Mugolski Teatr Nowy
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Mugolski Teatr Nowy
Teatr Nowy w Londynie powstał w 1876 roku, obecnie jest jednym z bardziej popularnych miejsc kultury odwiedzanych przez mugoli. Większości dane jest widzieć jedynie połączonego z szatnią sporych rozmiarów foyer, u którego końca znajdują się schody prowadzące do kolejnych elementów widowni. Obsługa ubrana w czarno-czerwone stroje znajduje się w okolicy każdego z wejść, by służyć pomocą ewentualnym zagubionym widzom poszukującym miejsc oraz pilnować porządku w trakcie spektaklu.
Scena jest dość duża, a aktorzy oraz scenografowie robią tam prawdziwe cuda.
Prócz tego w części niedostępnej widzom znajdują się pracownie krawców i scenografów, szatnie aktorów oraz na piętrze - mieszkanie właścicieli teatru, starszego małżeństwa, które nadal można czasem zobaczyć na scenie.
Scena jest dość duża, a aktorzy oraz scenografowie robią tam prawdziwe cuda.
Prócz tego w części niedostępnej widzom znajdują się pracownie krawców i scenografów, szatnie aktorów oraz na piętrze - mieszkanie właścicieli teatru, starszego małżeństwa, które nadal można czasem zobaczyć na scenie.
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:32, w całości zmieniany 2 razy
Nie lubiła spokojnych dni. Zazwyczaj były fałszem utkanym z cieniutkich niteczek pozorów. Poranna kawa wolniej stygła, papierów nie chciało się uzupełniać, bo obawa przed nagłym wypadkiem jakoś odpuszczała, co w maju powinno być już pierwszym sygnałem do zbliżającego się niebezpieczeństwa. W Biurze Aurorów było niepokojąco cicho, jakby nagle wszyscy przenieśli się o rok do przodu, puszczając w niepamięć chaos, który wywołany został przez wybuch nieposkromionej, biorącej się znikąd magii. Wyglądało to tak, jakby sprzed ich oczu zniknęły obrazy losowo porzucanych ciał, spalonych, pokancerowanych, wyglądających jak plastry niedbale założone na ranę; jakby zapomnieli widoku podziurawionych ścian, ogromnych wyrw na Pokątnej, wyrwanych z framugami drzwi. Londyn otrząsał się wciąż z koszmaru, a oni, aurorzy, jakby zdawali się zapominać. A może przyzwyczajać?
Mrużyła powieki, patrząc na zgromadzonych w Biurze czarodziejów, szukając w ich mimice, w ich gestach i ruchach skupienia, czujności. Czuli się tu bezpiecznie. Jakby w domu. A nie powinni. Wstała od stołu ze swoim kubkiem, a kroki skierowała w stronę sali, w której zgromadzone były akta, kiedy nagle drogę zagrodził jej patronus. Wielka sylwetka jelenia z rozgałęzionym porożem minęła ją zwinnie i pomknęła na sam środek sali, by w końcu przystanąć i zgromadzić wokół siebie tłum aurorów, którzy byli jeszcze na służbie. Sama również natychmiast się cofnęła i wkleiła w zgromadzenie, od razu orientując się, po zapachu domu, budowie ciała, charakterystycznych nierównościach szczęki, że stoi obok ojca. Rzuciła mu pojedyncze spojrzenie, nim jeleń przemówił głosem znanego im obojgu aurora. Był drżący, zgłoski wymawiał szybko, panicznie, gdzieś w tle usłyszeli krzyki, trzaski.
„Przy mugolskim Teatrze Nowym trwa walka. Zaatakowano całe zbiorowisko mugoli, płonie główny budynek. Nie potrafię określić liczby atakujących, mamy dwóch poważnie rannych. Wzywam jednostki do mobilizacji i jak najszybszej reakcji.”
Złapała ojca za rękę, kiedy patronus rozpadł się, stracił swoją postać i zbladł w chłodnym powietrzu tłoczącym się w Biurze. Aurorzy zaczęli się teleportować, znikać w porywanym przez pęd powietrzu. Jackie przyszło coś na myśl. Miała sekundy na reakcję.
– Theodore Crabbe. Opowiadałam ci o nim w zeszłym tygodniu. Podkapowali go, uciekł przed nami, a mieliśmy go już na haczyku. Może tam być. – spojrzała mu w oczy. – Wiem, na czym musimy się skupić, ale pomóż mi go złapać.
Nie czekała dłużej na jego odpowiedź – znajome ciągnięcie w okolicach żołądka zabrało ją na ulicę, gdzie działa się istna masakra. Po obu stronach ulicy leżeli ludzie – ludzie, mugole, w swoich charakterystycznych, teraz zakrwawionych, postrzępionych ubraniach, które za nic nie przypominały czarodziejskich szat; pod jedną ze śpiących bestii leżał auror, wciąż zaciskał palce na różdżce, próbował wstać, ale otwarta na piersi rana mu to uniemożliwiała. Morrison. Upiorne promienie latały w powietrzu niczym barwne konfetti, zgromadzeni na ulicy albo ci, którzy wciąż gdzieś się chowali, uciekali w popłochu, wydając z siebie rozpraszające krzyki. Nowo przybyli czarodzieje znajdowali się z dala od zbiorowiska.
Usłyszała inkantację, zareagowała natychmiastowo.
– Protego! – purpurowy promień odbił się od jaśniejącej tarczy, dłoń odpowiedziała sama, wyprowadziła ofensywę. – Drętwota! – wielobarwne iskry opadły na asfalt. – Expelliarmus! – zbyt wolno zareagował, siła wyrwała z jego ręki różdżkę, która opadła blisko Jackie. – Drętwota!
Tym razem ciało napastnika zesztywniało i opadło bezwładnie na ziemię. Usłyszała teleportacyjny szelest za sobą. Nie obracała się, po prostu biegła w samo piekło prowadzonych na środku ulicy walk. Amnezjatorzy będą mieli mnóstwo roboty.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Jackie Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Stos dokumentów piętrzących się na jego biurku był irytujący, lecz spoglądanie na rozleniwione twarze zgromadzonych w Biurze Aurorów czarodziejów budziło w nim jeszcze większą frustrację. Zatem stopniowo wypełniał kolejne formularze, na pamięć znając wszystkie poprawne politycznie sformułowania, a więc te najbardziej mile widziane w papierach, jak i kończył spisywać stare sprawozdania. W myślach konstruował niezwykle wymyślne wiązanki przekleństw pod adresem panującej biurokracji i papirologii, nieustannie czekając na jakikolwiek niepokojący znak. Instynkt samozachowawczy podpowiadał mu zachowanie czujności nawet w tym jakże bezpiecznym środowisku, choć prawdziwie bolesnym było stwierdzenie, że wielu plugawych czarnoksiężników potrafiło działać tuż po nosem Ministerstwa, za nic sobie mając jakiekolwiek wartości. Nie dla nich wiara w nienaruszalność życia, poszanowanie dla innych istnień w każdym aspekcie ich jestestwa.
Ledwo jasna poświata cielesnego patronusa w kształcie jelenia mignęła mu gdzieś z boku, a już wszystkie jego mięśnie drgnęły znajomo, udowadniając, że pomimo swej wiekowości nadal pozostają zwarte i gotowe. Ciało nigdy go nie zawiodło, ćwiczone przez lata było w stanie wytrzymać zarówno ogromny wysiłek, jak i wielkie dawki bólu. Kierowany instynktem momentalnie zerwał się na równe nogi i zwinnie obszedł biurko, aby sprężystym krokiem skierować się na środek sali, gdzie świetliste zwierze przystanęło w oczekiwaniu. W dłoni ściskał już swoją różdżkę Czekał na komunikat, wokół którego zaczął krążyć cały jego świat. Wykonanie kolejnego zadania w wieloletniej karierze aurora było równoznaczne z wypełnieniem uświęconej powinności, jaką sam przyjął na swe barki. Jeszcze jeden głęboki wdech i słowa zaraz spłynęły, swym chaosem nadając sens temu dniu, jak i całemu jego życiu. Doskonale wiedział, co ma teraz zrobić.
Pewność prawie umknęła, kiedy poczuł uścisk znajomej dłoni, tak bardzo rzeczywisty i zarazem całkowicie abstrakcyjny, jakby gest ten nie powinien się właściwie zdarzyć albo zdarzył w całkowicie złym miejscu i czasie. Tylko chwilę przyglądał się córce, próbując odczytać jej intencje. W końcu z jej ust wypadły słowa, które zbudziły w nim podobne dwoiste odczucie splatającej się jawy i snu, ale również zmusiły go do srogiego zmarszczenia brwi w wyrazie jawnego niezadowolenia. Chciał jej powiedzieć, że to nie jest odpowiedni czas na prywatne rozstrzygnięcia, lecz nie było na to czasu. Puściła go, a cichy trzask powiadomił o jej zniknięciu, może z premedytacją dokonanym pół minuty za późno i przedwcześnie zarazem, aby zdradzić mu swój pomysł i nie pozostawić nawet czasu na ojcowską odmowę. Czy Jackie pozostawiła mu jakikolwiek wybór? Wiedział, że przy takim postawieniu sprawy musi za nią ruszyć. Theodore Crabbe – powtórzył w myślach, nie pozostawiając dla niego żadnych nadziei. Jeśli nie zginie, sczeźnie w Azkabanie.
Tuż po pojawieniu się na ulicy spodziewał się wszystkiego, nie wzruszył go więc widok rannych ofiar. Wiedział za to, że powinien natychmiast się poruszyć i rzucić tarczę, bo jako nowy aktor w teatrze działań stanie się łatwym celem. I Jackie to wiedziała, to jej przecież zawsze powtarzał. Rzuciła się w wir walki, lecz nie miał szansy obserwować jej działań, w tej chwili każdy musiał zadbać o siebie.
– Protego! – wyrzucił z siebie, a powstała tarcza zaraz odbiła zaklęcie skierowane na niego o pomarańczowej poświacie. W mgnieniu oka zaserwował przeciwnikowi kontratak, grzmiąc: – Drętwota!
Już przy pierwszym podejściu udało mu się unieruchomić cel, dzięki czemu dane mu było ruszyć dalej. Od razu dostrzegł, że przeciwnicy są mocno rozproszeni, zaś ataki z różnych punktów prowadzone są o różnej intensywności. Jeden rzucał drętwotami jak szalony, wróg wysunięty najbardziej na lewo był bardziej cierpliwy i potrafił wyczekać odpowiedni moment, aby zaraz rzucić bardziej wymyślną klątwą w stronę jakiegoś zajętego innym przeciwnikiem aurora.
– Protego Maxima! – ryknął, osłaniając również jednego z nieuważnych aurorów przed atakiem tegoż swoistego drapieżnika, po czym odepchnął go dość agresywnie na bok. – Expelliarmus! – zakrzyknął, lecz jego atak został z łatwością odparty. Zaklęcie posłane przez młodszego aurora, którego Kieran uratował z opresji, również zostało odbite. W ostatniej chwili uchylił się przed pędzącym ku niemu zaklęciem, po czym krzyknął: – Expelliarmus!
Moc zaklęcia nie zawsze odgrywa istotne znaczenie, ważniejszy często bywa czas reakcji. Zawsze tak powtarzał i tym razem udowodnił, że ma rację. Nie stracił czasu na postawienie tarczy, z kolei wyprowadzenie natychmiastowego kontrataku sprawiło, że zaklęcie utrafiło czarnoksiężnika. Młodszy Auror dokończył dzieła drętwotą, Kieran skierował się więc w stronę płonącego budynku skąd dochodziły krzyki. Nawet przez chwilę nie wątpił, że to tam rozgrywa się jeszcze większa rzeź. Jackie też musiała zdawać sobie sprawę.
Ledwo jasna poświata cielesnego patronusa w kształcie jelenia mignęła mu gdzieś z boku, a już wszystkie jego mięśnie drgnęły znajomo, udowadniając, że pomimo swej wiekowości nadal pozostają zwarte i gotowe. Ciało nigdy go nie zawiodło, ćwiczone przez lata było w stanie wytrzymać zarówno ogromny wysiłek, jak i wielkie dawki bólu. Kierowany instynktem momentalnie zerwał się na równe nogi i zwinnie obszedł biurko, aby sprężystym krokiem skierować się na środek sali, gdzie świetliste zwierze przystanęło w oczekiwaniu. W dłoni ściskał już swoją różdżkę Czekał na komunikat, wokół którego zaczął krążyć cały jego świat. Wykonanie kolejnego zadania w wieloletniej karierze aurora było równoznaczne z wypełnieniem uświęconej powinności, jaką sam przyjął na swe barki. Jeszcze jeden głęboki wdech i słowa zaraz spłynęły, swym chaosem nadając sens temu dniu, jak i całemu jego życiu. Doskonale wiedział, co ma teraz zrobić.
Pewność prawie umknęła, kiedy poczuł uścisk znajomej dłoni, tak bardzo rzeczywisty i zarazem całkowicie abstrakcyjny, jakby gest ten nie powinien się właściwie zdarzyć albo zdarzył w całkowicie złym miejscu i czasie. Tylko chwilę przyglądał się córce, próbując odczytać jej intencje. W końcu z jej ust wypadły słowa, które zbudziły w nim podobne dwoiste odczucie splatającej się jawy i snu, ale również zmusiły go do srogiego zmarszczenia brwi w wyrazie jawnego niezadowolenia. Chciał jej powiedzieć, że to nie jest odpowiedni czas na prywatne rozstrzygnięcia, lecz nie było na to czasu. Puściła go, a cichy trzask powiadomił o jej zniknięciu, może z premedytacją dokonanym pół minuty za późno i przedwcześnie zarazem, aby zdradzić mu swój pomysł i nie pozostawić nawet czasu na ojcowską odmowę. Czy Jackie pozostawiła mu jakikolwiek wybór? Wiedział, że przy takim postawieniu sprawy musi za nią ruszyć. Theodore Crabbe – powtórzył w myślach, nie pozostawiając dla niego żadnych nadziei. Jeśli nie zginie, sczeźnie w Azkabanie.
Tuż po pojawieniu się na ulicy spodziewał się wszystkiego, nie wzruszył go więc widok rannych ofiar. Wiedział za to, że powinien natychmiast się poruszyć i rzucić tarczę, bo jako nowy aktor w teatrze działań stanie się łatwym celem. I Jackie to wiedziała, to jej przecież zawsze powtarzał. Rzuciła się w wir walki, lecz nie miał szansy obserwować jej działań, w tej chwili każdy musiał zadbać o siebie.
– Protego! – wyrzucił z siebie, a powstała tarcza zaraz odbiła zaklęcie skierowane na niego o pomarańczowej poświacie. W mgnieniu oka zaserwował przeciwnikowi kontratak, grzmiąc: – Drętwota!
Już przy pierwszym podejściu udało mu się unieruchomić cel, dzięki czemu dane mu było ruszyć dalej. Od razu dostrzegł, że przeciwnicy są mocno rozproszeni, zaś ataki z różnych punktów prowadzone są o różnej intensywności. Jeden rzucał drętwotami jak szalony, wróg wysunięty najbardziej na lewo był bardziej cierpliwy i potrafił wyczekać odpowiedni moment, aby zaraz rzucić bardziej wymyślną klątwą w stronę jakiegoś zajętego innym przeciwnikiem aurora.
– Protego Maxima! – ryknął, osłaniając również jednego z nieuważnych aurorów przed atakiem tegoż swoistego drapieżnika, po czym odepchnął go dość agresywnie na bok. – Expelliarmus! – zakrzyknął, lecz jego atak został z łatwością odparty. Zaklęcie posłane przez młodszego aurora, którego Kieran uratował z opresji, również zostało odbite. W ostatniej chwili uchylił się przed pędzącym ku niemu zaklęciem, po czym krzyknął: – Expelliarmus!
Moc zaklęcia nie zawsze odgrywa istotne znaczenie, ważniejszy często bywa czas reakcji. Zawsze tak powtarzał i tym razem udowodnił, że ma rację. Nie stracił czasu na postawienie tarczy, z kolei wyprowadzenie natychmiastowego kontrataku sprawiło, że zaklęcie utrafiło czarnoksiężnika. Młodszy Auror dokończył dzieła drętwotą, Kieran skierował się więc w stronę płonącego budynku skąd dochodziły krzyki. Nawet przez chwilę nie wątpił, że to tam rozgrywa się jeszcze większa rzeź. Jackie też musiała zdawać sobie sprawę.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Kieran Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Bieg był w rzeczywistości plątaniną kroków, ślizgiem na przełaj z próbą ominięcia po drodze wszystkich przeszkód, jakie tylko znalazły się pod nogami. Jedno zaklęcie płynęło obok drugiego, krzyżowały się ze sobą w płomienistym tańcu, jakby ktoś zaklął powietrze, barwiąc je kilkunastoma odcieniami z pełnej palety kolorów. Niektóre z nich miały jedynie zaszkodzić, zranić, stworzyć pole do manewru strachem, przerażeniem, które dawały władzę i kontrolę; inne stwarzały jeszcze większe zagrożenie i godziły prosto w życie – zabierając je natychmiastowo lub powoli. Czarnoksiężnicy, jak nikt inny, specjalizowali się w powolnym i bolesnym odbieraniu czucia. Nienawidziła ich z całego serca. Nienawidziła za to, że zdolność chwilowego operowania tak podłą, tak obrzydliwą sztuką odejmuje im rozum i sprawia, że stają się potworami. Kosmatymi bestiami. Wciąż trzymała ją chęć rozliczenia się z każdym na osobności, ale powoli już zdawała sobie w pełni sprawę z tego, że chociaż bardzo chciała, wciąż nie mogła tego dokonać. Mimo to nie miała zamiaru rezygnować z usilnych prób zdzierania sobie na nich zębów i własnej różdżki.
Ostatnie zaklęcie wywołało u niej dziwną słabość. Nieprzyjemnie chłodne dreszcze powiodły wzdłuż jej ręki i dosięgły aż klatki piersiowej, zatrzymując tam oddech na kilka sekund. Zbyt cennych, by zmarnowała je na zatrzymanie i wzięcie wdechu, ale nie miała innego wyjścia – zrobiło jej się ciemno przed oczami, nogi nie posłuchały, gdy chciała minąć przeszkodę i przedostać się dalej, do wyważonych drzwi mugolskiego teatru. Kątem oka ledwie zauważyła ruch, charakterystyczne, gwałtowne pociągnięcie ramienia i zanim głowa zdołała wydać rozkaz, ciało rzuciło się na drugą stronę magicznej bestii, która wyglądała jak czarny, przerośnięty żuk. Zaklęcie trafiło w ziemię, rozbryzgując grudy na bok, ale jego tor lotu natrafił też i na samą Jackie – rozcięta na lewym ramieniu szata, która szybko zabarwiła się krwią, porosła wrzodami, świadczyła sama za siebie. Rana zapiekła, złapała się za nią i natychmiast wybiegła zza żuka. Nie mogła siedzieć w miejscu, gdzie w teatrze odgrywał się prawdziwy koszmar.
– Confundus! – mężczyzna w czarnym, połatanym płaszczu rzucił protego, ale zbyt słabe, by mogło odbić jej promień. Tarcza wykruszyła się niemal natychmiast. – Everte stati!
Ciało odleciało na kilka metrów, boleśnie rozbijając się o ziemię. Nie podnosił się z niej.
Przestrzeń rozerwał na strzępy trzask rozbijanych w pył okien. Obróciła się, chcąc ocenić straty. Ktoś wyleciał przez jedno z nich, jak bezwładna lalka targany przez gorący wiatr, by za chwilę połamać gnaty na twardym, wyłożonym betonem chodniku. Kobieta. Zauważyła tylko błękitny kapelusz, który potoczył się na bok.
Rozejrzała się. Nie było go w Biurze, kiedy przybył patronus. Nie widziała, żeby plątał się wśród rannych ani żywych, walczących. Nie było czarnej czupryny ani jasne płaszcza z wielbłądziej wełny, którą zawsze się chwalił. Niedaleko stał ojciec, podniosła na niego wzrok, próbując pochwycić tę jedną myśl, która pomogłaby jej zebrać się do kupy. Szukała w nim siły, która w niej zadrżała, pozbawiła jej ruchów dotychczasowej pewności.
Wciągnęła powietrze przez nozdrza i ruszyła szybko w stronę teatru. Musieli się tam dostać, jeśli chcieli kogokolwiek uratować przed śmiercią z różdżki czarnoksiężnika.
Ostatnie zaklęcie wywołało u niej dziwną słabość. Nieprzyjemnie chłodne dreszcze powiodły wzdłuż jej ręki i dosięgły aż klatki piersiowej, zatrzymując tam oddech na kilka sekund. Zbyt cennych, by zmarnowała je na zatrzymanie i wzięcie wdechu, ale nie miała innego wyjścia – zrobiło jej się ciemno przed oczami, nogi nie posłuchały, gdy chciała minąć przeszkodę i przedostać się dalej, do wyważonych drzwi mugolskiego teatru. Kątem oka ledwie zauważyła ruch, charakterystyczne, gwałtowne pociągnięcie ramienia i zanim głowa zdołała wydać rozkaz, ciało rzuciło się na drugą stronę magicznej bestii, która wyglądała jak czarny, przerośnięty żuk. Zaklęcie trafiło w ziemię, rozbryzgując grudy na bok, ale jego tor lotu natrafił też i na samą Jackie – rozcięta na lewym ramieniu szata, która szybko zabarwiła się krwią, porosła wrzodami, świadczyła sama za siebie. Rana zapiekła, złapała się za nią i natychmiast wybiegła zza żuka. Nie mogła siedzieć w miejscu, gdzie w teatrze odgrywał się prawdziwy koszmar.
– Confundus! – mężczyzna w czarnym, połatanym płaszczu rzucił protego, ale zbyt słabe, by mogło odbić jej promień. Tarcza wykruszyła się niemal natychmiast. – Everte stati!
Ciało odleciało na kilka metrów, boleśnie rozbijając się o ziemię. Nie podnosił się z niej.
Przestrzeń rozerwał na strzępy trzask rozbijanych w pył okien. Obróciła się, chcąc ocenić straty. Ktoś wyleciał przez jedno z nich, jak bezwładna lalka targany przez gorący wiatr, by za chwilę połamać gnaty na twardym, wyłożonym betonem chodniku. Kobieta. Zauważyła tylko błękitny kapelusz, który potoczył się na bok.
Rozejrzała się. Nie było go w Biurze, kiedy przybył patronus. Nie widziała, żeby plątał się wśród rannych ani żywych, walczących. Nie było czarnej czupryny ani jasne płaszcza z wielbłądziej wełny, którą zawsze się chwalił. Niedaleko stał ojciec, podniosła na niego wzrok, próbując pochwycić tę jedną myśl, która pomogłaby jej zebrać się do kupy. Szukała w nim siły, która w niej zadrżała, pozbawiła jej ruchów dotychczasowej pewności.
Wciągnęła powietrze przez nozdrza i ruszyła szybko w stronę teatru. Musieli się tam dostać, jeśli chcieli kogokolwiek uratować przed śmiercią z różdżki czarnoksiężnika.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Jackie Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Ochronienie przed marnym końcem jednego z aurorów o zdecydowanie krótszym stażu przypłacił chwilą słabości. Czuł, że obficie krwawi z nosa, czerwona posoka znalazła się nawet w jego ustach, lecz był w stanie to zignorować. Przegryzł boleśnie dolną wargę, tym samym powracając do pełnej trzeźwości umysłu, na nowo wytężając wszystkie zmysły. Od tego, jak szybko weźmie się w garść, zależało jego przetrwanie; nie mógł przerwać wymiany zaklęć, przede wszystkim nie mógł jej przegrać, bo to równie dobrze mógłby być jego koniec. Wręcz boleśnie zaciskając palce na swej wysłużonej różdżce – najwierniejszej towarzyszce, z jaką kiedykolwiek miał styczność – czekał na kolejne wyzwanie w postaci przeciwnika. Oczekiwanie nie trwało długo, zaraz z tłumu wyłonił się młody mężczyzna, który posłał zaklęcie w jego stronę.
– Protego – syknął pod nosem Kieran, bez problemu odpierając atak, następnie płynnym ruchem przeszedł do kontrofensywy, wypowiadając niezwykle agresywnie w myślach inkantację zaklęcia. Levicorpus. Diabelski pomiot zawisł w powietrzu do góry nogami, a różdżka, szczęśliwie dla Kierana, wypadła z jego dłoni. Aby jednak całkowicie wykluczyć go z walki, przy odpowiednim ruchu różdżki wypowiedział nazwę kolejnego zaklęcia: – Drętwota!
Spojrzeniem omiótł całe otoczenie, tę arenę walki, na której nieustannie panował chaos. Zaklęcia śmigały w powietrzu jak szalone, tworząc imponującą ferie barw i dźwięków, gdy już odbijały się od magicznych tarcz czy napotkanych po drodze przeszkód. Próbował mieć jak najlepsze rozeznanie w tym, co się dzieje wokół niego, jednak sytuacja zmieniała się zbyt dynamicznie, lecz udało mu się przytomnie zauważyć, że wrogie siły zaczynają kruszeć, po przybyciu kolejnych aurorów powiększała się liczebna przewaga ministerialnej strony. Ale terror stał się jeszcze większy, przez okno opanowanego przez agresorów wyleciało bezwładne już ciało. W środku dopiero rozgorzało piekło i płomienie trawiące część konstrukcji stanowiły tego idealny dowód. Również dwaj wycofujący się do środka budynku czarodzieje stanowili poświadczenie tej tezy.
Udało mu się wypatrzeć sylwetkę Jackie, która znajdowała się bliżej zaatakowanego teatru. Ich spojrzenia spotkały się, a te należące do córki wydało mu się zabłąkane. Nie było czasu na wątpliwości, musieli działać.
Martwe ciało wyrzucone na ulicę nagle poruszyło się, a martwa dłoń chwyciła Jackie za kostkę sterowana czarnomagicznym zaklęciem przez jeden z szalonych umysłów. Rineheart natychmiast postąpił dwa kroki ku niej z zaklęciem na ustach: – Finite Incantem!
Dwie sekundy później coś mocno zachwiało jego postawą, jakby niewidzialna ręką wymierzyła mu niezwykle mocny cios prosto w szczękę. Miał naprawdę ogromne szczęście, że trafiło go zaklęcie niezbyt szkodliwe, która można było w obecnych okolicznościach uznać za zaledwie zaczepkę. Nie wypuścił różdżki z uścisku, jednak chwilę zajął mu powrót do siebie. Osłonięty przed kolejnym zaklęciem przez innego aurora zacisnął ze złości usta, bo nie powinie skupiać się na Jackie. Poradziłaby sobie, mimo to…
Zdołał otrząsnąć się z szoku na tyle, aby chwycić mocno za ramię jednego z przebiegających obok aurorów.
– Znajdź Hopkirka, musi gdzieś tu być – wiedział, że równie doświadczony auror co on będzie wiedział, co robić. – Jest ich już tylko kilku na ulicy, więc przygwóźdźcie ich, macie przewagę, do cholery! Ci dwaj idą z nami.
Wskazał palcem na dwóch aurorów, którzy przystanęli, aby wysłuchać jego instrukcji. Potem przywołał skinieniem głowy Jackie.
– Gdzie idziemy? – spytał jeden z dwóch przymusowych ochotników.
– Na szturm! – ryknął wściekle, zerkając kątem oka na najbliższą jego sercu młodą aurorkę, po czym odwrócił się i ruszył prosto na wejście teatru. – Na pewno czekają na nas niespodzianki, więc miejcie się na baczności.
W międzyczasie kolejny trup wyleciał z budynku, rozbijając kolejne oko. Szkło rozprysło się w zasięgu kilku metrów, ale to już nie było ważne, nie dla Kierana, który skupiony był już na wykonaniu zadania – wdarciu się do środka, gdzie na pewno czekał komitet powitalny.
– Protego – syknął pod nosem Kieran, bez problemu odpierając atak, następnie płynnym ruchem przeszedł do kontrofensywy, wypowiadając niezwykle agresywnie w myślach inkantację zaklęcia. Levicorpus. Diabelski pomiot zawisł w powietrzu do góry nogami, a różdżka, szczęśliwie dla Kierana, wypadła z jego dłoni. Aby jednak całkowicie wykluczyć go z walki, przy odpowiednim ruchu różdżki wypowiedział nazwę kolejnego zaklęcia: – Drętwota!
Spojrzeniem omiótł całe otoczenie, tę arenę walki, na której nieustannie panował chaos. Zaklęcia śmigały w powietrzu jak szalone, tworząc imponującą ferie barw i dźwięków, gdy już odbijały się od magicznych tarcz czy napotkanych po drodze przeszkód. Próbował mieć jak najlepsze rozeznanie w tym, co się dzieje wokół niego, jednak sytuacja zmieniała się zbyt dynamicznie, lecz udało mu się przytomnie zauważyć, że wrogie siły zaczynają kruszeć, po przybyciu kolejnych aurorów powiększała się liczebna przewaga ministerialnej strony. Ale terror stał się jeszcze większy, przez okno opanowanego przez agresorów wyleciało bezwładne już ciało. W środku dopiero rozgorzało piekło i płomienie trawiące część konstrukcji stanowiły tego idealny dowód. Również dwaj wycofujący się do środka budynku czarodzieje stanowili poświadczenie tej tezy.
Udało mu się wypatrzeć sylwetkę Jackie, która znajdowała się bliżej zaatakowanego teatru. Ich spojrzenia spotkały się, a te należące do córki wydało mu się zabłąkane. Nie było czasu na wątpliwości, musieli działać.
Martwe ciało wyrzucone na ulicę nagle poruszyło się, a martwa dłoń chwyciła Jackie za kostkę sterowana czarnomagicznym zaklęciem przez jeden z szalonych umysłów. Rineheart natychmiast postąpił dwa kroki ku niej z zaklęciem na ustach: – Finite Incantem!
Dwie sekundy później coś mocno zachwiało jego postawą, jakby niewidzialna ręką wymierzyła mu niezwykle mocny cios prosto w szczękę. Miał naprawdę ogromne szczęście, że trafiło go zaklęcie niezbyt szkodliwe, która można było w obecnych okolicznościach uznać za zaledwie zaczepkę. Nie wypuścił różdżki z uścisku, jednak chwilę zajął mu powrót do siebie. Osłonięty przed kolejnym zaklęciem przez innego aurora zacisnął ze złości usta, bo nie powinie skupiać się na Jackie. Poradziłaby sobie, mimo to…
Zdołał otrząsnąć się z szoku na tyle, aby chwycić mocno za ramię jednego z przebiegających obok aurorów.
– Znajdź Hopkirka, musi gdzieś tu być – wiedział, że równie doświadczony auror co on będzie wiedział, co robić. – Jest ich już tylko kilku na ulicy, więc przygwóźdźcie ich, macie przewagę, do cholery! Ci dwaj idą z nami.
Wskazał palcem na dwóch aurorów, którzy przystanęli, aby wysłuchać jego instrukcji. Potem przywołał skinieniem głowy Jackie.
– Gdzie idziemy? – spytał jeden z dwóch przymusowych ochotników.
– Na szturm! – ryknął wściekle, zerkając kątem oka na najbliższą jego sercu młodą aurorkę, po czym odwrócił się i ruszył prosto na wejście teatru. – Na pewno czekają na nas niespodzianki, więc miejcie się na baczności.
W międzyczasie kolejny trup wyleciał z budynku, rozbijając kolejne oko. Szkło rozprysło się w zasięgu kilku metrów, ale to już nie było ważne, nie dla Kierana, który skupiony był już na wykonaniu zadania – wdarciu się do środka, gdzie na pewno czekał komitet powitalny.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Kieran Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
| 209/214
Gdzieś z tyłu głowy wciąż kołysała jej się myśl o tym, że Resta nie było w Biurze, gdy nadszedł patronus. Nie kojarzyła, żeby mówił jej o czymkolwiek, co mogłoby wzbudzić jej niepokój. Wolał robotę papierkową, ugrzane miejsce przy biurku, ale nigdy nie wahał się, gdy była mowa o udaniu się w teren i złapaniu na gorącym uczynku kogokolwiek, kto postąpił wbrew czarodziejskiemu prawu. I chociaż czuła zmartwienie, to mimo wszystko w jej żyłach wartkim strumieniem płynęła adrenalina, która zmuszała ją do absolutnego skupienia się na tym, co działo się dookoła niej. Woodsem zajmie się potem – może był już w Biurze. W końcu sytuacja na polu przed teatrem zdawała się otulać ciasnym całunem kontroli. Żywych, ciskających zaklęciami aurorów było już więcej niż samych wrogów, leżących teraz albo w stanie spetryfikowania, albo nieprzytomnych, albo zbyt rannych, by mogli wstać i uciec. Zagadkę stanowiło jednak wciąż wnętrze teatru. Z okna, z którego wypadła kobieta, zaczął unosić się dym, chociaż nie słychać było skrzących się płomieni.
Kiedy wypowiedziała ostatnie z zaklęć, poczuła, jak z nosa bucha czerwona jucha. Natychmiast przyłożyła do niego rękaw szaty, chcąc jak najszybciej i w jakikolwiek sposób zatamować krwawienie. Zakręciło jej się w głowie, ale niemal od razu zacisnęła powieki, chcąc od razu zmusić się do utrzymania równowagi. Chwila słabości kosztowała ją zbyt wiele – kiedy palce zmarłej owinęły się wokół jej kostki, zareagowała natychmiast, z całej siły próbując jej się wyrwać. Już wyciągała różdżkę, ale ojciec zareagował pierwszy. Inkantacja, wypowiedziana donośnym głosem, rozluźniła uścisk i pozostawiło ciało martwym. Nie zdążyła nawet mrugnąć, kiedy Kieran znów został zaatakowany. Młody chłopak skrył się za drzewami, ale szybko został zneutralizowany.
Pochyliła się nad kobietą i palce prawej dłoni przytknęła do jej szyi. Nie czuła pulsowania. Za chwilę ta sama dłoń dotknęła jej ust. Oddechu również nie było. Aurorska czujność wzmagała się z każdą chwilą walki.
– Poradziłabym sobie – zawołała do niego, prostując się i znów chwytając za ramię, korzystając z momentu, kiedy nastąpiło przegrupowanie. Ojcu, zwłaszcza teraz, kiedy wszyscy wyżsi stopniem znajdowali się w innym miejscu obławy, świetnie wychodziło dowodzenie. A Jackie dobrze czuła się pod jego skrzydłami jako podwładna, młodsza aurorka. Spojrzała za grupą aurorów, którzy, wiedzeni rozkazem, odbiegli, by znaleźć Hopkirka i skontrolować sytuację za teatrem. Musieli odnaleźć tylne wejście. Gdy znów obróciła się w stronę ojca, jej wzrok mimowolnie padł na jego przedramię. Fioletowe, sine, chore. Widziała już kilka ofiar sinicy. W maju ich liczba zwiększyła się do kilkudziesięciu. Śmierć matki nagle stała się dla Jackie realna, jakby za chwilę miała przeżywać ją po raz drugi – tym razem pamiętając każdy najdrobniejszy szczegół. Posłała ostrzegawcze spojrzenie ojcu, kiedy razem z dwójką wywołanych aurorów zaczęli biec w stronę głównego wejścia. Nie musiała mu mówić, żeby na siebie uważał, nie powinna, ale był jej ojcem i ponad wszystko chciała, żeby wyszedł z tego cało. Nie musiał zaglądać do jej umysłu, żeby wiedzieć, że mimo uporu i hardości widocznej w jej piwnych oczach, przekazywała mu te dziwne impulsy troski.
– Homenum revelio – drewno bzu odpowiedziało natychmiast, jasnym promieniem wpełzając przez drzwi do wnętrza teatru, holu, gdzie widać było zwalony gruz i dziury po ostrych promieniach zaklęć napastników. Gry iskry osiadły, Jackie zobaczyła jasne sylwetki zgromadzone przy schodach na główną salę. Dokładnie trzy. Klęczały. Gdzieś dalej zamajaczyły jej kolejne, ale tym razem było ich znacznie więcej, co wywnioskowała po nasileniu się jasnej poświaty. – Trzech przy schodach, na górze. Reszta jest z tyłu. Jeśli znaleźli Hopkirka, to właśnie zamykają węzeł – rzuciła do ojca, gdy wchodzili przez oszklone drzwi. Ściszyła głos, ostrożnymi krokami unikając gruzów, które narobiłyby hałasu. – Chyba się nas spodziewają, więc zachowajcie ostrożność. Hexa revelio.
Różdżka znów zareagowała, jakby z chwilowym, niecierpliwym oczekiwaniem. Mimo to nie zobaczyli żadnych efektów. Nikt nie rzucił klątwy na pomieszczenie, nie zabezpieczyli się przed wizytą aurorów. Może sądzili, że do czasu, aż jednostka się nie zjawi, zdążą zakończyć swój spektakl.
Wtem z głównej sali wydobyły się wrzaski, syki rzucanych zaklęć i huk walących się gruzów. Ze schodów wybiegło trzech ludzi – kobieta i dwóch mężczyzn. Wszyscy dobyli swoich różdżek, wykrzykując czarnomagiczne inkantacje. Musieli sobie z nimi poradzić, jeśli chcieli przejść dalej. Niewiele myśląc, wykrzyknęła zaklęcie:
– Protego Maxima! – okryła siebie i ojca, który stał najbliżej niej, ochronną tarczą, dając mu w ten sposób możliwość do ataku. W ostatniej chwili jeden z dwójki aurorów pojął, co zrobiła Jackie i podjął się tego samego.
Długo im przyszło czekać na podobną woń drobnych zwycięstw, które od początku maja były niezwykle trudne do osiągnięcia. Jackie bardzo ich potrzebowała, zwłaszcza po nieszczęśliwej akcji w ruinach.
Gdzieś z tyłu głowy wciąż kołysała jej się myśl o tym, że Resta nie było w Biurze, gdy nadszedł patronus. Nie kojarzyła, żeby mówił jej o czymkolwiek, co mogłoby wzbudzić jej niepokój. Wolał robotę papierkową, ugrzane miejsce przy biurku, ale nigdy nie wahał się, gdy była mowa o udaniu się w teren i złapaniu na gorącym uczynku kogokolwiek, kto postąpił wbrew czarodziejskiemu prawu. I chociaż czuła zmartwienie, to mimo wszystko w jej żyłach wartkim strumieniem płynęła adrenalina, która zmuszała ją do absolutnego skupienia się na tym, co działo się dookoła niej. Woodsem zajmie się potem – może był już w Biurze. W końcu sytuacja na polu przed teatrem zdawała się otulać ciasnym całunem kontroli. Żywych, ciskających zaklęciami aurorów było już więcej niż samych wrogów, leżących teraz albo w stanie spetryfikowania, albo nieprzytomnych, albo zbyt rannych, by mogli wstać i uciec. Zagadkę stanowiło jednak wciąż wnętrze teatru. Z okna, z którego wypadła kobieta, zaczął unosić się dym, chociaż nie słychać było skrzących się płomieni.
Kiedy wypowiedziała ostatnie z zaklęć, poczuła, jak z nosa bucha czerwona jucha. Natychmiast przyłożyła do niego rękaw szaty, chcąc jak najszybciej i w jakikolwiek sposób zatamować krwawienie. Zakręciło jej się w głowie, ale niemal od razu zacisnęła powieki, chcąc od razu zmusić się do utrzymania równowagi. Chwila słabości kosztowała ją zbyt wiele – kiedy palce zmarłej owinęły się wokół jej kostki, zareagowała natychmiast, z całej siły próbując jej się wyrwać. Już wyciągała różdżkę, ale ojciec zareagował pierwszy. Inkantacja, wypowiedziana donośnym głosem, rozluźniła uścisk i pozostawiło ciało martwym. Nie zdążyła nawet mrugnąć, kiedy Kieran znów został zaatakowany. Młody chłopak skrył się za drzewami, ale szybko został zneutralizowany.
Pochyliła się nad kobietą i palce prawej dłoni przytknęła do jej szyi. Nie czuła pulsowania. Za chwilę ta sama dłoń dotknęła jej ust. Oddechu również nie było. Aurorska czujność wzmagała się z każdą chwilą walki.
– Poradziłabym sobie – zawołała do niego, prostując się i znów chwytając za ramię, korzystając z momentu, kiedy nastąpiło przegrupowanie. Ojcu, zwłaszcza teraz, kiedy wszyscy wyżsi stopniem znajdowali się w innym miejscu obławy, świetnie wychodziło dowodzenie. A Jackie dobrze czuła się pod jego skrzydłami jako podwładna, młodsza aurorka. Spojrzała za grupą aurorów, którzy, wiedzeni rozkazem, odbiegli, by znaleźć Hopkirka i skontrolować sytuację za teatrem. Musieli odnaleźć tylne wejście. Gdy znów obróciła się w stronę ojca, jej wzrok mimowolnie padł na jego przedramię. Fioletowe, sine, chore. Widziała już kilka ofiar sinicy. W maju ich liczba zwiększyła się do kilkudziesięciu. Śmierć matki nagle stała się dla Jackie realna, jakby za chwilę miała przeżywać ją po raz drugi – tym razem pamiętając każdy najdrobniejszy szczegół. Posłała ostrzegawcze spojrzenie ojcu, kiedy razem z dwójką wywołanych aurorów zaczęli biec w stronę głównego wejścia. Nie musiała mu mówić, żeby na siebie uważał, nie powinna, ale był jej ojcem i ponad wszystko chciała, żeby wyszedł z tego cało. Nie musiał zaglądać do jej umysłu, żeby wiedzieć, że mimo uporu i hardości widocznej w jej piwnych oczach, przekazywała mu te dziwne impulsy troski.
– Homenum revelio – drewno bzu odpowiedziało natychmiast, jasnym promieniem wpełzając przez drzwi do wnętrza teatru, holu, gdzie widać było zwalony gruz i dziury po ostrych promieniach zaklęć napastników. Gry iskry osiadły, Jackie zobaczyła jasne sylwetki zgromadzone przy schodach na główną salę. Dokładnie trzy. Klęczały. Gdzieś dalej zamajaczyły jej kolejne, ale tym razem było ich znacznie więcej, co wywnioskowała po nasileniu się jasnej poświaty. – Trzech przy schodach, na górze. Reszta jest z tyłu. Jeśli znaleźli Hopkirka, to właśnie zamykają węzeł – rzuciła do ojca, gdy wchodzili przez oszklone drzwi. Ściszyła głos, ostrożnymi krokami unikając gruzów, które narobiłyby hałasu. – Chyba się nas spodziewają, więc zachowajcie ostrożność. Hexa revelio.
Różdżka znów zareagowała, jakby z chwilowym, niecierpliwym oczekiwaniem. Mimo to nie zobaczyli żadnych efektów. Nikt nie rzucił klątwy na pomieszczenie, nie zabezpieczyli się przed wizytą aurorów. Może sądzili, że do czasu, aż jednostka się nie zjawi, zdążą zakończyć swój spektakl.
Wtem z głównej sali wydobyły się wrzaski, syki rzucanych zaklęć i huk walących się gruzów. Ze schodów wybiegło trzech ludzi – kobieta i dwóch mężczyzn. Wszyscy dobyli swoich różdżek, wykrzykując czarnomagiczne inkantacje. Musieli sobie z nimi poradzić, jeśli chcieli przejść dalej. Niewiele myśląc, wykrzyknęła zaklęcie:
– Protego Maxima! – okryła siebie i ojca, który stał najbliżej niej, ochronną tarczą, dając mu w ten sposób możliwość do ataku. W ostatniej chwili jeden z dwójki aurorów pojął, co zrobiła Jackie i podjął się tego samego.
Długo im przyszło czekać na podobną woń drobnych zwycięstw, które od początku maja były niezwykle trudne do osiągnięcia. Jackie bardzo ich potrzebowała, zwłaszcza po nieszczęśliwej akcji w ruinach.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Jackie Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
| 204/224
Nie rozumiał całej tej kapryśności magii, która była niepokojącym zjawiskiem, zwłaszcza w dniach takich jak ten, kiedy dane mu było zmagać się z siłami nieczystymi. Przy stawianiu tarczy jego różdżka zatrzęsła się mocno i to nie za sprawą trzymającej ją dłoni, gdyż uścisk osaczający drewno był jak zawsze silny i stanowczy. To nie ręka Rinehearta drgnęła, lecz różdżka, która została wprawiona w ruch przez magię. Miał jednak na tyle szczęścia, że energia dała się okiełznać i zaklęcie było udane, jednak sama tarcza, choć niewidzialna, wydała mu się inna, w jakiś sposób potężniejsza. Trudno mu to było wyjaśnić, jak również nie mógł przeanalizować tej kwestii, gdyż po odbiciu zaklęcia musiała działać. Przy kolejnym zaklęciu, również udanym, poczuł się słabo. Z nosa znów popłynęła mu krew, choć zdecydowanie bardziej leniwie, zaś po całym podniebieniu rozszedł się metaliczny posmak tej czerwonej posoki. Językiem przesunął po odrobinie zbolałych dziąsłach, próbując odgonić od siebie wszelki niepokój. Nie wpatrywał się w wybroczyny pojawiające się na prawym przedramieniu, chociaż poczuł, że coś jest nie tak. Ból jednak nie nadszedł, więc zignorował tę nietypową zmianę, musiał skupić się na tym, co działo się wokół niego, a nie w nim samym. Właśnie wtedy jego spojrzenie napotkało sylwetkę Jackie, od której nie potrafił oderwać oczu, od tej rozmazanej pod jej nosem smugi krwi. Miał w sobie wiele troski o córkę, najwidoczniej zbyt wiele na polu walki, skoro dał się zdezorientować.
Zmarszczył brwi po rzuconych głośno przez nią słowach. Wiedział, że poradziłaby sobie bez większych trudności, bez niego, jednak to była instynktowna reakcja. Rzucił zaklęcie zanim na dobre zaczął o tym pomyśleć. Tylko na chwilę wyłączył myślenie, co mógł przypłacić życiem. Ale szczęście mu sprzyjało, choć przecież nie wierzył w podobne zjawisko, raczej głupota przeciwnika, który rzucił niezbyt przemyślane zaklęcie, pozwoliła mu uniknąć nieprzyjemniejszych konsekwencji. Chłopak najwidoczniej chciał rzucić jakiekolwiek czarno magiczne zaklęcie, nawet jedno z mniej szkodliwych, niźli zwyczajne o charakterze neutralizującym przeciwnika. Z takim nastawieniem musiał szybko polec.
Coraz bardziej przejmowali kontrolę na ulicy, jednak kompletnie nie wiedzieli, czego się spodziewać w środku teatru, mimo to nie było czasu na wahanie, kiedy zwyrodnialcy byli gotowi na wszystko. Tak łatwo przyszło im wyrzucić dwa ciała na zewnątrz, jakby w manifestacji swoich chorych poglądów. Zero szacunku dla ludzkiego życia. Wdarcie się do budynku stanowiło teraz priorytet, bo tylko taki krok pomoże im ograniczyć ofiary, nawet jeśli rośnie przy tym ryzyko, iż niewinni znajdą się na linii ognia, na której nastąpi zażarta wymiana zaklęć. Kieran wiedział na co się pisze podejmując się przeprowadzenia tej akcji, inni też musieli zdawać sobie sprawę, a mimo to po żadnej twarzy nie przemknął cień zwątpienia. Dlatego jego dotychczasowe obrażenia wcale nie były istotne, łatwiej było udawać, że zmartwione spojrzenie córki pozostało niedostrzeżone.
– Rekonesans – rzucił krótko, doskonale znając metody, dzięki którym wstępne rozpoznanie sił wroga staje się prostym zadaniem. Jackie szybko przeszła do działania, Kieran z kolei wyraźnie wysłuchał jej późniejszego raport, podejrzliwe spojrzenie kierując ku drzwiom. Szybko okazało się, że nie nałożono na nie żadnej klątwy. Lecz ten chwilowy spokój przerwały wrzaski dochodzące z wnętrza budynku. Natychmiast otworzyli z hukiem drzwi i wpadli do środka, napotykając rzecz jasna powitanie. Jackie rzuciła tarczę, dlatego wiedział co ma robić, kiedy napastnicy skupili się na rzuceniu zaklęć w ich kierunku. Żaden nie pomyślał o tym, aby zadbać o należytą obronę, co stanowiło dla aurorów ogromną szansę na ich szybkie unieszkodliwienie. Schody były szerokie, lecz nie na tyle, aby trzy pomioty
– Expulso! – jego ryknięcie rozniosło się po całym holu, a zaklęcie pomknęło ku agresorom, następnie trafiło pomiędzy nich. Siła odśrodkowa odrzuciła całą trójkę przeciwników w różnych kierunkach. Stracili równowagę i względną orientację. – Drętwota! – wykrzyknął inkantację kolejnego zaklęcia, kierując je ku jednemu z mężczyzn. Jeden odpadł, została dwójka, która szybko wyszła z szoku i zaczęła jeszcze zacieklej miotać zaklęciami.
– Protego Maxima!
Tym razem sam stworzył tarczę dla siebie i Jackie, dając dla niej szansę na wyjście z kontratakiem. Wierzył jej umiejętnościom, czyż nie sam dołożył wszelkich starań, aby była gotowa na każde starcie?
Nie rozumiał całej tej kapryśności magii, która była niepokojącym zjawiskiem, zwłaszcza w dniach takich jak ten, kiedy dane mu było zmagać się z siłami nieczystymi. Przy stawianiu tarczy jego różdżka zatrzęsła się mocno i to nie za sprawą trzymającej ją dłoni, gdyż uścisk osaczający drewno był jak zawsze silny i stanowczy. To nie ręka Rinehearta drgnęła, lecz różdżka, która została wprawiona w ruch przez magię. Miał jednak na tyle szczęścia, że energia dała się okiełznać i zaklęcie było udane, jednak sama tarcza, choć niewidzialna, wydała mu się inna, w jakiś sposób potężniejsza. Trudno mu to było wyjaśnić, jak również nie mógł przeanalizować tej kwestii, gdyż po odbiciu zaklęcia musiała działać. Przy kolejnym zaklęciu, również udanym, poczuł się słabo. Z nosa znów popłynęła mu krew, choć zdecydowanie bardziej leniwie, zaś po całym podniebieniu rozszedł się metaliczny posmak tej czerwonej posoki. Językiem przesunął po odrobinie zbolałych dziąsłach, próbując odgonić od siebie wszelki niepokój. Nie wpatrywał się w wybroczyny pojawiające się na prawym przedramieniu, chociaż poczuł, że coś jest nie tak. Ból jednak nie nadszedł, więc zignorował tę nietypową zmianę, musiał skupić się na tym, co działo się wokół niego, a nie w nim samym. Właśnie wtedy jego spojrzenie napotkało sylwetkę Jackie, od której nie potrafił oderwać oczu, od tej rozmazanej pod jej nosem smugi krwi. Miał w sobie wiele troski o córkę, najwidoczniej zbyt wiele na polu walki, skoro dał się zdezorientować.
Zmarszczył brwi po rzuconych głośno przez nią słowach. Wiedział, że poradziłaby sobie bez większych trudności, bez niego, jednak to była instynktowna reakcja. Rzucił zaklęcie zanim na dobre zaczął o tym pomyśleć. Tylko na chwilę wyłączył myślenie, co mógł przypłacić życiem. Ale szczęście mu sprzyjało, choć przecież nie wierzył w podobne zjawisko, raczej głupota przeciwnika, który rzucił niezbyt przemyślane zaklęcie, pozwoliła mu uniknąć nieprzyjemniejszych konsekwencji. Chłopak najwidoczniej chciał rzucić jakiekolwiek czarno magiczne zaklęcie, nawet jedno z mniej szkodliwych, niźli zwyczajne o charakterze neutralizującym przeciwnika. Z takim nastawieniem musiał szybko polec.
Coraz bardziej przejmowali kontrolę na ulicy, jednak kompletnie nie wiedzieli, czego się spodziewać w środku teatru, mimo to nie było czasu na wahanie, kiedy zwyrodnialcy byli gotowi na wszystko. Tak łatwo przyszło im wyrzucić dwa ciała na zewnątrz, jakby w manifestacji swoich chorych poglądów. Zero szacunku dla ludzkiego życia. Wdarcie się do budynku stanowiło teraz priorytet, bo tylko taki krok pomoże im ograniczyć ofiary, nawet jeśli rośnie przy tym ryzyko, iż niewinni znajdą się na linii ognia, na której nastąpi zażarta wymiana zaklęć. Kieran wiedział na co się pisze podejmując się przeprowadzenia tej akcji, inni też musieli zdawać sobie sprawę, a mimo to po żadnej twarzy nie przemknął cień zwątpienia. Dlatego jego dotychczasowe obrażenia wcale nie były istotne, łatwiej było udawać, że zmartwione spojrzenie córki pozostało niedostrzeżone.
– Rekonesans – rzucił krótko, doskonale znając metody, dzięki którym wstępne rozpoznanie sił wroga staje się prostym zadaniem. Jackie szybko przeszła do działania, Kieran z kolei wyraźnie wysłuchał jej późniejszego raport, podejrzliwe spojrzenie kierując ku drzwiom. Szybko okazało się, że nie nałożono na nie żadnej klątwy. Lecz ten chwilowy spokój przerwały wrzaski dochodzące z wnętrza budynku. Natychmiast otworzyli z hukiem drzwi i wpadli do środka, napotykając rzecz jasna powitanie. Jackie rzuciła tarczę, dlatego wiedział co ma robić, kiedy napastnicy skupili się na rzuceniu zaklęć w ich kierunku. Żaden nie pomyślał o tym, aby zadbać o należytą obronę, co stanowiło dla aurorów ogromną szansę na ich szybkie unieszkodliwienie. Schody były szerokie, lecz nie na tyle, aby trzy pomioty
– Expulso! – jego ryknięcie rozniosło się po całym holu, a zaklęcie pomknęło ku agresorom, następnie trafiło pomiędzy nich. Siła odśrodkowa odrzuciła całą trójkę przeciwników w różnych kierunkach. Stracili równowagę i względną orientację. – Drętwota! – wykrzyknął inkantację kolejnego zaklęcia, kierując je ku jednemu z mężczyzn. Jeden odpadł, została dwójka, która szybko wyszła z szoku i zaczęła jeszcze zacieklej miotać zaklęciami.
– Protego Maxima!
Tym razem sam stworzył tarczę dla siebie i Jackie, dając dla niej szansę na wyjście z kontratakiem. Wierzył jej umiejętnościom, czyż nie sam dołożył wszelkich starań, aby była gotowa na każde starcie?
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Kieran Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Byli coraz bliżej. Byli o krok od spacyfikowania resztki walczących, o krok od zwycięstwa i wszczęcia mechanizmów, które służyłyby odbudowaniu teatru i usunięcia wspomnień mugoli. Ale coś jej nie pasowało. Kilka elementów iluzorycznie pasowało do całego obrazu, ich końce pasowały do zakończeń pozostałych kawałków układanki, ale jeśli się je wyjęło, odnosiło się wrażenie, że wcale nie powinny leżeć na swoich miejscach. Rekonesans wyszedł jasny – widziała ludzi na głównej sali, była pewna, że to tak samo poszkodowani, jak i napastnicy, a oprócz nich na pewno z tyłu czaił się Hopkirk z resztą grupy. A jednak to wszystko stawało się teraz rozmyte, gdy podtrzymywała tarczę, zza której ojciec rzucał zaklęcia. Dlaczego przyszło do nich tylko troje ludzi? Musieli wiedzieć, że nie napotkają tylko jednego aurora, że będą bronili strategiczny front do ostatniej kropli krwi. To było zbyt proste.
Tok myślowy płynął przed siebie, zalewając ją wieloma wątpliwościami, mimo to zachowała trzeźwy umysł i odpowiednio zareagowała, kiedy ostatni z napastników zawahał się pod naporem ich siły.
– Drętwota! – krzyknęła, posyłając purpurowy promień prosto w jego pierś. Mieli drogę wolną. Dwójka młodszych aurorów pobiegło przodem, kierując się do drzwi. Jackie jednak zatrzymała się na chwilę, łapiąc ojca za nadgarstek. – Coś tu jest nie tak. Słyszysz to? – cisza. Odpowiedziała im cisza. Patrzyła ojcu w oczy. Zdeterminowana, ale zarazem obawiająca się tego, co mogą za chwilę spotkać. – Właśnie.
Drzwi do głównej sali wybuchły, odrzucając na bok dwóch zbyt szybko myślących aurorów. Jackie odruchowo schowała się za ścianę, bojąc się, że za chwilę wypadną z wnętrza teatru nieoczekiwani goście. Nikt się jednak nie pojawił. Zamiast tego usłyszeli pierwsze wykrzykiwane inkantacje i ostry, ostrzegawczy syk płomieni. Wyjrzała poza schody, rzuciła szybkie spojrzenie ojcu i wbiegła szybko wyżej, wciąż trzymając różdżkę w pogotowiu.
Już wiedziała, dlaczego coś jej nie pasowało. Cała sala główna płonęła, ale to nie była Szatańska Pożoga, nie. Oprócz tego, że płomienie lizały zazdrośnie wszystko, co drewniane, płonęli ludzie. Przywiązani do siebie grubymi linami, powieszeni na ścianach na kształt jakichś antycznych postaci, sylwetek z najbardziej krwawych, magicznych opowieści. Nie mogli krzyczeć, chociaż otwierali usta najszerzej, jak tylko potrafili. Nie mieli języków, a wszystkie inne odgłosy wyciszono prostym Silencio. Śmierdziało paloną skórą, włosami, śmierdziało śmiercią i rozkładem. To musiało już długo trwać. Dlaczego dopiero teraz się tu dostali? Zesztywniała w pierwszej chwili, zupełnie nieprzygotowana do takiej makabry.
– Rineheart! – chociaż nie wołano jej, tylko ojca, otrzeźwiło ją to. – Pożar, do jasnej cholery! Ogarnijcie go!
Rozpoznała głos starszego aurora, ale nie była pewna, czy był to Hopkirk, czy jednak ktoś inny. Walka toczyła się pod główną sceną, ale zdawała się gasnąć na korzyść aurorów. Ci, którzy rozpętali to piekło, właśnie kończyli swoją działalność na deskach teatru. Padając na plecy całkiem zesztywniali.
– Nebula exstiguere – wypowiedziała inkantację, ale najwyraźniej zbyt słabo, by wykorzystać w pełni potencjał rzucanego zaklęcia. Słaba mgła w kolorze fiołkowego fioletu zaczęła zalewać powoli cały pochłoniętymi ogniem obszarem.
I wtedy go zobaczyła. Znajomą, ciemną czuprynę. Wisiał pod sufitem powieszony na złotym żyrandolu, który trzymał się jeszcze wyjątkowo mocno. Ciemny płaszcz z błękitną chustą, którą zawsze przewiązywał w łokciu. Przełknęła ślinę, wpatrując się w niego tępo, podobnie jak jego oczy wpatrywały się w nią. Martwe i czarne.
Coś w niej pękło. Mur, który tak usilnie budowała od długiego czasu, zaczął opadać jak zimowy puch. Wszystko dookoła niej zniknęło. Zamarło.
Tok myślowy płynął przed siebie, zalewając ją wieloma wątpliwościami, mimo to zachowała trzeźwy umysł i odpowiednio zareagowała, kiedy ostatni z napastników zawahał się pod naporem ich siły.
– Drętwota! – krzyknęła, posyłając purpurowy promień prosto w jego pierś. Mieli drogę wolną. Dwójka młodszych aurorów pobiegło przodem, kierując się do drzwi. Jackie jednak zatrzymała się na chwilę, łapiąc ojca za nadgarstek. – Coś tu jest nie tak. Słyszysz to? – cisza. Odpowiedziała im cisza. Patrzyła ojcu w oczy. Zdeterminowana, ale zarazem obawiająca się tego, co mogą za chwilę spotkać. – Właśnie.
Drzwi do głównej sali wybuchły, odrzucając na bok dwóch zbyt szybko myślących aurorów. Jackie odruchowo schowała się za ścianę, bojąc się, że za chwilę wypadną z wnętrza teatru nieoczekiwani goście. Nikt się jednak nie pojawił. Zamiast tego usłyszeli pierwsze wykrzykiwane inkantacje i ostry, ostrzegawczy syk płomieni. Wyjrzała poza schody, rzuciła szybkie spojrzenie ojcu i wbiegła szybko wyżej, wciąż trzymając różdżkę w pogotowiu.
Już wiedziała, dlaczego coś jej nie pasowało. Cała sala główna płonęła, ale to nie była Szatańska Pożoga, nie. Oprócz tego, że płomienie lizały zazdrośnie wszystko, co drewniane, płonęli ludzie. Przywiązani do siebie grubymi linami, powieszeni na ścianach na kształt jakichś antycznych postaci, sylwetek z najbardziej krwawych, magicznych opowieści. Nie mogli krzyczeć, chociaż otwierali usta najszerzej, jak tylko potrafili. Nie mieli języków, a wszystkie inne odgłosy wyciszono prostym Silencio. Śmierdziało paloną skórą, włosami, śmierdziało śmiercią i rozkładem. To musiało już długo trwać. Dlaczego dopiero teraz się tu dostali? Zesztywniała w pierwszej chwili, zupełnie nieprzygotowana do takiej makabry.
– Rineheart! – chociaż nie wołano jej, tylko ojca, otrzeźwiło ją to. – Pożar, do jasnej cholery! Ogarnijcie go!
Rozpoznała głos starszego aurora, ale nie była pewna, czy był to Hopkirk, czy jednak ktoś inny. Walka toczyła się pod główną sceną, ale zdawała się gasnąć na korzyść aurorów. Ci, którzy rozpętali to piekło, właśnie kończyli swoją działalność na deskach teatru. Padając na plecy całkiem zesztywniali.
– Nebula exstiguere – wypowiedziała inkantację, ale najwyraźniej zbyt słabo, by wykorzystać w pełni potencjał rzucanego zaklęcia. Słaba mgła w kolorze fiołkowego fioletu zaczęła zalewać powoli cały pochłoniętymi ogniem obszarem.
I wtedy go zobaczyła. Znajomą, ciemną czuprynę. Wisiał pod sufitem powieszony na złotym żyrandolu, który trzymał się jeszcze wyjątkowo mocno. Ciemny płaszcz z błękitną chustą, którą zawsze przewiązywał w łokciu. Przełknęła ślinę, wpatrując się w niego tępo, podobnie jak jego oczy wpatrywały się w nią. Martwe i czarne.
Coś w niej pękło. Mur, który tak usilnie budowała od długiego czasu, zaczął opadać jak zimowy puch. Wszystko dookoła niej zniknęło. Zamarło.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Jackie Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Strona 1 z 2 • 1, 2
Mugolski Teatr Nowy
Szybka odpowiedź