Pomnik Pokoju
AutorWiadomość
Pomnik Pokoju
Patki od zawsze były symbolem wolności. Zaś domki, które dla nich budowane były przez ludzkie dłonie, zostały właśnie w tym miejscu symbolem pokoju. Czy może raczej niemą manifestacją chęci, by Londyn został miejscem, w którym wszystkie spory rozegrane mogą zostać bez użycia przemocy. Wszystko stało się za sprawą małej dziewczynki Diany Morningstar, która wraz z mamą powiesiła domek dla ptaków w nietypowym miejscu – na swoim płocie. Swojej sąsiadce – pani Listingdown, opowiedziała kiedyś, że jej zdaniem Londyn jest wielkim pięknym domem dla różnych ludzi, tak jak domek, który powiesiła, jest domem dla każdego ptaszka, niezależnie od jego rodzaju. Nieszczęśliwie Diana padła ofiarą Pierwszej Wojny Czarodziejów. Po jej śmierci kochający ją ludzie, w ramach uczczenia pamięci dziewczynki niosącej światło na wiele różnych nietuzinkowych sposobów, obok jej domków powiesili kolejne. Przez lata ludzie pragnący pokoju przychodzą pod Pomnik Diany, zwany też Pomnikiem Pokoju i przez powieszenie domku dla ptaków czczą pamięć po zmarłych w wojnie i pragnienie by nad Londynem zawisły chmury pokoju.
stąd
- Jeśli wszyscy będa myśleć jak ty, faktycznie niczego nie zmienimy. - Zauważyłem sceptycznie, trochę jak starszy brat, który próbował wyciosać drzemiącą w Just odwagę. Miała już
okazji, aby udowodnić swoją niezłomność, dlaczego więc paraliżowała ją taka błahostka, jak złożenie skargi? Mulciber był jedną z największych plag, jakie nadal poruszały się po Londynie - gorszą niż anomalia, a ja mogłem jedynie domyślać się, że działania, które były mi znane, pozostawały wyłącznie czubkiem góry lodowej. - Rozpoczynasz kurs na aurora. Strach, który powstrzymuje się przed działaniem, jest twoim największym wrogiem. - Podsumowałem, nie rozumiejąc bierności, której przyczyną był abstrakcyjny brak konsekwencji. - Mogę zagwarantować ci, że milczeniem na pewno niczego nie zmienisz. Jego nazwisko na liście zaginionych niczego nie zmienia. Ten nędzarz spalił Ministerstwo, po czym z niego zwiał. Żyje i ma się dobrze.
Liczyłem na to, że moje słowa choć trochę przemówią Just do rozsądku. Sama chęć zostania aurorem nie wystarczała. Ta kariera była usłana serią niepowodzeń, nieustannych ucieczek, porażek, fałszywych tropów i zasadzek, a Tonks musiała być przygotowana na to, że przyjdzie jej upadać i podnosić się niezliczoną ilość razy.
Z anomalią poszło łatwiej; czułem opór magii, który z uporem próbował wytrącić mi różdżkę z dłoni, a potężny podmuch powietrza wymagał wielkiej siły, by dokończyć ujarzmianie magii. Nawet nie drgnąłem, stojąc jak skała - Just także wykazała się siłą, której nikt nie spodziewałby się po jej drobnym ciele.
- W porządku - przerwałem jej, gdy już zostawiliśmy cmentarz za sobą. Widziałem, jak mota się we własnych słowach - i szanowałem jej decyzję. - Nie będę ingerował w twoje sprawy. - Dodałem ze spokojem, bez wyrzutów w głosie. Tonks była dorosła, a ja miałem potrzebę załatwiania cudzych spraw - czasami wręcz na wyrost. - Jestem aurorem, ale nie czuję się bardziej gotowy. - Przyznałem, nie spoglądając na Just. Moje słowa musiały być raczej mało pokrzepiające, ale ten ciężar spoczywał na moich barkach już od dłuższego czasu, a rozmowa mimowolnie zawędrowała w te rewiry. Wyznanie słabości pomagało - przynajmniej na chwilę - a wewnętrznie czułem, że Just nie poczuje się nim sparaliżowana i nie zechce mnie oceniać. Nie mogła wiedzieć wszystkiego, wiele rzeczy pozostawało owiane mgłą tajemnicy, przypieczętowaną przysięgą. Nie byłem przygotowany na wywołanie anomalii, na wewnętrzne rozłamy w Zakonie Feniksa, na zniknięcie Garretta… to ostanie odczułem szczególnie boleśnie, Weasley potrafił trzymać wszystko w ryzach, za które teraz musiał ktoś złapać, aby rydwan pędził dalej przed siebie. Chciałem wierzyć, że cudem wydostał się z płonącego Ministerstwa - ale nawet jeśli, posiadał zbyt wielu wrogów, którzy nie życzyli mu najlepiej… - Emocje potrafią być kajdanami, ale i wyzwoleniem. Masz rację. Tylko ty możesz mu w tym pomóc. - Zgodziłem się z Just, z wolna kiwając głową. Skamander był trudnym orzechem do zgryzienia, nawet dla mnie. Ale Tonks niejednokrotnie pokazała już swoją siłę, zdolną kruszyć najtwardsze mury.
- Słyszałem. - Potwierdziłem, gdy Justine zatrzymała się przy ptasich budkach, w większości niedbale zawieszonych na płocie, który był już ledwie widoczny spod gromady małych domków. - Ale wszystko wskazuje na to, że bez względu na to, ile ich przybędzie, kolejna wojna pozostaje nieunikniona. - Stan wojenny dzisiejszego ranka zawisł nad Anglią niczym miecz damoklesa.
- Jeśli wszyscy będa myśleć jak ty, faktycznie niczego nie zmienimy. - Zauważyłem sceptycznie, trochę jak starszy brat, który próbował wyciosać drzemiącą w Just odwagę. Miała już
okazji, aby udowodnić swoją niezłomność, dlaczego więc paraliżowała ją taka błahostka, jak złożenie skargi? Mulciber był jedną z największych plag, jakie nadal poruszały się po Londynie - gorszą niż anomalia, a ja mogłem jedynie domyślać się, że działania, które były mi znane, pozostawały wyłącznie czubkiem góry lodowej. - Rozpoczynasz kurs na aurora. Strach, który powstrzymuje się przed działaniem, jest twoim największym wrogiem. - Podsumowałem, nie rozumiejąc bierności, której przyczyną był abstrakcyjny brak konsekwencji. - Mogę zagwarantować ci, że milczeniem na pewno niczego nie zmienisz. Jego nazwisko na liście zaginionych niczego nie zmienia. Ten nędzarz spalił Ministerstwo, po czym z niego zwiał. Żyje i ma się dobrze.
Liczyłem na to, że moje słowa choć trochę przemówią Just do rozsądku. Sama chęć zostania aurorem nie wystarczała. Ta kariera była usłana serią niepowodzeń, nieustannych ucieczek, porażek, fałszywych tropów i zasadzek, a Tonks musiała być przygotowana na to, że przyjdzie jej upadać i podnosić się niezliczoną ilość razy.
Z anomalią poszło łatwiej; czułem opór magii, który z uporem próbował wytrącić mi różdżkę z dłoni, a potężny podmuch powietrza wymagał wielkiej siły, by dokończyć ujarzmianie magii. Nawet nie drgnąłem, stojąc jak skała - Just także wykazała się siłą, której nikt nie spodziewałby się po jej drobnym ciele.
- W porządku - przerwałem jej, gdy już zostawiliśmy cmentarz za sobą. Widziałem, jak mota się we własnych słowach - i szanowałem jej decyzję. - Nie będę ingerował w twoje sprawy. - Dodałem ze spokojem, bez wyrzutów w głosie. Tonks była dorosła, a ja miałem potrzebę załatwiania cudzych spraw - czasami wręcz na wyrost. - Jestem aurorem, ale nie czuję się bardziej gotowy. - Przyznałem, nie spoglądając na Just. Moje słowa musiały być raczej mało pokrzepiające, ale ten ciężar spoczywał na moich barkach już od dłuższego czasu, a rozmowa mimowolnie zawędrowała w te rewiry. Wyznanie słabości pomagało - przynajmniej na chwilę - a wewnętrznie czułem, że Just nie poczuje się nim sparaliżowana i nie zechce mnie oceniać. Nie mogła wiedzieć wszystkiego, wiele rzeczy pozostawało owiane mgłą tajemnicy, przypieczętowaną przysięgą. Nie byłem przygotowany na wywołanie anomalii, na wewnętrzne rozłamy w Zakonie Feniksa, na zniknięcie Garretta… to ostanie odczułem szczególnie boleśnie, Weasley potrafił trzymać wszystko w ryzach, za które teraz musiał ktoś złapać, aby rydwan pędził dalej przed siebie. Chciałem wierzyć, że cudem wydostał się z płonącego Ministerstwa - ale nawet jeśli, posiadał zbyt wielu wrogów, którzy nie życzyli mu najlepiej… - Emocje potrafią być kajdanami, ale i wyzwoleniem. Masz rację. Tylko ty możesz mu w tym pomóc. - Zgodziłem się z Just, z wolna kiwając głową. Skamander był trudnym orzechem do zgryzienia, nawet dla mnie. Ale Tonks niejednokrotnie pokazała już swoją siłę, zdolną kruszyć najtwardsze mury.
- Słyszałem. - Potwierdziłem, gdy Justine zatrzymała się przy ptasich budkach, w większości niedbale zawieszonych na płocie, który był już ledwie widoczny spod gromady małych domków. - Ale wszystko wskazuje na to, że bez względu na to, ile ich przybędzie, kolejna wojna pozostaje nieunikniona. - Stan wojenny dzisiejszego ranka zawisł nad Anglią niczym miecz damoklesa.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Wiedziała, że to nie było dobre podejście. A jednak jakiś mały chochlik - strach - szeptał jej po cichu do ucha. Wstrzymywał przed pewnymi decyzjami. Ważnymi, a jednak nie potrafiła ich podjąć. Dlaczego, co ją powstrzymywało? Zamrugała kilka razy powiekami wyrwana z rozmyślań poprzez słowa wypowiedziane przez Foxa. Westchnęła cicho, lekko, nie dziwiąc się jego słowom, a nawet bardziej czując się winną.
- Masz rację, Freddie. - przyznała cicho, czując złość, że musiał jej o tym przypominać. To było pierwszym, co powinna była zrobić. Ale jakiś jej defekt, nakazujący robić wszystko samodzielnie ją powstrzymywał, powtarzał złudnie w głowie, że sama da sobie z tym radę. Wiedziała, że jego słowa mają logiczny sens, że wszystko co powiedział jest prawdziwe. A jednak nadal przygryzała lekko wargę maszerując obok niego. - Nie umiem tego wytłumaczyć. Zawsze... - zastanowiła się, marszcząc brwi, maszerując kilka kolejnych kroków w ciszy walcząc z własnymi wargami. Zawsze zdawało jej się, że powinna załatwiać rzeczy sama. - List wysłać do biura? - zapytała, wpatrując się przed siebie. Brwi nadal marszczyły się lekko, a większość myśli, które przemykały przez jej głowę pozostawała niewypowiedziana.
Anomalia, choć stawiła im opór, była łatwiejsza niż inne decyzje - jak się okazało. Ale ciszyło ją to. To, że udało im się zaprowadzić spokój w jednym z kolejnych miejsc. Nadal pozostawało wiele, które potrzebowały naprawy, jednak - choć powoli - Tonks zamierzała zmierzyć z każdą. Licząc, że o jej towarzysze wyruszą na naprawy. Nie, nie licząc, wiedziała, ze większość z nich się ich podejmie.
- Dziękuję. - powiedziała, unosząc dłoń i sięgając do jego nadgarstka, na którym przez chwilę ją zacisnęła. Nie potrzebowała, by walczyć za nią, czasem potrzebowała wsparcia. A Lis od jakiegoś czasu był jej bliski i potrafił ją zrozumieć. Trochę jak Brendan czy Ben, chociaż w całkiem inny sposób niż oni. Bo wszyscy byli inni, jednak wsparcie które od nich otrzymywała - choć też inne było - było czymś, czego potrzebowała. Uniosła lekko, trochę krzywo wargę ku górze. Miała wątpliwości - oczywiście, że tak. Nie co do podjętej decyzji, a bardziej co do tego, czy ona sama jedna da sobie radę i udźwignie wybór, którego się podjęła. Choć nie mogła powiedzieć, że słowa wypowiedziane przez Foxa nie poprawiały jej lekko nastroju. Jeśli i on się tak czuł, może zwyczajnie tak skonstruowane były jednostki ludzkie, by ciągle wątpić.
Pokręciła lekko głową na kolejne słowa, sznurując usta. Uśmiech, lekki, niczym dotyk piórka, który gościł na nich wcześniej znikł. Sposępniała, znów marszcząc lekko brwi. To miłe, że sądził, iż jest w stanie zdziałać cokolwiek w tej sprawie, podczas gdy ona czuła jedynie coraz mocniej ogarniającą ją bezsilność. Jedak...
- To fakt. - zgodziła się z nim, zatrzymując się przy domkach. - Myślałam, że przyznanie się do tego co czuję, jest... - zmarszczyła brwi i wzruszyła ramionami, odejmując wzrok od jednego z domków. - ... złe. - przyznała się, chyba po raz pierwszy, komukolwiek. Spojrzenie zawiesiła na stojącym obok Foxie. - Gdy przyznałam się w końcu, nie tylko sobie ale i całemu światu. - dłonie wsadziła do kieszeni spoglądając w niebo nad ich głowami. - Coś ciężkiego spadło mi z ramion. - nie odejmowała spojrzenia od pochmurnego, ciemnego już nieba, mrużąc lekko oczy. - Choć też nic nie sprawdziło się z miliona wyobrażeń, które kreowała moja głowa odnośnie tej sytuacji. - poczuła na twarzy kroplę, prawdopodobnie zanosiło się na deszcz. Wzięła głęboki wdech w płuca nadal myśląc, wracając wspomnieniami do tamtych chwil. - Nie jestem pewna, czy pozwala mi trwać przy sobie, bo potrzebuję tego ja, czy chcemy tego oboje. - opuściła głowę i spojrzała na stojącego obok przyjaciela. Uśmiechnęła się, jednak trochę ponuro, krzywo, jednocześnie też łagodnie i z nostalgią, jakby jej myśli i wspomnienia wracały ją do czasów innych - prostszych. - Nie przebiję się przez mur, jeśli nie znajdę w nim wyrwy. A na to musi mi sam pozwolić. - dodała jeszcze.
- Niestety. - pokiwała smutno głową, jeszcze raz zerkając w stronę domków zawieszonych na płocie. Ruszyła powoli dalej. Oplotła dłoń wokół jego ramienia. Mieli chwilę, wieczór zdawał się nieść spokój - choć pewnie był on tylko pozorny. Oparła głowę na jego ramieniu wzdychając lekko. - Postarajmy się, Freddie. - poprosiła go cicho. Nie zginąć, wygrać tą walkę, odnaleźć we wszystkim chwilę na oddech, by nie zwariować.
- Masz rację, Freddie. - przyznała cicho, czując złość, że musiał jej o tym przypominać. To było pierwszym, co powinna była zrobić. Ale jakiś jej defekt, nakazujący robić wszystko samodzielnie ją powstrzymywał, powtarzał złudnie w głowie, że sama da sobie z tym radę. Wiedziała, że jego słowa mają logiczny sens, że wszystko co powiedział jest prawdziwe. A jednak nadal przygryzała lekko wargę maszerując obok niego. - Nie umiem tego wytłumaczyć. Zawsze... - zastanowiła się, marszcząc brwi, maszerując kilka kolejnych kroków w ciszy walcząc z własnymi wargami. Zawsze zdawało jej się, że powinna załatwiać rzeczy sama. - List wysłać do biura? - zapytała, wpatrując się przed siebie. Brwi nadal marszczyły się lekko, a większość myśli, które przemykały przez jej głowę pozostawała niewypowiedziana.
Anomalia, choć stawiła im opór, była łatwiejsza niż inne decyzje - jak się okazało. Ale ciszyło ją to. To, że udało im się zaprowadzić spokój w jednym z kolejnych miejsc. Nadal pozostawało wiele, które potrzebowały naprawy, jednak - choć powoli - Tonks zamierzała zmierzyć z każdą. Licząc, że o jej towarzysze wyruszą na naprawy. Nie, nie licząc, wiedziała, ze większość z nich się ich podejmie.
- Dziękuję. - powiedziała, unosząc dłoń i sięgając do jego nadgarstka, na którym przez chwilę ją zacisnęła. Nie potrzebowała, by walczyć za nią, czasem potrzebowała wsparcia. A Lis od jakiegoś czasu był jej bliski i potrafił ją zrozumieć. Trochę jak Brendan czy Ben, chociaż w całkiem inny sposób niż oni. Bo wszyscy byli inni, jednak wsparcie które od nich otrzymywała - choć też inne było - było czymś, czego potrzebowała. Uniosła lekko, trochę krzywo wargę ku górze. Miała wątpliwości - oczywiście, że tak. Nie co do podjętej decyzji, a bardziej co do tego, czy ona sama jedna da sobie radę i udźwignie wybór, którego się podjęła. Choć nie mogła powiedzieć, że słowa wypowiedziane przez Foxa nie poprawiały jej lekko nastroju. Jeśli i on się tak czuł, może zwyczajnie tak skonstruowane były jednostki ludzkie, by ciągle wątpić.
Pokręciła lekko głową na kolejne słowa, sznurując usta. Uśmiech, lekki, niczym dotyk piórka, który gościł na nich wcześniej znikł. Sposępniała, znów marszcząc lekko brwi. To miłe, że sądził, iż jest w stanie zdziałać cokolwiek w tej sprawie, podczas gdy ona czuła jedynie coraz mocniej ogarniającą ją bezsilność. Jedak...
- To fakt. - zgodziła się z nim, zatrzymując się przy domkach. - Myślałam, że przyznanie się do tego co czuję, jest... - zmarszczyła brwi i wzruszyła ramionami, odejmując wzrok od jednego z domków. - ... złe. - przyznała się, chyba po raz pierwszy, komukolwiek. Spojrzenie zawiesiła na stojącym obok Foxie. - Gdy przyznałam się w końcu, nie tylko sobie ale i całemu światu. - dłonie wsadziła do kieszeni spoglądając w niebo nad ich głowami. - Coś ciężkiego spadło mi z ramion. - nie odejmowała spojrzenia od pochmurnego, ciemnego już nieba, mrużąc lekko oczy. - Choć też nic nie sprawdziło się z miliona wyobrażeń, które kreowała moja głowa odnośnie tej sytuacji. - poczuła na twarzy kroplę, prawdopodobnie zanosiło się na deszcz. Wzięła głęboki wdech w płuca nadal myśląc, wracając wspomnieniami do tamtych chwil. - Nie jestem pewna, czy pozwala mi trwać przy sobie, bo potrzebuję tego ja, czy chcemy tego oboje. - opuściła głowę i spojrzała na stojącego obok przyjaciela. Uśmiechnęła się, jednak trochę ponuro, krzywo, jednocześnie też łagodnie i z nostalgią, jakby jej myśli i wspomnienia wracały ją do czasów innych - prostszych. - Nie przebiję się przez mur, jeśli nie znajdę w nim wyrwy. A na to musi mi sam pozwolić. - dodała jeszcze.
- Niestety. - pokiwała smutno głową, jeszcze raz zerkając w stronę domków zawieszonych na płocie. Ruszyła powoli dalej. Oplotła dłoń wokół jego ramienia. Mieli chwilę, wieczór zdawał się nieść spokój - choć pewnie był on tylko pozorny. Oparła głowę na jego ramieniu wzdychając lekko. - Postarajmy się, Freddie. - poprosiła go cicho. Nie zginąć, wygrać tą walkę, odnaleźć we wszystkim chwilę na oddech, by nie zwariować.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
- Zawsze co? - Zainteresowałem się, spoglądając badawczo na twarz Justine, gdy urwała w połowie zdania. Nie wiedziałem, jaka historia skrywała się pod palisadą delikatnych, bladych policzków; wiedziałem natomiast na pewno, że każdy człowiek niósł ze sobą bagaż doświadczeń, a tylko głupiec narzekał na jego ciężar, zamiast zacząć wyciągać z jego wnętrza wnioski, żeby sobie trochę ulżyć. - Nie list. Skargę. - Poprawiłem Tonks, uśmiechając się półgębkiem, zadowolony z szybkiej, bezdyskusyjnej zmiany jej nastawienia. No, zuch dziewczyna.
Znieruchomiałem na moment, gdy złapała mój nadgarstek. Było w tym geście coś intensywnego - ciepłego, ale jednocześnie desperackiego, niepodobnego do żadnego innego uścisku, nakazującego zapamiętać mi tę chwilę. Spojrzałem w niebieskie tęczówki Tonks, odważnie, szybko odnajdując w niej pokrewną duszę. Zupełnie inną od mojej, zupełnie inaczej zagubioną i jeszcze gdzie indziej odnalezioną, ale tak samo błądzącą i na swój sposób silną, zmierzającą w kierunku migoczącego światła. Wykorzystałem most, który między nami stworzyła, niwelując dzielącą nas odległość i na chwilę otaczając Justine ramieniem - wcale nie tak silny, na jakie wyglądało w zderzeniu z jej drobnym ciałem.
- To ja dziękuję. - Za cierpliwość. Wytrwałość. Pokorę. Trochę czułem, że nie musiałem tego wszystkiego mówić, że jeden uścisk tłumaczył powstałą między nami więź lepiej, niż jakiekolwiek słowa. Tonk zawsze była gdzieś obok - tak samo bliska jak i daleka - ale zjednoczeni pod sztandarem Zakonu Feniksa jeszcze nigdy nie byliśmy tak zżyci. Jak rodzina, którą wybrałem samemu. I za którą czułem się odpowiedzialny. Ale i na której mogłem polegać.
Wiedziałem to. Po prostu.
W milczeniu przysłuchiwałem się jej chaotycznej opowieści, bez problemu łącząc ze sobą kropki. Prawdopodobnie nie byłem w tej chwili najlepsza osobą do tego, by pomagać jej w sprawach sercowych, bez względu na to, jak bardzo nie chciałem. Kiedy samemu przedarłem się przez gruby mur, znalazłem za nim najczystsze szczęście, a wiedziony sukcesem postanowiłem zaryzykować, pójść o krok dalej.
Nie zauważyłem, że za murem była jeszcze wyrwa. Cholerna otchłań, która pochłonęła mnie bez reszty. Na zawsze. Ostatecznie.
- Nie masz prawa wstydzić się własnych uczuć. Ani uważać, że są złe. Niewłaściwe. - Zacząłem w końcu. - No, chyba, że rzeczywiście są złe. Przesiąknięte nienawiścią do świata i zamykające cię na jego piękno. Ale o to bym cię nie podejrzewał. - Wtrąciłem, jak zwykle pozwalając ponieść się dywagacjom. - Samuel to skomplikowany przypadek. - Widziałem, że nie jest jej łatwo o tym opowiadać, że uciekała wzrokiem z dala od moich oczu, choć jednocześnie czułem, że jakaś część Tonks bardzo potrzebowała tej rozmowy. Bała się - zupełnie niepotrzebnie. Uczucia były stworzone do tego, żeby je wyciągać z szafy i nakładać na siebie niczym najlepsze kreacje. - I być może wizja trwania obok siebie paraliżuje go bardziej, niż którekolwiek z nas jest w stanie sobie to wyobrazić. Daj mu czas. - Choć obecny stan nadchodzącej wojny nieszczególnie sprzyjał umizgom, zwłaszcza w przypadku profesji aurora. - To najlepszy sprzymierzeniec. I pozwoli poznać ci motywacje Skamandera. Na pewno. - Nie wierzyłem bowiem w to, aby Samuel pozwalał jej żyć nadzieją tylko z poczucia obowiązku. Albo litości? Nie był okrutny - w to nie chciałem wierzyć.
Mimowolnie, podążając za gestami Justine, przystanąłem na chwilę pod pomnikiem, pozwalając jej odnaleźć azyl pod swoim ramieniem. Dłuższą chwilę staliśmy w milczeniu, a ja bezwiednie wpatrywałem się w ptasie budki, z goryczą odnajdując jedną z przyczyn zbliżającej się wojny w samym sobie.
Zawiodłem.
Nie byłem w stanie odpowiedzieć na słowa Tonks; na końcu języka tańczyły mi jedynie słowa związane z porażką, a popełnianiem błędów - nie chciałem wchodzić w rolę ponurego wieszcza. Więc milczałem, z rozkoszą odkrywając, że w towarzystwie Justine była to czynność absolutnie niekrępująca.
zt
Znieruchomiałem na moment, gdy złapała mój nadgarstek. Było w tym geście coś intensywnego - ciepłego, ale jednocześnie desperackiego, niepodobnego do żadnego innego uścisku, nakazującego zapamiętać mi tę chwilę. Spojrzałem w niebieskie tęczówki Tonks, odważnie, szybko odnajdując w niej pokrewną duszę. Zupełnie inną od mojej, zupełnie inaczej zagubioną i jeszcze gdzie indziej odnalezioną, ale tak samo błądzącą i na swój sposób silną, zmierzającą w kierunku migoczącego światła. Wykorzystałem most, który między nami stworzyła, niwelując dzielącą nas odległość i na chwilę otaczając Justine ramieniem - wcale nie tak silny, na jakie wyglądało w zderzeniu z jej drobnym ciałem.
- To ja dziękuję. - Za cierpliwość. Wytrwałość. Pokorę. Trochę czułem, że nie musiałem tego wszystkiego mówić, że jeden uścisk tłumaczył powstałą między nami więź lepiej, niż jakiekolwiek słowa. Tonk zawsze była gdzieś obok - tak samo bliska jak i daleka - ale zjednoczeni pod sztandarem Zakonu Feniksa jeszcze nigdy nie byliśmy tak zżyci. Jak rodzina, którą wybrałem samemu. I za którą czułem się odpowiedzialny. Ale i na której mogłem polegać.
Wiedziałem to. Po prostu.
W milczeniu przysłuchiwałem się jej chaotycznej opowieści, bez problemu łącząc ze sobą kropki. Prawdopodobnie nie byłem w tej chwili najlepsza osobą do tego, by pomagać jej w sprawach sercowych, bez względu na to, jak bardzo nie chciałem. Kiedy samemu przedarłem się przez gruby mur, znalazłem za nim najczystsze szczęście, a wiedziony sukcesem postanowiłem zaryzykować, pójść o krok dalej.
Nie zauważyłem, że za murem była jeszcze wyrwa. Cholerna otchłań, która pochłonęła mnie bez reszty. Na zawsze. Ostatecznie.
- Nie masz prawa wstydzić się własnych uczuć. Ani uważać, że są złe. Niewłaściwe. - Zacząłem w końcu. - No, chyba, że rzeczywiście są złe. Przesiąknięte nienawiścią do świata i zamykające cię na jego piękno. Ale o to bym cię nie podejrzewał. - Wtrąciłem, jak zwykle pozwalając ponieść się dywagacjom. - Samuel to skomplikowany przypadek. - Widziałem, że nie jest jej łatwo o tym opowiadać, że uciekała wzrokiem z dala od moich oczu, choć jednocześnie czułem, że jakaś część Tonks bardzo potrzebowała tej rozmowy. Bała się - zupełnie niepotrzebnie. Uczucia były stworzone do tego, żeby je wyciągać z szafy i nakładać na siebie niczym najlepsze kreacje. - I być może wizja trwania obok siebie paraliżuje go bardziej, niż którekolwiek z nas jest w stanie sobie to wyobrazić. Daj mu czas. - Choć obecny stan nadchodzącej wojny nieszczególnie sprzyjał umizgom, zwłaszcza w przypadku profesji aurora. - To najlepszy sprzymierzeniec. I pozwoli poznać ci motywacje Skamandera. Na pewno. - Nie wierzyłem bowiem w to, aby Samuel pozwalał jej żyć nadzieją tylko z poczucia obowiązku. Albo litości? Nie był okrutny - w to nie chciałem wierzyć.
Mimowolnie, podążając za gestami Justine, przystanąłem na chwilę pod pomnikiem, pozwalając jej odnaleźć azyl pod swoim ramieniem. Dłuższą chwilę staliśmy w milczeniu, a ja bezwiednie wpatrywałem się w ptasie budki, z goryczą odnajdując jedną z przyczyn zbliżającej się wojny w samym sobie.
Zawiodłem.
Nie byłem w stanie odpowiedzieć na słowa Tonks; na końcu języka tańczyły mi jedynie słowa związane z porażką, a popełnianiem błędów - nie chciałem wchodzić w rolę ponurego wieszcza. Więc milczałem, z rozkoszą odkrywając, że w towarzystwie Justine była to czynność absolutnie niekrępująca.
zt
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
- Zawsze sądziłam, że muszę... - zawahała się chwilę, po czym wzruszyła ramionami i spojrzała na Foxa przepraszająco dając jasno do zrozumienia, że nie jest w stanie jednoznacznie określić tego, o co jej chodziło. - Sama się zająć wszystkim. - skończyła koślawo. Nie szło jej to za dobrze, chyba dlatego, ze było jej trochę wstyd. Potrafiła ufać i ufała mocno, a jednak zdawało jej się, że problemy, które dotyczą ją, może rozwiązać tylko ona sama. Podczas gdy innym chciała tą pomoc nieść. Ale miał rację, nie zamierzała się kłócić. Nie było już czasu na strach, czy obawę. Oni sięgali po plugawe zaklęcia nie cofając się przed niczym. Zaś oni winni sięgnąć po każdą możliwą formę walki.
Uniosła na niego spojrzenie, gdy i on jej podziękował i uśmiechnęła się lekko. Odnalazła z nim więź, coś na zasadzie pokrewnych - choć tak różnych - dusz. Lubiła go, ceniła jego wiedzę. I czuła przy nim dziwną wolność, pozwalającą na otwartość, którą wcześniej uważała za dziwną, dziś za zwyczajnie naturalną.
Przestała mieć opór w mówieniu o tym, co czuła odkrywając, że nie boi się już obnażyć. Wypowiedzenie słów w stronę Skamandera wyzwoliło ją. Pokazało, że choć odpowiedź, czy reakcja możne zaboleć, nie jest w stanie wyrządzić większych szkód.
Spojrzała w jego kierunku lekko zaskoczona, brwi uniósł się ku górze, gdy wzrok z nieba przenosił się na niego. Nie powinna, jak więc miała pokonać to uczucie, które powtarzało jej ciągle coś innego? Nie wiedziała.
Nie, nie sądziła, że jej uczucia są złe. Miłość była najczystsza, choć i ją można było pokierować w złym kierunku. Ona jednak swojej pozwalała trwać nadal czekając. Uniosła lekko wargi w krzywym uśmiechu. Tak, Skamander był skomplikowanym przypadkiem. Jej przypadkiem, na który chorowała przewlekle nie będąc w stanie znaleźć antidotum.
Wykorzystywała go często - Freda - by móc skonfrontować z kimś własne myśli. A on nigdy jej nie odmówił, czasem nie raz pokazując inne strony, odpowiedzi do których nie doszłaby bez jego pomocy.
Zerknęła na niego niepewnie. Nie rozumiała. Czemu właśnie to miałoby go paraliżować. Czy rzeczywiście tak straszny było mieć ją obok? Czy może chodziło o coś więcej. Coś, czego nie potrafiła dostrzec. Krzywy uśmiech nie schodził z jej twarzy.
Czas. Towar ciężki do zdobycia. Zwłaszcza teraz. Zwłaszcza w ich sytuacji w której każdy dzień mógł zakończyć się śmiercią. Nie mieli czasu, a jednak ona musiała właśnie na nim polegać.
- Myślę, że prędzej czy później będę musiała zapytać. - powiedziała spokojnie. Choć potrafiła z niego czytać, to przychodziło jej to z coraz większym problemem. A wiedziała, że lepiej zapytać wprost, niż snuć domysły.
Ciepłe ramię Foxa pod którym się skryła pozwoliło jej na chwilę oddechu. Obserwowała budki ze smutkiem, zastanawiając się, jak wiele więcej ich tutaj jeszcze zawiśnie.
Przed nimi była ciężka droga, miała nadzieję, że na końcu oboje się spotkają.
|zt
Uniosła na niego spojrzenie, gdy i on jej podziękował i uśmiechnęła się lekko. Odnalazła z nim więź, coś na zasadzie pokrewnych - choć tak różnych - dusz. Lubiła go, ceniła jego wiedzę. I czuła przy nim dziwną wolność, pozwalającą na otwartość, którą wcześniej uważała za dziwną, dziś za zwyczajnie naturalną.
Przestała mieć opór w mówieniu o tym, co czuła odkrywając, że nie boi się już obnażyć. Wypowiedzenie słów w stronę Skamandera wyzwoliło ją. Pokazało, że choć odpowiedź, czy reakcja możne zaboleć, nie jest w stanie wyrządzić większych szkód.
Spojrzała w jego kierunku lekko zaskoczona, brwi uniósł się ku górze, gdy wzrok z nieba przenosił się na niego. Nie powinna, jak więc miała pokonać to uczucie, które powtarzało jej ciągle coś innego? Nie wiedziała.
Nie, nie sądziła, że jej uczucia są złe. Miłość była najczystsza, choć i ją można było pokierować w złym kierunku. Ona jednak swojej pozwalała trwać nadal czekając. Uniosła lekko wargi w krzywym uśmiechu. Tak, Skamander był skomplikowanym przypadkiem. Jej przypadkiem, na który chorowała przewlekle nie będąc w stanie znaleźć antidotum.
Wykorzystywała go często - Freda - by móc skonfrontować z kimś własne myśli. A on nigdy jej nie odmówił, czasem nie raz pokazując inne strony, odpowiedzi do których nie doszłaby bez jego pomocy.
Zerknęła na niego niepewnie. Nie rozumiała. Czemu właśnie to miałoby go paraliżować. Czy rzeczywiście tak straszny było mieć ją obok? Czy może chodziło o coś więcej. Coś, czego nie potrafiła dostrzec. Krzywy uśmiech nie schodził z jej twarzy.
Czas. Towar ciężki do zdobycia. Zwłaszcza teraz. Zwłaszcza w ich sytuacji w której każdy dzień mógł zakończyć się śmiercią. Nie mieli czasu, a jednak ona musiała właśnie na nim polegać.
- Myślę, że prędzej czy później będę musiała zapytać. - powiedziała spokojnie. Choć potrafiła z niego czytać, to przychodziło jej to z coraz większym problemem. A wiedziała, że lepiej zapytać wprost, niż snuć domysły.
Ciepłe ramię Foxa pod którym się skryła pozwoliło jej na chwilę oddechu. Obserwowała budki ze smutkiem, zastanawiając się, jak wiele więcej ich tutaj jeszcze zawiśnie.
Przed nimi była ciężka droga, miała nadzieję, że na końcu oboje się spotkają.
|zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
stąd
To prawdziwy cud, że nikt nie zniszczył tego miejsca - miejsca opowiadającego się za spokojem, za dobrem, za końcem wojny. Nie chciał jej: nie chciał walczyć z wrogiem, choć pewien był, że prędzej czy później zostanie zmuszony się bronić, nie chciał, by ktokolwiek musiał z nim walczyć - wreszcie nie chciał, by ktokolwiek musiał ginąć. Piętrzące się pomniki, nagrobki, prowizoryczne miejsca pochówków pozostawiane były przez czarodziejów i mugoli, którzy stracili w tym wszystkim kogoś bliskiego - co to właściwie oznaczało - być szlachetnie urodzonym? Czym była szlachetność w obliczu wszystkiego, co działo się na ulicach i poza murami miasta? Wciąż szczelnie zakryty peleryną niewidką i z plakatami pod pachą gnał na oślep, chcąc wyjść poza port i przenieść się do Enfield, to tutaj znajdował się plac egzekucyjny, a dzielnica sama w sobie nie należała do tych najciekawszych - cóż, byłoby w tym coś zabawnego, gdyby zechcieli przeprowadzać egzekucje w najbardziej reprezentatywnych częściach Londynu. Nadobne damy musiałyby ubrudzić swoje suknie krwią niewinnych, a to mogłoby budzić dyskomfort - nóg lub oczu, bo na pewno nie sumienia. Tego nie miały. Z każdym kolejnym pokonywanym krokiem, z każdym zasapanym oddechem, czuł krew wzbierającą się w jego żyłach do wrzenia i gniew ściskający jego serce żalem. Dobrze znał miasto, bez trudu pokonywał kolejne zaułki, by znaleźć się we właściwym miejscu, obierając drogi na skróty, starając się przeskakiwać po kamieniach między błotem tak, by nie pozostawiać po sobie śladów. Noc wciąż trwała w pełni, księżyc blaskiem rozświetlał mokre od deszczu chodniki.
Rozwiesił plakat pod pomnikiem, tak, by nie zniszczyć niczyjej pracy i nie urazić właścicieli domków - na płocie, dbając i o to, by znalazł sie pod zadaszeniem z domków. Mogły ochronić go przed wilgocią. Rozejrzał się wokół, nie dostrzegłszy żadnej żywej duszy - nie mogło ich tu być wiele, skoro pomnik nie został rozebrany - po czym cofnął się parę kroków, spoglądając na portret Celiny - i czmychnął w jedną z bocznych uliczek.
przyklejam plakat i uciekam tutaj
To prawdziwy cud, że nikt nie zniszczył tego miejsca - miejsca opowiadającego się za spokojem, za dobrem, za końcem wojny. Nie chciał jej: nie chciał walczyć z wrogiem, choć pewien był, że prędzej czy później zostanie zmuszony się bronić, nie chciał, by ktokolwiek musiał z nim walczyć - wreszcie nie chciał, by ktokolwiek musiał ginąć. Piętrzące się pomniki, nagrobki, prowizoryczne miejsca pochówków pozostawiane były przez czarodziejów i mugoli, którzy stracili w tym wszystkim kogoś bliskiego - co to właściwie oznaczało - być szlachetnie urodzonym? Czym była szlachetność w obliczu wszystkiego, co działo się na ulicach i poza murami miasta? Wciąż szczelnie zakryty peleryną niewidką i z plakatami pod pachą gnał na oślep, chcąc wyjść poza port i przenieść się do Enfield, to tutaj znajdował się plac egzekucyjny, a dzielnica sama w sobie nie należała do tych najciekawszych - cóż, byłoby w tym coś zabawnego, gdyby zechcieli przeprowadzać egzekucje w najbardziej reprezentatywnych częściach Londynu. Nadobne damy musiałyby ubrudzić swoje suknie krwią niewinnych, a to mogłoby budzić dyskomfort - nóg lub oczu, bo na pewno nie sumienia. Tego nie miały. Z każdym kolejnym pokonywanym krokiem, z każdym zasapanym oddechem, czuł krew wzbierającą się w jego żyłach do wrzenia i gniew ściskający jego serce żalem. Dobrze znał miasto, bez trudu pokonywał kolejne zaułki, by znaleźć się we właściwym miejscu, obierając drogi na skróty, starając się przeskakiwać po kamieniach między błotem tak, by nie pozostawiać po sobie śladów. Noc wciąż trwała w pełni, księżyc blaskiem rozświetlał mokre od deszczu chodniki.
Rozwiesił plakat pod pomnikiem, tak, by nie zniszczyć niczyjej pracy i nie urazić właścicieli domków - na płocie, dbając i o to, by znalazł sie pod zadaszeniem z domków. Mogły ochronić go przed wilgocią. Rozejrzał się wokół, nie dostrzegłszy żadnej żywej duszy - nie mogło ich tu być wiele, skoro pomnik nie został rozebrany - po czym cofnął się parę kroków, spoglądając na portret Celiny - i czmychnął w jedną z bocznych uliczek.
przyklejam plakat i uciekam tutaj
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
| 15 września; stąd
Londyn, jej rodzinne miasto, wyglądał jak siedem nieszczęść.
Nie tylko dlatego, że niegdyś tętniąca życiem, rozbrzmiewająca odgłosami dziwnych mugolskich pojazdów i gwarem rozmów stolica wciąż pozostawała przeraźliwie pusta – od bezksiężycowej nocy przybyło mieszkańców władających magią, niektórzy chętnie korzystali z nadarzającej się okazji, by przejąć pustostan po wcześniejszym właścicielu, to jednak nie wystarczyło, by stworzyć iluzję utraconej normalności – ale również z powodu wszechobecnych szkód spowodowanych deszczem meteorytów. Jeden z odłamków komety trafił w zabytek, grzebiąc całą zwiedzającą go akurat grupę, inne zaś musiały wywołać potężne trzęsienie ziemi, które pochłonęło tysiące kolejnych istnień. Część ruin została już uprzątnięta, inne wciąż przecinały krajobraz przedmieść, gdzieniegdzie upstrzonych sztandarami z wyhaftowanym źdźbłem pszenicy – znakiem niedawnych obchodów Brón Trogain.
I choć serce bolało na widok ogromu zniszczeń, tak chaos miał być jej przyjacielem. Wedle informacji, które otrzymała od Addy, siły porządkowe skupiały się na gęściej zaludnionych obszarach miasta; w pierwszej kolejności próbowano zapanować nad centrum, w dużej mierze opustoszałe obrzeża traktując z niższym priorytetem. Wiedza ta ułatwiała opanować lęk przed potencjalną kontrolą ministerialnych oficjeli; dopóki będzie trzymać się z dala od serca czarodziejskiej społeczności, dopóki nie ściągnie na siebie uwagi funkcjonariuszy i nie zachęci ich jakimkolwiek słowem czy gestem do wnikliwej lektury wciśniętego do torby certyfikatu, wszystko powinno pójść zgodnie z planem.
Miejsce spotkania wybrała nie tylko ze względu na fakt, iż znajdowało się na bezpiecznym, zapewniającym dyskrecję odludziu. Pomnik pokoju pamiętała jeszcze ze szczenięcych lat, jednak teraz jego symbolika przemawiała do niej wyraźniej i głośniej. Tak samo przemówić powinna do Geoffa, kiedy już ten zrozumie, po co został tu sprowadzony i że tchórzostwo miało swoją, jakże wysoką, cenę. Diana Morningstar wierzyła w równość; choć nie mogła wiedzieć, co przyniesie przyszłość i jaki los spotka zamieszkujących Londyn niemagów, jej przesłanie było jednako aktualne, co i niegdyś. Podziemie również wierzyło w równość, i w wolność, nawet w chwilach takich jak ta: lepkich od spowijającego ich mroku, niemalże pozbawionych jakiegokolwiek źródła niosącego nadzieję światła. Przeważające siły wroga zmuszały ich do zachowywania niebywałej ostrożności, nie mogli więc przymykać oka na dezercję.
W okolice niegdysiejszego domu Morningstarów dotarła na kilka minut przed umówioną godziną. Skrywała prawdziwą twarz pod maską metamorfomagicznej przemiany, zaś dzięki butom ze skóry wsiąkiewki poruszała się niemalże bezgłośnie. Nie zamierzała jednak podchodzić pod sam pomnik, jeszcze nie, by nie spłoszyć Carringtona oraz błogo nieświadomego Geoffa, który miał tu wraz z nim przybyć. Rozejrzała się dookoła, dbając o to, by zachować pozór naturalności, po czym spacerowym krokiem odeszła na bok, w cień jednego z pobliskich budynków. Stamtąd powinna mieć dobry widok na ogrodzenie, na którym wisiały dziesiątki budek dla ptaków; dłoń zaciskała już na skrytej w kieszeni prochowca różdżce.
Młody Marcelius raz jeszcze dowiódł swej lojalności względem podziemia, choć świadomość, że jego działanie sprowadzi na głowę niewiele starszego czarodzieja sąd wojskowy, musiała mu ciążyć. Tak przynajmniej podejrzewała, dlatego właśnie zamierzała porozmawiać z nim, kiedy już będzie po wszystkim; o tym, co właśnie się wydarzyło. I o tym, co działo się, kiedy nie było jej w kraju.[bylobrzydkobedzieladnie]
Londyn, jej rodzinne miasto, wyglądał jak siedem nieszczęść.
Nie tylko dlatego, że niegdyś tętniąca życiem, rozbrzmiewająca odgłosami dziwnych mugolskich pojazdów i gwarem rozmów stolica wciąż pozostawała przeraźliwie pusta – od bezksiężycowej nocy przybyło mieszkańców władających magią, niektórzy chętnie korzystali z nadarzającej się okazji, by przejąć pustostan po wcześniejszym właścicielu, to jednak nie wystarczyło, by stworzyć iluzję utraconej normalności – ale również z powodu wszechobecnych szkód spowodowanych deszczem meteorytów. Jeden z odłamków komety trafił w zabytek, grzebiąc całą zwiedzającą go akurat grupę, inne zaś musiały wywołać potężne trzęsienie ziemi, które pochłonęło tysiące kolejnych istnień. Część ruin została już uprzątnięta, inne wciąż przecinały krajobraz przedmieść, gdzieniegdzie upstrzonych sztandarami z wyhaftowanym źdźbłem pszenicy – znakiem niedawnych obchodów Brón Trogain.
I choć serce bolało na widok ogromu zniszczeń, tak chaos miał być jej przyjacielem. Wedle informacji, które otrzymała od Addy, siły porządkowe skupiały się na gęściej zaludnionych obszarach miasta; w pierwszej kolejności próbowano zapanować nad centrum, w dużej mierze opustoszałe obrzeża traktując z niższym priorytetem. Wiedza ta ułatwiała opanować lęk przed potencjalną kontrolą ministerialnych oficjeli; dopóki będzie trzymać się z dala od serca czarodziejskiej społeczności, dopóki nie ściągnie na siebie uwagi funkcjonariuszy i nie zachęci ich jakimkolwiek słowem czy gestem do wnikliwej lektury wciśniętego do torby certyfikatu, wszystko powinno pójść zgodnie z planem.
Miejsce spotkania wybrała nie tylko ze względu na fakt, iż znajdowało się na bezpiecznym, zapewniającym dyskrecję odludziu. Pomnik pokoju pamiętała jeszcze ze szczenięcych lat, jednak teraz jego symbolika przemawiała do niej wyraźniej i głośniej. Tak samo przemówić powinna do Geoffa, kiedy już ten zrozumie, po co został tu sprowadzony i że tchórzostwo miało swoją, jakże wysoką, cenę. Diana Morningstar wierzyła w równość; choć nie mogła wiedzieć, co przyniesie przyszłość i jaki los spotka zamieszkujących Londyn niemagów, jej przesłanie było jednako aktualne, co i niegdyś. Podziemie również wierzyło w równość, i w wolność, nawet w chwilach takich jak ta: lepkich od spowijającego ich mroku, niemalże pozbawionych jakiegokolwiek źródła niosącego nadzieję światła. Przeważające siły wroga zmuszały ich do zachowywania niebywałej ostrożności, nie mogli więc przymykać oka na dezercję.
W okolice niegdysiejszego domu Morningstarów dotarła na kilka minut przed umówioną godziną. Skrywała prawdziwą twarz pod maską metamorfomagicznej przemiany, zaś dzięki butom ze skóry wsiąkiewki poruszała się niemalże bezgłośnie. Nie zamierzała jednak podchodzić pod sam pomnik, jeszcze nie, by nie spłoszyć Carringtona oraz błogo nieświadomego Geoffa, który miał tu wraz z nim przybyć. Rozejrzała się dookoła, dbając o to, by zachować pozór naturalności, po czym spacerowym krokiem odeszła na bok, w cień jednego z pobliskich budynków. Stamtąd powinna mieć dobry widok na ogrodzenie, na którym wisiały dziesiątki budek dla ptaków; dłoń zaciskała już na skrytej w kieszeni prochowca różdżce.
Młody Marcelius raz jeszcze dowiódł swej lojalności względem podziemia, choć świadomość, że jego działanie sprowadzi na głowę niewiele starszego czarodzieja sąd wojskowy, musiała mu ciążyć. Tak przynajmniej podejrzewała, dlatego właśnie zamierzała porozmawiać z nim, kiedy już będzie po wszystkim; o tym, co właśnie się wydarzyło. I o tym, co działo się, kiedy nie było jej w kraju.[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Maeve Clearwater dnia 06.06.24 13:24, w całości zmieniany 2 razy
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
W sumie to lubił Goeffa.
Nie wiedział, że działał dla podziemia, bo i po co miałby się tym chwalić, Goeff ufał mu zapewne równie mocno, jak mocno ufał jemu Marcel. Lojalność była ważną cechą ulicy, ale ta lojalność obejmowała wyłącznie ulicę - oddanie serca Zakonowi było jej zdradą. W pewien sposób zdradził pierwszy. W pewien sposób zdradzał cały czas. W każdy sposób zdradzał teraz Geoffa, choć trzymał go pod ramieniem, wisząc na jego szyi - Goeff był od niego pół głowy albo więcej wyższy - i z szerokim uśmiechem prowadził cichymi zaułkami. Znał to miasto doskonale, poznawał je nocami, mimo godziny policyjnej świetnie radząc sobie na jego ulicach. Znał miejsca, które nawiedzały patrole magicznej policji, niektórych służbistów znał z twarzy, z nazwiska, o niektórych wiedział, gdzie jadali w przerwie pączki. O znajomych twarzach wiedział nawet tyle, którzy z nich rzucali się w pościg, a którzy szybko odpuszczali, jak leniwe koty przyzwyczajone do ciepłego pieca, nie wymagających polowań. Poznawał to miasto, dzień za dniem bawiąc się na nielegalnych potańcówkach, za późno opuszczając bary, czasem błąkając się po centrum tylko dla zabawy, bo czuł, że żył, gdy drażnił psa. Goeff był inny. Nigdy nie lubił się wychylać, raz byli razem na włamie. Pamiętał, że był cykorem, ciągle oglądał się za siebie i snuł czarne scenariusze, nie czuł się z nim dobrze. Ale poza tym, ale nad kuflem piwa, dało się z nim pogadać, pośmiać i zagrać w darta, w którego był świetny. Nie lepszy od Marcela, a przynajmniej nie dzisiaj, bo Marcel ćwiczył oko, obserwując jego technikę. Zawsze miał też w zanadrzu kilka historii o swoich żeglarskich wojażach, czasem, kiedy go nie było, zakładali się, które z nich były zmyślone, a które prawdziwe. Bo wszyscy znali Goeffa.
Niby przypadkiem spotkał go, kiedy wracał od dziewczyny. Missy mieszkała u pani Trott, która nie tolerowała gości w wieczornych porach, wiedział, że wyjdzie, nim zacznie nadużywać jej cierpliwości. Stojąc za rogiem, gdzieś na drodze pomiędzy jej a jego domem, nasłuchując jego kroku, powtarzał w myślach - sam do siebie - jedno: przepraszam, Missy. Zrównał się z nim krokiem, gdy tylko go dostrzegł, przekonując go do spróbowania nowego towaru, świetnego wróżkowego pyłu, takiego, jakiego dotąd na mieście nie było. Nie mógł inaczej. Nikt nie mógł się dowiedzieć, że to z nim Goeff był widziany ostatnio. Raz przeszłoby pewnie bez echa, drugi już nie, a nie mógł wiedzieć, kiedy nadejdzie kolejna prośba. Jego serce biło mocno. Biło z żalem i biło niezgodą. Rozdarte krwawiło, a krew była gęsta i czerwona, tym gęstsza, im dłużej uśmiechał się do Goeffa.
- Na festiwalu wszyscy to mieli, pamiętasz? - mówił, chcąc wypełnić ciszę, gdy tylko na horyzoncie objawił się pomnik. Nie szukał Maeve wzrokiem, skupiał się na Goeffie - ale wiedział, że im więcej będzie mówił, tym łatwiej i tym skuteczniej zwróci na nich jej uwagę. Poza tym naprawdę bardzo chciał go przeprosić. Jego głos nabierał nerwowości, tym większej, im bliżej celu się znajdowali, choć można było pomylić ją z ekscytacją nowym towarem. - Strzegli tego zazdrośnie, bo przypłynęło z Indii specjalnie na tę okazję, ceny były szalone. Ale ważniaki się rozjechały, a tego pełno zostało - pył można teraz dostać dużo taniej. Facet sprzedaje to po cenie zwykłego towaru, a kopie jak klacz starego Cronsa. Dalej, dalej, jesteśmy na miejscu! To chyba... Chyba ten dom, przed nami. Jak nie będzie go jeszcze w środku, to chwilę poczekamy - mówił dalej, puszczając go przodem - do opuszczonego budynku, o którym doskonale wiedział, że był i będzie pusty. Zostawił drzwi podchylone, żeby łatwiej było je rozpoznać. - Timothy, to my! Jesteśmy! - zaanonsował, prowadząc towarzysza w ślepy zaułek aneksu kuchennego. Sprawdził go wcześniej, rano. Zabrał stamtąd noże.
Przepraszam, Goeff. Przepraszam, Missy.
Naprawdę bardzo przepraszam.
Nie wiedział, że działał dla podziemia, bo i po co miałby się tym chwalić, Goeff ufał mu zapewne równie mocno, jak mocno ufał jemu Marcel. Lojalność była ważną cechą ulicy, ale ta lojalność obejmowała wyłącznie ulicę - oddanie serca Zakonowi było jej zdradą. W pewien sposób zdradził pierwszy. W pewien sposób zdradzał cały czas. W każdy sposób zdradzał teraz Geoffa, choć trzymał go pod ramieniem, wisząc na jego szyi - Goeff był od niego pół głowy albo więcej wyższy - i z szerokim uśmiechem prowadził cichymi zaułkami. Znał to miasto doskonale, poznawał je nocami, mimo godziny policyjnej świetnie radząc sobie na jego ulicach. Znał miejsca, które nawiedzały patrole magicznej policji, niektórych służbistów znał z twarzy, z nazwiska, o niektórych wiedział, gdzie jadali w przerwie pączki. O znajomych twarzach wiedział nawet tyle, którzy z nich rzucali się w pościg, a którzy szybko odpuszczali, jak leniwe koty przyzwyczajone do ciepłego pieca, nie wymagających polowań. Poznawał to miasto, dzień za dniem bawiąc się na nielegalnych potańcówkach, za późno opuszczając bary, czasem błąkając się po centrum tylko dla zabawy, bo czuł, że żył, gdy drażnił psa. Goeff był inny. Nigdy nie lubił się wychylać, raz byli razem na włamie. Pamiętał, że był cykorem, ciągle oglądał się za siebie i snuł czarne scenariusze, nie czuł się z nim dobrze. Ale poza tym, ale nad kuflem piwa, dało się z nim pogadać, pośmiać i zagrać w darta, w którego był świetny. Nie lepszy od Marcela, a przynajmniej nie dzisiaj, bo Marcel ćwiczył oko, obserwując jego technikę. Zawsze miał też w zanadrzu kilka historii o swoich żeglarskich wojażach, czasem, kiedy go nie było, zakładali się, które z nich były zmyślone, a które prawdziwe. Bo wszyscy znali Goeffa.
Niby przypadkiem spotkał go, kiedy wracał od dziewczyny. Missy mieszkała u pani Trott, która nie tolerowała gości w wieczornych porach, wiedział, że wyjdzie, nim zacznie nadużywać jej cierpliwości. Stojąc za rogiem, gdzieś na drodze pomiędzy jej a jego domem, nasłuchując jego kroku, powtarzał w myślach - sam do siebie - jedno: przepraszam, Missy. Zrównał się z nim krokiem, gdy tylko go dostrzegł, przekonując go do spróbowania nowego towaru, świetnego wróżkowego pyłu, takiego, jakiego dotąd na mieście nie było. Nie mógł inaczej. Nikt nie mógł się dowiedzieć, że to z nim Goeff był widziany ostatnio. Raz przeszłoby pewnie bez echa, drugi już nie, a nie mógł wiedzieć, kiedy nadejdzie kolejna prośba. Jego serce biło mocno. Biło z żalem i biło niezgodą. Rozdarte krwawiło, a krew była gęsta i czerwona, tym gęstsza, im dłużej uśmiechał się do Goeffa.
- Na festiwalu wszyscy to mieli, pamiętasz? - mówił, chcąc wypełnić ciszę, gdy tylko na horyzoncie objawił się pomnik. Nie szukał Maeve wzrokiem, skupiał się na Goeffie - ale wiedział, że im więcej będzie mówił, tym łatwiej i tym skuteczniej zwróci na nich jej uwagę. Poza tym naprawdę bardzo chciał go przeprosić. Jego głos nabierał nerwowości, tym większej, im bliżej celu się znajdowali, choć można było pomylić ją z ekscytacją nowym towarem. - Strzegli tego zazdrośnie, bo przypłynęło z Indii specjalnie na tę okazję, ceny były szalone. Ale ważniaki się rozjechały, a tego pełno zostało - pył można teraz dostać dużo taniej. Facet sprzedaje to po cenie zwykłego towaru, a kopie jak klacz starego Cronsa. Dalej, dalej, jesteśmy na miejscu! To chyba... Chyba ten dom, przed nami. Jak nie będzie go jeszcze w środku, to chwilę poczekamy - mówił dalej, puszczając go przodem - do opuszczonego budynku, o którym doskonale wiedział, że był i będzie pusty. Zostawił drzwi podchylone, żeby łatwiej było je rozpoznać. - Timothy, to my! Jesteśmy! - zaanonsował, prowadząc towarzysza w ślepy zaułek aneksu kuchennego. Sprawdził go wcześniej, rano. Zabrał stamtąd noże.
Przepraszam, Goeff. Przepraszam, Missy.
Naprawdę bardzo przepraszam.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Mijały kolejne minuty, ona zaś wciąż cierpliwie tkwiła w tym samym miejscu – niemalże nieruchoma, skryta w cieniu, korzystająca z pogłębiającej się ciemności oferowanej przez coraz późniejszą godzinę. Nie przejmowała się upływem czasu, wykorzystując oczekiwanie na próbę zaplanowania kolejnych ruchów; Carrington był z nią w kontakcie, pokrótce opisał, jaki ma pomysł na zneutralizowanie dezertera, lecz nie każdą informację dało się powierzyć pergaminowi. Nie wiedziała również, czego spodziewać się po Geoffie i czy na pewno mieli zjawić się jedynie we dwóch. Jeszcze żadna z przeprowadzanych przez nią akcji nie obyła się bez mniejszej lub większej dawki improwizacji, to zaś dodatkowo zachęcało do rozważania wszelkich potencjalnych zagrożeń. Na ich szczęście, okolica zdawała się opuszczona; w żadnym z pobliskich budynków nie paliło się światło, jedynie nieliczne latarnie roztaczały wokół siebie przydymiony blask, w tym kilka opodal dawnego domu Morningstarów. Nie minął jej żaden patrol, ani nawet zbłąkany przechodzień – nie licząc przemykającego między rdzewiejącymi ogrodzeniami kocura.
Dopiero po kolejnym kwadransie usłyszała głosy; z początku niewyraźne, mieszające się z dźwiękami nocy, przybierające na sile z każdym kolejnym krokiem nadchodzących czarodziejów. Wzmocniła chwyt na skrytej w kieszeni płaszcza różdżce i wytężyła wzrok, oczekując objawienia się przed pomnikiem znajomej sylwetki Marceliusa. Rozpoznała go, rozpoznała jego głos – dopiero widok nieznajomego, wyższego i barczystego, nakazał ściągnąć usta w węższą kreskę, przelotnie zmarszczyć brew. To nic; jeśli tylko będzie mieć się na baczności, jeśli zachowa ostrożność, przewaga fizyczna zda mu się na nic.
Słyszała pobrzmiewające w słowach młodego Carringtona napięcie, rozpoznała je bez trudu, niełatwo musiało przychodzić mu utrzymanie nerwów na wodzy, lecz na szczęście temat rozmowy dobrał tak, by odmienne brzmienie głosu dało zrzucić się na karb zgoła innych emocji. Czy była to przemyślana decyzja, czy szczęśliwy przypadek – nie zamierzała wnikać, przynajmniej nie w tej chwili. Odprowadziła ich wzrokiem aż do drzwi budynku, który został wytypowany na miejsce zasadzki; dopiero wtedy, gdy zniknęli w jego wnętrzu, przestała wspierać się o mur i sprężystym krokiem przecięła oddzielającą ją od zaniedbanego domu ulicę. Nie mogła wślizgnąć się do środka ani zbyt szybko, ani zbyt późno, by nie ryzykować przedwczesnym odkryciem się ze swą obecnością – albo też zdrowiem Marceliusa. Gdyby Geoff zorientował się, że zapędzili go w kozi róg, że to nie spotkanie towarzyskie, najpewniej od razu zapomniałby o wszelkiej odczuwanej względem akrobaty lojalności czy sympatii i płynnie przeszedł do – napędzanej instynktem przetrwania – przemocy.
Wymamrotała pod nosem inkantację Homenum revelio, a magia odpowiedziała na jej wezwanie, posłusznie rozświetlając postacie czarodziejów jasnym, widocznym również przez ściany blaskiem. Wspaniale. To pozwoliło jej obrać właściwy kierunek i do pewnego stopnia oszacować, czy cel spogląda w kierunku wejścia. Buty ze skóry wsiąkiewki tłumiły kroki, pozwalając zakraść się do odpowiedniego pomieszczenia bez zwracania na siebie niechcianej uwagi – jedyny problem polegał na tym, że od Geoffa, już toczącego dookoła zdziwionym, poszukującym Timothy'ego wzrokiem, oddzielała ją sylwetka Marceliusa.
Czy powinna rzucić zaklęcie mimo to? Czy raczej zmusić, spróbować zmusić dryblasa, by odsunął się na bezpieczną odległość i dopiero wtedy sięgnąć po odpowiedni urok...? To najpewniej poskutkowałoby zgoła odmiennym zachowaniem, zaś ostatnie, czego im brakowało, to szarpanina.
– Drętwota – wypowiedziała chłodno, z opanowaniem, próbując wycelować w głowę górującego nad akrobatą wzrostem dezertera. Wiedziała, że ma tylko jedną szansę na atak z zaskoczenia, że musi działać szybko i skutecznie. Zamarła na krótką chwilę, ledwie moment, gdy promień uroku mknął ku nieznajomemu, zgodnie z jej wolą.
| tutaj rzut na homenum revelio, a tutaj na udaną drętwotę (ST wybudzenia się 73)
Dopiero po kolejnym kwadransie usłyszała głosy; z początku niewyraźne, mieszające się z dźwiękami nocy, przybierające na sile z każdym kolejnym krokiem nadchodzących czarodziejów. Wzmocniła chwyt na skrytej w kieszeni płaszcza różdżce i wytężyła wzrok, oczekując objawienia się przed pomnikiem znajomej sylwetki Marceliusa. Rozpoznała go, rozpoznała jego głos – dopiero widok nieznajomego, wyższego i barczystego, nakazał ściągnąć usta w węższą kreskę, przelotnie zmarszczyć brew. To nic; jeśli tylko będzie mieć się na baczności, jeśli zachowa ostrożność, przewaga fizyczna zda mu się na nic.
Słyszała pobrzmiewające w słowach młodego Carringtona napięcie, rozpoznała je bez trudu, niełatwo musiało przychodzić mu utrzymanie nerwów na wodzy, lecz na szczęście temat rozmowy dobrał tak, by odmienne brzmienie głosu dało zrzucić się na karb zgoła innych emocji. Czy była to przemyślana decyzja, czy szczęśliwy przypadek – nie zamierzała wnikać, przynajmniej nie w tej chwili. Odprowadziła ich wzrokiem aż do drzwi budynku, który został wytypowany na miejsce zasadzki; dopiero wtedy, gdy zniknęli w jego wnętrzu, przestała wspierać się o mur i sprężystym krokiem przecięła oddzielającą ją od zaniedbanego domu ulicę. Nie mogła wślizgnąć się do środka ani zbyt szybko, ani zbyt późno, by nie ryzykować przedwczesnym odkryciem się ze swą obecnością – albo też zdrowiem Marceliusa. Gdyby Geoff zorientował się, że zapędzili go w kozi róg, że to nie spotkanie towarzyskie, najpewniej od razu zapomniałby o wszelkiej odczuwanej względem akrobaty lojalności czy sympatii i płynnie przeszedł do – napędzanej instynktem przetrwania – przemocy.
Wymamrotała pod nosem inkantację Homenum revelio, a magia odpowiedziała na jej wezwanie, posłusznie rozświetlając postacie czarodziejów jasnym, widocznym również przez ściany blaskiem. Wspaniale. To pozwoliło jej obrać właściwy kierunek i do pewnego stopnia oszacować, czy cel spogląda w kierunku wejścia. Buty ze skóry wsiąkiewki tłumiły kroki, pozwalając zakraść się do odpowiedniego pomieszczenia bez zwracania na siebie niechcianej uwagi – jedyny problem polegał na tym, że od Geoffa, już toczącego dookoła zdziwionym, poszukującym Timothy'ego wzrokiem, oddzielała ją sylwetka Marceliusa.
Czy powinna rzucić zaklęcie mimo to? Czy raczej zmusić, spróbować zmusić dryblasa, by odsunął się na bezpieczną odległość i dopiero wtedy sięgnąć po odpowiedni urok...? To najpewniej poskutkowałoby zgoła odmiennym zachowaniem, zaś ostatnie, czego im brakowało, to szarpanina.
– Drętwota – wypowiedziała chłodno, z opanowaniem, próbując wycelować w głowę górującego nad akrobatą wzrostem dezertera. Wiedziała, że ma tylko jedną szansę na atak z zaskoczenia, że musi działać szybko i skutecznie. Zamarła na krótką chwilę, ledwie moment, gdy promień uroku mknął ku nieznajomemu, zgodnie z jej wolą.
| tutaj rzut na homenum revelio, a tutaj na udaną drętwotę (ST wybudzenia się 73)
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Zaraz przyjdzie - powiadomił Goeffa. - Swoją drogą, niezły z niego typ, podobno sam przepłynął pół świata, a w Londynie jest tylko na chwilę. Jeszcze przed zimą wraca na statek i jedzie gdzieś do Ameryki, gdzie będzie w tym czasie świeciło słońce. Nie myślałeś o tym nigdy, zaprzęgnąć się na statek i zostawić całe to gówno za sobą? - mówił dużo, mówił, żeby go zająć, bo Timothy miał nie przyjść, bo przyjść miała Maeve, a on nie mógł jej usłyszeć. Marcel nasłuchiwał - pozostał czujny, nawet jeśli ciało tej czujności nie zdradzało - nie powstrzymał odruchu, z jakim obejrzał się przez ramię w momencie wypowiadanej przez nią inkantacji, ale dla Goeffa była już za późno, żeby zareagował. Otworzył usta, coś zaczął krzyczeć, krzyk umilkł szybko. Marcel błyskawicznie osunął się w bok, bez trudu umykając przed promieniem zaklęcia, które świsnęło tuż obok jego twarzy; refleks miał świetny, a mięśnie bez trudu nadążyły za myślą - był tak pewien swojego, że nie sprawił wrażenia spłoszonego rym ruchem. Poruszał się lekko, jakby nie kosztowało go to ni trochę wysiłku. Trafione drętwotą ciało dryblasa z łoskotem osunęło się na kuchenne szafki, odrętwiałe, a Marcel pochylił się nad nim, żeby wyciągnąć spod kurtki jego różdżkę - bez zwłoki, która mogła ich kosztować zbyt wiele. Jeśli Goeff kiedykolwiek myślał o ucieczce statkiem za morze, to najwyraźniej pomyślał o tym zbyt późno. Przełknął ślinę, patrząc na dawnego kumpla. Gdyby ulica dowiedziała się, co zrobił, nie miałby już tutaj życia. Zdradził, tym dla nich był teraz. Zdrajcą. Zdradził ludzi, wśród których dorastał, wśród których lojalność była cechą rzadką, ale ci otwarcie nielojalni kończyli źle. Cofnął się pół kroku, nie mógł dostrzec, jak mocno pobladł, lecz wyczuwał zbyt szybkie bicie przerażonego serca.
- Związać go? Zakneblować? - spytał, pomijając powitanie, zbyt przejęty leżącym w kuchni ciałem, by zająć się grzecznościami. Jeśli się przebudzi i zacznie krzyczeć, będą mieć na głowie poważny problem. Musieli wyprowadzić go z miasta, z którego nie dało się teleportować - i zrobić to tak, by nie dostrzegł ich żaden patrol magipolicji. Jak? - To jego szukacie. Goeff Bankert - rzucił, bez przekonania patrząc w jego zamknięte oczy. Nie wyciągnął jego dokumentów, nie potrzebował ich, żeby wskazać jego personalia. To była tylko częściowa ulga, że nie mógł na niego spojrzeć. Wiedział, że tak było łatwiej, ale wiedział też, że nie tak być powinno. Miał trochę za uszami, skoro go szukano, a w tę grę nie grał nikt, kto nie był gotów ponieść konsekwencji, przecież o tym wiedział. W oczekiwaniu na jej decyzję oparł się o pobliską kuchenną szafkę i wsunął się na jej blat, przysiadając na jego wierzchu, obracając różdżkę Goeffa między palcami.
- Co z nim będzie, Maeve? - spytał wprost, szukając spojrzeniem jej skrytej w korytarzu sylwetki. - Trafi do więzienia? - Chciał się łudzić - że Goeff miał jeszcze szansę. Odkupić winy. Znaleźć przebaczenie. Może zmienić zdanie. Nie myślał o tym, że teraz zagrażał też jemu, byli przecież kumplami. Czy wojna miała zniszczyć i to? Chyba już zniszczyła. A może on sam to zniszczył, biorąc w tym udział. Nie żałował podjętych decyzji, ani teraz, ani nigdy wcześniej, nawet jeśli ta dzisiejsza była dla niego zwyczajnie trudna.
unik na zaklęcie - 132
- Związać go? Zakneblować? - spytał, pomijając powitanie, zbyt przejęty leżącym w kuchni ciałem, by zająć się grzecznościami. Jeśli się przebudzi i zacznie krzyczeć, będą mieć na głowie poważny problem. Musieli wyprowadzić go z miasta, z którego nie dało się teleportować - i zrobić to tak, by nie dostrzegł ich żaden patrol magipolicji. Jak? - To jego szukacie. Goeff Bankert - rzucił, bez przekonania patrząc w jego zamknięte oczy. Nie wyciągnął jego dokumentów, nie potrzebował ich, żeby wskazać jego personalia. To była tylko częściowa ulga, że nie mógł na niego spojrzeć. Wiedział, że tak było łatwiej, ale wiedział też, że nie tak być powinno. Miał trochę za uszami, skoro go szukano, a w tę grę nie grał nikt, kto nie był gotów ponieść konsekwencji, przecież o tym wiedział. W oczekiwaniu na jej decyzję oparł się o pobliską kuchenną szafkę i wsunął się na jej blat, przysiadając na jego wierzchu, obracając różdżkę Goeffa między palcami.
- Co z nim będzie, Maeve? - spytał wprost, szukając spojrzeniem jej skrytej w korytarzu sylwetki. - Trafi do więzienia? - Chciał się łudzić - że Goeff miał jeszcze szansę. Odkupić winy. Znaleźć przebaczenie. Może zmienić zdanie. Nie myślał o tym, że teraz zagrażał też jemu, byli przecież kumplami. Czy wojna miała zniszczyć i to? Chyba już zniszczyła. A może on sam to zniszczył, biorąc w tym udział. Nie żałował podjętych decyzji, ani teraz, ani nigdy wcześniej, nawet jeśli ta dzisiejsza była dla niego zwyczajnie trudna.
unik na zaklęcie - 132
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Wciąż stała z wyciągniętą przed siebie różdżką, wciąż celowała w kierunku dryblasa, na wypadek, gdyby pierwsza drętwota nie sięgnęła celu i Geoff nadal stanowił zagrożenie. Choć może nawet nie powinna tak o nim myśleć, jako o przeciwniku – wszak zaskoczyła go, nim ten w ogóle zorientował się, że padł ofiarą zasadzki, nim zdołałby wykonać jakikolwiek ruch, który mógłby zostać zinterpretowany jako atak. Czy względem niej, czy stojącego dużo bliżej Marceliusa.
Musiała oddać Carringtonowi, że zareagował imponująco szybko, szybciej niż była to w stanie zarejestrować; uskoczył w bok, zanim jeszcze skończyła wymawiać wybraną inkantację, a wiązka zaklęcia rozświetliła kuchnię. Wiedział, że powinien się jej spodziewać, że może nadejść w każdej chwili, to dawało mu pewną przewagę nad ściętym z nóg Geoffem, wciąż jednak – sama świadomość nie tłumaczyła tak błyskawicznej reakcji, musiał za nią odpowiadać imponujący refleks młodego czarodzieja. Lecz czy powinna się dziwić, tak naprawdę? Że ruchem wyprzedzał myśl? Musiał ćwiczyć go każdego dnia, gdy przygotowywał się do kolejnych cyrkowych akrobacji. Oraz próbował unikać problemów, również tych umundurowanych.
Skinęła nieznacznie głową w formie niemej pochwały, gdy bez choćby chwili zbędnej zwłoki pozbawił unieruchomionego zbiega różdżki. Dobrze. Nawet gdyby dryblas miał wyrwać się spod działania uroku, rozbrojony stanowiłby dużo mniejsze zagrożenie. Tak przynajmniej zakładała, choć nie miała pojęcia, na ile zawierzał on swym magicznym mocom, a na ile sile mięśni.
– Na pewno musimy go uciszyć – przytaknęła, wykorzystując tę okazję, by przelotnie spojrzeć na pobladłego towarzysza; myślał trzeźwo, nie pozwolił, by sentyment względem kompana przejął kontrolę. Może jednak ewentualna słabość czy idące z nią w parze wyrzuty sumienia zostały skutecznie zagłuszone przez instynkt przetrwania; Geoff wiedział już, że Marcel go wystawił, słyszał ich rozmowę, w umyśle obezwładnionego dezertera musiał krystalizować się obraz całej tej sytuacji. Nie mogli więc pozwolić sobie na choćby najmniejsze potknięcie, by nie ryzykować nadszarpnięciem ulicznej reputacji Carringtona. Potrzebowała – wszyscy potrzebowali – go w terenie; bez jego pomocy Bankert zniknąłby z radaru, nim zdążyliby do niego dotrzeć. – Silencio – zaintonowała cicho, kiedy już podeszła bliżej, stanęła tuż nad dezerterem, dbając przy tym o odpowiedni ruch nadgarstka. Bardziej ufała magii niż wciśniętej w usta szmacie.
Przygryzła wargę, naprędce planując kolejne kroki. Myślała, że poszukiwany będzie mniej postawny. Że po zarekwirowaniu różdżki bez trudu zmuszą go do współpracy, poprowadzą do najbliższego wyjścia z miasta, które wolne było od policyjnych kontroli, a tam zajmą się transportem do upatrzonej kryjówki. Teraz jednak nie była już taka pewna, czy to najlepsze możliwe rozwiązanie. Odczuwała opór przed cofnięciem uroku. Nawet pozbawiony głosu, w kajdanach, mógł przysporzyć im problemów...
– Odeskortujemy go do aresztu. W przeciągu trzech dni stanie przed sądem wojskowym. On zadecyduje o jego losie – wyjaśniła pokrótce, nagle odrywając wzrok od zalegającego na kuchennej podłodze czarodzieja, przenosząc go na twarz Marceliusa. Nie mieli więzień, nie mieli środków, ubrań, jedzenia, by utrzymywać takie instytucje. Co stanie się z Geoffem – podejrzewała, nie chciała jednak wyrażać swych myśli na głos. I ze względu na towarzysza, i słuchającego ich Bankerta. Potrzebowała, by obaj karmili się nadzieją, a dzięki temu nie wpadali w panikę czy rozpacz.
Już miała napomknąć, by schował gdzieś obracaną w palcach różdżkę, lecz ugryzła się w język; jeśli tylko miało mu to pomóc z opanowaniem nerwów, proszę bardzo. Przykucnęła przy oszołomionym celu, sięgając za jego pazuchę, szukając dokumentów; kierował nią nie tyle brak zaufania względem informacji Marceliusa, co chęć utrudnienia pojmanemu ewentualnej ucieczki. Bez certyfikatu rejestracji różdżki, bez samej różdżki, nie mógłby pokazać się londyńskim funkcjonariuszom na oczy.
– Spróbuję przemienić jego postać – uprzedziła po krótkiej chwili dalszych rozterek; wolałaby nie musieć przemieniać schwytanego czarodzieja w żabę, jednak przetransportowanie go jako oszołomionego, wciśniętego do torby płaza wydawało się jej najwygodniejsze. – Bombino – spróbowała, próbując brzmieć pewnie, przywołać z otchłani pamięci odpowiedni ruch różdżki, jednak nic z tego. Cholera. – Bombino. Bombino. Bombino... Bombino. – Podejmowała kolejne próby, niestety wszystkie okazały się nie dość dobre, nie dość dokładne, by przywołać wiązkę wybranego zaklęcia z zakresu transmutacji. Odetchnęła głębiej, zarówno wiedziona zmęczeniem, jak i przybierająca na sile irytacją. – Znasz to zaklęcie? – zapytała Carringtona, samej również wspierając się o najbliższą z szafek. Kto wie, może jemu miało pójść lepiej. Jeśli nie, cóż, będzie musiała dokonać szybkich poprawek i zawierzyć sztuce improwizacji. Zawsze pozostawała opcja z wyczarowaniem kajdan i nakłonieniem dezertera do współpracy: kłamstwem, obietnicą, groźbą.
| tutaj udane Silencio, a później seria nieudanych Bombino, która zaczyna się tutaj
Musiała oddać Carringtonowi, że zareagował imponująco szybko, szybciej niż była to w stanie zarejestrować; uskoczył w bok, zanim jeszcze skończyła wymawiać wybraną inkantację, a wiązka zaklęcia rozświetliła kuchnię. Wiedział, że powinien się jej spodziewać, że może nadejść w każdej chwili, to dawało mu pewną przewagę nad ściętym z nóg Geoffem, wciąż jednak – sama świadomość nie tłumaczyła tak błyskawicznej reakcji, musiał za nią odpowiadać imponujący refleks młodego czarodzieja. Lecz czy powinna się dziwić, tak naprawdę? Że ruchem wyprzedzał myśl? Musiał ćwiczyć go każdego dnia, gdy przygotowywał się do kolejnych cyrkowych akrobacji. Oraz próbował unikać problemów, również tych umundurowanych.
Skinęła nieznacznie głową w formie niemej pochwały, gdy bez choćby chwili zbędnej zwłoki pozbawił unieruchomionego zbiega różdżki. Dobrze. Nawet gdyby dryblas miał wyrwać się spod działania uroku, rozbrojony stanowiłby dużo mniejsze zagrożenie. Tak przynajmniej zakładała, choć nie miała pojęcia, na ile zawierzał on swym magicznym mocom, a na ile sile mięśni.
– Na pewno musimy go uciszyć – przytaknęła, wykorzystując tę okazję, by przelotnie spojrzeć na pobladłego towarzysza; myślał trzeźwo, nie pozwolił, by sentyment względem kompana przejął kontrolę. Może jednak ewentualna słabość czy idące z nią w parze wyrzuty sumienia zostały skutecznie zagłuszone przez instynkt przetrwania; Geoff wiedział już, że Marcel go wystawił, słyszał ich rozmowę, w umyśle obezwładnionego dezertera musiał krystalizować się obraz całej tej sytuacji. Nie mogli więc pozwolić sobie na choćby najmniejsze potknięcie, by nie ryzykować nadszarpnięciem ulicznej reputacji Carringtona. Potrzebowała – wszyscy potrzebowali – go w terenie; bez jego pomocy Bankert zniknąłby z radaru, nim zdążyliby do niego dotrzeć. – Silencio – zaintonowała cicho, kiedy już podeszła bliżej, stanęła tuż nad dezerterem, dbając przy tym o odpowiedni ruch nadgarstka. Bardziej ufała magii niż wciśniętej w usta szmacie.
Przygryzła wargę, naprędce planując kolejne kroki. Myślała, że poszukiwany będzie mniej postawny. Że po zarekwirowaniu różdżki bez trudu zmuszą go do współpracy, poprowadzą do najbliższego wyjścia z miasta, które wolne było od policyjnych kontroli, a tam zajmą się transportem do upatrzonej kryjówki. Teraz jednak nie była już taka pewna, czy to najlepsze możliwe rozwiązanie. Odczuwała opór przed cofnięciem uroku. Nawet pozbawiony głosu, w kajdanach, mógł przysporzyć im problemów...
– Odeskortujemy go do aresztu. W przeciągu trzech dni stanie przed sądem wojskowym. On zadecyduje o jego losie – wyjaśniła pokrótce, nagle odrywając wzrok od zalegającego na kuchennej podłodze czarodzieja, przenosząc go na twarz Marceliusa. Nie mieli więzień, nie mieli środków, ubrań, jedzenia, by utrzymywać takie instytucje. Co stanie się z Geoffem – podejrzewała, nie chciała jednak wyrażać swych myśli na głos. I ze względu na towarzysza, i słuchającego ich Bankerta. Potrzebowała, by obaj karmili się nadzieją, a dzięki temu nie wpadali w panikę czy rozpacz.
Już miała napomknąć, by schował gdzieś obracaną w palcach różdżkę, lecz ugryzła się w język; jeśli tylko miało mu to pomóc z opanowaniem nerwów, proszę bardzo. Przykucnęła przy oszołomionym celu, sięgając za jego pazuchę, szukając dokumentów; kierował nią nie tyle brak zaufania względem informacji Marceliusa, co chęć utrudnienia pojmanemu ewentualnej ucieczki. Bez certyfikatu rejestracji różdżki, bez samej różdżki, nie mógłby pokazać się londyńskim funkcjonariuszom na oczy.
– Spróbuję przemienić jego postać – uprzedziła po krótkiej chwili dalszych rozterek; wolałaby nie musieć przemieniać schwytanego czarodzieja w żabę, jednak przetransportowanie go jako oszołomionego, wciśniętego do torby płaza wydawało się jej najwygodniejsze. – Bombino – spróbowała, próbując brzmieć pewnie, przywołać z otchłani pamięci odpowiedni ruch różdżki, jednak nic z tego. Cholera. – Bombino. Bombino. Bombino... Bombino. – Podejmowała kolejne próby, niestety wszystkie okazały się nie dość dobre, nie dość dokładne, by przywołać wiązkę wybranego zaklęcia z zakresu transmutacji. Odetchnęła głębiej, zarówno wiedziona zmęczeniem, jak i przybierająca na sile irytacją. – Znasz to zaklęcie? – zapytała Carringtona, samej również wspierając się o najbliższą z szafek. Kto wie, może jemu miało pójść lepiej. Jeśli nie, cóż, będzie musiała dokonać szybkich poprawek i zawierzyć sztuce improwizacji. Zawsze pozostawała opcja z wyczarowaniem kajdan i nakłonieniem dezertera do współpracy: kłamstwem, obietnicą, groźbą.
| tutaj udane Silencio, a później seria nieudanych Bombino, która zaczyna się tutaj
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wziął głęboki oddech, gdy przemykał spojrzeniem od Maeve w kierunku Goeffa, wydawał się taki bezbronny: trafiony drętwotą opadł, uciszony zaklęciem silencio nie był w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku, był jak pozbawiona życia lalka, którą lada moment mieli cisnąć do ognia. A jeszcze przed chwilą - bezpowrotnie - był jego kumplem. Wiedział, co oznaczało dla niego przystąpienie do Zakonu Feniksa. Wiedział, że współpracowało z nim wielu dawnych stróżów porządku, z którymi ulica miała zatarg. I wiedział, że już tamtą decyzją zdradził tych, z którymi żył. Sypał informacjami, wszystkim, co usłyszał, niezależnie od tego, kogo te informacje dotyczyły - ale pierwszy raz naocznie widział tego konsekwencje. Łatwiej było żyć z poczuciem, że to, co robił, czyniło życie innych łatwiejszym. Zwykle tak przecież było, wyprowadził z Londynu masę ludzi przez ostatni rok. Pomagał ostatnim ukrywającym się w mieście mugolom. Maeve mówiła o sądzie, dla takich jak on sąd oznaczał karę. Tu, na ulicy, wszyscy utrzymywali, że byli niewinni, ale rzadko kiedy niewinni byli naprawdę. Goeff pewnie też był winny. Wymiar sprawiedliwości zawsze naturalnie stał po drugiej stronie barykady, niezależnie od tego, kto go budował. W najlepszym wypadku oznaczał więzienie, w najgorszym - śmierć. Błądził wzrokiem po bladej twarzy kumpla, nie mówiąc nic. Goeff popełnił błąd, straszny błąd. Czy zasłużył sobie nim na to, co miało się stać? Nie poruszył się, kiedy szukała jego dokumentów, nie chcąc jej przeszkadzać.
Kiwnął głową, gdy uprzedziła go w zamiarach, następnie obserwując jej próby - czy też prezentację zaklęcia, zrozumiał to w momencie, gdy poprosiła go o pomoc, ześlizgnął się z kuchennej szafki, odkładając na bok różdżkę Geoffa i wyciągnął własną.
- Widziałem jego działanie u Steffa. Dopiero się uczę, ale... - Spojrzał na nią kątem oka, wyciągając ramię; wpierw powtórzył jej wcześniejsze gesty, usiłując wyczuć dynamikę czaru. - Robiłaś to wolniej - sam zauważył, naśladując jej wcześniejszy gest. Pośpiech był przyjacielem złego, skorygował ruch nadgarstkiem, odtwarzając jej zachowanie sprzed paru chwil. - Bombino - dodał inkantację ostrożnie, naśladując jej akcent, Steffen we wszystkim był w pośpiechu, od Maeve uczyło się łatwiej - pokazała mu ten gest dostatecznie dużo razy. Wiązka zaklęcia - naprawdę mocna - trafiła ciało Goeffa, przywołując na jego twarz uśmiech satysfakcji; na moment zapomniał, że zamieniał właśnie kumpla w płaza, satysfakcja z postępu wydała się ważniejsza. Dopiero, gdy dostrzegł leżącą przed nimi żabę, z zakłopotaniem chwycił jeden z pustych słoików stojących na kuchennym blacie. - Powinniśmy...? - spytał ją bez przekonania, nieznacznie unosząc go w jej kierunku. - Przepraszam, stary - rzucił ze zrezygnowaniem, kucając przy nich - i podniósł żabę za tylną nogę, pełnym niezręczności gestem wrzucając ją do słoika. W tej formie będzie skoczny, jeśli coś pójdzie nie tak i wyzwoli się z drętwoty, zniknie z zasięgu ich wzroku zanim się zorientują. Podał słoik Maeve.
- Zrobię mu jakieś... otwory na pokrywce - mówił dalej, nie patrząc jej w oczy. Nie chciał, żeby się udusił. Wyciągnął z kieszeni nóż - te kuchenne stąd wyrzucił, żeby Goeff nie miał ich w zasięgu ręki - i nakłuł kilka razy blaszane wieczko. Kiedy było gotowe, nałożył je na słoik. Żaby były częstymi towarzyszami czarodziejów, można je było trzymać w Hogwarcie. Maeve miała rację, tak nie budził żadnych podejrzeń. - Zwijamy się stąd? - spytał, podnosząc różdżkę Goeffa. - Mam to schować? - spytał, jednocześnie wyciągając ją ku niej, nie mając pewności, czy nie wolała zrobić tego osobiście. - Albo to... to znaczy jego zabrać - wskazał palcem na słój, szkło było ciężkie, a pułapka niezręczna. Nie musiała zajmować sobie tym rąk, to nie mogło być wygodne. - Jak słyszą żaby? - zapytał, unosząc ku niej nieprzekonane spojrzenie. Czy Goeff mógł go teraz - przez te otwory - słyszeć? Rozpoznać znaczenie słów? Słyszał go w ogóle wyraźnie? Sam nie był pewien, czego chciał bardziej. I tak nie istniały słowa, którymi mógłby załagodzić to, co zrobił. Zdradził go. Oddał oprawcom. Być może to na Goeffa powinien patrzeć jak na zdrajcę, ale tego dnia nie potrafił. - Wiesz, co dokładnie zrobił? - Może byłoby mu łatwiej, gdyby się dowiedział? Sam już nie wiedział - prawda mogła wybrzmieć jak ostrze, które otworzy tylko kolejną ranę, nie jak opatrunek, który owinie poprzednią.
- Zanim pójdziemy... dasz mi chwilę? - przypomniał sobie, spoglądając na drzwi wejściowe. - Tylko chwilę - zapewnił ją, doskakując do wyjścia jako pierwszy; idąc z Goeffem dostrzegł na pomniku nieopodal wyblakły plakat z podobizną Celine. Stanął przed nim, spoglądając sportretowanej dziewczynie w oczy i przełknął ślinę, nim zdarł go ze ściany. Nie spełnił swojej roli wtedy, nie pomógł wydostać jej z więzienia - a Celine nie wiedziała nawet, jak bardzo o to wtedy walczył. Ale ta walka jej nie pomogła. Ale nie chciał, by dziś ktokolwiek skojarzył jej twarz z tą podobizną. Eve nie malowała aż tak dobrze, ale mimo to - powinien przejść się pozostałymi ulicami i stamtąd też je pozdrapywać. Większość pewnie uprzątnął czas i deszcz, ale dobrze było mieć pewność. Chciał dla niej jak najlepiej. Zdarty plakat rozdarł w dłoniach na drobiny, rozrzucając je z wiatrem. - To... było moje - rzucił tonem wyjaśnienia, niechętnie, obracając się w kierunku Maeve.
udane bombino za 104, plakat z tego postka
Kiwnął głową, gdy uprzedziła go w zamiarach, następnie obserwując jej próby - czy też prezentację zaklęcia, zrozumiał to w momencie, gdy poprosiła go o pomoc, ześlizgnął się z kuchennej szafki, odkładając na bok różdżkę Geoffa i wyciągnął własną.
- Widziałem jego działanie u Steffa. Dopiero się uczę, ale... - Spojrzał na nią kątem oka, wyciągając ramię; wpierw powtórzył jej wcześniejsze gesty, usiłując wyczuć dynamikę czaru. - Robiłaś to wolniej - sam zauważył, naśladując jej wcześniejszy gest. Pośpiech był przyjacielem złego, skorygował ruch nadgarstkiem, odtwarzając jej zachowanie sprzed paru chwil. - Bombino - dodał inkantację ostrożnie, naśladując jej akcent, Steffen we wszystkim był w pośpiechu, od Maeve uczyło się łatwiej - pokazała mu ten gest dostatecznie dużo razy. Wiązka zaklęcia - naprawdę mocna - trafiła ciało Goeffa, przywołując na jego twarz uśmiech satysfakcji; na moment zapomniał, że zamieniał właśnie kumpla w płaza, satysfakcja z postępu wydała się ważniejsza. Dopiero, gdy dostrzegł leżącą przed nimi żabę, z zakłopotaniem chwycił jeden z pustych słoików stojących na kuchennym blacie. - Powinniśmy...? - spytał ją bez przekonania, nieznacznie unosząc go w jej kierunku. - Przepraszam, stary - rzucił ze zrezygnowaniem, kucając przy nich - i podniósł żabę za tylną nogę, pełnym niezręczności gestem wrzucając ją do słoika. W tej formie będzie skoczny, jeśli coś pójdzie nie tak i wyzwoli się z drętwoty, zniknie z zasięgu ich wzroku zanim się zorientują. Podał słoik Maeve.
- Zrobię mu jakieś... otwory na pokrywce - mówił dalej, nie patrząc jej w oczy. Nie chciał, żeby się udusił. Wyciągnął z kieszeni nóż - te kuchenne stąd wyrzucił, żeby Goeff nie miał ich w zasięgu ręki - i nakłuł kilka razy blaszane wieczko. Kiedy było gotowe, nałożył je na słoik. Żaby były częstymi towarzyszami czarodziejów, można je było trzymać w Hogwarcie. Maeve miała rację, tak nie budził żadnych podejrzeń. - Zwijamy się stąd? - spytał, podnosząc różdżkę Goeffa. - Mam to schować? - spytał, jednocześnie wyciągając ją ku niej, nie mając pewności, czy nie wolała zrobić tego osobiście. - Albo to... to znaczy jego zabrać - wskazał palcem na słój, szkło było ciężkie, a pułapka niezręczna. Nie musiała zajmować sobie tym rąk, to nie mogło być wygodne. - Jak słyszą żaby? - zapytał, unosząc ku niej nieprzekonane spojrzenie. Czy Goeff mógł go teraz - przez te otwory - słyszeć? Rozpoznać znaczenie słów? Słyszał go w ogóle wyraźnie? Sam nie był pewien, czego chciał bardziej. I tak nie istniały słowa, którymi mógłby załagodzić to, co zrobił. Zdradził go. Oddał oprawcom. Być może to na Goeffa powinien patrzeć jak na zdrajcę, ale tego dnia nie potrafił. - Wiesz, co dokładnie zrobił? - Może byłoby mu łatwiej, gdyby się dowiedział? Sam już nie wiedział - prawda mogła wybrzmieć jak ostrze, które otworzy tylko kolejną ranę, nie jak opatrunek, który owinie poprzednią.
- Zanim pójdziemy... dasz mi chwilę? - przypomniał sobie, spoglądając na drzwi wejściowe. - Tylko chwilę - zapewnił ją, doskakując do wyjścia jako pierwszy; idąc z Goeffem dostrzegł na pomniku nieopodal wyblakły plakat z podobizną Celine. Stanął przed nim, spoglądając sportretowanej dziewczynie w oczy i przełknął ślinę, nim zdarł go ze ściany. Nie spełnił swojej roli wtedy, nie pomógł wydostać jej z więzienia - a Celine nie wiedziała nawet, jak bardzo o to wtedy walczył. Ale ta walka jej nie pomogła. Ale nie chciał, by dziś ktokolwiek skojarzył jej twarz z tą podobizną. Eve nie malowała aż tak dobrze, ale mimo to - powinien przejść się pozostałymi ulicami i stamtąd też je pozdrapywać. Większość pewnie uprzątnął czas i deszcz, ale dobrze było mieć pewność. Chciał dla niej jak najlepiej. Zdarty plakat rozdarł w dłoniach na drobiny, rozrzucając je z wiatrem. - To... było moje - rzucił tonem wyjaśnienia, niechętnie, obracając się w kierunku Maeve.
udane bombino za 104, plakat z tego postka
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Zirytowały ją porażki, zirytował ją fakt, że magia zawodziła akurat w tym momencie, do tego na oczach Carringtona, kilka głębszych oddechów pomogło jednak odsunąć nerwy na bok. To nie pierwsza taka sytuacja i z pewnością nie ostatnia, starała się więc przyjąć ją z pokorą. Uraczyła towarzysza nieznacznym skinięciem głowy, gdy bezzwłocznie sięgnął po różdżkę i zabrał się do dzieła. Obserwowała jego poczynania w milczeniu, śledząc spojrzeniem ruch znajomo wyglądającego drewienka. Czy to brezylka? Ważniejsza jednak od materiału, z którego wykonano różdżkę akrobaty, była dokładność odwzorowywanego gestu. Nie wtrącała się, nie komentowała, pozwalając, by Marcelius sam wyciągnął odpowiednie wnioski. Chwilę później jej pobladłą, odmienioną twarz przeciął cień uśmiechu w reakcji na objawienie się wiązki transmutacyjnego czaru.
– Chyba masz do tego smykałkę – oświadczyła w formie zawoalowanej pochwały; nie wątpiła, że dopiero się uczył, że wciąż miał daleką drogę do przebycia, fakt jednak pozostawał faktem, już za pierwszym razem dokonał tego, co jej samej sprawiło problem. – Tak, to dobry pomysł – dodała jeszcze, gdy z widocznym jak na dłoni zmieszaniem sięgał po jeden z pustych słoików. Rozumiała opory, wątpliwości, pytania, które musiały kiełkować w głowie chłopaka, nie mogli jednak kierować się skrupułami. Nie w tej chwili, nie w stosunku do dezertera. Przytrzymała szklany pojemnik, przykrywając go szeroko rozsuniętymi palcami. Zmieniła układ dłoni dopiero w chwili, w której mieli już gotową zakrętkę z otworami mającymi umożliwić zaklętemu w żabę Geoffowi oddychanie. Wciąż się nie poruszał, a nawet gdyby przełamał działanie Drętwoty, nie miał im jak uciec.
– Im szybciej stąd znikniemy, tym lepiej. – Bo choć rzucone wcześniej Homenum revelio nie podświetliło sylwetek innych niż te należące do Marceliusa i Geoffa, to przecież minęła od tamtego momentu dłuższa chwila. Zawsze mogli natrafić na niechciane towarzystwo – jeśli nie w postaci mundurowych, to najbiedniejszych mieszkańców Londynu, którzy zwykli przeszukiwać podobne miejsca w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogło okazać się przydatne lub cenne. Kilka sekund poświęciła na rozważania, czy powinna władować szklane więzienie do torby, czy raczej zostawić je w rękach towarzysza. – Weź go. Tylko pilnuj jak oka w głowie – przykazała, w jej głosie na próżno byłoby szukać choćby cienia lekkości. Nie chciała nakładać na niego zbędnej presji, ale i zdejmować z jego barków ciężaru podjętej decyzji; robił to, co słuszne, najczęściej słuszne nie oznaczało łatwego. Musiał się z tym oswoić, a w końcu pogodzić. – Nie mam pojęcia. – Jak słyszą żaby; to zresztą bez znaczenia. Oficjalne oskarżenie miała przedstawić mu już na miejscu, w jednej z kryjówek podziemia, gdy przywrócą mu ludzką postać i rozproszą działanie paraliżującego uroku. Czy słyszał ich wymianę zdań, rozróżniał poszczególne słowa, nie dbała o to. – A tym... – Wyciągnęła dłoń po różdżkę Bankerta. – ...zajmę się ja. – Choć czarowanie obcym drewienkiem nie było wygodne czy łatwe, o czym przekonała się na własnej skórze podczas ucieczki z Tower, tak niekiedy stanowiło jedyny ratunek. Jeśli sąd wyda najcięższy z możliwych wyroków, pozbawiony właściciela przedmiot zostanie przekazany w ręce kogoś, kto zrobi z niego dobry użytek.
Zamknęła torbę, po czym bezwiednie poprawiła poły płaszcza, a także kosmyki opadających na twarz włosów, by upewnić się, że wygląda normalnie i jest gotowa do powrotu na ulicę. Nim jednak ruszyłaby w stronę wyjścia, Carrington rozpoczął temat przewiny niedawnego druha; starała się zachowywać niezachwiany spokój, lecz sposób, w jaki pochylała szyję, sztywno prostowała ramiona, zdradzał ją z odczuwanym napięciem. – Zgłosił się do jednej z młodzieżówek. Twierdził, że chce się na coś przydać. Miał pomóc z transportem rodziny mugoli w bezpieczniejsze miejsce. Nic nie zwiastowało kłopotów. Lecz kiedy te mimo wszystko się pojawiły, Bankert uciekł. Porzucił pozostałych na łaskę szmalcowników. Nie próbował skontaktować się z innymi członkami podziemia, poinformować ich o tym, do czego doszło, sprowadzić pomocy... po prostu zniknął i postanowił zapomnieć o swoim tragicznym w skutkach tchórzostwie. – Oszczędziła mu szczegółów, oszczędziła mu opowieści o gwałcie i torturach, również po to, by nie prowokować swej trzymanej na uwięzi złości.
Zmarszczyła brew, gdy poprosił o czas. Do czego go potrzebował? – Chwilę – zgodziła się, pakując dłonie do kieszeni prochowca, wychodząc śladem towarzysza na słabo oświetloną ulicę. Pognał w stronę wyblakłego, podniszczonego plakatu, dlaczego? Wykorzystała tę okazję, by potoczyć dookoła uważnym, badawczym spojrzeniem, upewnić się, że nikt im się nie przygląda, że okolicy nie przemierza żaden nadgorliwy patrol. Nim akrobata podarł zerwany z budynku afisz, zdołała dojrzeć zapisane największą czcionką hasła. – Wciąż jest w więzieniu? – Ta skazana za guzik dziewczyna; może nie powinna o to pytać, rozpraszać go kolejnym niewygodnym tematem, ciekawość jednak zwyciężyła.
– Chodźmy – dodała na koniec, bezzwłocznie ruszając w odpowiednim kierunku; miała nadzieję, że Carrington podąży jej śladem. W teorii mogli opuścić Londyn jednym z oficjalnych, obstawionych oficjelami wyjść, lecz dopóki istniał wybór, wolała unikać takiego akurat rozwiązania. Nie chciała, by ktokolwiek wczytywał się w jej papiery, ani rzucał zaklęcia, które mogłyby zdradzić prawdziwą postać uwięzionej w słoiku żaby. Dlatego właśnie zdecydowała się na przemierzenie plątaniny upiornych, podniszczonych uliczek, stale mając się na baczności, trzymając dłoń na skrytej w kieszeni płaszcza różdżce; raz czy dwa dobiegły ich podniesione głosy, dziwne hałasy, nikt jednak nie zagrodził im drogi. W pełnym skupienia milczeniu doprowadziła Marceliusa do wykorzystywanego przez podziemie tunelu, o którym pracownicy londyńskiego ministerstwa zdawali się nie wiedzieć, przynajmniej jeszcze. A kiedy opuścili już granice miasta, sięgnęła do torby po niewielką, niepozornie wyglądającą figurkę smoka.
– Długoróg rumuński. Świstoklik. Przeniesie nas do kryjówki, w której oczekują naszego przybycia – uprzedziła; nie mieli wiele czasu, musieli odstawić Geoffa na miejsce, a później zdążyć jeszcze do Oazy. – Złap się, ruszymy na trzy. I za nic w świecie nie puszczaj słoika.
| idziemy tutaj
– Chyba masz do tego smykałkę – oświadczyła w formie zawoalowanej pochwały; nie wątpiła, że dopiero się uczył, że wciąż miał daleką drogę do przebycia, fakt jednak pozostawał faktem, już za pierwszym razem dokonał tego, co jej samej sprawiło problem. – Tak, to dobry pomysł – dodała jeszcze, gdy z widocznym jak na dłoni zmieszaniem sięgał po jeden z pustych słoików. Rozumiała opory, wątpliwości, pytania, które musiały kiełkować w głowie chłopaka, nie mogli jednak kierować się skrupułami. Nie w tej chwili, nie w stosunku do dezertera. Przytrzymała szklany pojemnik, przykrywając go szeroko rozsuniętymi palcami. Zmieniła układ dłoni dopiero w chwili, w której mieli już gotową zakrętkę z otworami mającymi umożliwić zaklętemu w żabę Geoffowi oddychanie. Wciąż się nie poruszał, a nawet gdyby przełamał działanie Drętwoty, nie miał im jak uciec.
– Im szybciej stąd znikniemy, tym lepiej. – Bo choć rzucone wcześniej Homenum revelio nie podświetliło sylwetek innych niż te należące do Marceliusa i Geoffa, to przecież minęła od tamtego momentu dłuższa chwila. Zawsze mogli natrafić na niechciane towarzystwo – jeśli nie w postaci mundurowych, to najbiedniejszych mieszkańców Londynu, którzy zwykli przeszukiwać podobne miejsca w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogło okazać się przydatne lub cenne. Kilka sekund poświęciła na rozważania, czy powinna władować szklane więzienie do torby, czy raczej zostawić je w rękach towarzysza. – Weź go. Tylko pilnuj jak oka w głowie – przykazała, w jej głosie na próżno byłoby szukać choćby cienia lekkości. Nie chciała nakładać na niego zbędnej presji, ale i zdejmować z jego barków ciężaru podjętej decyzji; robił to, co słuszne, najczęściej słuszne nie oznaczało łatwego. Musiał się z tym oswoić, a w końcu pogodzić. – Nie mam pojęcia. – Jak słyszą żaby; to zresztą bez znaczenia. Oficjalne oskarżenie miała przedstawić mu już na miejscu, w jednej z kryjówek podziemia, gdy przywrócą mu ludzką postać i rozproszą działanie paraliżującego uroku. Czy słyszał ich wymianę zdań, rozróżniał poszczególne słowa, nie dbała o to. – A tym... – Wyciągnęła dłoń po różdżkę Bankerta. – ...zajmę się ja. – Choć czarowanie obcym drewienkiem nie było wygodne czy łatwe, o czym przekonała się na własnej skórze podczas ucieczki z Tower, tak niekiedy stanowiło jedyny ratunek. Jeśli sąd wyda najcięższy z możliwych wyroków, pozbawiony właściciela przedmiot zostanie przekazany w ręce kogoś, kto zrobi z niego dobry użytek.
Zamknęła torbę, po czym bezwiednie poprawiła poły płaszcza, a także kosmyki opadających na twarz włosów, by upewnić się, że wygląda normalnie i jest gotowa do powrotu na ulicę. Nim jednak ruszyłaby w stronę wyjścia, Carrington rozpoczął temat przewiny niedawnego druha; starała się zachowywać niezachwiany spokój, lecz sposób, w jaki pochylała szyję, sztywno prostowała ramiona, zdradzał ją z odczuwanym napięciem. – Zgłosił się do jednej z młodzieżówek. Twierdził, że chce się na coś przydać. Miał pomóc z transportem rodziny mugoli w bezpieczniejsze miejsce. Nic nie zwiastowało kłopotów. Lecz kiedy te mimo wszystko się pojawiły, Bankert uciekł. Porzucił pozostałych na łaskę szmalcowników. Nie próbował skontaktować się z innymi członkami podziemia, poinformować ich o tym, do czego doszło, sprowadzić pomocy... po prostu zniknął i postanowił zapomnieć o swoim tragicznym w skutkach tchórzostwie. – Oszczędziła mu szczegółów, oszczędziła mu opowieści o gwałcie i torturach, również po to, by nie prowokować swej trzymanej na uwięzi złości.
Zmarszczyła brew, gdy poprosił o czas. Do czego go potrzebował? – Chwilę – zgodziła się, pakując dłonie do kieszeni prochowca, wychodząc śladem towarzysza na słabo oświetloną ulicę. Pognał w stronę wyblakłego, podniszczonego plakatu, dlaczego? Wykorzystała tę okazję, by potoczyć dookoła uważnym, badawczym spojrzeniem, upewnić się, że nikt im się nie przygląda, że okolicy nie przemierza żaden nadgorliwy patrol. Nim akrobata podarł zerwany z budynku afisz, zdołała dojrzeć zapisane największą czcionką hasła. – Wciąż jest w więzieniu? – Ta skazana za guzik dziewczyna; może nie powinna o to pytać, rozpraszać go kolejnym niewygodnym tematem, ciekawość jednak zwyciężyła.
– Chodźmy – dodała na koniec, bezzwłocznie ruszając w odpowiednim kierunku; miała nadzieję, że Carrington podąży jej śladem. W teorii mogli opuścić Londyn jednym z oficjalnych, obstawionych oficjelami wyjść, lecz dopóki istniał wybór, wolała unikać takiego akurat rozwiązania. Nie chciała, by ktokolwiek wczytywał się w jej papiery, ani rzucał zaklęcia, które mogłyby zdradzić prawdziwą postać uwięzionej w słoiku żaby. Dlatego właśnie zdecydowała się na przemierzenie plątaniny upiornych, podniszczonych uliczek, stale mając się na baczności, trzymając dłoń na skrytej w kieszeni płaszcza różdżce; raz czy dwa dobiegły ich podniesione głosy, dziwne hałasy, nikt jednak nie zagrodził im drogi. W pełnym skupienia milczeniu doprowadziła Marceliusa do wykorzystywanego przez podziemie tunelu, o którym pracownicy londyńskiego ministerstwa zdawali się nie wiedzieć, przynajmniej jeszcze. A kiedy opuścili już granice miasta, sięgnęła do torby po niewielką, niepozornie wyglądającą figurkę smoka.
– Długoróg rumuński. Świstoklik. Przeniesie nas do kryjówki, w której oczekują naszego przybycia – uprzedziła; nie mieli wiele czasu, musieli odstawić Geoffa na miejsce, a później zdążyć jeszcze do Oazy. – Złap się, ruszymy na trzy. I za nic w świecie nie puszczaj słoika.
| idziemy tutaj
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Pomnik Pokoju
Szybka odpowiedź