąd więc się znali? Było to dla niej wciąż zagadką.
Następnie zwróciła się znowu do Gii, która postanowiła ją przeprosić. I teraz, kiedy było spokojniej, w mdłym świetle świec Yana mogła przyjrzeć jej się dokładniej i przypomnieć sobie, że w istocie ich ścieżki przed laty przecięły się w Hogwarcie. Gryfonka, rok wyżej od niej, o charakterystycznej urodzie i sposobie mówienia; wszystko pasowało.
- W porządku, nie szkodzi. Ta sytuacja… jest koszmarna i trudna dla wszystkich. Mam nadzieję, że nie przestraszyłam Vito – dodała. Dla dziecka, które na oko miało z siedem czy osiem lat, to dopiero musiało być okropne i traumatyczne przeżycie. Nie takie wspomnienia powinien mieć z dzieciństwa. Przyjęła jednak przeprosiny, rozumiała że ludzie w tak pokręconych sytuacjach mówili czasem różne rzeczy. A teraz tkwili tu wszyscy razem, zupełnie obcy i z różnych światów, trzy dziewczyny, dwóch chłopaków, chłopiec i pies, który usadowił się gdzieś pomiędzy nimi wszystkimi, ale dziś ich ścieżki niespodziewanie splotła tragedia, przed którą wspólnie próbowali uciec. Kometa zagrażała wszystkim tak samo bez względu na czystość krwi i status majątkowy. – Ja po prostu… próbowałam i wciąż próbuję pojąć to, co się stało. Zrozumieć, jak poważna jest sytuacja i jak daleko sięga. Jak sobie z tym poradzić. I co z moimi bliskimi, czy w ogóle będę miała do kogo i do czego wracać, kiedy już to piekło się skończy. No cóż, mam nadzieję, że mądrzejsi od nas szybko się tym zajmą.
Nie miała zielonego pojęcia, jak wyglądała sytuacja w jej rodzinnych stronach, ale oby nie było tak źle. Oby nie okazało się, że los znowu jej kogoś odebrał. Próbowała sobie przypomnieć wszystko, co wiedziała na temat komet, meteorytów oraz zderzeń takich obiektów z Ziemią. Na pewno kiedyś czytała coś na ten temat, bo pomijając fakt, że astronomia była niezbędna w alchemii, to lubiła poszerzać swoją wiedzę o świecie. Komponenty pochodzenia kosmicznego miały nawet swoje zastosowania w różnych dziedzinach magii, ale nie przypominała sobie, żeby za jej życia spadło na Ziemię coś większego niż niewielkie bryłki, jakie kiedyś miała okazję znaleźć podczas jakiegoś dawnego Festiwalu Lata. Może uczeni czarodzieje już poszukiwali odpowiedzi, a także sposobów uporania się z katastrofą, a wszystkie służby pewnie były już postawione w stan gotowości, choć ogarnięcie całego chaosu na pewno zajmie wiele dni, jeśli nie tygodni… Yana czuła się bezsilna, mogła tylko czekać, rozmyślać i zastanawiać się nad tym, co dalej.
Przygryzła wargę, ale póki co nie kontynuowała swoich teorii na temat komety na głos, bo był to zapewne temat drażliwy, trudny i bolesny dla każdego. Dlatego postanowiła uczepić się innej myśli, czegoś bardziej zwyczajnego, przyziemnego. W końcu prawdopodobnie spędzą tu razem kilka godzin, nie musieli siedzieć w grobowej ciszy i łypać na otoczenie spode łba. Tym bardziej, że jeśli coś walnie w nich i ta noc jednak okaże się ich ostatnią, to Yana nie chciała jej spędzać na trzęsieniu się ze strachu, zamartwianiu i złoszczeniu na cały świat.
- Chyba pamiętam cię z Hogwartu… - odezwała się po chwili cichym głosem do siedzącej w pobliżu Włoszki, dłonią znów bezwiednie przeczesując potargane loki. Bez względu na podziały, które dzieliły ich dawne domy, to chyba szkolne wspomnienia były przyjemniejsze niż rozmyślania o tragediach na zewnątrz, ale wiedziała, że i tak nie uciekną od tego, co działo się ponad głowami, co działo się na nie wiadomo jak wielkim obszarze kraju.
Przyjęła z wdzięcznością wieść o jedzeniu, bo naprawdę była głodna, a nie wiadomo, ile godzin będą jeszcze musieli się tu ukrywać. Ale najważniejsze, że byli żywi i oby tak pozostało. Oby nic nie uderzyło blisko. Najlepiej, to żeby w ogóle już nic nigdzie nie uderzyło.
- Nigdy nie grałam, jak to się właściwie robi? – zapytała, gdy Marcel wspomniał o kościanym pokerze. Większość czystokrwistych dziewcząt miała inne rozrywki, Yana i tak odbiegała troszkę od typowego obrazu, bo zamiast malować, grać na instrumentach, haftować czy robić inne tego typu rzeczy jak jej matka, siostra i niektóre szkolne koleżanki, wolała się babrać z talizmanami, biżuterią czy eliksirami, ale nie miała też nigdy wielkiej styczności z miejscami takimi jak to, ani rozrywkami bywalców takich miejsc. Ale żeby odciągnąć myśli od tego, co działo się nad głowami oraz od zmartwień o bliskich, przyda się jakaś rozrywka. Przyglądała się przez dłuższą chwilę, jak chłopak zręcznie nimi żonglował. Byłoby to w pokręcony sposób zabawne, że świat walił się na głowy, a ona siedziała w jakiejś spelunie z przypadkowo spotkaną grupką młodych ludzi, i uczyła się grać w kości.
Yana Blythe
Zawód : początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeśli plan "A" nie wypali, to pamiętaj, że alfabet ma jeszcze 25 liter!
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +3
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Yana Blythe' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Było jej tak bardzo głupio, że się bała. Pozostali jej towarzysze wydawali się być tak dzielni, tak odważni, że ona — piszcząca i krzycząca przy spotkaniu ze szczurami, ze swymi oczami wciąż zeszklonymi łzami — wypadała gorzej od małego Vito. Starała się być silna dla nich wszystkich — gdzieś podskórnie czuła, że krzykiem pod ziemią może zrobić jeszcze większą niż na powierzchni. Nie byli pewni, co czekało ich w ciemności, a jeżeli zdradzi ich pozycję czemuś złemu? Nie wybaczyłaby sobie tego, nigdy.
Jednakże ciepło ramienia Marcela, który pomimo prowadzenia ich pochodu znalazł się tuż obok, znów uspokoiło wybujałą wyobraźnię. Przez chwilę zamknęła nawet oczy, idąc dalej na oślep — niewiele to zmieniło. Dopiero gdy nawet Jim przegnał te małe szkodniki, zmusiła się do otworzenia oczu, ponownego patrzenia przed siebie.
— Już dobrze — powtórzyła po Marcelu; musiało być dobrze. Żyli, byli bardziej niż mniej cali, chaos został na górze, tutaj tylko smród i szczury i ciemność. Mieli siebie. I choć dalej czuła wyrzuty sumienia, że nie potrafi stanąć na wysokości zadania, trzymać strachu w sobie, gdzieś tam jeszcze, na dnie serca tliła się nadzieja, że jeżeli mieli jej to za złe, to przynajmniej niezbyt mocno. A gdzie nadzieja, tam i mocne postanowienie poprawy. Gdy tylko dotrą tam, gdzie bezpiecznie, wtedy im się odwdzięczy. Teraz musiała chociaż próbować uspokoić szczenię. Wiedziała, że zwierzęta domowe często wyczuwają emocje ludzi znajdujących się w ich otoczeniu, ale przede wszystkim Blue, bo chyba o niego chodziło wtedy w lesie, wciąż jeszcze był małym psidwakiem. Bał się, tak samo jak ona. Ale damy radę, Blue. Już dobrze.
Pod Ziemią było już dobrze. Tłoczno, ciemno, z dominującą wonią potu i krwi, ledwie tylko doprawionej słabym aromatem jedzenia. Ale dobrze. Maria chciała myśleć, że tak będzie już zawsze. Dlatego pod naporem rozgniewanego spojrzenia swoim uciekła na bok, ramiona same zaokrągliły się, skierowały do środka klatki piersiowej, a blondynka nie pragnęła teraz niczego bardziej niż tylko zapaść się pod ziemię. Gest nie był przecież spowodowany łaską. Martwiła się o dziecko znajdujące się pod opieką tej dziewczyny, chciała więc podzielić się tym, co miała. Nic więcej nie miała, nic więcej nie potrafiła. Ale dobre chęci częściej niż mogłoby się to wydawać, prowadziły do negatywnych rezultatów.
Niespodziewana odsiecz przyszła dopiero z góry, z samego nieba. Zachwiała się na równych nogach, zderzyła się z przechodzącym obok mężczyzną, który po ustaniu wstrząsów pewnie krzyknąłby na nią rozgniewany, gdyby nie popłoch wśród nietoperzy i sów odpoczywających zazwyczaj pod sklepieniem. Maria natychmiast nakryła głowę rękami, tamten człowiek machnął ręką — chyba nie na nią, ale aby odpędzić się od latających stworzeń — po czym zniknął w tłumie.
Słowa Yany sprawiły, że wróciła do niej wzrokiem. Ciocia Blythe słynęła w rodzinie ze swych pedantycznych niemalże skłonności do tego stopnia, że samo jej wspomnienie sprawiło, że Maria uniosła drżącą dłoń do twarzy, aby zetrzeć kurz i pył, przynajmniej z nosa. Niewiele to dało, pozostawiło na jej twarzy wyłącznie grubszą, rozmazaną smugę.
— Pewnie od razu kazałaby nam iść do miednicy — szepnęła z pewnym rozrzewnieniem; może kiedy indziej zareagowałaby bardziej żywiołowo, dałaby się porwać czarowi wspomnień. Teraz jednak miały, na prośbę Gii, wyglądać źle i bezradnie. Maria nie była ani dobrą aktorką, ani kłamcą — jej próba wyglądała zatem tak, jak prezentowała się faktycznie. Blada od strachu i zmęczenia twarz z szarawą smugą przez jej środek, połowa jasnych loków w zupełnym nieładzie, druga związana dalej w warkocz, który i tak wyglądał jakby wiele przeżył. Nawet wcześniej biała wstążka przybrała bardziej szarawy kolor. — Zaraz wrócę — uprzedziła kuzynkę, nim sama zaczęła przeciskać się w stronę baru, co jakiś czas stawając na palcach, w dobrodusznej próbie dostrzeżenia dwóch głów. Jednej z jasnymi włosami, których blask w słońcu potrafiła już przywołać z pamięci, drugiej pełnej gęstych, ciemnych loków. Ostatecznie udało jej się znaleźć tylko Marcela, nie słyszała, o czym rozmawiali wcześniej.
Nie spodziewała się, że chwyci nóż w lewą dłoń; to mały detal, ale mimo wszystko sprawił, że myśli galopujące przez wszystkie tragiczne scenariusze na moment zatrzymały się, skupiły tylko na tak maleńkiej rzeczy.
— Jesteś leworęczny? — zapytała, w napowietrzonych zmęczeniem słowach znalazło się miejsce na ciekawość, nieuzasadnioną przede wszystkim przez wzgląd na okoliczności. Nie zdążyła odpowiedzieć na jego słowa, nim nie objął jej ponownie. Słabość sprawiła, że odwróciwszy głowę od tłumu, oparła policzek o jego ramię i górną część klatki piersiowej. Chciała myśleć, że to z gorąca i od wszystkich zapachów, lecz pewnie oszukiwała samą siebie, nie dopuszczając myśli, że za wszystkim stały emocje — dotychczas blada twarz pokryła się wykwitami rumieńców, teraz jeszcze jasnoróżowych, choć gdy wreszcie zebrała się w sobie na tyle, by odezwać się raz jeszcze, gdy wspólnie lawirowali między stolikami, ludźmi, chaosem. — Nigdy nie widziałam nikogo, kto ma tak wiele siły co ty — wyznała wreszcie, przebijając się nie tylko przez barierę nieśmiałości, ale także zapartego tchu. Dopiero się uczyła, nie wiedziała jeszcze, że obrażenia Marcela, choć w pierwszej chwili wyglądały bardzo źle, tak naprawdę mogły nie być aż tak poważne, zwłaszcza dla młodego i wysportowanego mężczyzny. Dopiero po jego kolejnych słowach uśmiechnęła się szeroko. Ufała mu na słowo, choć może rozsądek powinien wziąć górę, podpowiedzieć, że to tylko uspokajające słowa, żaden pewnik. — Nie wiedziałam, że pod Pokątną są takie cuda — niewielu pewnie nazywałoby w ten sposób "Pod Ziemią", lecz atmosfera grozy, trwającego końca świata sprawiała, że im dłużej znajdowali się z daleka od nieba, tym większe było poczucie odrealnienia. Uwadze umknęło zgarnięcie kości ze stołu, akurat próbowała dojrzeć, czy jakakolwiek część jej ciała, ta widoczna spod opończy, wyglądała na ranną. — Nie, chyba nie. Ale uważaj na nos, musimy znaleźć coś zimnego, żebyś nie spuchnął — zawsze inni na pierwszym miejscu; pamiętała ranę na ręku Jima, tę na nogę Gii. Najpierw oni i Marcel, potem zapyta Yany o samopoczucie, a potem będzie już naprawdę dobrze.
Skinęła głową z uśmiechem, w podziękowaniu za pomoc przy zajęciu miejsca. Dopiero wtedy, gdy plecy zetknęły się z zimną ścianą naprawdę poczuła, jak wiele sił straciła. Wzrok odnalazł małego Blue, poklepała swoje kolana i wyciągnęła ku niemu ręce, zapraszając do zajęcia miejsca przy niej. Psidwak wciąż się bał, chciała ulżyć i jemu. Niedługo później znaleźli się w (prawie?) komplecie.
— Jestem Maria, miło mi was poznać — zwróciła się z uśmiechem do Vito i Gii, na tej drugiej zatrzymując dłużej spojrzenie przepełnione wdzięcznością. — Cudownie, że o tym pomyślałaś — dodała, odnosząc się oczywiście do w miarę czystych szmatek i wody. Wszystkim się przyda. Pozwoliła Yanie odpowiedzieć na pytanie Marcela, kiwając tylko głową w potwierdzeniu jej słów. Nie umawiały się, tak samo, jak Maria — wbrew słowom padającym w Waltham — nie umawiała się z Elvirą. Żołądek ścisnął się boleśnie, nagle odwróciła twarz na bok, podbródek oparła na swym ramieniu, palce dłoni zaciskały się przez chwilę i otwierały, na przemian. Co z Elvirą? Yana mówiła, że chyba nie żyje. Wtedy, gdy uciekali, nie było czasu, aby o tym myśleć. Nawet zapowiedź jedzenia nie pozwoliła na nabranie głębszego oddechu, rozplątanie supła nerwów. Wydawało jej się, że świat nagle zwolnił, że znów słyszała tylko szum krwi w swych uszach, jak zaraz po tym, gdy Marcel wyciągnął ją z dziury.
I znów ruszył jej na pomoc, przynajmniej nieświadomie. Pytanie o kości zarejestrowała dopiero po czasie. Nie zdążyła nawet pokiwać głową dla zaprzeczenia, oczy same podążyły za ruchem, które wyłapały na skraju pola widzenia. Nie odwróciła się zupełnie w stronę blondyna, ale wystarczająco, by widzieć jego żonglerski popis. Nie spodziewała się, że kącik ust pocznie unosić się coraz to bardziej w górę, aż wreszcie uformuje usta w prawdziwy uśmiech, splecione palce dłoni znów wzniosą się do serca, jak wtedy, gdy wyglądała jego powrotu z wody, trochę ponad dobę temu.
— Ojej — wymsknęło się z jej ust, drżące po równi przez zbliżającą się falę strachu, jak i z prawdziwego podziwu. Nie spodziewała się występu, nie takiego, nie tutaj, nie z rąk Marcela, chociaż chyba nazwisko Carrington i profesja cyrkowca zobowiązywały. Splecione dotychczas palce rozprostowały się, rozdzieliły, aby później zetknąć się samymi opuszkami, rozłączyć i zetknąć znowu. Ciche zastępstwo oklasków przyszło samo, lecz w sercu Marii rozbrzmiewało salwą oklasków.
| k3 na wstrząsy
Jednakże ciepło ramienia Marcela, który pomimo prowadzenia ich pochodu znalazł się tuż obok, znów uspokoiło wybujałą wyobraźnię. Przez chwilę zamknęła nawet oczy, idąc dalej na oślep — niewiele to zmieniło. Dopiero gdy nawet Jim przegnał te małe szkodniki, zmusiła się do otworzenia oczu, ponownego patrzenia przed siebie.
— Już dobrze — powtórzyła po Marcelu; musiało być dobrze. Żyli, byli bardziej niż mniej cali, chaos został na górze, tutaj tylko smród i szczury i ciemność. Mieli siebie. I choć dalej czuła wyrzuty sumienia, że nie potrafi stanąć na wysokości zadania, trzymać strachu w sobie, gdzieś tam jeszcze, na dnie serca tliła się nadzieja, że jeżeli mieli jej to za złe, to przynajmniej niezbyt mocno. A gdzie nadzieja, tam i mocne postanowienie poprawy. Gdy tylko dotrą tam, gdzie bezpiecznie, wtedy im się odwdzięczy. Teraz musiała chociaż próbować uspokoić szczenię. Wiedziała, że zwierzęta domowe często wyczuwają emocje ludzi znajdujących się w ich otoczeniu, ale przede wszystkim Blue, bo chyba o niego chodziło wtedy w lesie, wciąż jeszcze był małym psidwakiem. Bał się, tak samo jak ona. Ale damy radę, Blue. Już dobrze.
Pod Ziemią było już dobrze. Tłoczno, ciemno, z dominującą wonią potu i krwi, ledwie tylko doprawionej słabym aromatem jedzenia. Ale dobrze. Maria chciała myśleć, że tak będzie już zawsze. Dlatego pod naporem rozgniewanego spojrzenia swoim uciekła na bok, ramiona same zaokrągliły się, skierowały do środka klatki piersiowej, a blondynka nie pragnęła teraz niczego bardziej niż tylko zapaść się pod ziemię. Gest nie był przecież spowodowany łaską. Martwiła się o dziecko znajdujące się pod opieką tej dziewczyny, chciała więc podzielić się tym, co miała. Nic więcej nie miała, nic więcej nie potrafiła. Ale dobre chęci częściej niż mogłoby się to wydawać, prowadziły do negatywnych rezultatów.
Niespodziewana odsiecz przyszła dopiero z góry, z samego nieba. Zachwiała się na równych nogach, zderzyła się z przechodzącym obok mężczyzną, który po ustaniu wstrząsów pewnie krzyknąłby na nią rozgniewany, gdyby nie popłoch wśród nietoperzy i sów odpoczywających zazwyczaj pod sklepieniem. Maria natychmiast nakryła głowę rękami, tamten człowiek machnął ręką — chyba nie na nią, ale aby odpędzić się od latających stworzeń — po czym zniknął w tłumie.
Słowa Yany sprawiły, że wróciła do niej wzrokiem. Ciocia Blythe słynęła w rodzinie ze swych pedantycznych niemalże skłonności do tego stopnia, że samo jej wspomnienie sprawiło, że Maria uniosła drżącą dłoń do twarzy, aby zetrzeć kurz i pył, przynajmniej z nosa. Niewiele to dało, pozostawiło na jej twarzy wyłącznie grubszą, rozmazaną smugę.
— Pewnie od razu kazałaby nam iść do miednicy — szepnęła z pewnym rozrzewnieniem; może kiedy indziej zareagowałaby bardziej żywiołowo, dałaby się porwać czarowi wspomnień. Teraz jednak miały, na prośbę Gii, wyglądać źle i bezradnie. Maria nie była ani dobrą aktorką, ani kłamcą — jej próba wyglądała zatem tak, jak prezentowała się faktycznie. Blada od strachu i zmęczenia twarz z szarawą smugą przez jej środek, połowa jasnych loków w zupełnym nieładzie, druga związana dalej w warkocz, który i tak wyglądał jakby wiele przeżył. Nawet wcześniej biała wstążka przybrała bardziej szarawy kolor. — Zaraz wrócę — uprzedziła kuzynkę, nim sama zaczęła przeciskać się w stronę baru, co jakiś czas stawając na palcach, w dobrodusznej próbie dostrzeżenia dwóch głów. Jednej z jasnymi włosami, których blask w słońcu potrafiła już przywołać z pamięci, drugiej pełnej gęstych, ciemnych loków. Ostatecznie udało jej się znaleźć tylko Marcela, nie słyszała, o czym rozmawiali wcześniej.
Nie spodziewała się, że chwyci nóż w lewą dłoń; to mały detal, ale mimo wszystko sprawił, że myśli galopujące przez wszystkie tragiczne scenariusze na moment zatrzymały się, skupiły tylko na tak maleńkiej rzeczy.
— Jesteś leworęczny? — zapytała, w napowietrzonych zmęczeniem słowach znalazło się miejsce na ciekawość, nieuzasadnioną przede wszystkim przez wzgląd na okoliczności. Nie zdążyła odpowiedzieć na jego słowa, nim nie objął jej ponownie. Słabość sprawiła, że odwróciwszy głowę od tłumu, oparła policzek o jego ramię i górną część klatki piersiowej. Chciała myśleć, że to z gorąca i od wszystkich zapachów, lecz pewnie oszukiwała samą siebie, nie dopuszczając myśli, że za wszystkim stały emocje — dotychczas blada twarz pokryła się wykwitami rumieńców, teraz jeszcze jasnoróżowych, choć gdy wreszcie zebrała się w sobie na tyle, by odezwać się raz jeszcze, gdy wspólnie lawirowali między stolikami, ludźmi, chaosem. — Nigdy nie widziałam nikogo, kto ma tak wiele siły co ty — wyznała wreszcie, przebijając się nie tylko przez barierę nieśmiałości, ale także zapartego tchu. Dopiero się uczyła, nie wiedziała jeszcze, że obrażenia Marcela, choć w pierwszej chwili wyglądały bardzo źle, tak naprawdę mogły nie być aż tak poważne, zwłaszcza dla młodego i wysportowanego mężczyzny. Dopiero po jego kolejnych słowach uśmiechnęła się szeroko. Ufała mu na słowo, choć może rozsądek powinien wziąć górę, podpowiedzieć, że to tylko uspokajające słowa, żaden pewnik. — Nie wiedziałam, że pod Pokątną są takie cuda — niewielu pewnie nazywałoby w ten sposób "Pod Ziemią", lecz atmosfera grozy, trwającego końca świata sprawiała, że im dłużej znajdowali się z daleka od nieba, tym większe było poczucie odrealnienia. Uwadze umknęło zgarnięcie kości ze stołu, akurat próbowała dojrzeć, czy jakakolwiek część jej ciała, ta widoczna spod opończy, wyglądała na ranną. — Nie, chyba nie. Ale uważaj na nos, musimy znaleźć coś zimnego, żebyś nie spuchnął — zawsze inni na pierwszym miejscu; pamiętała ranę na ręku Jima, tę na nogę Gii. Najpierw oni i Marcel, potem zapyta Yany o samopoczucie, a potem będzie już naprawdę dobrze.
Skinęła głową z uśmiechem, w podziękowaniu za pomoc przy zajęciu miejsca. Dopiero wtedy, gdy plecy zetknęły się z zimną ścianą naprawdę poczuła, jak wiele sił straciła. Wzrok odnalazł małego Blue, poklepała swoje kolana i wyciągnęła ku niemu ręce, zapraszając do zajęcia miejsca przy niej. Psidwak wciąż się bał, chciała ulżyć i jemu. Niedługo później znaleźli się w (prawie?) komplecie.
— Jestem Maria, miło mi was poznać — zwróciła się z uśmiechem do Vito i Gii, na tej drugiej zatrzymując dłużej spojrzenie przepełnione wdzięcznością. — Cudownie, że o tym pomyślałaś — dodała, odnosząc się oczywiście do w miarę czystych szmatek i wody. Wszystkim się przyda. Pozwoliła Yanie odpowiedzieć na pytanie Marcela, kiwając tylko głową w potwierdzeniu jej słów. Nie umawiały się, tak samo, jak Maria — wbrew słowom padającym w Waltham — nie umawiała się z Elvirą. Żołądek ścisnął się boleśnie, nagle odwróciła twarz na bok, podbródek oparła na swym ramieniu, palce dłoni zaciskały się przez chwilę i otwierały, na przemian. Co z Elvirą? Yana mówiła, że chyba nie żyje. Wtedy, gdy uciekali, nie było czasu, aby o tym myśleć. Nawet zapowiedź jedzenia nie pozwoliła na nabranie głębszego oddechu, rozplątanie supła nerwów. Wydawało jej się, że świat nagle zwolnił, że znów słyszała tylko szum krwi w swych uszach, jak zaraz po tym, gdy Marcel wyciągnął ją z dziury.
I znów ruszył jej na pomoc, przynajmniej nieświadomie. Pytanie o kości zarejestrowała dopiero po czasie. Nie zdążyła nawet pokiwać głową dla zaprzeczenia, oczy same podążyły za ruchem, które wyłapały na skraju pola widzenia. Nie odwróciła się zupełnie w stronę blondyna, ale wystarczająco, by widzieć jego żonglerski popis. Nie spodziewała się, że kącik ust pocznie unosić się coraz to bardziej w górę, aż wreszcie uformuje usta w prawdziwy uśmiech, splecione palce dłoni znów wzniosą się do serca, jak wtedy, gdy wyglądała jego powrotu z wody, trochę ponad dobę temu.
— Ojej — wymsknęło się z jej ust, drżące po równi przez zbliżającą się falę strachu, jak i z prawdziwego podziwu. Nie spodziewała się występu, nie takiego, nie tutaj, nie z rąk Marcela, chociaż chyba nazwisko Carrington i profesja cyrkowca zobowiązywały. Splecione dotychczas palce rozprostowały się, rozdzieliły, aby później zetknąć się samymi opuszkami, rozłączyć i zetknąć znowu. Ciche zastępstwo oklasków przyszło samo, lecz w sercu Marii rozbrzmiewało salwą oklasków.
| k3 na wstrząsy
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Maria Multon' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Lekka i frywolna odpowiedź, że trudno go zabić sama cisnęła się na usta, jak bohaterom wielkich historii i legend, w których powracali do domu, przetrwawszy największy katastrofy, ale on nigdy nie był bohaterem, a dziś trząsłby się jak osika ze strachu, gdyby nie fakt, że instynktownie poczuł się do odpowiedzialności i zadbania o Giannę, o jej małego brata. Kłamstwo, które miało przykryć tak silne emocje jak strach, nie przychodziło mu łatwo, ale przecież działał pod presją wielokrotnie, najcześciej musząc samemu uwierzyć we własne teorie nim spróbuje przekonać do nich innych. To było o wiele trudniejsze niż zmiana personaliów, wymyślania na poczekaniu powodu swojej obecności, czy zaprzeczenie. By przekonać kogoś, że się nie bał musia uporać się z samym sobą, ale z pomocą przychodziła adrenalina, która w chwilach takich jak ta pozwalała mu nie myśleć, nie martwić się za dużo. Cieszył się, że nie jest duchem, tak jak cieszył się, że mały Włoch i jego siostra żyli, bo z bólem przyjął ich śmierć. Nie odnalazł ciał, nie odnalazł krwi, a jednak ślad po nich zaginął, a Leonora nie odnalazła drogi w porażonym w chaosie po Bezksiężycowej Nocy Londynie. Mały Vito przypominał mu nie tylko o tamtych dniach spędzonych w Małej Italii, o pracy w akompaniamencie śpiewu, pośród melodyjnego śmiechu i dźwięcznych, zabawnie brzmiących awantur. Przypominała mu o dzieciach, z którymi się wychował — o starszych braciach Eve, którzy zginęli, o jego rówieśnikach, o małych chłopcach i dziewczynkach, których zabawiał sztuczkami z monetą podczas własnego wesela. Mały Vito przypominał mu, tak jak i jego siostra, dawno utraconą, pochowaną i wspominaną rodzinę, za którą tęsknił, nawet po takim czasie nie mogąc odnaleźć się w świecie tak wielu zasad - romskich, brytyjskich, których sam nie rozumiał i nie potrafił do końca przestrzegać.
— Ta — mruknął, spoglądając na Marcela. Na myśl przyszło mu, że mogli zostać w Weymouth, iść na wyścigi, na których w tej chwili zapewne bawili się ich przyjaciele, nieświadomi tego, co działo się w stolicy i jak straszliwa ciemność przyciągnęły szarlatańskie rytuały popleczników czarnoksiężnika, którego imienia obawiał się przywołać ze wspomnień rozmów. Nie powiedział tego jednak, wiedząc, że niezależnie od tego, gdzie się znajdowali, czuł się lepiej z myślą, że byli w tym razem. Obiecał sobie przecież, że nie zostawi go już w potrzebie — felerny styczeń wciąż dręczył go w snach wraz z nawracającymi wyrzutami sumienia. – Wygląda na taką, która łatwo okantować w pokera — podchwycił temat i luźniejszy ton, przez ramię jeszcze zerkając sugestywnie na Marcela. Nie miał skrupułów. Nie miał nawet teraz dla obcej dziewczyny, która nie wzbudziła w nim od początku ani odrobiny współczucia. Zadbali o nią, nie musiał czuć się winny małych, hazardowych przekrętów. — Nawet jak będzie kręcić nosem, zawsze może wyjść poszukać lepszych — mruknął. Zawsze miał mniejsze poczucie obowiązku niż Marcel. Przejmował się nią, Obcą. Nie tylko jej życiem, zdrowiem ale nawet poczuciem komfortu, inaczej by o tym nie pomyślał. On nie wpadł na to, że w takiej sytuacji, czegokolwiek mogło im brakować. Mieli dach nad głowa i być może uda im się napełnić puste brzuchy. Jeśli to wytrzyma, jeśli nic w nich nie uderzy i nie zawali tego tuneli im na głowę, będą nawet bezpieczni.
Zerknął na dłoń Marcela i zabrał wszystkie pieniądze, świadom, że było ich zbyt dużo by mógł je wyszperać z własnej kieszeni.
Spojrzał na przyjaciela, gdy ten odchodził w kierunku dziewczyn i podciągnął się wyżej na ladę. Przed nim pojawiły się dwie miski z gulaszem.
— Zaraz będą następne — odpowiedział brodaty mężczyzna, ale nie czekał aż wróci, wziął je szybko i ruszył przed siebie. Trzymał jedną nad drugą, nie patrząc na nie, a na otoczenie, by w razie konieczności plecami osłonić jedzenie nim ktoś wpadnie prosto na jego ręce i wytrąci mu gulasz.
— Marcello, prędko! Szybko, idę po następne! Może się uda— krzyknął do niego przez tłum, głośno i wyraźnie po romsku, wiedząc, że wychwyci sens jego słów, musiał od razu znaleźć się z powrotem przy ladzie. Wepchnął przyjacielowi i Marii po misce. — Gia! Chodź! — krzyknął do dziewczyny, sam tego wszystkiego nie zabierze, miał tylko dwie ręce. Nim jednak usłyszał jej odpowiedź wrócił i wcisnął się na blat, podciągając na nim, nieco niższy od jegomości, których rozdzielił. W tej samej chwili przyszedł mężczyzna z kolejnymi dwoma porcjami, a czarownica postawiła przed nim dwa kufle piwa. — Gianna! — krzyknął, obracając się za siebie. Potrzebował jej tu prędko. Pochylił się nad blatem. — Jeszcze dwa — zwrócił się do mężczyzny. — Jeszcze dwa gulasze! — rzucił głośniej, pochylając się bliżej i przesunął po blacie monety, będące należnością za cztery gulasze i pięć piw. Jego ostatnie monety — miał je zatrzymać na przyszłość, bo będą potrzebne Eve i dziecku, ale jeśli dziś nie przeżyją i tak ich nie dostaną. Wziął do ręki dwie miski i wystawił je do tyłu licząc, ze Gianna je odbierze. — Wydał mi pan dwa gulasze i jeszcze dwa! — zwrócił się do niego z poważną miną. Nie był w pozycji do negocjacji, nie wyglądał też na uczciwego jegomościa, więc kiedy mężczyzna powiedział, że dał mu już dwa pokręcił przecząco głową. — Mnie? To tamta jasnowłosa panienka je odebrała — obrócił się, dając barmanowi przestrzeń na spojrzenie na Marię i Marcela pomiędzy ludźmi. — Powiedziała, że czekała już długo i to jej zamówienie. Mam je odebrać? Było moje? — spytał, marszcząc brwi. [/b]— Liczył, że mógł nie pamiętać, wokół były tłumy, mógł się pomylić, nie zorientować kto spłacił, szczególnie, że osób z obsługi za barem było więcej — ktoś inny mógł odebrać pieniądze, ktoś inny wydać jedzenie. Z boku ktoś już się upominał o piwo, ktoś inny o jakąś zupę, a presja działała na niekorzyść barmana, który ze swoją chciwością i tak zarobił dziś na tych wszystkich ludziach wystarczająco, by nie kłócić się o dwie porcje gulaszu. — Gianna, daj to Vito i przyjdź tu jeszcze — powiedział do Włoszki, przysuwając bliżej siebie dwie porcje gulaszu i pięć kufli. Weźmie je wszystkie tylko te ostatnie dwa gulasze będzie musiał dać na szczyt. Kiedy pojawiły się kolejne, zapakował je na kufle, a te chwycił w obie dłonie za ucha i pociągnął, opierając sobie na piersi. Ręce mu zadrżały, ale nie było innego wyjścia, dał radę i zapakowany przemknął zaraz za Gią, licząc, że wytyczy najmniej kolizyjną drogę między tłumem prosto do pozostałych.
— Częstujcie się — powiedział, zatrzymując się w miejscu; wyszło ostatecznie na to, że każdy miał swoją miss z gulaszem, choć zapłacił za nie mniej i tylko dlatego, że wokół było zamieszanie, a klientów i chętnych na tyle dużo, że trudno było upilnować całego rozgardiaszu i awanturować się, kiedy w kolejce stało trzech kolejnych czarodziejów. Zerknął na Marcela, ale nic nie powiedział. Trzymał tylko kufle z piwem, a na nich dwie miski z gulaszem, w których umoczony był już chleb — dwie grube kromki do połowy nasiąknięte tłustym, wołowym sosem. Odchylił się jeszcze lekko do tyłu, by utrzymać kufle, nim wszystkie zostały wzięte i postawione na ziemi, gdzie mogli zagrać w pokera, ale nim sam usiadł wokół wszystko się zatrzęsło. Mury zadrżały, a tynk posypał się spomiędzy cegieł. Klatki na suficie zatrząsł się — krzyk poniósł się po całej podziemnej karczmie, większość ludzi padła prawie na ziemię, osłaniając głowy przed przed ewentualnymi odłamkami spadającymi z góry. On sam ledwie ustał na nogach, z dwoma ostatnimi kuflam zachwiał się jak na łodzi, nie mając szans pomyśleć o tym, że zaraz zginą. Cofnął się, prawie tracąc równowagę — wciąż jednak patrzył na piwo, by go nie rozlać, choć to było głupie, irracjonalne. Powinien paść na ziemię i zadbać o to, by cegła nie spadła mu na głowę. A jednak, zapłacił za to grube pieniądz — w jego mniemaniu —nie potrafił o tym zapnieć, postawić kufli na ziemię rozlewając w połowie i znaleźć odrynę podłogi, by skulić się jak mysz. W końcu wszystko ustało — nie szybkie bicie jego serca. Ono łomotało w piersi jak oszalałe i uzmysłowił sobie to dopiero po trzęsących się dłoniach i drżącym, tracącym pianę piwie w dłoniach. — To nic, przeszło już. Kto zaczyna? — spytał, siląc się na neutralny, pozbawiony obaw o przyszłość, o życie ton. — Blue zje trochę tego gulaszu? Albo chleba? — spytał Marcela, nie mając nawet pojęcia, czym go nakarmić w tej sytuacji.
— Ta — mruknął, spoglądając na Marcela. Na myśl przyszło mu, że mogli zostać w Weymouth, iść na wyścigi, na których w tej chwili zapewne bawili się ich przyjaciele, nieświadomi tego, co działo się w stolicy i jak straszliwa ciemność przyciągnęły szarlatańskie rytuały popleczników czarnoksiężnika, którego imienia obawiał się przywołać ze wspomnień rozmów. Nie powiedział tego jednak, wiedząc, że niezależnie od tego, gdzie się znajdowali, czuł się lepiej z myślą, że byli w tym razem. Obiecał sobie przecież, że nie zostawi go już w potrzebie — felerny styczeń wciąż dręczył go w snach wraz z nawracającymi wyrzutami sumienia. – Wygląda na taką, która łatwo okantować w pokera — podchwycił temat i luźniejszy ton, przez ramię jeszcze zerkając sugestywnie na Marcela. Nie miał skrupułów. Nie miał nawet teraz dla obcej dziewczyny, która nie wzbudziła w nim od początku ani odrobiny współczucia. Zadbali o nią, nie musiał czuć się winny małych, hazardowych przekrętów. — Nawet jak będzie kręcić nosem, zawsze może wyjść poszukać lepszych — mruknął. Zawsze miał mniejsze poczucie obowiązku niż Marcel. Przejmował się nią, Obcą. Nie tylko jej życiem, zdrowiem ale nawet poczuciem komfortu, inaczej by o tym nie pomyślał. On nie wpadł na to, że w takiej sytuacji, czegokolwiek mogło im brakować. Mieli dach nad głowa i być może uda im się napełnić puste brzuchy. Jeśli to wytrzyma, jeśli nic w nich nie uderzy i nie zawali tego tuneli im na głowę, będą nawet bezpieczni.
Zerknął na dłoń Marcela i zabrał wszystkie pieniądze, świadom, że było ich zbyt dużo by mógł je wyszperać z własnej kieszeni.
Spojrzał na przyjaciela, gdy ten odchodził w kierunku dziewczyn i podciągnął się wyżej na ladę. Przed nim pojawiły się dwie miski z gulaszem.
— Zaraz będą następne — odpowiedział brodaty mężczyzna, ale nie czekał aż wróci, wziął je szybko i ruszył przed siebie. Trzymał jedną nad drugą, nie patrząc na nie, a na otoczenie, by w razie konieczności plecami osłonić jedzenie nim ktoś wpadnie prosto na jego ręce i wytrąci mu gulasz.
— Marcello, prędko! Szybko, idę po następne! Może się uda— krzyknął do niego przez tłum, głośno i wyraźnie po romsku, wiedząc, że wychwyci sens jego słów, musiał od razu znaleźć się z powrotem przy ladzie. Wepchnął przyjacielowi i Marii po misce. — Gia! Chodź! — krzyknął do dziewczyny, sam tego wszystkiego nie zabierze, miał tylko dwie ręce. Nim jednak usłyszał jej odpowiedź wrócił i wcisnął się na blat, podciągając na nim, nieco niższy od jegomości, których rozdzielił. W tej samej chwili przyszedł mężczyzna z kolejnymi dwoma porcjami, a czarownica postawiła przed nim dwa kufle piwa. — Gianna! — krzyknął, obracając się za siebie. Potrzebował jej tu prędko. Pochylił się nad blatem. — Jeszcze dwa — zwrócił się do mężczyzny. — Jeszcze dwa gulasze! — rzucił głośniej, pochylając się bliżej i przesunął po blacie monety, będące należnością za cztery gulasze i pięć piw. Jego ostatnie monety — miał je zatrzymać na przyszłość, bo będą potrzebne Eve i dziecku, ale jeśli dziś nie przeżyją i tak ich nie dostaną. Wziął do ręki dwie miski i wystawił je do tyłu licząc, ze Gianna je odbierze. — Wydał mi pan dwa gulasze i jeszcze dwa! — zwrócił się do niego z poważną miną. Nie był w pozycji do negocjacji, nie wyglądał też na uczciwego jegomościa, więc kiedy mężczyzna powiedział, że dał mu już dwa pokręcił przecząco głową. — Mnie? To tamta jasnowłosa panienka je odebrała — obrócił się, dając barmanowi przestrzeń na spojrzenie na Marię i Marcela pomiędzy ludźmi. — Powiedziała, że czekała już długo i to jej zamówienie. Mam je odebrać? Było moje? — spytał, marszcząc brwi. [/b]— Liczył, że mógł nie pamiętać, wokół były tłumy, mógł się pomylić, nie zorientować kto spłacił, szczególnie, że osób z obsługi za barem było więcej — ktoś inny mógł odebrać pieniądze, ktoś inny wydać jedzenie. Z boku ktoś już się upominał o piwo, ktoś inny o jakąś zupę, a presja działała na niekorzyść barmana, który ze swoją chciwością i tak zarobił dziś na tych wszystkich ludziach wystarczająco, by nie kłócić się o dwie porcje gulaszu. — Gianna, daj to Vito i przyjdź tu jeszcze — powiedział do Włoszki, przysuwając bliżej siebie dwie porcje gulaszu i pięć kufli. Weźmie je wszystkie tylko te ostatnie dwa gulasze będzie musiał dać na szczyt. Kiedy pojawiły się kolejne, zapakował je na kufle, a te chwycił w obie dłonie za ucha i pociągnął, opierając sobie na piersi. Ręce mu zadrżały, ale nie było innego wyjścia, dał radę i zapakowany przemknął zaraz za Gią, licząc, że wytyczy najmniej kolizyjną drogę między tłumem prosto do pozostałych.
— Częstujcie się — powiedział, zatrzymując się w miejscu; wyszło ostatecznie na to, że każdy miał swoją miss z gulaszem, choć zapłacił za nie mniej i tylko dlatego, że wokół było zamieszanie, a klientów i chętnych na tyle dużo, że trudno było upilnować całego rozgardiaszu i awanturować się, kiedy w kolejce stało trzech kolejnych czarodziejów. Zerknął na Marcela, ale nic nie powiedział. Trzymał tylko kufle z piwem, a na nich dwie miski z gulaszem, w których umoczony był już chleb — dwie grube kromki do połowy nasiąknięte tłustym, wołowym sosem. Odchylił się jeszcze lekko do tyłu, by utrzymać kufle, nim wszystkie zostały wzięte i postawione na ziemi, gdzie mogli zagrać w pokera, ale nim sam usiadł wokół wszystko się zatrzęsło. Mury zadrżały, a tynk posypał się spomiędzy cegieł. Klatki na suficie zatrząsł się — krzyk poniósł się po całej podziemnej karczmie, większość ludzi padła prawie na ziemię, osłaniając głowy przed przed ewentualnymi odłamkami spadającymi z góry. On sam ledwie ustał na nogach, z dwoma ostatnimi kuflam zachwiał się jak na łodzi, nie mając szans pomyśleć o tym, że zaraz zginą. Cofnął się, prawie tracąc równowagę — wciąż jednak patrzył na piwo, by go nie rozlać, choć to było głupie, irracjonalne. Powinien paść na ziemię i zadbać o to, by cegła nie spadła mu na głowę. A jednak, zapłacił za to grube pieniądz — w jego mniemaniu —nie potrafił o tym zapnieć, postawić kufli na ziemię rozlewając w połowie i znaleźć odrynę podłogi, by skulić się jak mysz. W końcu wszystko ustało — nie szybkie bicie jego serca. Ono łomotało w piersi jak oszalałe i uzmysłowił sobie to dopiero po trzęsących się dłoniach i drżącym, tracącym pianę piwie w dłoniach. — To nic, przeszło już. Kto zaczyna? — spytał, siląc się na neutralny, pozbawiony obaw o przyszłość, o życie ton. — Blue zje trochę tego gulaszu? Albo chleba? — spytał Marcela, nie mając nawet pojęcia, czym go nakarmić w tej sytuacji.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Nie będzie płakać. Tak sobie postanowiła. Może się bać, może w duchu drżeć jak osika, wyć jak zarzynane zwierzę, ale płakać nie zamierzała. E basta. Nie ulży przecież jej to wcale, zestresuje tylko brata, a przecież kolejny atak paniki dziecka nikomu nie był po drodze. Więc starała się być dzielna, zaradna, oparcie znajdując w suficie, z którego sypał się tynk, w ścisku przepoconych i tak samo zmęczonych ciał, w towarzystwie osób, jakie to podświadomie pragnęła również wziąć pod swoją opiekę. Byli młodsi, wszyscy, nawet Yana wydawała się być niewiele starsza niż sama Maria. Nie mogła więc płakać. To oczywiste. Come l'erba è verde e il mare siciliano è blu. Nie mogła być też nieprzydatna, chłopcy załatwiali jedzenie, ona mogła spróbować znaleźć coś do opatrzenia drobnych ran. Tak, to brzmiało rozsądnie. Taka chciała być, konkretna i rozsądna, a nade wszystko niezasmarkana. Jeśli to miał być ich ostatni dzień życia, to nie spędzi go siąkając chmurnie nosem. I jakkolwiek głupio oraz butnie to nie brzmiało, tak przegnało zmęczenie, chociaż na chwilę, przyćmiło ból nogi, protest udręczonych mięśni. Przywołało iskry do ciemnych oczu, wybudziło znajomy uśmiech na wargach. Sycylijska werwa napełniła żyły wzburzonej krwi, formujący się w głowie plan tylko umocnił zdecydowanie dalszych kroków. I udało się, oczarować chociaż trochę młodego kelnera, subtelnym, niezauważalnym dotykiem rozproszyć skupienie tak, aby ledwie kilka monet mogło zapewnić to, za co ktoś inny miałby słono zapłacić. Może dlatego słysząc pochwałę Yany, kiedy zdążyła do nich dołączyć, skwitowała głębokim ukłonem.
- Ależ dziękuję, dziękuję - odpowiada, jakby właśnie otrzymała owacje na stojąco. Marcel dołączył do nich i kiedy brunetka, której imię wreszcie poznała oficjalnie zadała pytanie Marcelowi, tak sama Gia przysunęła się bliżej Marii - Czy mogłabyś najpierw opatrzyć ramię Jima, zanim pomożesz mi z nogą? - pyta jej cicho, może nawet lekko nieśmiało wciąż zawstydzona spojrzeniem, które jej wcześniej posłała. Czy mogła mieć jej to za złe? Oby nie, chyba nie miała siły na kolejne przeprosiny jeśli miała być szczera, co nie znaczy, że ich uniknie, jeśli zajdzie taka potrzeba. Odsuwa się, ramieniem otulając Vito, przysuwając do siebie jakby miała być tarczą przed wszystkim, co złe - Rozumiem i skąd, spójrz na niego, toż z niego najprawdziwszy lew jest, najdzielniejszy z możliwych - zapewnia Yanę, jednocześnie łaskocząc chłopca, który zduszonym Gia! chce zaprotestować przeciwko tak niecnym atakom. Uśmiech dziewczęcia nieco rzednie na dalsze słowa Multon, jej troska o bliskich, to, czy ma gdzieś wracać ściska boleśnie serce. Bo rozumie, ten lęk, tę obawę, rozumie też czym jest strata i jak wiele cierpienia sobą nosi i że choćby miało się wrażenie, że nie może być gorzej, tak los wciąż był w stanie odbierać i obierać. Cesare. Sztywnieje, kiedy imię starszego brata przemyka przez jej myśli, chce uciec wzrokiem, ale to nie pomoże. Była najstarsza tutaj, nie mogła być tchórzem - Jestem pewna, że twoi bliscy są bezpieczni. Wszystko będzie w porządku - nie brzmi to jak tanie kłamstwo na odczepkę, wierzy w to, a mimo to ma wrażenie, że tak jest. Nie mogła zagwarantować niczego, nawet jeśli pragnęła jak Atlas nieść ciężar sklepienia niebieskiego, żeby odciążyć ich chociaż trochę, tak to przecież się sypało właśnie na ich głowy. Wstyd. Disgrazia. Nie potrafiła dodać nic więcej, dziewczyny były kuzynkami, na pewno lepiej były w stanie się pocieszyć. Prawda? Na pytanie Marcela wyszczerzyła ząbki w uśmiechu, do przodu wysuwając ranną nogę, szczęśliwa, że materiał spódnicy ukrywał zakrwawiony fragment ciała.
- Nie odpadła - informuje go pogodnie, gestykulując przy tym ręką niedbale, jakby rana nie była wcale jakimś problemem. Bo nie była, organizm Gii po prostu dramatyzował podobnie jak jej odporność na ból, która nigdy nie była jakaś wielka. Odwraca głowę raz jeszcze ku Yanie, która zdradza, że skądś ją kojarzy i tym razem Gianna śmieje się szczerze.
- Ach tak! Wspólny szlaban, nie wkopałaś mnie za mój drobny trik! Podziękowałam ci za to kiedyś? - pyta ją, ale nie doda nic więcej, bo Jim już krzyczy, już woła i nawet się nie zastanawia, idzie w jego stronę przeciskając się przez innych zgromadzonych. Vito z rozdziawioną buzią obserwuje żonglerkę Marcela, siadając tuż przed nim absolutnie oczarowany na tyle, że nawet jej braku nie zdąży zauważyć.
- No przecież idę! Non sono un cane tesoro! - odpowiada głośniej, ale nadal w jej tonie wybrzmiewa śmiech. Chłopak walczy o jedzenie, a ona może jedynie odebrać od niego dwie miski z gulaszem, czując niemal nostalgię. Stupido, karci się, ale jakoś tak bez serca, chociaż to głupie czuć melancholię od samego noszenia naczyń. Oszalała już chyba do końca. Zastanawia się, czy zapytać, czy Doe potrzebuje pomocy z całą resztą naczyń, ale jak uznał, że da radę, to na pewno da radę. Nie zamierzała w niego wątpić, zamiast tego wolała wytyczyć jak najbezpieczniejszą trasę, żeby nie zderzył się z nikim i tylko dwa razy zerknęła za siebie, czy wszystko jest w porządku. Ledwie zdążyła podać obie miski Vito, kiedy nadszedł kolejny wstrząs i musiała raz jeszcze przygryźć wargę, kiedy próbowała utrzymać się na nogach. Tym razem obyło się bez upadku. Ledwie odetchnąć zdołała, kiedy odnalazł ją wcześniej zaczepiony młodzieniec z naręczem szmatek oraz dwoma miskami, jedną po brzegi napełnioną wodą, która została włożona do drugiej. Uśmiechał się do niej nieśmiało, na co ona odpowiedziała uśmiechem podobnym, spod rzęs.
- Signiore - wzdycha z wyraźną ulgą, radością, którą stara się w swej skromności ukryć - Wiedziałam, że nas pan nie zawiedzie - zachwyca się, obierając od niego przyniesione rzeczy i mógłby podjąć pewnie jakąś próbę rozmowy, gdyby nie spojrzenia w niego wlepione, które definitywnie speszyły go na tyle, że krzyk swojego pracodawcy przyjął z prawdziwą ulgą. Czyste szmatki podała Marii, miski natomiast raz jeszcze Vito i sama na wolnym skrawku podłogi spróbowała usiąść tak, żeby najmniej urazić ranną kończynę. Dopiero siedząc, przelała w wolną miskę odrobinę wody.
- Daj szczeniakowi - poleca chłopcu, bo chociaż wcześniej był zainteresowany Marcelowymi wyczynami, tak dziecko nadal było dzieckiem i jego uwaga całkowicie skupiła się na zwierzątku.
- Mogę pogłaskać pieska? - pyta nieco niepewnie Vito, zezując to na Jima to na blondyna, bo nie jest pewien, do kogo w zasadzie psiak należy. Gianna cmoka głośno, z rozbawieniem zerkając na brata.
- Jesteś pewien, że to pies? Mi on tam na Cerbera wygląda - stwierdza śmiertelnie poważnym tonem, na co młody Moretti marszczy lekko brwi.
- To psidwak, ma dwa ogony a nie trzy głowy - burczy ośmiolatek, patrząc na nią, jakby to ona miała trzy głowy a nie skulone między dziewczętami zwierzę.
- No nie wiem, coś mu z boku chyba rośnie - drażni się z nim pogodnie, a włoch prycha głośno.
- Gia, nie nabijaj się ze mnie - syczy, a czubki uszu czerwienią się wyraźnie. Ale nabiera pewności, otwarcie patrząc na pozostałą męską część ich małego zbiorowiska, jakby tylko oni mogli zrozumieć, z czym on się na co dzień musi męczyć - To mogę? - pyta raz jeszcze, przysuwając przy tym wodę w misce do zwierzęcia ostrożnie i jest to moment, który wykorzystuje Gianna, zręcznie przekładając część swojej porcji do tej należącej do chłopca. Misja zakończona sukcesem, wszyscy są zadowoleni. Przynajmniej na tyle o ile można być przy końcu świata.
- Ależ dziękuję, dziękuję - odpowiada, jakby właśnie otrzymała owacje na stojąco. Marcel dołączył do nich i kiedy brunetka, której imię wreszcie poznała oficjalnie zadała pytanie Marcelowi, tak sama Gia przysunęła się bliżej Marii - Czy mogłabyś najpierw opatrzyć ramię Jima, zanim pomożesz mi z nogą? - pyta jej cicho, może nawet lekko nieśmiało wciąż zawstydzona spojrzeniem, które jej wcześniej posłała. Czy mogła mieć jej to za złe? Oby nie, chyba nie miała siły na kolejne przeprosiny jeśli miała być szczera, co nie znaczy, że ich uniknie, jeśli zajdzie taka potrzeba. Odsuwa się, ramieniem otulając Vito, przysuwając do siebie jakby miała być tarczą przed wszystkim, co złe - Rozumiem i skąd, spójrz na niego, toż z niego najprawdziwszy lew jest, najdzielniejszy z możliwych - zapewnia Yanę, jednocześnie łaskocząc chłopca, który zduszonym Gia! chce zaprotestować przeciwko tak niecnym atakom. Uśmiech dziewczęcia nieco rzednie na dalsze słowa Multon, jej troska o bliskich, to, czy ma gdzieś wracać ściska boleśnie serce. Bo rozumie, ten lęk, tę obawę, rozumie też czym jest strata i jak wiele cierpienia sobą nosi i że choćby miało się wrażenie, że nie może być gorzej, tak los wciąż był w stanie odbierać i obierać. Cesare. Sztywnieje, kiedy imię starszego brata przemyka przez jej myśli, chce uciec wzrokiem, ale to nie pomoże. Była najstarsza tutaj, nie mogła być tchórzem - Jestem pewna, że twoi bliscy są bezpieczni. Wszystko będzie w porządku - nie brzmi to jak tanie kłamstwo na odczepkę, wierzy w to, a mimo to ma wrażenie, że tak jest. Nie mogła zagwarantować niczego, nawet jeśli pragnęła jak Atlas nieść ciężar sklepienia niebieskiego, żeby odciążyć ich chociaż trochę, tak to przecież się sypało właśnie na ich głowy. Wstyd. Disgrazia. Nie potrafiła dodać nic więcej, dziewczyny były kuzynkami, na pewno lepiej były w stanie się pocieszyć. Prawda? Na pytanie Marcela wyszczerzyła ząbki w uśmiechu, do przodu wysuwając ranną nogę, szczęśliwa, że materiał spódnicy ukrywał zakrwawiony fragment ciała.
- Nie odpadła - informuje go pogodnie, gestykulując przy tym ręką niedbale, jakby rana nie była wcale jakimś problemem. Bo nie była, organizm Gii po prostu dramatyzował podobnie jak jej odporność na ból, która nigdy nie była jakaś wielka. Odwraca głowę raz jeszcze ku Yanie, która zdradza, że skądś ją kojarzy i tym razem Gianna śmieje się szczerze.
- Ach tak! Wspólny szlaban, nie wkopałaś mnie za mój drobny trik! Podziękowałam ci za to kiedyś? - pyta ją, ale nie doda nic więcej, bo Jim już krzyczy, już woła i nawet się nie zastanawia, idzie w jego stronę przeciskając się przez innych zgromadzonych. Vito z rozdziawioną buzią obserwuje żonglerkę Marcela, siadając tuż przed nim absolutnie oczarowany na tyle, że nawet jej braku nie zdąży zauważyć.
- No przecież idę! Non sono un cane tesoro! - odpowiada głośniej, ale nadal w jej tonie wybrzmiewa śmiech. Chłopak walczy o jedzenie, a ona może jedynie odebrać od niego dwie miski z gulaszem, czując niemal nostalgię. Stupido, karci się, ale jakoś tak bez serca, chociaż to głupie czuć melancholię od samego noszenia naczyń. Oszalała już chyba do końca. Zastanawia się, czy zapytać, czy Doe potrzebuje pomocy z całą resztą naczyń, ale jak uznał, że da radę, to na pewno da radę. Nie zamierzała w niego wątpić, zamiast tego wolała wytyczyć jak najbezpieczniejszą trasę, żeby nie zderzył się z nikim i tylko dwa razy zerknęła za siebie, czy wszystko jest w porządku. Ledwie zdążyła podać obie miski Vito, kiedy nadszedł kolejny wstrząs i musiała raz jeszcze przygryźć wargę, kiedy próbowała utrzymać się na nogach. Tym razem obyło się bez upadku. Ledwie odetchnąć zdołała, kiedy odnalazł ją wcześniej zaczepiony młodzieniec z naręczem szmatek oraz dwoma miskami, jedną po brzegi napełnioną wodą, która została włożona do drugiej. Uśmiechał się do niej nieśmiało, na co ona odpowiedziała uśmiechem podobnym, spod rzęs.
- Signiore - wzdycha z wyraźną ulgą, radością, którą stara się w swej skromności ukryć - Wiedziałam, że nas pan nie zawiedzie - zachwyca się, obierając od niego przyniesione rzeczy i mógłby podjąć pewnie jakąś próbę rozmowy, gdyby nie spojrzenia w niego wlepione, które definitywnie speszyły go na tyle, że krzyk swojego pracodawcy przyjął z prawdziwą ulgą. Czyste szmatki podała Marii, miski natomiast raz jeszcze Vito i sama na wolnym skrawku podłogi spróbowała usiąść tak, żeby najmniej urazić ranną kończynę. Dopiero siedząc, przelała w wolną miskę odrobinę wody.
- Daj szczeniakowi - poleca chłopcu, bo chociaż wcześniej był zainteresowany Marcelowymi wyczynami, tak dziecko nadal było dzieckiem i jego uwaga całkowicie skupiła się na zwierzątku.
- Mogę pogłaskać pieska? - pyta nieco niepewnie Vito, zezując to na Jima to na blondyna, bo nie jest pewien, do kogo w zasadzie psiak należy. Gianna cmoka głośno, z rozbawieniem zerkając na brata.
- Jesteś pewien, że to pies? Mi on tam na Cerbera wygląda - stwierdza śmiertelnie poważnym tonem, na co młody Moretti marszczy lekko brwi.
- To psidwak, ma dwa ogony a nie trzy głowy - burczy ośmiolatek, patrząc na nią, jakby to ona miała trzy głowy a nie skulone między dziewczętami zwierzę.
- No nie wiem, coś mu z boku chyba rośnie - drażni się z nim pogodnie, a włoch prycha głośno.
- Gia, nie nabijaj się ze mnie - syczy, a czubki uszu czerwienią się wyraźnie. Ale nabiera pewności, otwarcie patrząc na pozostałą męską część ich małego zbiorowiska, jakby tylko oni mogli zrozumieć, z czym on się na co dzień musi męczyć - To mogę? - pyta raz jeszcze, przysuwając przy tym wodę w misce do zwierzęcia ostrożnie i jest to moment, który wykorzystuje Gianna, zręcznie przekładając część swojej porcji do tej należącej do chłopca. Misja zakończona sukcesem, wszyscy są zadowoleni. Przynajmniej na tyle o ile można być przy końcu świata.
Złoty klucz na dłoni, to nie mój dom
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Gia Moretti
Zawód : aktorka w wędrownej trupie teatralnej
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Nothing ever ends poetically.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Gia Moretti' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Przez chwilę patrzył w milczeniu na Jima, gdy lekceważąco mówił o Yanie, nie chciał jej źle potraktować, czuł się za nią odpowiedzialny. Pomogli jej się tu przedostać, obca czy nie, była kuzynką Marii, wydawała się zagubiona. Nie powinni jej zostawiać. Spodziewał się, że może być trudna, ale naprawdę wolałby, żeby ich wspólna droga skończyła się tak, jak zaczęła, ostatecznie jednak nie wypowiedział ani słowa. Była dziana.
Pytanie o jego leworęczność na krótko wytrąciło go z rzeczywistości, w której się znalazł, jakby nie od razu zrozumiał, o co i dlaczego Maria pyta, zaraz jednak palce wzmocniły uścisk na rękojeści noża, a na ustach zatańczył maskujący zmieszanie uśmiech. Był mańkutem, choć wiele lat próbowano go nauczyć używania prawidłowej ręki, nie potrafił.
- Tak, ale przestałem tym zarażać jeszcze w Hogwarcie. Słowo, przyjrzyj się Jimowi - jest zdrowy jak koń - zapewnił, kiwając brodą na przyjaciela. Nie do końca wychwytując intencje, próbował obrócić to w żart. Policzek, który opadł na jego ciało sprawił, że na krótko wstrzymał oddech, gdy jego ciało zalało się przyjemnym ciepłym dreszczem, czym zasłużył sobie na taką ufność z jej strony? Była trochę jak tamten kwiat lilii - niewinna bielą, szczera uśmiechem, skromna czystą myślą. Naszła go myśl, że może powinien spytać jej, czy nie chce swojej wstążki z powrotem, żeby ułożyć włosy. Nie wiadomo, ile czasu jeszcze tutaj spędzą - ale wcale nie chciał o to pytać. Uśmiechnął się szerzej, gdy skomplementowała jego siłę. Znał siłaczy, których siła zdawała się nadludzką, noszących w sobie krew olbrzymów, a jednak te słowa dodały mu animuszu. - Uważaj - odpowiedział tylko krótko, gdy ktoś w tłumie potknął się w kierunku, odruchem zakleszczył ją w uścisku mocniej, wolną dłonią odpychając plecy jegomościa nim zdeptał jej stopy. Romski język przebił się przez gwar, dźwiękiem, który tylko on potrafił rozpoznać: - Idę! - krzyknął za nim w tej samej obcej mowie, wracając ku niemu kilka kroków i odbierając talerze z gulaszem - razem z nimi powrócili do reszty.
- Podoba ci się? - Nie patrz w górę, chciałby dodać, ale tak tylko zwróciłby jej uwagę na stado nietoperzy przy suficie. Po tym, co przeszli, i on wolał ich unikać. To miasto skrywało wiele tajemnic, miał nadzieję, że jej pokaże tej nocy przynajmniej kilka z nich - nie do końca jednak miał na myśli ewakuację metrem i wątpliwej jakości posiłek na podłodze. Tajemnice i sekrety przyciągały każdego, miały w sobie magię odkrywania tego, co nowe. - Nie jesteś z Londynu, prawda? - Pewnie przynajmniej by o nim słyszała, gdyby tu mieszkała. - To skąd? - pytał lekkim tonem, kierowany ciekawością, gdy już dotarli do pozostałych i pomagał jej spocząć. Kiwnął głową, trochę zbywająco, gdy wspomniała o czymś zimnym. Był pewien, że nos był złamany, musiał go nastawić. I był pewien, że nie zdoła tego zrobić jeszcze długo - nie powinno go zaskoczyć, że Pod Ziemią gromadził się gęsty tłum. Przesunął trzymany gulasz w kierunku Yany, dostrzegając kątem oka, że Gia niosła już porcję dla Vita. - Jedzcie, nie czekajcie - zwrócił się do dziewczyn, gdy opadł, gdy usiadł, zaczął wreszcie czuć, jak bardzo zmęczony już był dzisiejszym dniem.
- Mario, ta czarownica, którą mijaliśmy na czele pochodu. O wschodnich rysach twarzy. Wiesz, kto to był? - Zdawało mu się, że połączyły ich spojrzenia. Zdawało mu się, że widział ją już wcześniej. Jej rola w tym wszystkim musiała być ważna. Nie powinien o to pytać, nie teraz, nie tak świeżo. Ale wiedział, że musiał, że później Maria może nie pamiętać już wszystkiego. Że może nie będzie już okazji. Sam miał dreszcze, gdy o niej myślał, o karmazynowej krwi na jej twarzy. Musiał się tego dowiedzieć, potem - potem będą mogli już odpocząć. Przeniósł wzrok na Yanę - może ona wiedziała, o kim mówił?
Pokręcił głową przecząco na pytanie Yany, tylko częściowo nie mówił prawdy. Zastanawiało go, czy w ich kręgach bezinteresowna pomoc naprawdę była tak rzadka, że trudno było w nią uwierzyć - bo i z podejrzliwością podchodził do niej każdy, kogo tego dnia spotkali. Drobne zakłamanie prawdy z guzikiem nie zostało wypowiedziane bez powodu, po obecności własnego ojca wiedział już, że znajomość z nim mogła przynieść jej kłopoty - nie chciał, nie mógłby do tego dopuścić. Prowadziła się z innymi chłopcami niż on, po tamtym ognisku słyszał kilka plotek, które spychał na tył umysłu. Jeśli ona nie sprostowała sytuacji przed kuzynką, nie zamierzał tego robić on.
- Jeszcze zatańczymy tej nocy, Gia - odparł, z nieprzekonanym mimo starań uśmiechem, gdy zapewniła go, że z jej nogą wszystko było w porządku. - Co to był za trik? - spytał z nieznacznie większym przekonaniem, bo grzeszki dzieciństwa zdawały się być odpowiednim wątkiem na odciągnięcie myśli. - Vito to prawdziwy twardziel, nie tak łatwo go wystraszyć - zapewnił Yanę, mrugając do chichoczącego pod wpływem łaskotek chłopca; nie był dzieckiem tak małym, by nie słyszeć i nie rozumieć tej rozmowy, a żaden mały chłopiec nie chce być traktowany jak dziecko. Wszyscy się bali. Nie mogli wiedzieć, czy ta kryjówka wytrzyma to - cokolwiek się teraz działo - nie mogli wiedzieć, czy to - cokolwiek się teraz działo - w ogóle kiedykolwiek się skończy; a przede wszystkim nie mogli wiedzieć, co nadejdzie później. Widział ogień nad Waltham, czy tak miał się skończyć jego świat? Czy tak mieli zginąć wszyscy w tym mrocznym mieście grzechu, które po prawdzie szczerze zasłużyło na to, by zrównać go z ziemią? Starał się nie myśleć o Arenie, o cierpieniu zwierząt, o cyrkowcach i cyrkówkach, o śmierci i zniszczeniu, o widokach, przez które gnali do tego miejsca. Próbował robić dobrą minę do złej gry, bo panika nic nikomu nie da, bo mały Vito ich potrzebował, bo pięcioro z nich nie rozumiało, co się działo, bo mały Blue trząsł się jak osika. - Hej, hej, spokojnie - dodał na potok jej słów. - Jeśli nie masz supermocy, które są w stanie zatrzymać lecące z nieba kamienie, nic z tym w tym momencie nie zrobisz. Nie myśl o tym, to ci nie pomaga - zawahał się, kiedy wspomniała, że analizowała powagę sytuacji. Czy to, co widzieli, mogło być jeszcze poważniejsze? Pewnie mogło - mogło ich wszystkich zmieść już wcześniej. Ale żyli. Przynajmniej póki co. I być może żyli ostatnie chwile swojego życia, a jeśli tak było, nie chciał spędzać ich na panice. Nie chciał mówić jej, że i mądrzejsi nic nie pomogą na to, co się dzieje. Szczerze wątpił, by ktokolwiek był w stanie powstrzymać deszcz meteorytów - może Harold Longbottom, widział już, jak wielką władał potęgą. Ale on tu nie przyjdzie, to za duże ryzyko dla całej rebelii.
Nie napomknął też o bliskich, chciał zatrzymać myśli, które wciąż - mimowolnie - ciągnęły go ku Arenie. Nietrudno było nie dostrzec zdenerwowania Marii, i choć ciepłe słowa Gii wybrzmiały w sposób, który wszyscy powinni wziąć sobie do serca, prawda wydawała się dla wszystkich równie oczywista. Dobrze, że ich przyjaciele w Weymouth byli bezpieczni. Dobrze, że nie ściągnął tu nikogo więcej. To przez niego Jim tu był. Chciałby spytać o Elvirę, ale nie o niej powinna wtedy myśleć. Szczęśliwie żonglerka pociągnęła i jej myśli - uśmiechnął się do niej szeroko, z poruszonym rozbawieniem, gdy złożyła dłonie w tym samym szczerym zachwycie, co przy jeziorze, miała naprawdę śliczny uśmiech - to na niego zapatrzył się, kiedy pojawiły się kolejne wstrząsy. Wstrząsy, które szybko wytrąciły go z rytmu żonglerki, kości wybiły się mocno w górę; wyciągnął obie dłonie, by wesprzeć się o posadzkę, lecz gdy byli tak nisko nic im już nie groziło. Póki ta buda się nie zawali. Póki ziemia się nie rozstąpi. Póki nie zaleje ich fala płynnego ognia jak w Waltham, nie dostrzegł nawet, jak mocno zbladł. Gdy tylko dostrzegł rozpaczliwy taniec Jima, który walczył o zachowanie piwa i gulaszu, zerwał się z posadzki i zabrał dwie miski ze szczytu; rozlał kilka porządnych łyżek, trudno, byli cali, żyli. Wstrzymał oddech, póki Jim i jego pięć kufli - wziąć więcej nie miał już jak - nie odzyskali równowagi. Jego bardziej martwił spadający na niego tynk, niż napitki. Jedną z rozlanych misek wziął dla siebie, drugą zostawił Jimowi. - Może znajdziecie jakieś kości w zupie - rzucił bez przekonania na pytanie o Blue, gulaszu nie było tak dużo, żeby najedli się i oni i pies, kulący się teraz w materiale spódnicy Marii. Blue łatwiej było nakarmić niż ich, mógł zjeść nawet śmieci - ale oni nie mieli nawet śmieci. - Nie macie jakichś... jakichś śmieci w kieszeniach? Lubi papier po Czekoladowych Żabach - zawahał się, może zjadłby też talerze, ale chyba były za duże i za twarde. Musieliby je potłuc, a to pewnie zwróciłoby uwagę.
- Każdy zauważyłby, że to barghest, nie cerber, nie? - odparł małemu Vito, podejmując przekomarzankę Gii, ze śmiechem spojrzał na Marię. - Może? - dopytał, bo to na jej kolanach kulił się szczeniak, niebawem przeszedł wstrząs wtórny, nieznacznie tylko łagodniejszy od poprzedniego - dobrze, że wszyscy już usiedli. zaparł się rękoma o posadzkę, starając się podtrzymać i talerz i kufel, zamknął oczy, trzy, dwa, jeden, to przejdzie lada moment, gdzieś obok osunął się znowu strop.
- Ach - przypomniał sobie o kościach, gdy Jim spytał, kto zaczyna. Yana pytała o zasady, ale najpierw...
Kości, wyrzucone wysoko w górę podczas wstrząsu, spadają wreszcie:
1. Do kufla Yany - z chlupotem
2. Do kufla Marii - z chlupotem
3. Do gulaszu Gii - z chlupotem
4. Do gulaszu Marcela - z chlupotem
5. Do gulaszu Jima - z chlupotem
6. Do kufla osiłka siedzącego przy stole niedaleko - z bardzo niezręcznym chlupotem
7. Nie spadła wcale - została w pazurkach nietoperza nad nami
8. Do gulaszu Vito - z chlupotem
Pytanie o jego leworęczność na krótko wytrąciło go z rzeczywistości, w której się znalazł, jakby nie od razu zrozumiał, o co i dlaczego Maria pyta, zaraz jednak palce wzmocniły uścisk na rękojeści noża, a na ustach zatańczył maskujący zmieszanie uśmiech. Był mańkutem, choć wiele lat próbowano go nauczyć używania prawidłowej ręki, nie potrafił.
- Tak, ale przestałem tym zarażać jeszcze w Hogwarcie. Słowo, przyjrzyj się Jimowi - jest zdrowy jak koń - zapewnił, kiwając brodą na przyjaciela. Nie do końca wychwytując intencje, próbował obrócić to w żart. Policzek, który opadł na jego ciało sprawił, że na krótko wstrzymał oddech, gdy jego ciało zalało się przyjemnym ciepłym dreszczem, czym zasłużył sobie na taką ufność z jej strony? Była trochę jak tamten kwiat lilii - niewinna bielą, szczera uśmiechem, skromna czystą myślą. Naszła go myśl, że może powinien spytać jej, czy nie chce swojej wstążki z powrotem, żeby ułożyć włosy. Nie wiadomo, ile czasu jeszcze tutaj spędzą - ale wcale nie chciał o to pytać. Uśmiechnął się szerzej, gdy skomplementowała jego siłę. Znał siłaczy, których siła zdawała się nadludzką, noszących w sobie krew olbrzymów, a jednak te słowa dodały mu animuszu. - Uważaj - odpowiedział tylko krótko, gdy ktoś w tłumie potknął się w kierunku, odruchem zakleszczył ją w uścisku mocniej, wolną dłonią odpychając plecy jegomościa nim zdeptał jej stopy. Romski język przebił się przez gwar, dźwiękiem, który tylko on potrafił rozpoznać: - Idę! - krzyknął za nim w tej samej obcej mowie, wracając ku niemu kilka kroków i odbierając talerze z gulaszem - razem z nimi powrócili do reszty.
- Podoba ci się? - Nie patrz w górę, chciałby dodać, ale tak tylko zwróciłby jej uwagę na stado nietoperzy przy suficie. Po tym, co przeszli, i on wolał ich unikać. To miasto skrywało wiele tajemnic, miał nadzieję, że jej pokaże tej nocy przynajmniej kilka z nich - nie do końca jednak miał na myśli ewakuację metrem i wątpliwej jakości posiłek na podłodze. Tajemnice i sekrety przyciągały każdego, miały w sobie magię odkrywania tego, co nowe. - Nie jesteś z Londynu, prawda? - Pewnie przynajmniej by o nim słyszała, gdyby tu mieszkała. - To skąd? - pytał lekkim tonem, kierowany ciekawością, gdy już dotarli do pozostałych i pomagał jej spocząć. Kiwnął głową, trochę zbywająco, gdy wspomniała o czymś zimnym. Był pewien, że nos był złamany, musiał go nastawić. I był pewien, że nie zdoła tego zrobić jeszcze długo - nie powinno go zaskoczyć, że Pod Ziemią gromadził się gęsty tłum. Przesunął trzymany gulasz w kierunku Yany, dostrzegając kątem oka, że Gia niosła już porcję dla Vita. - Jedzcie, nie czekajcie - zwrócił się do dziewczyn, gdy opadł, gdy usiadł, zaczął wreszcie czuć, jak bardzo zmęczony już był dzisiejszym dniem.
- Mario, ta czarownica, którą mijaliśmy na czele pochodu. O wschodnich rysach twarzy. Wiesz, kto to był? - Zdawało mu się, że połączyły ich spojrzenia. Zdawało mu się, że widział ją już wcześniej. Jej rola w tym wszystkim musiała być ważna. Nie powinien o to pytać, nie teraz, nie tak świeżo. Ale wiedział, że musiał, że później Maria może nie pamiętać już wszystkiego. Że może nie będzie już okazji. Sam miał dreszcze, gdy o niej myślał, o karmazynowej krwi na jej twarzy. Musiał się tego dowiedzieć, potem - potem będą mogli już odpocząć. Przeniósł wzrok na Yanę - może ona wiedziała, o kim mówił?
Pokręcił głową przecząco na pytanie Yany, tylko częściowo nie mówił prawdy. Zastanawiało go, czy w ich kręgach bezinteresowna pomoc naprawdę była tak rzadka, że trudno było w nią uwierzyć - bo i z podejrzliwością podchodził do niej każdy, kogo tego dnia spotkali. Drobne zakłamanie prawdy z guzikiem nie zostało wypowiedziane bez powodu, po obecności własnego ojca wiedział już, że znajomość z nim mogła przynieść jej kłopoty - nie chciał, nie mógłby do tego dopuścić. Prowadziła się z innymi chłopcami niż on, po tamtym ognisku słyszał kilka plotek, które spychał na tył umysłu. Jeśli ona nie sprostowała sytuacji przed kuzynką, nie zamierzał tego robić on.
- Jeszcze zatańczymy tej nocy, Gia - odparł, z nieprzekonanym mimo starań uśmiechem, gdy zapewniła go, że z jej nogą wszystko było w porządku. - Co to był za trik? - spytał z nieznacznie większym przekonaniem, bo grzeszki dzieciństwa zdawały się być odpowiednim wątkiem na odciągnięcie myśli. - Vito to prawdziwy twardziel, nie tak łatwo go wystraszyć - zapewnił Yanę, mrugając do chichoczącego pod wpływem łaskotek chłopca; nie był dzieckiem tak małym, by nie słyszeć i nie rozumieć tej rozmowy, a żaden mały chłopiec nie chce być traktowany jak dziecko. Wszyscy się bali. Nie mogli wiedzieć, czy ta kryjówka wytrzyma to - cokolwiek się teraz działo - nie mogli wiedzieć, czy to - cokolwiek się teraz działo - w ogóle kiedykolwiek się skończy; a przede wszystkim nie mogli wiedzieć, co nadejdzie później. Widział ogień nad Waltham, czy tak miał się skończyć jego świat? Czy tak mieli zginąć wszyscy w tym mrocznym mieście grzechu, które po prawdzie szczerze zasłużyło na to, by zrównać go z ziemią? Starał się nie myśleć o Arenie, o cierpieniu zwierząt, o cyrkowcach i cyrkówkach, o śmierci i zniszczeniu, o widokach, przez które gnali do tego miejsca. Próbował robić dobrą minę do złej gry, bo panika nic nikomu nie da, bo mały Vito ich potrzebował, bo pięcioro z nich nie rozumiało, co się działo, bo mały Blue trząsł się jak osika. - Hej, hej, spokojnie - dodał na potok jej słów. - Jeśli nie masz supermocy, które są w stanie zatrzymać lecące z nieba kamienie, nic z tym w tym momencie nie zrobisz. Nie myśl o tym, to ci nie pomaga - zawahał się, kiedy wspomniała, że analizowała powagę sytuacji. Czy to, co widzieli, mogło być jeszcze poważniejsze? Pewnie mogło - mogło ich wszystkich zmieść już wcześniej. Ale żyli. Przynajmniej póki co. I być może żyli ostatnie chwile swojego życia, a jeśli tak było, nie chciał spędzać ich na panice. Nie chciał mówić jej, że i mądrzejsi nic nie pomogą na to, co się dzieje. Szczerze wątpił, by ktokolwiek był w stanie powstrzymać deszcz meteorytów - może Harold Longbottom, widział już, jak wielką władał potęgą. Ale on tu nie przyjdzie, to za duże ryzyko dla całej rebelii.
Nie napomknął też o bliskich, chciał zatrzymać myśli, które wciąż - mimowolnie - ciągnęły go ku Arenie. Nietrudno było nie dostrzec zdenerwowania Marii, i choć ciepłe słowa Gii wybrzmiały w sposób, który wszyscy powinni wziąć sobie do serca, prawda wydawała się dla wszystkich równie oczywista. Dobrze, że ich przyjaciele w Weymouth byli bezpieczni. Dobrze, że nie ściągnął tu nikogo więcej. To przez niego Jim tu był. Chciałby spytać o Elvirę, ale nie o niej powinna wtedy myśleć. Szczęśliwie żonglerka pociągnęła i jej myśli - uśmiechnął się do niej szeroko, z poruszonym rozbawieniem, gdy złożyła dłonie w tym samym szczerym zachwycie, co przy jeziorze, miała naprawdę śliczny uśmiech - to na niego zapatrzył się, kiedy pojawiły się kolejne wstrząsy. Wstrząsy, które szybko wytrąciły go z rytmu żonglerki, kości wybiły się mocno w górę; wyciągnął obie dłonie, by wesprzeć się o posadzkę, lecz gdy byli tak nisko nic im już nie groziło. Póki ta buda się nie zawali. Póki ziemia się nie rozstąpi. Póki nie zaleje ich fala płynnego ognia jak w Waltham, nie dostrzegł nawet, jak mocno zbladł. Gdy tylko dostrzegł rozpaczliwy taniec Jima, który walczył o zachowanie piwa i gulaszu, zerwał się z posadzki i zabrał dwie miski ze szczytu; rozlał kilka porządnych łyżek, trudno, byli cali, żyli. Wstrzymał oddech, póki Jim i jego pięć kufli - wziąć więcej nie miał już jak - nie odzyskali równowagi. Jego bardziej martwił spadający na niego tynk, niż napitki. Jedną z rozlanych misek wziął dla siebie, drugą zostawił Jimowi. - Może znajdziecie jakieś kości w zupie - rzucił bez przekonania na pytanie o Blue, gulaszu nie było tak dużo, żeby najedli się i oni i pies, kulący się teraz w materiale spódnicy Marii. Blue łatwiej było nakarmić niż ich, mógł zjeść nawet śmieci - ale oni nie mieli nawet śmieci. - Nie macie jakichś... jakichś śmieci w kieszeniach? Lubi papier po Czekoladowych Żabach - zawahał się, może zjadłby też talerze, ale chyba były za duże i za twarde. Musieliby je potłuc, a to pewnie zwróciłoby uwagę.
- Każdy zauważyłby, że to barghest, nie cerber, nie? - odparł małemu Vito, podejmując przekomarzankę Gii, ze śmiechem spojrzał na Marię. - Może? - dopytał, bo to na jej kolanach kulił się szczeniak, niebawem przeszedł wstrząs wtórny, nieznacznie tylko łagodniejszy od poprzedniego - dobrze, że wszyscy już usiedli. zaparł się rękoma o posadzkę, starając się podtrzymać i talerz i kufel, zamknął oczy, trzy, dwa, jeden, to przejdzie lada moment, gdzieś obok osunął się znowu strop.
- Ach - przypomniał sobie o kościach, gdy Jim spytał, kto zaczyna. Yana pytała o zasady, ale najpierw...
Kości, wyrzucone wysoko w górę podczas wstrząsu, spadają wreszcie:
1. Do kufla Yany - z chlupotem
2. Do kufla Marii - z chlupotem
3. Do gulaszu Gii - z chlupotem
4. Do gulaszu Marcela - z chlupotem
5. Do gulaszu Jima - z chlupotem
6. Do kufla osiłka siedzącego przy stole niedaleko - z bardzo niezręcznym chlupotem
7. Nie spadła wcale - została w pazurkach nietoperza nad nami
8. Do gulaszu Vito - z chlupotem
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ostatnio zmieniony przez Marcelius Sallow dnia 11.01.24 23:54, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
#1 'k8' : 3, 7, 4, 5, 4
--------------------------------
#2 'k3' : 1
#1 'k8' : 3, 7, 4, 5, 4
--------------------------------
#2 'k3' : 1
Cała sytuacja wciąż wydawała się abstrakcyjna, począwszy od wydarzeń na Elfim szlaku aż do teraz. Jedna wielka abstrakcja, niczym bardzo dziwny, długi, ale jednocześnie wyjątkowo realistyczny sen. Wciąż nie wiedziała, co będzie na jego końcu. Wydarzyć mogło się wszystko i nie mogła mieć pewności, czy zwieńczeniem wszystkiego nie będzie śmierć w trzewiach tego podziemnego przybytku. Perspektywa tego, że już nigdy nie ujrzy światła dnia, i nie przeżyje wielu rzeczy które wciąż powinny być przed nią, była wyjątkowo przygnębiająca.
Siedząc już na niezbyt czystej posadzce lekko ugięła kolana i oplotła wokół nich ręce, nieco bezwiednie przesuwając je po niezbyt czystym materiale spódnicy, która wciąż nosiła na sobie ślady pyłu. I choć w tym momencie każde z nich miało inne priorytety i to, jak wyglądała, nie było jednym z nich, nie mogła sobie w duchu nie pomyśleć o mamie i jej potencjalnej reakcji. Davina Blythe nie zaaprobowałaby ani tego, jak teraz wyglądała, ani tego gdzie była, ani towarzystwa w jakim tu trafiła. Matka Yany zawsze starała się pozować na kogoś lepszego niż była w rzeczywistości i bardzo mocno przejmowała się opinią czystokrwistego towarzystwa. Zawsze bolało ją to, że jej brat poślubił czarownicę ledwie półkrwi, jednak sama Yana nigdy nie traktowała Marii gorzej niż czystokrwistego kuzynostwa, często niemal zapominała o tej drobnej skazie na jej pochodzeniu. Zawsze była bardziej otwarta na świat i ludzi niż jej matka, choć z racji wychowania także przestrzegała pewnych zasad, nigdy nie była czarną owcą i w Hogwarcie grono jej znajomych było w zdecydowanej większości czystokrwiste. Ale dzisiejsze okoliczności nie były normalne. Koniec świata dotykał wszystkich tak samo, fragmenty komety były niebezpieczne dla każdego bez względu na krew, poglądy i tak dalej, dlatego w tym momencie Yanę najbardziej interesowało przetrwanie tej nocy, nie zaś pierdoły, które pewnie spędzałyby sen z powiek jej matce, gdyby żyła. Ale nie mogła nie odezwać się do Marii, w końcu dzieliły wiele wspomnień z dzieciństwa, zwłaszcza z rodzinnych spotkań, choć teraz tamte beztroskie czasy wydawały się tak odległe, jakby przydarzyły się w jakimś innym życiu.
- O tak, z pewnością tak by było… I na pewno wygłosiłaby sporo krytycznych uwag na temat tego miejsca i tego, że siedzimy na podłodze, i to brudnej. Na pewno powiedziałaby, że złapiemy wilka – parsknęła pod nosem nieco nerwowym chichotem, ale zaraz ucichła. Przypomniała sobie jednak, że jak kiedyś matka przyłapała ją na siedzeniu na gołej ziemi, to w istocie tak powiedziała. Yana miała wtedy może pięć albo sześć lat. – No cóż, teraz, kiedy jej nie ma, to czasem mi tego brakuje. W gruncie rzeczy zawsze chciała dobrze, nawet jako dziecko tego nie rozumiałam.
Pomimo wszystkich różnic i zgrzytów, to szybko odczuła stratę matki. I żałowała, że nigdy więcej jej nie zobaczy. Ani Elii. Ani Fabiana.
Ani Elviry? Losy ich wspólnej kuzynki pozostawały nieznane, ale wciąż istniała nadzieja, że mogła przetrwać i uciec.
- Po wszystkim, jeśli stąd wyjdziemy… Musimy spróbować dowiedzieć się, co z Elvirą – szepnęła jeszcze do Marii. – Jest zdolną czarownicą, chyba najbardziej upartą jaką znam… Ona mogła dać radę, musimy w to wierzyć.
Yana może nie była z Elvirą blisko, ale zdawała sobie sprawę, że Maria mogła być, i z pewnością wolałaby poznać losy krewnej. Yana także, choćby dla spokoju swojego sumienia. Wolałaby, żeby Elvira rzeczywiście zdołała się wydostać z płonącego lasu, oby zdążyła użyć magii.
Jej wzrok jednocześnie przeczesywał tłum, wypatrując powrotu pozostałych. Nie słyszała ich wymiany zdań przy barze, ale sylwetki chłopaków raz po raz migały jej gdzieś pomiędzy innymi ukrywającymi się tu ludźmi. Patrzyła jak Maria się oddala w ich stronę, ale pozostała na miejscu, ze zrezygnowaniem przesuwając w palcach fragment materiału spódnicy, przez chwilę sama ze swoimi myślami. Wspomnienia matki, rodzeństwa i dzieciństwa szybko jednak znów ustąpiły rozważaniom odnośnie tego, co działo się w tej chwili na powierzchni. Pozostali jej dzisiejsi towarzysze odchodzili i przychodzili, zapewne próbując załatwić jakieś jadło dla wszystkich, a Yana trwała w zadumie, dopóki jej uwagi nie przyciągnęła Gia i Marcel, który też w międzyczasie się pojawił. A Yana dalej trochę nie dowierzała, że on i Maria rzeczywiście poznali się dopiero dzisiaj, bo nie była ślepa ani głupia, i widziała jak bardzo Maria przejmowała się, gdy wcześniej upadł. Wiedziała że jej kuzynka była dobrą, wrażliwą i empatyczną osobą, ale dla Yany to nie wyglądało na zwykłe przejęcie się krzywdą kogoś postronnego i obcego, a przejęcie się kimś, na kim jej zależało i do kogo czuła jakieś pozytywne emocje. Oboje zachowywali się jakby łączyło ich coś więcej niż tylko zgubiony guzik. Co dokładnie? Tego nie wiedziała i wyglądało na to, że się nie dowie, bo oboje zdawali się nabrać wody w usta. Może Maria bała się, że jej ojciec mógłby się dowiedzieć o znajomości z chłopcem, który raczej na pewno nie uchodziłby za dobrą partię w kręgach rodzin czystokrwistych, nawet jeśli w grę wchodziłoby tylko koleżeństwo? Maria może i była półkrwi, ale wychowała się wśród Multonów. Ale skoro nie chcieli mówić, to może powinna dać im spokój. Może dowie się kiedy indziej, bo teraz oni wszyscy byli zbyt spięci i zestresowani. Musiała więc przynajmniej na razie udać, że kupiła ich wersję wydarzeń. Bo przecież to ona mogła się mylić, ale przeczucie podpowiadało jej, że coś jest na rzeczy, i że Marcel i Maria nie zdradzili całej prawdy, że może łączył ich jakiś wspólny sekret nieprzeznaczony dla jej uszu.
- Oczywiście, że jest bardzo dzielny! – zapewniła po słowach Gii i Marcela odnośnie Vito; pewnie niejedno dziecko w wieku Vito panikowałoby dużo bardziej, ale chłopiec znosił tę sytuację naprawdę dobrze. Pewnie życie już wcześniej go nie rozpieszczało, ale ostatnie lata nie były łaskawe, na pewno nie dla dzieci, które zaczynały swoje życie w naprawdę parszywych czasach. – No cóż, muszę trzymać się dobrych myśli, że zdążyli się gdzieś ukryć… - Jej ojciec był zdolnym i doświadczonym czarodziejem, jeśli na czas dostrzegł zagrożenie, powinien dać radę zapewnić sobie bezpieczeństwo. Jej brat też. Ale wciąż miała nadzieję, że może do Suffolk nic nie dotarło… W tym momencie chyba nawet bardziej niż perspektywa własnego końca, przerażała ją myśl, że jak stąd wyjdzie, może dowiedzieć się, że już nikt z najbliższej rodziny jej nie został. – Tego nie zatrzyma nikt póki nie zakończy się samo, ale jeśli świat i ludzkość przetrwają, to coś trzeba będzie z tym zrobić, i oby ktoś dał radę temu podołać, by przywrócić świat do normy już po wszystkim... A wolę wierzyć, że przetrwamy i że jutro wstanie kolejny dzień, a potem następne – odpowiedziała na słowa Marcela. Bo pragnęła wierzyć, że jakaś przyszłość dla nich była. Że było jakieś jutro. A jeśli ono nadejdzie, to trzeba będzie się zmierzyć ze skutkami dzisiaj, bo przecież nie mogli zostawić zrujnowanego świata i udawać że nic się nie wydarzyło. I wolała też wierzyć, że w ogóle będzie się dało z tym zmierzyć i przywrócić świat na jak najbardziej normalne tory. Skoro z anomaliami się udało, może i teraz się uda? Yana nie zamierzała godzić się z rychłym końcem i żegnać się z życiem, dlatego też wolała trzymać się myśli, że świat jednak nie zakończy się dzisiaj, i że istnieli czarodzieje, którzy będą dość uzdolnieni, by naprawić skutki upadku komety i odkryć, dlaczego w ogóle upadła. Yana bardzo chciałaby się dowiedzieć, dlaczego to wszystko się wydarzyło, ale taka już była, lubiła wiedzieć i rozumieć różne rzeczy.
W międzyczasie Yana z wdzięcznością przyjęła swoją porcję gulaszu i podziękowała skinieniem głowy, była głodna i nawet nie zastanawiała się, z czego był zrobiony. Liczyło się tylko to, żeby zaspokoić głód. Dorastając w klasie średniej nigdy nie głodowała i nie była dobrze zaznajomiona z tym uczuciem, ani nie potrafiła radzić sobie z nim tak dobrze jak ci, którym głód zaglądał w oczy regularnie. Przez kilka chwil po prostu jadła, przegryzając chlebem, i choć jadło z pewnością nie dorównywało temu, co potrafiła stworzyć jej matka albo skrzaty w Hogwarcie, to w sytuacji głodu i tak smakowało wspaniale.
Myśląc przelotnie o szkolnych obiadach, pomyślała sobie o Hogwarcie, i postanowiła spróbować umiejscowić sylwetkę Gii gdzieś pośród wielu innych sylwetek uczniów, z którymi jej ścieżki mogły spleść się w szkole. I rzeczywiście, wspomniany przez nią szlaban był jednym z konkretniejszych wspomnień, które współdzieliły. Yana w pierwszych latach swojej nauki nie należała do najbardziej grzecznych i przykładnych uczennic, bo choć uczyła się dobrze i była bystra i głodna wiedzy, to czasem zdarzyło jej się być z regulaminem na bakier. Choć akurat w tamtej sytuacji zaważyła odpowiedzialność zbiorowa i to, że były akurat w pobliżu grupek Ślizgonów i Gryfonów z ich roczników, którzy weszli w jakąś utarczkę na korytarzu. Yana nawet nie pamiętała już, o co wtedy poszło, ale pamiętała, że ją przydzielono do czyszczenia sreber akurat z Gią, i że dzięki podstępowi Włoszki ułatwiły sobie zadanie. A Yana nie była głupia, skoro na owej sztuczce skorzystała, to trzymała buzię na kłódkę i nie wydała jej. Później nie miały już zbyt wielkiego kontaktu, bo Yana zwykle trzymała się wśród Ślizgonów i Krukonów, a im była starsza, tym lepiej unikała kłopotów i szlabanów, i też nie należała do osób, które celowo szukały zaczepki. Należała do tych normalniejszych Ślizgonów i nigdy nie czerpała rozkoszy z dręczenia innych, choć jeśli jakiś Gryfon zaczepił ją pierwszy, to nie pozostawała dłużna.
- Chyba nie, nie wiem czy była okazja… Ale chyba wtedy byłam trochę zła na siebie, że to nie ja na to wpadłam – uśmiechnęła się nieznacznie. – Kto by pomyślał, że spotkamy się ponownie w takich okolicznościach…
Dobrze że siedziała, gdy znowu coś się zatrzęsło, zupełnie jakby coś gruchnęło w ziemię niedaleko stąd, i mimowolnie poczuła jak ściska ją strach, a serce podchodzi do gardła na myśl, że tunel, w którym byli, mógł się zawalić i pogrzebać ich żywcem. Na szczęście jednak skończyło się na krótkim wstrząsie i ponownym zadrżeniu wiszących pod sufitem klatek. Może to jakiś fragment meteorytu uderzył gdzieś niedaleko, bądź zawalił się jakiś budynek na powierzchni…
Przyjęła od Jima jeden z kufli, które z poświęceniem zdobył i przyniósł, zamierzając ugasić swoje pragnienie kremowym piwem. Dokończyła też gulasz; znalezioną w nim jedną niedużą kostkę podsunęła psu.
- On je papierki po żabach? – zapytała ze zdziwieniem. Jej rodzice kiedyś w przeszłości mieli psa, kiedy była małą dziewczynką, ale nie pamiętała, żeby gustował w śmieciach. – Zaraz sprawdzę, chyba dziś rano na festiwalu jadłam jakąś żabę. – Pogrzebała w kieszeniach, rzeczywiście miała jeszcze papierek po żabie, bo nie wypadało go rzucić na trawnik a kosza akurat w pobliżu nie było, to go schowała i o nim zapomniała. Ale samo jedzenie czekoladowej żaby także jawiło jej się teraz, jakby wydarzyło się nie dzisiaj rano, a całe lata temu. Spokojny poranek i przechadzka między straganami wydawały się w obecnych okolicznościach całkowitą abstrakcją. – Na pewno się po tym nie pochoruje? – Jeszcze tego brakowało, żeby miała na sumieniu niewinnego szczeniaka.
Otoczenie znów zadrżało, przez co kostki podrzucone przez Marcela pospadały chaotycznie do misek i kufli. Yana zdążyła już zjeść gulasz, zostało jej piwo, ale szczęśliwie nic jej tam nie wpadło. No cóż, wyglądało na to, że nie mieli co liczyć na spokojną noc, bo wstrząsy, nawet jeśli krótkotrwałe, przypominały im o tym, że zagrożenie na powierzchni jeszcze się nie skończyło. Pozostawało mieć nadzieję, że nie spadnie nigdzie w pobliżu żaden fragment dość wielki, żeby realnie im zagrozić, ale i tak czuła nieprzyjemny ścisk w środku za każdym razem, kiedy ziemia drżała. Ile mogła wytrzymać ta konstrukcja? Oby była solidna.
Przypomniała sobie o przyniesionych gdzieś w międzyczasie szmatkach i wodzie.
- Może najpierw, zanim zaczniemy się bawić z kostkami, trzeba będzie was ogarnąć - zwróciła się do Marcela i Gii, ale zerknęła kątem oka na Marię, gotowa jej pomóc w opatrywaniu towarzyszy, jeśli ta wyrazi taką chęć. Kiedy wszyscy byli względnie pojedzeni, i mieli już dostarczoną wodę i szmatki, powinni się ogarnąć.
Siedząc już na niezbyt czystej posadzce lekko ugięła kolana i oplotła wokół nich ręce, nieco bezwiednie przesuwając je po niezbyt czystym materiale spódnicy, która wciąż nosiła na sobie ślady pyłu. I choć w tym momencie każde z nich miało inne priorytety i to, jak wyglądała, nie było jednym z nich, nie mogła sobie w duchu nie pomyśleć o mamie i jej potencjalnej reakcji. Davina Blythe nie zaaprobowałaby ani tego, jak teraz wyglądała, ani tego gdzie była, ani towarzystwa w jakim tu trafiła. Matka Yany zawsze starała się pozować na kogoś lepszego niż była w rzeczywistości i bardzo mocno przejmowała się opinią czystokrwistego towarzystwa. Zawsze bolało ją to, że jej brat poślubił czarownicę ledwie półkrwi, jednak sama Yana nigdy nie traktowała Marii gorzej niż czystokrwistego kuzynostwa, często niemal zapominała o tej drobnej skazie na jej pochodzeniu. Zawsze była bardziej otwarta na świat i ludzi niż jej matka, choć z racji wychowania także przestrzegała pewnych zasad, nigdy nie była czarną owcą i w Hogwarcie grono jej znajomych było w zdecydowanej większości czystokrwiste. Ale dzisiejsze okoliczności nie były normalne. Koniec świata dotykał wszystkich tak samo, fragmenty komety były niebezpieczne dla każdego bez względu na krew, poglądy i tak dalej, dlatego w tym momencie Yanę najbardziej interesowało przetrwanie tej nocy, nie zaś pierdoły, które pewnie spędzałyby sen z powiek jej matce, gdyby żyła. Ale nie mogła nie odezwać się do Marii, w końcu dzieliły wiele wspomnień z dzieciństwa, zwłaszcza z rodzinnych spotkań, choć teraz tamte beztroskie czasy wydawały się tak odległe, jakby przydarzyły się w jakimś innym życiu.
- O tak, z pewnością tak by było… I na pewno wygłosiłaby sporo krytycznych uwag na temat tego miejsca i tego, że siedzimy na podłodze, i to brudnej. Na pewno powiedziałaby, że złapiemy wilka – parsknęła pod nosem nieco nerwowym chichotem, ale zaraz ucichła. Przypomniała sobie jednak, że jak kiedyś matka przyłapała ją na siedzeniu na gołej ziemi, to w istocie tak powiedziała. Yana miała wtedy może pięć albo sześć lat. – No cóż, teraz, kiedy jej nie ma, to czasem mi tego brakuje. W gruncie rzeczy zawsze chciała dobrze, nawet jako dziecko tego nie rozumiałam.
Pomimo wszystkich różnic i zgrzytów, to szybko odczuła stratę matki. I żałowała, że nigdy więcej jej nie zobaczy. Ani Elii. Ani Fabiana.
Ani Elviry? Losy ich wspólnej kuzynki pozostawały nieznane, ale wciąż istniała nadzieja, że mogła przetrwać i uciec.
- Po wszystkim, jeśli stąd wyjdziemy… Musimy spróbować dowiedzieć się, co z Elvirą – szepnęła jeszcze do Marii. – Jest zdolną czarownicą, chyba najbardziej upartą jaką znam… Ona mogła dać radę, musimy w to wierzyć.
Yana może nie była z Elvirą blisko, ale zdawała sobie sprawę, że Maria mogła być, i z pewnością wolałaby poznać losy krewnej. Yana także, choćby dla spokoju swojego sumienia. Wolałaby, żeby Elvira rzeczywiście zdołała się wydostać z płonącego lasu, oby zdążyła użyć magii.
Jej wzrok jednocześnie przeczesywał tłum, wypatrując powrotu pozostałych. Nie słyszała ich wymiany zdań przy barze, ale sylwetki chłopaków raz po raz migały jej gdzieś pomiędzy innymi ukrywającymi się tu ludźmi. Patrzyła jak Maria się oddala w ich stronę, ale pozostała na miejscu, ze zrezygnowaniem przesuwając w palcach fragment materiału spódnicy, przez chwilę sama ze swoimi myślami. Wspomnienia matki, rodzeństwa i dzieciństwa szybko jednak znów ustąpiły rozważaniom odnośnie tego, co działo się w tej chwili na powierzchni. Pozostali jej dzisiejsi towarzysze odchodzili i przychodzili, zapewne próbując załatwić jakieś jadło dla wszystkich, a Yana trwała w zadumie, dopóki jej uwagi nie przyciągnęła Gia i Marcel, który też w międzyczasie się pojawił. A Yana dalej trochę nie dowierzała, że on i Maria rzeczywiście poznali się dopiero dzisiaj, bo nie była ślepa ani głupia, i widziała jak bardzo Maria przejmowała się, gdy wcześniej upadł. Wiedziała że jej kuzynka była dobrą, wrażliwą i empatyczną osobą, ale dla Yany to nie wyglądało na zwykłe przejęcie się krzywdą kogoś postronnego i obcego, a przejęcie się kimś, na kim jej zależało i do kogo czuła jakieś pozytywne emocje. Oboje zachowywali się jakby łączyło ich coś więcej niż tylko zgubiony guzik. Co dokładnie? Tego nie wiedziała i wyglądało na to, że się nie dowie, bo oboje zdawali się nabrać wody w usta. Może Maria bała się, że jej ojciec mógłby się dowiedzieć o znajomości z chłopcem, który raczej na pewno nie uchodziłby za dobrą partię w kręgach rodzin czystokrwistych, nawet jeśli w grę wchodziłoby tylko koleżeństwo? Maria może i była półkrwi, ale wychowała się wśród Multonów. Ale skoro nie chcieli mówić, to może powinna dać im spokój. Może dowie się kiedy indziej, bo teraz oni wszyscy byli zbyt spięci i zestresowani. Musiała więc przynajmniej na razie udać, że kupiła ich wersję wydarzeń. Bo przecież to ona mogła się mylić, ale przeczucie podpowiadało jej, że coś jest na rzeczy, i że Marcel i Maria nie zdradzili całej prawdy, że może łączył ich jakiś wspólny sekret nieprzeznaczony dla jej uszu.
- Oczywiście, że jest bardzo dzielny! – zapewniła po słowach Gii i Marcela odnośnie Vito; pewnie niejedno dziecko w wieku Vito panikowałoby dużo bardziej, ale chłopiec znosił tę sytuację naprawdę dobrze. Pewnie życie już wcześniej go nie rozpieszczało, ale ostatnie lata nie były łaskawe, na pewno nie dla dzieci, które zaczynały swoje życie w naprawdę parszywych czasach. – No cóż, muszę trzymać się dobrych myśli, że zdążyli się gdzieś ukryć… - Jej ojciec był zdolnym i doświadczonym czarodziejem, jeśli na czas dostrzegł zagrożenie, powinien dać radę zapewnić sobie bezpieczeństwo. Jej brat też. Ale wciąż miała nadzieję, że może do Suffolk nic nie dotarło… W tym momencie chyba nawet bardziej niż perspektywa własnego końca, przerażała ją myśl, że jak stąd wyjdzie, może dowiedzieć się, że już nikt z najbliższej rodziny jej nie został. – Tego nie zatrzyma nikt póki nie zakończy się samo, ale jeśli świat i ludzkość przetrwają, to coś trzeba będzie z tym zrobić, i oby ktoś dał radę temu podołać, by przywrócić świat do normy już po wszystkim... A wolę wierzyć, że przetrwamy i że jutro wstanie kolejny dzień, a potem następne – odpowiedziała na słowa Marcela. Bo pragnęła wierzyć, że jakaś przyszłość dla nich była. Że było jakieś jutro. A jeśli ono nadejdzie, to trzeba będzie się zmierzyć ze skutkami dzisiaj, bo przecież nie mogli zostawić zrujnowanego świata i udawać że nic się nie wydarzyło. I wolała też wierzyć, że w ogóle będzie się dało z tym zmierzyć i przywrócić świat na jak najbardziej normalne tory. Skoro z anomaliami się udało, może i teraz się uda? Yana nie zamierzała godzić się z rychłym końcem i żegnać się z życiem, dlatego też wolała trzymać się myśli, że świat jednak nie zakończy się dzisiaj, i że istnieli czarodzieje, którzy będą dość uzdolnieni, by naprawić skutki upadku komety i odkryć, dlaczego w ogóle upadła. Yana bardzo chciałaby się dowiedzieć, dlaczego to wszystko się wydarzyło, ale taka już była, lubiła wiedzieć i rozumieć różne rzeczy.
W międzyczasie Yana z wdzięcznością przyjęła swoją porcję gulaszu i podziękowała skinieniem głowy, była głodna i nawet nie zastanawiała się, z czego był zrobiony. Liczyło się tylko to, żeby zaspokoić głód. Dorastając w klasie średniej nigdy nie głodowała i nie była dobrze zaznajomiona z tym uczuciem, ani nie potrafiła radzić sobie z nim tak dobrze jak ci, którym głód zaglądał w oczy regularnie. Przez kilka chwil po prostu jadła, przegryzając chlebem, i choć jadło z pewnością nie dorównywało temu, co potrafiła stworzyć jej matka albo skrzaty w Hogwarcie, to w sytuacji głodu i tak smakowało wspaniale.
Myśląc przelotnie o szkolnych obiadach, pomyślała sobie o Hogwarcie, i postanowiła spróbować umiejscowić sylwetkę Gii gdzieś pośród wielu innych sylwetek uczniów, z którymi jej ścieżki mogły spleść się w szkole. I rzeczywiście, wspomniany przez nią szlaban był jednym z konkretniejszych wspomnień, które współdzieliły. Yana w pierwszych latach swojej nauki nie należała do najbardziej grzecznych i przykładnych uczennic, bo choć uczyła się dobrze i była bystra i głodna wiedzy, to czasem zdarzyło jej się być z regulaminem na bakier. Choć akurat w tamtej sytuacji zaważyła odpowiedzialność zbiorowa i to, że były akurat w pobliżu grupek Ślizgonów i Gryfonów z ich roczników, którzy weszli w jakąś utarczkę na korytarzu. Yana nawet nie pamiętała już, o co wtedy poszło, ale pamiętała, że ją przydzielono do czyszczenia sreber akurat z Gią, i że dzięki podstępowi Włoszki ułatwiły sobie zadanie. A Yana nie była głupia, skoro na owej sztuczce skorzystała, to trzymała buzię na kłódkę i nie wydała jej. Później nie miały już zbyt wielkiego kontaktu, bo Yana zwykle trzymała się wśród Ślizgonów i Krukonów, a im była starsza, tym lepiej unikała kłopotów i szlabanów, i też nie należała do osób, które celowo szukały zaczepki. Należała do tych normalniejszych Ślizgonów i nigdy nie czerpała rozkoszy z dręczenia innych, choć jeśli jakiś Gryfon zaczepił ją pierwszy, to nie pozostawała dłużna.
- Chyba nie, nie wiem czy była okazja… Ale chyba wtedy byłam trochę zła na siebie, że to nie ja na to wpadłam – uśmiechnęła się nieznacznie. – Kto by pomyślał, że spotkamy się ponownie w takich okolicznościach…
Dobrze że siedziała, gdy znowu coś się zatrzęsło, zupełnie jakby coś gruchnęło w ziemię niedaleko stąd, i mimowolnie poczuła jak ściska ją strach, a serce podchodzi do gardła na myśl, że tunel, w którym byli, mógł się zawalić i pogrzebać ich żywcem. Na szczęście jednak skończyło się na krótkim wstrząsie i ponownym zadrżeniu wiszących pod sufitem klatek. Może to jakiś fragment meteorytu uderzył gdzieś niedaleko, bądź zawalił się jakiś budynek na powierzchni…
Przyjęła od Jima jeden z kufli, które z poświęceniem zdobył i przyniósł, zamierzając ugasić swoje pragnienie kremowym piwem. Dokończyła też gulasz; znalezioną w nim jedną niedużą kostkę podsunęła psu.
- On je papierki po żabach? – zapytała ze zdziwieniem. Jej rodzice kiedyś w przeszłości mieli psa, kiedy była małą dziewczynką, ale nie pamiętała, żeby gustował w śmieciach. – Zaraz sprawdzę, chyba dziś rano na festiwalu jadłam jakąś żabę. – Pogrzebała w kieszeniach, rzeczywiście miała jeszcze papierek po żabie, bo nie wypadało go rzucić na trawnik a kosza akurat w pobliżu nie było, to go schowała i o nim zapomniała. Ale samo jedzenie czekoladowej żaby także jawiło jej się teraz, jakby wydarzyło się nie dzisiaj rano, a całe lata temu. Spokojny poranek i przechadzka między straganami wydawały się w obecnych okolicznościach całkowitą abstrakcją. – Na pewno się po tym nie pochoruje? – Jeszcze tego brakowało, żeby miała na sumieniu niewinnego szczeniaka.
Otoczenie znów zadrżało, przez co kostki podrzucone przez Marcela pospadały chaotycznie do misek i kufli. Yana zdążyła już zjeść gulasz, zostało jej piwo, ale szczęśliwie nic jej tam nie wpadło. No cóż, wyglądało na to, że nie mieli co liczyć na spokojną noc, bo wstrząsy, nawet jeśli krótkotrwałe, przypominały im o tym, że zagrożenie na powierzchni jeszcze się nie skończyło. Pozostawało mieć nadzieję, że nie spadnie nigdzie w pobliżu żaden fragment dość wielki, żeby realnie im zagrozić, ale i tak czuła nieprzyjemny ścisk w środku za każdym razem, kiedy ziemia drżała. Ile mogła wytrzymać ta konstrukcja? Oby była solidna.
Przypomniała sobie o przyniesionych gdzieś w międzyczasie szmatkach i wodzie.
- Może najpierw, zanim zaczniemy się bawić z kostkami, trzeba będzie was ogarnąć - zwróciła się do Marcela i Gii, ale zerknęła kątem oka na Marię, gotowa jej pomóc w opatrywaniu towarzyszy, jeśli ta wyrazi taką chęć. Kiedy wszyscy byli względnie pojedzeni, i mieli już dostarczoną wodę i szmatki, powinni się ogarnąć.
Yana Blythe
Zawód : początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeśli plan "A" nie wypali, to pamiętaj, że alfabet ma jeszcze 25 liter!
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +3
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
"Pod ziemią"
Szybka odpowiedź