Szklane lodowisko
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Szklane lodowisko
Lodowisko zbudowane z zaczarowanego szkła jest dość drogą atrakcją, ale wartą swojej ceny. W tafli odbija się bowiem miejsce, które najbardziej podoba się patrzącemu. Każdy widzi w nim coś innego, bliskiego własnemu sercu. Wizjami można jednak dzielić się łapiąc się za ręce. Do jeżdżenia po szklanym lodowisku nie są niezbędne łyżwy, dzięki zaklęciom można ślizgać się po nim w zwykłych butach. Także czary uniemożliwiają tragiczny w skutkach upadek, który mógłby spowodować obicia i rozcięcia, a co gorsza pęknięcia tafli.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:52, w całości zmieniany 1 raz
23.10.
"Umowa stoi" - dokładnie tyle napisał w odpowiedzi na list Maxine i to w dodatku na odwrocie tego, który ona mu wysłała.
Spotkali się na obrzeżach Londynu. Joseph w luźnej koszuli wkwiaty pastelowe maziaje i w typowo mugolskich jeansach czekał na nią nonszalancko oparty o mur okalający jeden z podmiejskich domków, kiedy jednak tylko dostrzegł Maxine, odepchnął się od ogrodzenia, wyprostował i posłał jej pogodny uśmiech.
- Tak się właśnie zastanawiałem czy nie wystawisz mnie do wiatru - powiedział zamiast "cześć". - To mogłaby być niezła taktyka: złamać zawodnikowi z przeciwnej drużyny serce, a potem bez większych problemów pokonać podczas meczu. No, albo przynajmniej spróbować go pokonać - zauważył z rozbawieniem, po czym powoli ruszył w sobie tylko znanym kierunku. - Co do twojego pytania... - tak, nie przeoczył go w liście i nawet o nim nie zapomniał, po prostu bezczelnie zignorował - nie zabieram cię do klubu - raczył w końcu odpowiedzieć i zerknął na Max z zawadiackim uśmiechem. Nie, absolutnie nie miał zamiaru psuć tej niespodzianki i mówić dokąd tak właściwie idą - panna Desmond zaraz przekona się sama, ot co.
Nie musieli maszerować specjalnie daleko, ale wystarczająco by okoliczne domostwa zostawić za sobą, a przejść w bardziej odludne miejsce. W sumie to całkiem zabawne... - przemknęło mu przez myśl, kiedy któryś raz z kolei zerkał na Maxine z tajemniczym uśmieszkiem błąkającym mu się po jak zwykle nieogolonym ryju, zastanawiając się czy Harpia właśnie rozważa wszelkie drogi ucieczki sądząc, że Joe chce ją gdzieś zaciągnąć w krzaki i zamordować. W sumie mord na przeciwniczce nie byłby gorszym pomysłem od złamania jej serca, jak o tym wcześniej wspominał... z tym, że wcześniej powinna chociaż w minimalnym stopniu zagrozić Zjednoczonym z Puddlemere... a na to się nie zanosiło. Przynajmniej w mniemaniu Josepha.
W każdym razie Maxine nie musiała się obawiać o swoje życie lub zdrowie, bo kiedy przeszli przez młodnik ich oczom ukazała się śnieżnobiała, przeszklona altana. Wyglądała zresztą całkiem ładnie zdaniem Joe, ale na wszelki wypadek zerknął na Max, jakby chciał odszukać w jej twarzy, choćby nikłej oznaki aprobaty dla tego przybytku.
- Trochę się naszukałem lodowiska o tej porze roku - odezwał się w końcu z tylko jedną nutką samozadowolenia. - Ale zdaje się, że chciałaś mi dać lekcję łyżwiarstwa...? - zapytał zawadiacko, wyciągając ku niej rękę, coby po dżentelmeńsku wprowadzić jak damę do środka. - Mam nadzieję, że łyżwiarstwo bez łyżew też masz opanowane, bo zdaje się, że tu nie będą potrzebne - dodał.
"Umowa stoi" - dokładnie tyle napisał w odpowiedzi na list Maxine i to w dodatku na odwrocie tego, który ona mu wysłała.
Spotkali się na obrzeżach Londynu. Joseph w luźnej koszuli w
- Tak się właśnie zastanawiałem czy nie wystawisz mnie do wiatru - powiedział zamiast "cześć". - To mogłaby być niezła taktyka: złamać zawodnikowi z przeciwnej drużyny serce, a potem bez większych problemów pokonać podczas meczu. No, albo przynajmniej spróbować go pokonać - zauważył z rozbawieniem, po czym powoli ruszył w sobie tylko znanym kierunku. - Co do twojego pytania... - tak, nie przeoczył go w liście i nawet o nim nie zapomniał, po prostu bezczelnie zignorował - nie zabieram cię do klubu - raczył w końcu odpowiedzieć i zerknął na Max z zawadiackim uśmiechem. Nie, absolutnie nie miał zamiaru psuć tej niespodzianki i mówić dokąd tak właściwie idą - panna Desmond zaraz przekona się sama, ot co.
Nie musieli maszerować specjalnie daleko, ale wystarczająco by okoliczne domostwa zostawić za sobą, a przejść w bardziej odludne miejsce. W sumie to całkiem zabawne... - przemknęło mu przez myśl, kiedy któryś raz z kolei zerkał na Maxine z tajemniczym uśmieszkiem błąkającym mu się po jak zwykle nieogolonym ryju, zastanawiając się czy Harpia właśnie rozważa wszelkie drogi ucieczki sądząc, że Joe chce ją gdzieś zaciągnąć w krzaki i zamordować. W sumie mord na przeciwniczce nie byłby gorszym pomysłem od złamania jej serca, jak o tym wcześniej wspominał... z tym, że wcześniej powinna chociaż w minimalnym stopniu zagrozić Zjednoczonym z Puddlemere... a na to się nie zanosiło. Przynajmniej w mniemaniu Josepha.
W każdym razie Maxine nie musiała się obawiać o swoje życie lub zdrowie, bo kiedy przeszli przez młodnik ich oczom ukazała się śnieżnobiała, przeszklona altana. Wyglądała zresztą całkiem ładnie zdaniem Joe, ale na wszelki wypadek zerknął na Max, jakby chciał odszukać w jej twarzy, choćby nikłej oznaki aprobaty dla tego przybytku.
- Trochę się naszukałem lodowiska o tej porze roku - odezwał się w końcu z tylko jedną nutką samozadowolenia. - Ale zdaje się, że chciałaś mi dać lekcję łyżwiarstwa...? - zapytał zawadiacko, wyciągając ku niej rękę, coby po dżentelmeńsku wprowadzić jak damę do środka. - Mam nadzieję, że łyżwiarstwo bez łyżew też masz opanowane, bo zdaje się, że tu nie będą potrzebne - dodał.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zdziwiła się lekko, gdy Leopoldina powróciła z kawałkiem pergaminu, który zapisała własnymi słowami, dopiero po chwili odwracając go i odnajdując tam dwa słowa. Szykując się na to spotkanie zadawała sama sobie pytanie dlaczego na to przystała, było jednak za późno, aby się wycofać - czy naprawdę chciała się wycofywać? - poza tym Maxine nie rzucała przecież słów na wiatr. Uważała się, że człowieka słownego i dotrzymującego obietnic. Przejrzała się w lustrze, nim opuściła dom, stojący u walijskiego wybrzeża, sprawdzając, czy dobrze się prezentuje - włosy spięła w koński ogon, grzywkę roztrzepała palcami, aby opadała miękko na czoło; sukienkę wybrała ciemnozieloną, mugolską i modnie rozkloszowaną, spódnica poruszała się pięknie przy każdym jej kroku, a góra miała ozdobne guziki - sukienka ładna, ale nieprzesadnie elegancka. Nie chciała, aby pomyślał, że się dla niego stroiła nie wiadomo ile. Jeszcze czego.
Na miejscu pojawiła się lekko spóźniona - bo przecież jakby pojawiła się punktualnie, to wyglądałaby na przejętą - ale nie nagannie. Na złośliwościach jej nie zależało.
- Niewiele brakowało - stwierdziła z przekąsem, darując sobie również słowa powitania, gdy zbliżyła się do Wrighta, lustrując spojrzeniem jego mugolskie odzienie, miała ochotę skomentować koszulę w finezyjne maziaje, ale ugryzła się w język. - Serce? - dopytała, podchodząc jeszcze bliżej i kładąc dłonie na szerokiej piersi, wygładzając niewidzialne zmarszczki na materiale koszuli. - Ty masz serce? - szelmowski uśmieszek na ustach przeczył niewinnemi tonowi głosu. - Rozumiem, że już mi je oddałeś. Ciekawe wyznanie miłości - zaśmiała się, wzruszając ramionami i odsuwając od Wrighta, aby podążyć za nim uliczką w nieznanym wciąż kierunku. - Racja, noc jest zbyt piękna, abyś znów przegrał i się smucił - westchnęła lekko, uśmiechając się kącikiem ust.
Nie zadawała pytań, nie gnębiła go, aby zdradził jej, gdzie się udają. Szła obok, spoglądając ukradkiem na jego zawadiacki uśmiech, zastanawiała się, gdzie ją zabiera, ale chciała, aby to pozostawało niespodzianką. Lubiła je, jeśli tylko były miłe. Kogo jak kogo, ale Wrighta nie posądzała o prawdziwie niecne zamiary, nie brała w ogóle pod uwagę, że mógłby zrobić jej krzywdę, dlatego podążała za nim ufnie i bez wątpliwości. Czuła nawet lekką ekscytację na myśl, co dla niej przygotował, bo sam wydawał się tym niemal przejęty.
Ujrzawszy przeszkloną altanę, za której oknami dostrzegła lśniącą taflę lodu, uśmiechnęła się, nie kryjąc przy tym radości - to dziwne, odkryć, że Joseph naprawdę jej słuchał, a nie tylko wpuszczał jednym uchem, by zaraz drugim jej słowa wypuścić.
- Jazda na łyżwach to tylko jeden z moich licznych talentów - odparła Maxine, przyjmując podaną elegancko dłoń. Mieli październik, nie stanowiło to jednak przeszkody dla zaczarowanej altany; nie ubrała się odpowiednio, miała na sobie lekki płaszczyk, ale nie marzła. Dzięki czarom w środku lodowiska panowała optymalna temperatura.
- Pora na lekcję pierwszą - stwierdziła Maxine, śmiało wkraczając na lód i ciągnąć Josepha za sobą.
Na miejscu pojawiła się lekko spóźniona - bo przecież jakby pojawiła się punktualnie, to wyglądałaby na przejętą - ale nie nagannie. Na złośliwościach jej nie zależało.
- Niewiele brakowało - stwierdziła z przekąsem, darując sobie również słowa powitania, gdy zbliżyła się do Wrighta, lustrując spojrzeniem jego mugolskie odzienie, miała ochotę skomentować koszulę w finezyjne maziaje, ale ugryzła się w język. - Serce? - dopytała, podchodząc jeszcze bliżej i kładąc dłonie na szerokiej piersi, wygładzając niewidzialne zmarszczki na materiale koszuli. - Ty masz serce? - szelmowski uśmieszek na ustach przeczył niewinnemi tonowi głosu. - Rozumiem, że już mi je oddałeś. Ciekawe wyznanie miłości - zaśmiała się, wzruszając ramionami i odsuwając od Wrighta, aby podążyć za nim uliczką w nieznanym wciąż kierunku. - Racja, noc jest zbyt piękna, abyś znów przegrał i się smucił - westchnęła lekko, uśmiechając się kącikiem ust.
Nie zadawała pytań, nie gnębiła go, aby zdradził jej, gdzie się udają. Szła obok, spoglądając ukradkiem na jego zawadiacki uśmiech, zastanawiała się, gdzie ją zabiera, ale chciała, aby to pozostawało niespodzianką. Lubiła je, jeśli tylko były miłe. Kogo jak kogo, ale Wrighta nie posądzała o prawdziwie niecne zamiary, nie brała w ogóle pod uwagę, że mógłby zrobić jej krzywdę, dlatego podążała za nim ufnie i bez wątpliwości. Czuła nawet lekką ekscytację na myśl, co dla niej przygotował, bo sam wydawał się tym niemal przejęty.
Ujrzawszy przeszkloną altanę, za której oknami dostrzegła lśniącą taflę lodu, uśmiechnęła się, nie kryjąc przy tym radości - to dziwne, odkryć, że Joseph naprawdę jej słuchał, a nie tylko wpuszczał jednym uchem, by zaraz drugim jej słowa wypuścić.
- Jazda na łyżwach to tylko jeden z moich licznych talentów - odparła Maxine, przyjmując podaną elegancko dłoń. Mieli październik, nie stanowiło to jednak przeszkody dla zaczarowanej altany; nie ubrała się odpowiednio, miała na sobie lekki płaszczyk, ale nie marzła. Dzięki czarom w środku lodowiska panowała optymalna temperatura.
- Pora na lekcję pierwszą - stwierdziła Maxine, śmiało wkraczając na lód i ciągnąć Josepha za sobą.
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
Och, a więc niewiele brakowało, żeby wystawiła go do wiatru, tak?
Joseph uniósł wyżej brwi, choć uśmiech nie znikał z jego twarzy.
- Tak? Co się stało, że jednak przyszłaś? - zapytał więc z czystej ciekawości. Ciekawości czy panna Harpia powie, że w ostatniej chwili zmieniły jej się plany czy jednak, że to jego urok osobisty ją do tego przekonał.
A potem Maxine podeszła do niego bliżej, na tyle blisko, by bez najmniejszego problemu mogła wyczuć woń wody kolońskiej zmieszanej z charakterystycznym zapachem pasty Fleetwooda, towarzyszącemu chyba każdemu szanującemu się zawodnikowi quidditcha. Chcesz wiedzieć czy masz do czynienia z jednym z nich? Najpierw spójrz na jego dłonie, a później go powąchaj - wtedy można mieć całkowitą pewność.
Kto wie, może Joe właśnie chciał to sprawdzić, bo gdy Maxine położyła dłonie na jego klatce piersiowej on przykrył je swoimi zupełnie odruchowo.
- Naprawdę wątpisz w to, że mam serce? - odparł próbując udać, że go to uraziło, ale nie bardzo mu to wyszło, bo oczy i drgające kąciki jego warg zdradzały jego rozbawienie tego typu zarzutem.
Max z nim igrała - to się zbliżała, to oddalała, najpierw twierdziła, że Joe nie ma serca, a zaraz znów, że jej je oddał, a on... tak po prostu nie mógł oderwać od niej wzroku. I przestać grać w tę jej grę, której zasad chyba nie znali oboje.
- Gdybym oddał ci serce, to gwarantuję, nie miałabyś co do tego wątpliwości - odparł tylko przekornie, ruszając w sobie tylko znanym kierunku, by poprowadzić ich do celu.
A tam... jej uśmiech był słodszy od jakiejkolwiek wygranej, naprawdę! W tej chwili właśnie tak uważał. Nie zawiódł jej oczekiwań - to z pewnością.
Pomógł Max wspiąć się po schodkach do altanki, ale blondynka wcale nie puściła jego dłoni na szczycie. I pewnie byłby tym faktem zachwycony, gdyby nie to, że...
- Czekaj, tak od razu? - wymsknęło mu się, kiedy panna Desmond bez większych wstępów zaczęła go wciągać nalód szkło. Wzbraniać się, rzecz jasna, nie wzbraniał jakoś bardzo, ale... trochę nieufnie patrzył na śliskie podłoże. I słusznie, bo jak tylko na nim stanął, to stopa sama zaczęła mu się ślizgać, zachwiał się najpierw dramatycznie w przód, później jeszcze dramatyczniej do tyłu, przez co odruchowo mocniej przytrzymał się Maxine. Na szczęście jednak się nie przewrócił (choć na ile to była jego zasługa, a na ile zaklętej czarami altanki?), ale złapał równowagę. Sztywny jak kawał drewna znieruchomiał, jakby najdrobniejsze choćby drgnięcie miało spowodować jego upadek.
- Chyba dobrze mi idzie, co? - zapytał uśmiechając się bardziej do szklanego podłoża niż do Max, bo akurat był nachylony do przodu i nie podnosił głowy w obawie przed utratą równowagi. Dzięki temu jednak zobaczył, że tafla szkła pod ich stopami zaczęła się zazieleniać. Wright ujrzał szmaragdowe pagórki i świerkowy las, a później polanę z wbitymi po obu jej stronach trzema wielkimi balami drewna.
- Ty też to widzisz? - zapytał nagle zaintrygowany. Znał to miejsce, znał aż za dobrze... ich rodzinne boisko do quidditcha w Szkocji. Spędził na nim pół dzieciństwa jak nie więcej.
Joseph uniósł wyżej brwi, choć uśmiech nie znikał z jego twarzy.
- Tak? Co się stało, że jednak przyszłaś? - zapytał więc z czystej ciekawości. Ciekawości czy panna Harpia powie, że w ostatniej chwili zmieniły jej się plany czy jednak, że to jego urok osobisty ją do tego przekonał.
A potem Maxine podeszła do niego bliżej, na tyle blisko, by bez najmniejszego problemu mogła wyczuć woń wody kolońskiej zmieszanej z charakterystycznym zapachem pasty Fleetwooda, towarzyszącemu chyba każdemu szanującemu się zawodnikowi quidditcha. Chcesz wiedzieć czy masz do czynienia z jednym z nich? Najpierw spójrz na jego dłonie, a później go powąchaj - wtedy można mieć całkowitą pewność.
Kto wie, może Joe właśnie chciał to sprawdzić, bo gdy Maxine położyła dłonie na jego klatce piersiowej on przykrył je swoimi zupełnie odruchowo.
- Naprawdę wątpisz w to, że mam serce? - odparł próbując udać, że go to uraziło, ale nie bardzo mu to wyszło, bo oczy i drgające kąciki jego warg zdradzały jego rozbawienie tego typu zarzutem.
Max z nim igrała - to się zbliżała, to oddalała, najpierw twierdziła, że Joe nie ma serca, a zaraz znów, że jej je oddał, a on... tak po prostu nie mógł oderwać od niej wzroku. I przestać grać w tę jej grę, której zasad chyba nie znali oboje.
- Gdybym oddał ci serce, to gwarantuję, nie miałabyś co do tego wątpliwości - odparł tylko przekornie, ruszając w sobie tylko znanym kierunku, by poprowadzić ich do celu.
A tam... jej uśmiech był słodszy od jakiejkolwiek wygranej, naprawdę! W tej chwili właśnie tak uważał. Nie zawiódł jej oczekiwań - to z pewnością.
Pomógł Max wspiąć się po schodkach do altanki, ale blondynka wcale nie puściła jego dłoni na szczycie. I pewnie byłby tym faktem zachwycony, gdyby nie to, że...
- Czekaj, tak od razu? - wymsknęło mu się, kiedy panna Desmond bez większych wstępów zaczęła go wciągać na
- Chyba dobrze mi idzie, co? - zapytał uśmiechając się bardziej do szklanego podłoża niż do Max, bo akurat był nachylony do przodu i nie podnosił głowy w obawie przed utratą równowagi. Dzięki temu jednak zobaczył, że tafla szkła pod ich stopami zaczęła się zazieleniać. Wright ujrzał szmaragdowe pagórki i świerkowy las, a później polanę z wbitymi po obu jej stronach trzema wielkimi balami drewna.
- Ty też to widzisz? - zapytał nagle zaintrygowany. Znał to miejsce, znał aż za dobrze... ich rodzinne boisko do quidditcha w Szkocji. Spędził na nim pół dzieciństwa jak nie więcej.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Aquila została sama klęcząc na tafli szkła. To mieniło się wszystkimi kolorami tęczy, odbijając jedynie to co sama chciała zobaczyć. Zwykle widziała tam dzikie plaże Hampshire i wnętrza Pałacu Wersalskiego. Skrzat deportował ją tu prosto z korytarza Grimmauld Place 12 gdy drzwi do salonu Państw Blacków zamknęły się, wpuszczając do środka ich gości oraz...
Zaszlochała, a wielkie łzy poleciały prosto po policzkach aż do ust. Ich słony smak brzmiał jak niezrozumienie i odrealnienie tej sytuacji. W tafli szkła nie widziała już nic, cały jej świat załamał się, a cichy pisk rozsadzał jej głowę. Musiała stamtąd uciec, musiała wyjsć niepostrzeżenie i musiała coś zrobić. Pierwszym miejscem jakie przyszło jej na myśl było właśnie szklane lodowisko. Lata wspomnień gdy całą rodziną Blackowie potrafili wybrać się do tego przybytku, wykupując cały teren jedynie dla siebie, już minęły. Teraz było tu całkowicie pusto, ale nie sprawą pieniędzy Blacków, a wczesnej pory. Po budynku nie kręciła się żadna ochrona, nie miała takiej potrzeby. Okolice miasta były wystarczająco spokojne, przynajmniej tu.
Aquila poczuła jak do płuc wpływa jej coraz mniej powietrza, a każdy oddech wydawał się walką, chociaż ostatecznie dalej oddychała. Czarny całun dalej tkwił przed jej oczami, a ta miała wrażenie, że jego obraz zatrzymał się w łzach, które nie zamierzały ustawać. Przeciągnęła dłonią po krystalicznym szkle, czując jak kolana zaczynają jej drętwieć. Nie potrafiła jednak zmienić pozycji, chociaż tak bardzo pragnęła zwinąć się w kłębek. Wpatrywała się jedynie w swoje odbicie, obserwując każdy ruch na jej szyi, jakby coś wewnątrz niej usilnie starało się zadbać o to by powietrze przechodziło przez jej gardło i trafiało prosto do płuc. Tej nocy jej serce roztrzaskało się na milion kawałków. Jej kolana powoli zaczynały przybierać fioletowych siniaków od ciągłego ucisku twardego szkła, ale to nie miało już znaczenia. Ból czuła o wiele głębiej, a to uczucie było nieporównywalne do niczego innego.
Otworzyła usta i zaczęła krzyczeć, a przeraźliwy jęk niósł się echem po całej przestrzeni, odbijając się od ścian i trafiając z powrotem do jej uszu. Nie mogła go już powstrzymać. Nie widziała ani wschodzącego powoli słońca ani poranionych opuszek palców w które wbijały się odłamki zdrapywanego paznokciami szkła. Jedyne co czuła to ból. Jedyne co słyszała to własny krzyk. Jedyne co widziała to otoczony jej własnymi łzami czarny całun otulający martwe ciało Alpharda.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Ostatnio zmieniony przez Aquila Black dnia 30.12.20 3:28, w całości zmieniany 3 razy
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
przybywam
Sobotę miała spędzić w Rezerwacie, jak w prawie każdy weekend od połowy sierpnia. Zwykle stawiała się tam w południe, lecz swą przygodę z przygotowaniem do pracy zaczynała już od godzin porannych. Przemknęła wzrokiem po księgach, w jakich zasypiała, odkąd dostała je od lady Burke. Próbowała wyciągnąć z nich jak najwięcej, aby nie trzymać czyjejś własności przez zbyt długi czas. Rozczesywała poplątane włosy, miękką szczotką, gdy do jej pokoju zapukała gosposia, lecz zamiast zaproszenia na śniadanie z ojcem, usłyszała jedynie słowa, jakie przekazał Marudek pod drzwiami. Zaproszenie było co najmniej dziwne, Aquila tak nie robiła... A jeśli było to coś ważnego? Forsythia przewrażliwiona po ostatnich listach, wymienionych z kuzynką, nie chciała poświęcać czasu na zbytnie upiększanie swego wizerunku. Krzywo spięła koka klamrą, narzuciła na siebie strój przygotowany dzień wcześniej, krzywo zapinając guziki koszuli w pośpiechu. Zbiegała wręcz po schodach, łapiąc papierową torbę ze śniadaniem, którą postanowiła podać jej gosposia, nie chcąc, aby panna Crabbe wybyła z domostwa bez żadnego prowiantu.
Płaszcz załopotał, smagnięty wiatrem, gdy rozchyliła drzwi i nie czekając zbyt długo, chwyciła Marudka, a trzaśnięcie teleportacji, miarowo odbijało się po londyńskiej ulicy.
Pierwszym co uderzyło ją po aportancji, były kolorowe światła, ledwo wschodzącego słońca. Mieniące się żółcie, czerwienie, błękity i zielenie, zwiastowały pogodny początek dnia, choć dziwny i niezrozumiały. Uśmiech na twarzy Sythii wywołany feerią barw, zbladł natychmiast gdy spostrzegła sylwetkę na środku lodowiska. Potem usłyszała kolejny krzyk, a torba ze śniadaniem wypadła z rąk czarownicy. Chciała wyszeptać jej imię, jakby licząc, że zadziała niczym zaklęcie i wyjaśni absolutnie całą sytuację. Jednak nie mogła, a krzyk odbijał się echem od ogromnej, pustej przestrzeni. Serce zadrżało, gdy z każdą chwilą próbowała zrozumieć uczucia kryjące się pod tym wszystkim. Znała ten ton bólu, sama nim operowała prawie rok temu, gdy spod jej dłoni, zabierano ciało obleczone całunem w czarnej, lśniącej trumnie. Gęsia skórka pokryła korpus i członki, a dreszcze wspięły się nieprzyjemnie po karku, drapiąc uszy i migdałki, zmuszając Forsythię do przełknięcia śliny w oschłym gardle. Stała nieruchomo, niczym posąg, który bał się, że jeśli ożyje, to zdradzi całą swą tajemnicę. Do jej oczu nabiegły łzy, aż wszystko puściło i pędem ruszyła w kierunku kuzynki, opadając przy niej na kolana, nawet nie zwracając uwagi na ból z tym związany czy zimno, wbijające chłodne igły. Podświadomie czuła, że wydarzyło się coś, co nie powinno mieć miejsca. Coś co skrzywdziło Aquilę. Nie chciała wymagać od niej słów wyjaśnienia, drżącymi dłońmi pochwyciła twarz lady Black, kciukami ocierając łzy i nim zdążyła cokolwiek wypowiedzieć, poczuła potrzebę zespolenia się z nią krzykiem. Krzyknęła równie głośno, czując ten ból. Gdy tylko wzniosła jej twarz, mieniącą się w kolorowych promieniach, zrozumiała, jaki w jej oczach krył się żal, smutek, gniew, rozgoryczenie. Znała je, aż za dobrze. Zbyt długo była kochanką tych emocjonalnych barw, tak brutalnie rozrywających duszę. Lecz co straciła Aquila? Kogo straciła? Czy coś się stało komuś z rodziny? Zatrważająca myśl wyrwała się krzykiem z gardła Sythii, okaleczając szklanym piskiem delikatną tkankę. Wyła. Wyła wraz z Aquilą, równomiernie, przejmując jej ból. Biorąc oddech, wtedy gdy dama go brała i wypuszczała tak samo głośno jak i ona. Rytualnie piastując gęstniejące i bulgoczące uczucia, gotowe splamić każdego, kto w tej chwili naruszyłby ich prywatność. Patrzyła głęboko w jej oczy, a każdy krzyk piastowała, wylewając cały wachlarz emocji, ani trochę nie zachwiany powątpiewaniem w powagę sytuacji i już nie tylko będąc w imaginacji bólu jej drogiej kuzynki, jaki chciała sobie wyobrazić, ale wypluwając również te emocje, jakie gryzły ją przez te wszystkie miesiące. Wspomnienia tnące niczym ostrza najdostojniejszej szpady, cięły kruchą powłokę kobiety, pozwalając wylać się trzewiom rozgoryczenia, niesprawiedliwości, smutku. Przytknęła w końcu swe czoło, do czoła kuzynki, a potem jej twarz powędrowała ciasno przy policzku, pozwalając kobiecie ująć roztrzęsioną ptaszynę w swe objęcia, przyciskając do siebie, jakby próbowała wyciągnąć z niej ból i rozpacz siłą, przelać na siebie, bo ona była na nią gotowa. Chciała ochronić Aquilę, odciąć ją od świata i pozwolić na skrycie się w jej ramionach. Obiecała jej to.
Sobotę miała spędzić w Rezerwacie, jak w prawie każdy weekend od połowy sierpnia. Zwykle stawiała się tam w południe, lecz swą przygodę z przygotowaniem do pracy zaczynała już od godzin porannych. Przemknęła wzrokiem po księgach, w jakich zasypiała, odkąd dostała je od lady Burke. Próbowała wyciągnąć z nich jak najwięcej, aby nie trzymać czyjejś własności przez zbyt długi czas. Rozczesywała poplątane włosy, miękką szczotką, gdy do jej pokoju zapukała gosposia, lecz zamiast zaproszenia na śniadanie z ojcem, usłyszała jedynie słowa, jakie przekazał Marudek pod drzwiami. Zaproszenie było co najmniej dziwne, Aquila tak nie robiła... A jeśli było to coś ważnego? Forsythia przewrażliwiona po ostatnich listach, wymienionych z kuzynką, nie chciała poświęcać czasu na zbytnie upiększanie swego wizerunku. Krzywo spięła koka klamrą, narzuciła na siebie strój przygotowany dzień wcześniej, krzywo zapinając guziki koszuli w pośpiechu. Zbiegała wręcz po schodach, łapiąc papierową torbę ze śniadaniem, którą postanowiła podać jej gosposia, nie chcąc, aby panna Crabbe wybyła z domostwa bez żadnego prowiantu.
Płaszcz załopotał, smagnięty wiatrem, gdy rozchyliła drzwi i nie czekając zbyt długo, chwyciła Marudka, a trzaśnięcie teleportacji, miarowo odbijało się po londyńskiej ulicy.
Pierwszym co uderzyło ją po aportancji, były kolorowe światła, ledwo wschodzącego słońca. Mieniące się żółcie, czerwienie, błękity i zielenie, zwiastowały pogodny początek dnia, choć dziwny i niezrozumiały. Uśmiech na twarzy Sythii wywołany feerią barw, zbladł natychmiast gdy spostrzegła sylwetkę na środku lodowiska. Potem usłyszała kolejny krzyk, a torba ze śniadaniem wypadła z rąk czarownicy. Chciała wyszeptać jej imię, jakby licząc, że zadziała niczym zaklęcie i wyjaśni absolutnie całą sytuację. Jednak nie mogła, a krzyk odbijał się echem od ogromnej, pustej przestrzeni. Serce zadrżało, gdy z każdą chwilą próbowała zrozumieć uczucia kryjące się pod tym wszystkim. Znała ten ton bólu, sama nim operowała prawie rok temu, gdy spod jej dłoni, zabierano ciało obleczone całunem w czarnej, lśniącej trumnie. Gęsia skórka pokryła korpus i członki, a dreszcze wspięły się nieprzyjemnie po karku, drapiąc uszy i migdałki, zmuszając Forsythię do przełknięcia śliny w oschłym gardle. Stała nieruchomo, niczym posąg, który bał się, że jeśli ożyje, to zdradzi całą swą tajemnicę. Do jej oczu nabiegły łzy, aż wszystko puściło i pędem ruszyła w kierunku kuzynki, opadając przy niej na kolana, nawet nie zwracając uwagi na ból z tym związany czy zimno, wbijające chłodne igły. Podświadomie czuła, że wydarzyło się coś, co nie powinno mieć miejsca. Coś co skrzywdziło Aquilę. Nie chciała wymagać od niej słów wyjaśnienia, drżącymi dłońmi pochwyciła twarz lady Black, kciukami ocierając łzy i nim zdążyła cokolwiek wypowiedzieć, poczuła potrzebę zespolenia się z nią krzykiem. Krzyknęła równie głośno, czując ten ból. Gdy tylko wzniosła jej twarz, mieniącą się w kolorowych promieniach, zrozumiała, jaki w jej oczach krył się żal, smutek, gniew, rozgoryczenie. Znała je, aż za dobrze. Zbyt długo była kochanką tych emocjonalnych barw, tak brutalnie rozrywających duszę. Lecz co straciła Aquila? Kogo straciła? Czy coś się stało komuś z rodziny? Zatrważająca myśl wyrwała się krzykiem z gardła Sythii, okaleczając szklanym piskiem delikatną tkankę. Wyła. Wyła wraz z Aquilą, równomiernie, przejmując jej ból. Biorąc oddech, wtedy gdy dama go brała i wypuszczała tak samo głośno jak i ona. Rytualnie piastując gęstniejące i bulgoczące uczucia, gotowe splamić każdego, kto w tej chwili naruszyłby ich prywatność. Patrzyła głęboko w jej oczy, a każdy krzyk piastowała, wylewając cały wachlarz emocji, ani trochę nie zachwiany powątpiewaniem w powagę sytuacji i już nie tylko będąc w imaginacji bólu jej drogiej kuzynki, jaki chciała sobie wyobrazić, ale wypluwając również te emocje, jakie gryzły ją przez te wszystkie miesiące. Wspomnienia tnące niczym ostrza najdostojniejszej szpady, cięły kruchą powłokę kobiety, pozwalając wylać się trzewiom rozgoryczenia, niesprawiedliwości, smutku. Przytknęła w końcu swe czoło, do czoła kuzynki, a potem jej twarz powędrowała ciasno przy policzku, pozwalając kobiecie ująć roztrzęsioną ptaszynę w swe objęcia, przyciskając do siebie, jakby próbowała wyciągnąć z niej ból i rozpacz siłą, przelać na siebie, bo ona była na nią gotowa. Chciała ochronić Aquilę, odciąć ją od świata i pozwolić na skrycie się w jej ramionach. Obiecała jej to.
Ciepłe dłonie złapały jej twarz niczym twarz dziecka, a miękkie kciuki otarły z jej policzków łzy, chociaż i to niewiele pomogło gdyż za nimi popłynęły kolejne. Płakała tak długo aż jej oczy wyschły, zostawiając za sobą jedynie piekący ślad popękanych krwinek i opuchniętych powiek. Nie widziała już na oczy, ale po zapachu jedynie, po jej oddechu i po dotyku mogła poznać, że skrzat spełnił swoje zadanie i przyprowadził tam pierwszą osobę o jakiej była w stanie pomyśleć. Instynkt Black zadziałał, gdyż nie pamiętała nawet momentu w którym rozkazała skrzatowi ściągnąć do siebie Forsythię Crabbe. Wszystko zadziało się za szybko. Ledwie moment temu była w bibliotece, ledwie rano mijała się z nim w jadalni przy śniadaniu, ledwie wczoraj życzył jej dobrej nocy, ledwie wczoraj odwiedził ją we Francji, ledwie wczoraj śmiał się z nią pijąc wino, ledwie wczoraj tańczyli razem na sabacie, ledwie wczoraj pomagał jej w nauce francuskiego, ledwie wczoraj prowadził ją przez szkolne błonia by obejrzała trening quidditcha, ledwie wczoraj wracał na przerwę wakacyjną ze szkoły do domu, ledwie wczoraj zaglądał do jej kołyski.
Płacz Aquili zmienił się w niekontrolowane wycie, przepełnione nazbyt szybkim oddechem i smakiem kwasów żołądkowych w krtani. Rysowała paznokciami taflę szkła, ale od tego nie odciągał jej nikt, skomlała mizernie nad martwym ciałem, widzianym jedynie w obrazie swoich łez. Zrozumiałą ją, nie opanowała się, nie powstrzymała emocji. Krzyk wydobywał się z ich płuc tak jakby chciały odstraszyć każdą złą myśl, każdą chwilę która mogłaby im zabrać siebie i ten moment, który ze swej natury powinien dać ukojenie. Moment jednak trwał, a ukojenie nie nadchodziło. Twarze zbliżyły się do siebie, a w głowie Aquili myśli równocześnie kłębiły się tworząc niezrozumiałe splątania i pozostawały całkowicie jasne i takie puste w swoim istnieniu. Każde wspomnienie było teraz inne, chociaż przecież nic się w nich nie zmieniło. Każdy sen wyglądał i czuł teraz inaczej, chociaż nie miała na to żadnego wpływu. Upadła na ziemię, przechylając się na bok ze zmarzniętych kolan. Jej oddech ratował teraz jedynie brak gorsetu, choćby centymetr więcej przestrzeni na złapanie powietrza był jej niezbędny. Kolana podkuliła pod siebie, a głowę schowała między łokcie, wtykając twarz w szybę. Na tafli znów nie widziała nic, chociaż przecież pamiętała to miejsce tak wyraźnie. Ledwie wczoraj jeździli tu na łyżwach. Zamknęła oczy. Nic nie widziała. Było ciemno. Przerażający chłód wyziębiał jej ciało, pokryte jedynie jedną sukienką, ale to nie miało żadnego znaczenia. Sine łokcie i kolana, zaczerwienione łydki i skostniałe stopy nie znaczyły nic. Mogłaby tak zostać, mógłby przykryć ją czarny całun. Nie poczułaby wtedy żadnej różnicy. Jej serce już stanęło, pękając wzdłuż, niczym przebite kolcem, już brała mniej powietrza, a jej zdrętwiałe ciało odmawiało posłuszeństwa. Trwała w tej chwili, bogatsza o ból.
- On... O-on... On... - zakrztusiła się własnym kaszlem, zdarte od krzyków gardło wydawało się piec jakby ktoś gdzieś w środku jeździł po nim nożem, zdzierając kawałki skóry. - M-mój... - nie była w stanie powiedzieć więcej, choć z jej gardła nie wydobywał się już krzyk.
Ledwie wczoraj potrafiła mówić, ledwie wczoraj widziała w tej tafli Jardin des Plantes, ledwie wczoraj ściskała jego dłoń, ledwie wczoraj jeszcze żył.
Płacz Aquili zmienił się w niekontrolowane wycie, przepełnione nazbyt szybkim oddechem i smakiem kwasów żołądkowych w krtani. Rysowała paznokciami taflę szkła, ale od tego nie odciągał jej nikt, skomlała mizernie nad martwym ciałem, widzianym jedynie w obrazie swoich łez. Zrozumiałą ją, nie opanowała się, nie powstrzymała emocji. Krzyk wydobywał się z ich płuc tak jakby chciały odstraszyć każdą złą myśl, każdą chwilę która mogłaby im zabrać siebie i ten moment, który ze swej natury powinien dać ukojenie. Moment jednak trwał, a ukojenie nie nadchodziło. Twarze zbliżyły się do siebie, a w głowie Aquili myśli równocześnie kłębiły się tworząc niezrozumiałe splątania i pozostawały całkowicie jasne i takie puste w swoim istnieniu. Każde wspomnienie było teraz inne, chociaż przecież nic się w nich nie zmieniło. Każdy sen wyglądał i czuł teraz inaczej, chociaż nie miała na to żadnego wpływu. Upadła na ziemię, przechylając się na bok ze zmarzniętych kolan. Jej oddech ratował teraz jedynie brak gorsetu, choćby centymetr więcej przestrzeni na złapanie powietrza był jej niezbędny. Kolana podkuliła pod siebie, a głowę schowała między łokcie, wtykając twarz w szybę. Na tafli znów nie widziała nic, chociaż przecież pamiętała to miejsce tak wyraźnie. Ledwie wczoraj jeździli tu na łyżwach. Zamknęła oczy. Nic nie widziała. Było ciemno. Przerażający chłód wyziębiał jej ciało, pokryte jedynie jedną sukienką, ale to nie miało żadnego znaczenia. Sine łokcie i kolana, zaczerwienione łydki i skostniałe stopy nie znaczyły nic. Mogłaby tak zostać, mógłby przykryć ją czarny całun. Nie poczułaby wtedy żadnej różnicy. Jej serce już stanęło, pękając wzdłuż, niczym przebite kolcem, już brała mniej powietrza, a jej zdrętwiałe ciało odmawiało posłuszeństwa. Trwała w tej chwili, bogatsza o ból.
- On... O-on... On... - zakrztusiła się własnym kaszlem, zdarte od krzyków gardło wydawało się piec jakby ktoś gdzieś w środku jeździł po nim nożem, zdzierając kawałki skóry. - M-mój... - nie była w stanie powiedzieć więcej, choć z jej gardła nie wydobywał się już krzyk.
Ledwie wczoraj potrafiła mówić, ledwie wczoraj widziała w tej tafli Jardin des Plantes, ledwie wczoraj ściskała jego dłoń, ledwie wczoraj jeszcze żył.
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czuła chłód wyziębionych policzków mocniej, gdy ciepłe perły rozpaczy, zalewały jej dłonie. Mknęły gęstymi rozwidleniami, tworząc pejzaż godny Śmierci. Zwiastunki przemian, przybyłej na białym rumaku z proporcem zwycięsko niesionym wyżej niżeli Słońce w osobie lady Black. Kroczyła przez zgliszcza miasta, będącego dotychczas piramidą ideałów i wartości dla obu kobiet. Król leżał bez korony, pod kopytami wierzchowca - pokonany i wzgardzony, wszak jego rządy się skończyły. Rządy życia. Delikatne ruchy wzgórz palców, zmieniały bieg potoków, napływających ze spuchniętych, zmęczonych oczu. Uczucie bezsilności przygniatało pannę Crabbe, rozkrajając pieczołowicie budowany mur ułudy.
Pozwoliła opaść jej na taflę, asekurując delikatnie. Wiedziała ile ukojenia przynosił chłód bijący z zewnątrz, jak koił rozpalone wnętrze, wyjące z bólu. Była tego świadoma, wszak nigdy z jej pamięci nie uciekło wspomnienie przeżywanych tortur, gdy duch wyrywał się z ciała, chcąc biec po przestworzach bezgranicznych przeżyć i uczuć, wolnych od tego co przyszyte było do fizycznej powłoki.
Powolnym ruchem, jak gdyby bojąc się, że spłoszy wystraszone stworzenie, zaczęła zdejmować płaszcz. Najpierw jeden rękaw, potem drugi, aż w końcu materiał opadł z ramion, zatrzymując się w dłoniach. To z nich powędrował na ciało lady Black, dygoczące z zimna. Zeszklone oczy obserwowały reakcje, będące odbiciem lustra z jej wspomnień, gdy sama kuliła się przed światem. Kolorowe plamy, migotliwie przemykały po lodowisku, muskając raz po raz dwa truchła, które teraz leżały obok siebie. Forsythia nie bała się przemarznięcia, ani nie odstręczał jej chłód, więc tylko ułożyła się niczym na łące, pozwalając kwitnąć kolorowym plamom na sobie jaki i wokół. Kwiat miał rosnąć wysoko, tak jak ich uczucia leżały głęboko. Przytuliła twarz do szkła, wpatrując się w konającą z bólu Aquilę. Chciała oszczędzić kuzynce tych uczuć, lecz nie mogła zrobić nic więcej poza daniem jej przestrzeni i trwaniem obok. Zdrowy rozsądek chciał zabrać damę do uzdrowiciela, pozwolić zadbać o jej zmarznięte kostki i spuchnięte powieki. Ale czymże były eliksiry? Czym była pomoc fizyczna, gdy to serce rozrywane było na strzępy? Pochwyciła więc dłonie kuzynki, między swe własne, masując delikatnie i ściskając z uczuciem. Marzyła by dotyk mógł mówić, zapewniał to co mogli robić artyści i poeci swą sztuką, dotykać tego niematerialnego bytu, mierzącego się z pustką i przybyciem Śmierci. On. Więc nie była to matka. Zagadka rozwijała się powoli, piętrząc kolejną falę dziwnych uczuć w duszy panny Crabbe. Pytania nawarstwiały się nie otrzymując odpowiedzi, a czas wydawał się zwalniać, jak gdyby poranek miał trwać już przez całą wieczność. Mój. Ojciec? Brat? Dziadek? Wuj? Możliwości było zbyt wiele, lecz tylko dwie z nich mogły wywołać taką eskalację rozpaczy. Ojciec lub brat. Forsythia wzdrygnęła się, mając wrażenie, że zna odpowiedzi, choć dopuścić ich do siebie nie chciała. Przygryzła dolną wargę, podsuwając się bliżej, podsuwając dłoń pod policzek lady Black, przyciśnięty do szkła. Drugą ręką pozostawiała wciąż splecioną między palcami kuzynki. - S-spokojnie... P-powoli - wychrypiała, myśląc jakie słowa sama chciała słyszeć w takich chwilach. Nie wierzyła, że była to krzywda lub choroba, to brzmiało jak śmierć. Przybyła we własnej osobie, po raz kolejny.
Kochana kuzynko, jestem absolutnie pewna, że dzięki staraniom Ministerstwa jesteśmy bezpieczne.
Nie były, a kłamliwe słowa niosły za sobą teraz swą cenę. Nie znała dokładnego powodu, ale go nie potrzebowała, by czuć, że w jakiś sposób zwiodła Aquilę. Pozwoliła jej tkwić w złotej klatce, obleczonej pąkami róż, przysłaniającymi widok zepsutego Londynu. Jednak czy był to tylko Londyn, a może już świat? Niesprawiedliwość szerzyła się bez wyjątku, karcąc każdego kto śmiał się przeciwstawić jej dyktaturze. Nawet tych oddanych, wiecznie śniących i poddawanych iluzji nieomylności fałszywej cnoty. Pozwoliła opaść jej na taflę, asekurując delikatnie. Wiedziała ile ukojenia przynosił chłód bijący z zewnątrz, jak koił rozpalone wnętrze, wyjące z bólu. Była tego świadoma, wszak nigdy z jej pamięci nie uciekło wspomnienie przeżywanych tortur, gdy duch wyrywał się z ciała, chcąc biec po przestworzach bezgranicznych przeżyć i uczuć, wolnych od tego co przyszyte było do fizycznej powłoki.
Powolnym ruchem, jak gdyby bojąc się, że spłoszy wystraszone stworzenie, zaczęła zdejmować płaszcz. Najpierw jeden rękaw, potem drugi, aż w końcu materiał opadł z ramion, zatrzymując się w dłoniach. To z nich powędrował na ciało lady Black, dygoczące z zimna. Zeszklone oczy obserwowały reakcje, będące odbiciem lustra z jej wspomnień, gdy sama kuliła się przed światem. Kolorowe plamy, migotliwie przemykały po lodowisku, muskając raz po raz dwa truchła, które teraz leżały obok siebie. Forsythia nie bała się przemarznięcia, ani nie odstręczał jej chłód, więc tylko ułożyła się niczym na łące, pozwalając kwitnąć kolorowym plamom na sobie jaki i wokół. Kwiat miał rosnąć wysoko, tak jak ich uczucia leżały głęboko. Przytuliła twarz do szkła, wpatrując się w konającą z bólu Aquilę. Chciała oszczędzić kuzynce tych uczuć, lecz nie mogła zrobić nic więcej poza daniem jej przestrzeni i trwaniem obok. Zdrowy rozsądek chciał zabrać damę do uzdrowiciela, pozwolić zadbać o jej zmarznięte kostki i spuchnięte powieki. Ale czymże były eliksiry? Czym była pomoc fizyczna, gdy to serce rozrywane było na strzępy? Pochwyciła więc dłonie kuzynki, między swe własne, masując delikatnie i ściskając z uczuciem. Marzyła by dotyk mógł mówić, zapewniał to co mogli robić artyści i poeci swą sztuką, dotykać tego niematerialnego bytu, mierzącego się z pustką i przybyciem Śmierci. On. Więc nie była to matka. Zagadka rozwijała się powoli, piętrząc kolejną falę dziwnych uczuć w duszy panny Crabbe. Pytania nawarstwiały się nie otrzymując odpowiedzi, a czas wydawał się zwalniać, jak gdyby poranek miał trwać już przez całą wieczność. Mój. Ojciec? Brat? Dziadek? Wuj? Możliwości było zbyt wiele, lecz tylko dwie z nich mogły wywołać taką eskalację rozpaczy. Ojciec lub brat. Forsythia wzdrygnęła się, mając wrażenie, że zna odpowiedzi, choć dopuścić ich do siebie nie chciała. Przygryzła dolną wargę, podsuwając się bliżej, podsuwając dłoń pod policzek lady Black, przyciśnięty do szkła. Drugą ręką pozostawiała wciąż splecioną między palcami kuzynki. - S-spokojnie... P-powoli - wychrypiała, myśląc jakie słowa sama chciała słyszeć w takich chwilach. Nie wierzyła, że była to krzywda lub choroba, to brzmiało jak śmierć. Przybyła we własnej osobie, po raz kolejny.
Każda sekunda ciągnęła się w nieskończoność, gdy powolnym ruchem podnosiła głowę do góry chcąc wypowiedzieć te gorzkie słowa, które kiedyś będą musiały w końcu wybrzmieć. Ledwie dzisiaj były nierealne. Ledwie dzisiaj gorzkie słowa nie potrafiły przebić się przez kamienny mur jaki zbudowała wokół siebie matka, ledwie dzisiaj powieki ojca drgały, a jego wargi zaciskały się na obraz który przed nim przedstawiono, ledwie dzisiaj stalowa powłoka opadała, ledwie dzisiaj Alphard Black zginął.
Przechyliła głowę w stronę Forsythii, sama nie wiedząc dlaczego to robi. Mięśnie reagowały same, a być może to ucho wołało o dźwięk bicia jej serca, może to twarz potrzebowała poczuć na sobie ciepło, może umysł chciał potwierdzić tylko, że nie jest tu sam. Nie chciała już patrzeć w szybę, bo nie mogła tam dostrzec niczego co chociaż na chwilę ukoiłoby serce, co chociaż na chwilę odcięłoby ją od tego miejsca, od tego dnia. Ledwie dzisiaj tego potrzebowała, ledwie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Wyprostowała ręce, choć łokcie miała kruche. Były zmarznięte i skostniałe, choć przykrywał je płaszcz. Głową wciśniętą w klatkę piersiową Forsythii ciągle łapała dech, coraz spokojniejszy, gdyż jej organizm tracił siły. Wyziębiona i obolała czuła jak żyje. Ledwie dzisiaj nie liczyło się już nic, ledwie czarny całun. Było za wcześnie na szukanie logiki, zbyt późno na zaradzenie sytuacji.
- Oni przy-przynieśli... jego... - haust powietrza zatrzymał się w jej płucach, a widok sprzed chwili, sprzed godziny, ledwie z dzisiaj, powrócił żywy w swej tragedii. - Jego cia-ciał-ciało... - przerwała i nastała cisza.
Nie krzyczała, a szloch na chwilę zatrzymał się spoglądając na świat dookoła. Oderwała twarz od serca Forsythii i spojrzała jej prosto w oczy. Spod opuchniętych powiek, przekrwionych gałek ocznych, wydobywał się piwny kolor źrenic Aquili. Jej oczy, zwierciadło jej duszy, pękło.
- Alphard nie żyje - powiedziała cicho i nie oderwała wzroku od kuzynki, choć chwilę potem jej powieki zaczęły drgać, a głowa drgała na boki, tak jakby sama chciała temu zaprzeczyć.
Powiedziała tak jakby każdą sylabę mówił inny kawałek rozbitego serca, jakby każda głoska niosła za sobą inny ból, każdy większy od poprzedniego, by w końcu ucichnąć, pozostawiając po sobie jedynie niedopowiedziane emocje, których nikt jeszcze nie nazwał. Powieki Black podniosły się wyżej tak by wpuścić w jej źrenicę więcej światła, a ta spojrzała do góry na kolory mieniące się wokół i opadające na nie niczym całun złożony ze wszystkich barw. Piękny to był widok gdy zimne szkło odbijało kolory tworząc iluzję jakby każdy z nich inną historię opowiadał. Złożone w mozaikę wdzięcznie tańczyły na szybie, urządzały sobie bal. Ledwie dzisiaj wszystkie barwy świata jadły i piły w całkowitej wolności.
Jedna drobna łza popłynęła po jej policzku. Więcej już nie miała. Został tylko ból. Głowa kręciła się na boki pragnąc zaprzeczyć tej sytuacji ale nic już nie mogła zrobić.
Przechyliła głowę w stronę Forsythii, sama nie wiedząc dlaczego to robi. Mięśnie reagowały same, a być może to ucho wołało o dźwięk bicia jej serca, może to twarz potrzebowała poczuć na sobie ciepło, może umysł chciał potwierdzić tylko, że nie jest tu sam. Nie chciała już patrzeć w szybę, bo nie mogła tam dostrzec niczego co chociaż na chwilę ukoiłoby serce, co chociaż na chwilę odcięłoby ją od tego miejsca, od tego dnia. Ledwie dzisiaj tego potrzebowała, ledwie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Wyprostowała ręce, choć łokcie miała kruche. Były zmarznięte i skostniałe, choć przykrywał je płaszcz. Głową wciśniętą w klatkę piersiową Forsythii ciągle łapała dech, coraz spokojniejszy, gdyż jej organizm tracił siły. Wyziębiona i obolała czuła jak żyje. Ledwie dzisiaj nie liczyło się już nic, ledwie czarny całun. Było za wcześnie na szukanie logiki, zbyt późno na zaradzenie sytuacji.
- Oni przy-przynieśli... jego... - haust powietrza zatrzymał się w jej płucach, a widok sprzed chwili, sprzed godziny, ledwie z dzisiaj, powrócił żywy w swej tragedii. - Jego cia-ciał-ciało... - przerwała i nastała cisza.
Nie krzyczała, a szloch na chwilę zatrzymał się spoglądając na świat dookoła. Oderwała twarz od serca Forsythii i spojrzała jej prosto w oczy. Spod opuchniętych powiek, przekrwionych gałek ocznych, wydobywał się piwny kolor źrenic Aquili. Jej oczy, zwierciadło jej duszy, pękło.
- Alphard nie żyje - powiedziała cicho i nie oderwała wzroku od kuzynki, choć chwilę potem jej powieki zaczęły drgać, a głowa drgała na boki, tak jakby sama chciała temu zaprzeczyć.
Powiedziała tak jakby każdą sylabę mówił inny kawałek rozbitego serca, jakby każda głoska niosła za sobą inny ból, każdy większy od poprzedniego, by w końcu ucichnąć, pozostawiając po sobie jedynie niedopowiedziane emocje, których nikt jeszcze nie nazwał. Powieki Black podniosły się wyżej tak by wpuścić w jej źrenicę więcej światła, a ta spojrzała do góry na kolory mieniące się wokół i opadające na nie niczym całun złożony ze wszystkich barw. Piękny to był widok gdy zimne szkło odbijało kolory tworząc iluzję jakby każdy z nich inną historię opowiadał. Złożone w mozaikę wdzięcznie tańczyły na szybie, urządzały sobie bal. Ledwie dzisiaj wszystkie barwy świata jadły i piły w całkowitej wolności.
Jedna drobna łza popłynęła po jej policzku. Więcej już nie miała. Został tylko ból. Głowa kręciła się na boki pragnąc zaprzeczyć tej sytuacji ale nic już nie mogła zrobić.
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szkielet obleczony cienką zbroją z miękkiego, czarnego materiału, kroczył dalej przez pobojowisko emocji, przybliżając tym samym informację, jakiej uszy słyszeć nie chciały. Świadoma tego zagrożenia, czuła instynktownie nadchodzącą ciemność, jakiej ciszy szept pieścił delikatną skórę na karku. Ponownie przyszła się z nią kochać, lecz już nie bezpośrednio, a mdły zapach tego afektu wzbudzał drżenie każdego przykrego uczucia.
Alphard nie żyje. Słowa te padły dużo wcześniej w myślach Forsythii, jako jeden ze scenariuszy, który pisany wyobraźnią, wydawał się ułudą. Widziadłem tak irracjonalnym, jak sama istota bytu. Ciemne oczy, niczym studnie bez dna, pędzące w głąb kosmosu, broczyły po pustkowiach przetartych brązem piaszczystych skał. Bliki rozbitych kawałków lustra, majaczyły niby fatamorgana, nawołująca zbłąkanego wędrowca do uszczknięcia choćby kropli wody ze źródła rozkoszy i radości. Lecz miraż nie istniał, a w jego miejscu leżały zaledwie zwłoki kuzyna. Zgubiona w tym podróżniczka, przymknęła powieki, pozwalając, aby z jej sklejonych kawałków rozdartego istnienia, wyciekła perła lśniąca kolorami tęczy, pędzącymi wraz z rozszczepionymi promieniami wschodzącego słońca.
Chłodny oddech Śmierci, sapał dalej na jej kark, a trupie dłonie wspinały się po skórze, wydłubując życie, jakie pozostało jeszcze w Sythii, którego tak pieczołowicie strzegła. Dlaczego Pani Agonia musiała trzymać ją tak blisko siebie i wracać, i gwałcić, raz po raz zabierając niewinność czarownicy ze sobą, jako zapłatę za czyny, których nie było. Za wspomnienia, jakich jeszcze nie zdążyła przeżyć. Odbierano jej drogocenne życia, poczynając od matki, darzonej specyficznym uczuciem, niezachwianym i rodzinnym. Potem był narzeczony, którego również umiłowała, chcąc przysiąc mu dozgonną miłość. Lecz zgon przyszedł wcześniej. Raptem potem Kostucha wróciła ponownie, odbierając najcenniejsze co Forsythia miała, pozostawiając ją samą sobie, bez połowy duszy. Lecz teraz, gdy odnajdywała sen, Kochanka obleczona całunem powróciła, przypominając o sobie, całując spierzchniętymi, słonymi wargami gorejące rany, pękające blizny pod naporem wspomnień, znów żywe i prawdziwe.
Śmierć przesuwała dłonie wyżej, zakleszczając je w końcu na szyi panny Crabbe, odbierając jej możliwość wypowiedzenia jakichkolwiek słów. Nie wyrywała się, czekała, aż urojenie niebogi odejdzie, oddając głos i ruch, i czyn. Mijały chwile, ciągnące się jak smoła, po której brodzić miały cierpiące kobiety. Śmierć jednak wciąż tam była, wciąż czekała co padnie z ust, którym odmawiała mowy, a Forsythia jedynie czując obecność mrocznej piastunki, przymknęła oczy, myślą wędrując ponad świat.
Zaczęła wspominać kuzyna, przywoływać wspólnie spędzony czas, gdy mogła śmiać się przy nim, jak i płakać. Być może nie był jej tym najbliższym, lecz jego strata była wybuchem wymierzonym w tak pieczołowicie budowany fort, mający chronić Sythię. Odkąd przelała się krew i nastał konflikt wysysający życie ze stolicy, czuła, że w końcu po jej rodzinę ktoś się upomni. Czy Alphard był ofiarą jakiegoś kolejnego ataku? Czy był to może nieszczęśliwy wypadek? Kto przyniósł ciało? Jacy "oni"? Potok łez ponownie zaszczycił policzki, a zesztywniałe ciało zadrżało, przypominając sobie o swych fizycznych potrzebach. Nie mogła jednak się poddawać. Kochała Aquilę i docierało do niej to z każdą sekundą, gdy była bliska załamania, patrząc na to jak ona cierpiała. Zależało jej na szczęściu, na uśmiechu tej niewinnej buzi, bo choć nie były zgodne, tak dla Forsythii Aquila zawsze była niewinna, jedynie uwiedziona złą ideą. Przecież była dobrym człowiekiem tak jak i Alphard.
W ciszy tuliła do siebie kuzynkę, pozwalając światłu skąpać je obie. Zaledwie ciche trele rozbudzonych ptaszyn, rozbrzmiewały gdzieś za kopułą lodowiska. Odrzucała ciekawość, nie mając w sobie tyle odwagi, aby dopytywać, choć scenariusze powstające jej głowie, czyniły ze śmierci kuzyna jeszcze tragiczniejszą mękę niewiedzy.
Dłoń powędrowała do głowy Aquili, głaszcząc ją i zabierając z twarzy zbłądzone kosmyki, mokre od łez i przylepione do policzków. Chciała ją uporządkować, chciała pomóc, ale poczuła się jakby nie potrafiła tego zrobić. Miała przecież tyle "doświadczenia", sama była ofiarą takich tragedii, a czuła się bezradna. Nie mogła zapobiec śmierci kuzyna, a to było źródłem, które stworzyło tę rozpacz. Nie mogła zlikwidować tego ogniska zarazy smutku - było niczym aktywny wulkan, plujący gorącą lawą na wszystko co próbowało go ostudzić. Jedynie czas stanowił klucz do wyciszenia i tego czasu potrzebowała lady Black, tak jak niegdyś potrzebowała go Forsythia.
Nie zapewniała jej, że "będzie dobrze" - bo nie będzie. Świat zbyt agresywnie traktował swoich mieszkańców, aż w końcu ból był jedynym co pozostawało. Najbliższe osoby odchodziły i to męczyło, stanowiło udrękę duszy, który dalej musiała kroczyć, zamknięta w kruchej formie z kości, mięśni i skóry. Można było odebrać to uczucie, rzucić zaklęcie zabierające wspomnienia, wyzwolić się od tragedii. Forsythia dostała tę propozycję, oferowano jej ją, ale odmawiała. Dlaczego miałaby chcieć pozbyć się tych emocji i wspomnień? Krzywdziły, jednak je przeżyła, a ból po stracie był wszystkim co pozostawało, tym co uczyło, tym co pisało na nowo. Zrozumiała już dawno, że żałoba wcale nie czyni człowieka mniejszym, wybrakowanym, choć serce sprawiało wrażenie jakby miało się zapaść samo w sobie. Pustka jaka pozostaje, wydaje się przestrzenią nieodgadnioną i niezbadaną, do której wchodząc mogła odkryć siebie. W każdej tragedii kryje się nauka, jaką należało pieczołowicie zgłębiać, aby przygotować się na to co nadejdzie i Forsythia chciała całość swoich myśli przekazać kuzynce, wylać na nią wiadro wody, które otrzeźwi ją, obmyje twarz. Obmyje oczy, które będą mogły to ujrzeć. Chciała żeby odrobione przez nią zadanie Aquila mogła zaledwie przeczytać i oddać, tak jak w Hogwarcie, gdy lady Black prosiła o pomoc w sprawozdaniach dla Kettleburna. Lecz czy wynosiła z tego wówczas właściwą naukę? Oszczędzało to katorgi, lecz później cóż tak naprawdę zapamiętywała? Poradzić sobie poradziła, rozwiązała problem tymczasowo, ale gdyby przyszło jej się głowić nad tym ponownie, to rychło opadłaby w bezsilności szukając pomocy. Przez tę lekcję należało przebrnąć, bo nie była pojedynczą, mogła się powtórzyć i Forsythia zdawała sobie z tego sprawę. Mogły stracić siebie. Mogły stracić Rigela. Mogły stracić rodziców. Mogły stracić przyjaciół. Mogły stracić miłość. Wszystko to wiązało się z bólem, ze stratą - niepohamowaną żadną moralnością. I to z tym brakiem wartości musiały się mierzyć, otworzyć się na siebie i pozwolić zadomowić w pustce po Alphardzie.
Forsythii był jednak łatwiej, już nie przez wzgląd na jej doświadczenia, a raczej przez to, że mogła skupić się na Aquili - żywej, wciąż oddychającej i potrzebującej pomocy. Odrywała się od wizji nadchodzącego pogrzebu, mogła skupić się na bijącym w rozdygotanej piersi sercu. Trzymała się kurczowo tego, aby być wsparciem, znajdując sens w tym aby być silną dla niej. Nie mogła jej zawieść, nie chciała. Kochana Aquilo, nawet jeśli Ty nie dasz sobie rady, chcę abyś mogła na mnie liczyć. Parafrazowała słowa z listów, na swe własne, których próbowała dotrzymać.
Niezgrabnie, ciągnąc za sobą do góry ciało kuzynki, usadowiła się na lodowisku. Przyciskała dalej Aquilę do siebie, prawie jak malutkie niemowlę, które matka chciała trzymać blisko serca. Miarowo, delikatnie i powoli zaczęła bujać się na boki, kołysząc bezwiednie - jakby podświadomie pragnęła utulić kuzynkę do snu. Złożyła pocałunek na czubku jej głowy, a potem oparła się o nią policzkiem. Wyimaginowana Kostucha poluźniła uścisk na szyi czarownicy, pozwalając tym samym jej na ciche nucenie kołysanki, jaką ciocia Irma raczyła je obie, gdy zasypiały razem. Choć nie była śpiewaczką, a gardło wydawało się boleć z każdym dźwiękiem, nuty wypływały cicho, echem niosąc się po szklanej tafli, między połyskującymi kolorami.
Alphard nie żyje. Słowa te padły dużo wcześniej w myślach Forsythii, jako jeden ze scenariuszy, który pisany wyobraźnią, wydawał się ułudą. Widziadłem tak irracjonalnym, jak sama istota bytu. Ciemne oczy, niczym studnie bez dna, pędzące w głąb kosmosu, broczyły po pustkowiach przetartych brązem piaszczystych skał. Bliki rozbitych kawałków lustra, majaczyły niby fatamorgana, nawołująca zbłąkanego wędrowca do uszczknięcia choćby kropli wody ze źródła rozkoszy i radości. Lecz miraż nie istniał, a w jego miejscu leżały zaledwie zwłoki kuzyna. Zgubiona w tym podróżniczka, przymknęła powieki, pozwalając, aby z jej sklejonych kawałków rozdartego istnienia, wyciekła perła lśniąca kolorami tęczy, pędzącymi wraz z rozszczepionymi promieniami wschodzącego słońca.
Chłodny oddech Śmierci, sapał dalej na jej kark, a trupie dłonie wspinały się po skórze, wydłubując życie, jakie pozostało jeszcze w Sythii, którego tak pieczołowicie strzegła. Dlaczego Pani Agonia musiała trzymać ją tak blisko siebie i wracać, i gwałcić, raz po raz zabierając niewinność czarownicy ze sobą, jako zapłatę za czyny, których nie było. Za wspomnienia, jakich jeszcze nie zdążyła przeżyć. Odbierano jej drogocenne życia, poczynając od matki, darzonej specyficznym uczuciem, niezachwianym i rodzinnym. Potem był narzeczony, którego również umiłowała, chcąc przysiąc mu dozgonną miłość. Lecz zgon przyszedł wcześniej. Raptem potem Kostucha wróciła ponownie, odbierając najcenniejsze co Forsythia miała, pozostawiając ją samą sobie, bez połowy duszy. Lecz teraz, gdy odnajdywała sen, Kochanka obleczona całunem powróciła, przypominając o sobie, całując spierzchniętymi, słonymi wargami gorejące rany, pękające blizny pod naporem wspomnień, znów żywe i prawdziwe.
Śmierć przesuwała dłonie wyżej, zakleszczając je w końcu na szyi panny Crabbe, odbierając jej możliwość wypowiedzenia jakichkolwiek słów. Nie wyrywała się, czekała, aż urojenie niebogi odejdzie, oddając głos i ruch, i czyn. Mijały chwile, ciągnące się jak smoła, po której brodzić miały cierpiące kobiety. Śmierć jednak wciąż tam była, wciąż czekała co padnie z ust, którym odmawiała mowy, a Forsythia jedynie czując obecność mrocznej piastunki, przymknęła oczy, myślą wędrując ponad świat.
Zaczęła wspominać kuzyna, przywoływać wspólnie spędzony czas, gdy mogła śmiać się przy nim, jak i płakać. Być może nie był jej tym najbliższym, lecz jego strata była wybuchem wymierzonym w tak pieczołowicie budowany fort, mający chronić Sythię. Odkąd przelała się krew i nastał konflikt wysysający życie ze stolicy, czuła, że w końcu po jej rodzinę ktoś się upomni. Czy Alphard był ofiarą jakiegoś kolejnego ataku? Czy był to może nieszczęśliwy wypadek? Kto przyniósł ciało? Jacy "oni"? Potok łez ponownie zaszczycił policzki, a zesztywniałe ciało zadrżało, przypominając sobie o swych fizycznych potrzebach. Nie mogła jednak się poddawać. Kochała Aquilę i docierało do niej to z każdą sekundą, gdy była bliska załamania, patrząc na to jak ona cierpiała. Zależało jej na szczęściu, na uśmiechu tej niewinnej buzi, bo choć nie były zgodne, tak dla Forsythii Aquila zawsze była niewinna, jedynie uwiedziona złą ideą. Przecież była dobrym człowiekiem tak jak i Alphard.
W ciszy tuliła do siebie kuzynkę, pozwalając światłu skąpać je obie. Zaledwie ciche trele rozbudzonych ptaszyn, rozbrzmiewały gdzieś za kopułą lodowiska. Odrzucała ciekawość, nie mając w sobie tyle odwagi, aby dopytywać, choć scenariusze powstające jej głowie, czyniły ze śmierci kuzyna jeszcze tragiczniejszą mękę niewiedzy.
Dłoń powędrowała do głowy Aquili, głaszcząc ją i zabierając z twarzy zbłądzone kosmyki, mokre od łez i przylepione do policzków. Chciała ją uporządkować, chciała pomóc, ale poczuła się jakby nie potrafiła tego zrobić. Miała przecież tyle "doświadczenia", sama była ofiarą takich tragedii, a czuła się bezradna. Nie mogła zapobiec śmierci kuzyna, a to było źródłem, które stworzyło tę rozpacz. Nie mogła zlikwidować tego ogniska zarazy smutku - było niczym aktywny wulkan, plujący gorącą lawą na wszystko co próbowało go ostudzić. Jedynie czas stanowił klucz do wyciszenia i tego czasu potrzebowała lady Black, tak jak niegdyś potrzebowała go Forsythia.
Nie zapewniała jej, że "będzie dobrze" - bo nie będzie. Świat zbyt agresywnie traktował swoich mieszkańców, aż w końcu ból był jedynym co pozostawało. Najbliższe osoby odchodziły i to męczyło, stanowiło udrękę duszy, który dalej musiała kroczyć, zamknięta w kruchej formie z kości, mięśni i skóry. Można było odebrać to uczucie, rzucić zaklęcie zabierające wspomnienia, wyzwolić się od tragedii. Forsythia dostała tę propozycję, oferowano jej ją, ale odmawiała. Dlaczego miałaby chcieć pozbyć się tych emocji i wspomnień? Krzywdziły, jednak je przeżyła, a ból po stracie był wszystkim co pozostawało, tym co uczyło, tym co pisało na nowo. Zrozumiała już dawno, że żałoba wcale nie czyni człowieka mniejszym, wybrakowanym, choć serce sprawiało wrażenie jakby miało się zapaść samo w sobie. Pustka jaka pozostaje, wydaje się przestrzenią nieodgadnioną i niezbadaną, do której wchodząc mogła odkryć siebie. W każdej tragedii kryje się nauka, jaką należało pieczołowicie zgłębiać, aby przygotować się na to co nadejdzie i Forsythia chciała całość swoich myśli przekazać kuzynce, wylać na nią wiadro wody, które otrzeźwi ją, obmyje twarz. Obmyje oczy, które będą mogły to ujrzeć. Chciała żeby odrobione przez nią zadanie Aquila mogła zaledwie przeczytać i oddać, tak jak w Hogwarcie, gdy lady Black prosiła o pomoc w sprawozdaniach dla Kettleburna. Lecz czy wynosiła z tego wówczas właściwą naukę? Oszczędzało to katorgi, lecz później cóż tak naprawdę zapamiętywała? Poradzić sobie poradziła, rozwiązała problem tymczasowo, ale gdyby przyszło jej się głowić nad tym ponownie, to rychło opadłaby w bezsilności szukając pomocy. Przez tę lekcję należało przebrnąć, bo nie była pojedynczą, mogła się powtórzyć i Forsythia zdawała sobie z tego sprawę. Mogły stracić siebie. Mogły stracić Rigela. Mogły stracić rodziców. Mogły stracić przyjaciół. Mogły stracić miłość. Wszystko to wiązało się z bólem, ze stratą - niepohamowaną żadną moralnością. I to z tym brakiem wartości musiały się mierzyć, otworzyć się na siebie i pozwolić zadomowić w pustce po Alphardzie.
Forsythii był jednak łatwiej, już nie przez wzgląd na jej doświadczenia, a raczej przez to, że mogła skupić się na Aquili - żywej, wciąż oddychającej i potrzebującej pomocy. Odrywała się od wizji nadchodzącego pogrzebu, mogła skupić się na bijącym w rozdygotanej piersi sercu. Trzymała się kurczowo tego, aby być wsparciem, znajdując sens w tym aby być silną dla niej. Nie mogła jej zawieść, nie chciała. Kochana Aquilo, nawet jeśli Ty nie dasz sobie rady, chcę abyś mogła na mnie liczyć. Parafrazowała słowa z listów, na swe własne, których próbowała dotrzymać.
Niezgrabnie, ciągnąc za sobą do góry ciało kuzynki, usadowiła się na lodowisku. Przyciskała dalej Aquilę do siebie, prawie jak malutkie niemowlę, które matka chciała trzymać blisko serca. Miarowo, delikatnie i powoli zaczęła bujać się na boki, kołysząc bezwiednie - jakby podświadomie pragnęła utulić kuzynkę do snu. Złożyła pocałunek na czubku jej głowy, a potem oparła się o nią policzkiem. Wyimaginowana Kostucha poluźniła uścisk na szyi czarownicy, pozwalając tym samym jej na ciche nucenie kołysanki, jaką ciocia Irma raczyła je obie, gdy zasypiały razem. Choć nie była śpiewaczką, a gardło wydawało się boleć z każdym dźwiękiem, nuty wypływały cicho, echem niosąc się po szklanej tafli, między połyskującymi kolorami.
Wciąż odpychała ciężkie niebiosa, a skąpane w błękicie chmury nie niosły za sobą nowego dnia, który miał pochłonąć wszystkie złe wspomnienia nocy poprzedniej. Słońce nie absorbowało bólu, a jego jasne promienie jedynie oświetlały prowadzącą w nieznane drogę. Po drugiej stronie nie było nadziei, nie było cudownego przeczucia, które utrzymywało topielca nad poziomem wody. Ścieżka była kręta i niepewna, a z każdej strony czyhało zło, gotowe zaatakować gdy tylko odwrócisz od niego wzrok, gotowe wskoczyć na plecy i rozgryźć skórę, byleby tylko dostać się do środka, byleby tylko doprowadzić do marnego końca podróży i zniszczyć każdy plan, każdy cel, każde najgłębsze pragnienie. Drogowskazy kłamały, a nigdzie nie było bezpiecznej przystani. Na końcu było nic. Kroczył więc w przód przez dni, miesiące i lata, aż dotarł do wodospadu, który pociągnął go za sobą w dół. W nic. Mierzył się z szaleństwem, z gryzącymi go od środka robakami, pijawkami wysysającymi z niego człowieczeństwo, odbierającymi każdą spokojną myśl... Ledwie przed chwilą odebrano mu życie, ledwie przed chwilą coś wyrwało jego duszę, ledwie przed chwilą ktoś go zniszczył, ledwie przed chwilą on sam zniszczył siebie, ledwie przed chwilą on skonał, ledwie przed chwilą odszedł na wieki, ledwie przed chwilą skonał, ledwie przed chwilą spoczął na wieczność, ledwie przed chwilą przeminął. A teraz spał.
Gdzieś z oddali usłyszała kroki i głośne oddechy, chociaż w pobliżu nie było nikogo innego. Dudniące gołe stopy matki zbiegającej po schodach rozchodziły się echem w jej głowie, wwiercały w mózg i deptały resztki spokoju. Rozpadli się. Podstawa ich człowieczeństwa, rodzina, bez której nic nie byłoby możliwe, więzy krwi tak silne jak silnymi je stworzyli. Pochłonął ich ból, czarne serca roztrzaskały się na setki części, odlatując gdzieś daleko, tam, gdzie nikt ich już nie mógł znaleźć. Świat był kruchy, ale oni nie. Ledwie przed chwilą oni nie.
Musiała odpychać od siebie potrzebę złapania za różdżkę i deportowania się gdzieś daleko stąd, tam, gdzie nikt by jej nie znalazł. Odlecenia w nieznane, by szukać drobnych włókien z własnego serca. Nie chciała tego znosić, nie w ten sposób, nie tak, nie teraz. Patrzyła na siebie z oddali. Siedziała na pobliskiej ławce i obserwowała dumną lady ze szlachetnego rodu Blacków, teraz zwiniętą w kłębek w ramionach kuzynki. Wymarzniętą i okrytą zaledwie płaszczem, potłuczoną, drżącą z zimna i przerażenia. Zmrużyła oczy gdy cichy pomruk gdzieś z oddali sprowadził ją we własne ciało. Jaźń wróciła, choć już nigdy taka sama jak ledwie chwilę temu. Płacz ustał, a krzyk uwiązł w gardle, nie wychylając się do świata, krzyczała już tylko w środku. Ktoś pociągnął jej bezwładne ciało w górę i posadził blisko siebie, wciskając we własne piersi i kołysząc na boki, miarowo i rytmicznie by serce przyzwyczaiło się do tego taktu i biło wraz z nim. Cicha piosenka roznosiła się po przestrzeni, odbijając od ścian, tak jak wcześniej odbijały się od nich jej krzyki.
Zamknęła oczy, by zaraz potem je otworzyć i spojrzeć na własną matkę. Na jej zaciśnięte usta, spod których wydobywała się melodia. Lewa dłoń starszej kobiety nadawała dźwiękom płynności, tak jakby to ona kierowała orkiestrą dziesiątek zaciśniętych ust. Dziewczyna leżała we własnym łóżku pod puchatą kołdrą, z głową opartą na poduszce wypełnionej gęsim pierzem. Odwróciła głowę w lewo, a gdzieś z tyłu, w otwartych drzwiach stał ojciec. Dumny i wyprostowany, spoglądający z miłością i troską w stronę najmłodszej córki, upewniając się, że zaśnie spokojnie i, że żaden koszmar nie wybudzi ją ze słodkich sennych marzeń. Ponownie odwróciła głowę, by spojrzeć na matkę, dostrzec wibracje przy jej wargach gdy spod nich wydobywała się kołysanka. Tuż obok matki lewitował on. Okryte czarnym całunem ciało brata. Zamknęła oczy, by zaraz potem je otworzyć. Kolorowe światła wschodzącego słońca rozpraszały się po szkle, rażąc prosto w oczy. Schowała twarz w karku kuzynki, a mokre oczy zostawiały na skórze plamy resztek łez. Ledwie chwilę temu świat się rozpadł.
- Nie zostawiaj mnie... Błagam... - powiedziała cicho.
Gdzieś z oddali usłyszała kroki i głośne oddechy, chociaż w pobliżu nie było nikogo innego. Dudniące gołe stopy matki zbiegającej po schodach rozchodziły się echem w jej głowie, wwiercały w mózg i deptały resztki spokoju. Rozpadli się. Podstawa ich człowieczeństwa, rodzina, bez której nic nie byłoby możliwe, więzy krwi tak silne jak silnymi je stworzyli. Pochłonął ich ból, czarne serca roztrzaskały się na setki części, odlatując gdzieś daleko, tam, gdzie nikt ich już nie mógł znaleźć. Świat był kruchy, ale oni nie. Ledwie przed chwilą oni nie.
Musiała odpychać od siebie potrzebę złapania za różdżkę i deportowania się gdzieś daleko stąd, tam, gdzie nikt by jej nie znalazł. Odlecenia w nieznane, by szukać drobnych włókien z własnego serca. Nie chciała tego znosić, nie w ten sposób, nie tak, nie teraz. Patrzyła na siebie z oddali. Siedziała na pobliskiej ławce i obserwowała dumną lady ze szlachetnego rodu Blacków, teraz zwiniętą w kłębek w ramionach kuzynki. Wymarzniętą i okrytą zaledwie płaszczem, potłuczoną, drżącą z zimna i przerażenia. Zmrużyła oczy gdy cichy pomruk gdzieś z oddali sprowadził ją we własne ciało. Jaźń wróciła, choć już nigdy taka sama jak ledwie chwilę temu. Płacz ustał, a krzyk uwiązł w gardle, nie wychylając się do świata, krzyczała już tylko w środku. Ktoś pociągnął jej bezwładne ciało w górę i posadził blisko siebie, wciskając we własne piersi i kołysząc na boki, miarowo i rytmicznie by serce przyzwyczaiło się do tego taktu i biło wraz z nim. Cicha piosenka roznosiła się po przestrzeni, odbijając od ścian, tak jak wcześniej odbijały się od nich jej krzyki.
Zamknęła oczy, by zaraz potem je otworzyć i spojrzeć na własną matkę. Na jej zaciśnięte usta, spod których wydobywała się melodia. Lewa dłoń starszej kobiety nadawała dźwiękom płynności, tak jakby to ona kierowała orkiestrą dziesiątek zaciśniętych ust. Dziewczyna leżała we własnym łóżku pod puchatą kołdrą, z głową opartą na poduszce wypełnionej gęsim pierzem. Odwróciła głowę w lewo, a gdzieś z tyłu, w otwartych drzwiach stał ojciec. Dumny i wyprostowany, spoglądający z miłością i troską w stronę najmłodszej córki, upewniając się, że zaśnie spokojnie i, że żaden koszmar nie wybudzi ją ze słodkich sennych marzeń. Ponownie odwróciła głowę, by spojrzeć na matkę, dostrzec wibracje przy jej wargach gdy spod nich wydobywała się kołysanka. Tuż obok matki lewitował on. Okryte czarnym całunem ciało brata. Zamknęła oczy, by zaraz potem je otworzyć. Kolorowe światła wschodzącego słońca rozpraszały się po szkle, rażąc prosto w oczy. Schowała twarz w karku kuzynki, a mokre oczy zostawiały na skórze plamy resztek łez. Ledwie chwilę temu świat się rozpadł.
- Nie zostawiaj mnie... Błagam... - powiedziała cicho.
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kołysała się dalej, ściskając w ramionach zimne ciało, niemal zbyt zimne. Lecz nie chciała jej ruszać, miała wrażenie, że doskonale wie, jak mogła się czuć, a powrót do ciepłego pomieszczenia mógł zaledwie zwiastować bóle głowy i zwrot treści żołądka, który niechybnie pogorszyłby stan kobiety. W jej objęciach rozpadała się dziewczynka, a sklejała kobieta. Nawet odrobinę przerażało ją to, kim Aquila mogła się stać po takie tragedii, w jaką stronę miały podążyć jej poglądy, marzenia, fantazje. Kto wie, jakie miały być jej priorytety po tym wszystkim? Ot, raptem miesiąc temu klęczała przed nią upojona alkoholem w rozbawieniu, a teraz płakała razem, ściskając, jakby chciała odebrać jej ból. Słysząc prośbę, zareagowała natychmiast, nie wahając się wypowiedzieć słów, a nawet… obietnicy, która miała paść. - Nie zostawię – wymruczała cicho do ucha swej obecnej protegowanej. Forsythia nie do końca zdawała sobie sprawę z wagi własnych słów. W takich chwilach, chciała po prostu ulżyć danej osobie, a często z tego względu kopała pod sobą przez to doły przysług, w które sama wpadała. Chciała po prostu dobrze…
Przycisnęła usta do małżowiny, wydychając powietrze powoli wraz z delikatnym dźwiękiem kołysanki. Nie wyobrażała sobie pozostawić drżącej kobiety na tym żałobnym pustkowiu, gdzie zapadła noc – ciemna, najczarniejsza, taka, w której księżyc zgasł. Bajka, w jakiej żyła Aquila była tworzona z zadziwiającą finezją, gdzie rodzina żyła wśród dostatku i majętności, pozornie nie znając burz mogących miotać umysłem. Podobno biedniejsi mieli gorzej, ale czy na pewno? Szlachciance nigdy niczego nie brakowało, więc jak miała być przygotowana na tak wielką stratę. Tragiczny los i okrutna śmierć, rozerwały pisklęta Blacków na strzępy. Nawet żal było myśleć, cóż musiał także przeżywać młody Rigel, wszak to na jego barki opadły obowiązki do tej pory dzierżone przez Alpharda. Okazało się, że bajka nie mogła trwać wiecznie, a jej złudny charakter zaledwie stał się gwoździem do trumny. Pierwszy kuzyn nie był z cukru, drugi nie smakował piernikiem, a Aquila z pewnością nie pachniała marcepanem – więc było nad czym płakać i czego żałować, w przeciwieństwie do słów pewnej kołysanki.
Pociągnęła cicho nosem, starając się nie rozkleić, choć czuła jak rozpacz zaczynała dociskać ją swym ciężarem do ziemi. Nie wiedziała nadal, co miała dalej robić – zaprowadzić kuzynkę do domu? A może do uzdrowiciela? Z drugiej strony, być może najlepszym rozwiązaniem było zabranie jej do siebie? Zawsze mogły sięgnąć po pozostałości alkoholi w barku, zatopić w nim smutki, zamykając się w pokoju na najwyższym piętrze. Nieśmiało ucichła, podciągając powoli nogi pod siebie i próbując się podnieść wraz z Aquilą, lecz przeliczyła się ze swoimi siłami. Ledwo drgnęła, a zaraz potem obcas prześlizgnął się po szkle. Zaczęła więc pocierać ramiona kuzynki, próbując jakkolwiek ją ogrzać – być może na marne. Pustka jaka pojawiła się w jej głowie, pozwoliła zatopić się oczom w pląsających kolorowych plamkach, odbijających się od szklanej tafli. Poczuła się, jakby ktoś odurzył ją silnym specyfikiem, otumaniającym zmysły, przeinaczając je na tyle mocno, jakby miały stracić swe pierwotne działanie, na rzecz nowych idei – oglądać dźwięk, smakować kolorów, czuć zapach dotyku… I miała wrażenie, że smakowała ten słony smutek kuzynki, czuła jego zapach i odbierała dźwięk, który wcale nie był płaczem ni szlochaniem, był buczeniem, dalekim, odległym stałym, takim, które drapało uszy w środku i doprowadzało do dyskomfortu porównywalnego z posiadaniem w przewodzie słuchowym muchy. – Chcesz-sz p-przyjść do m-mnie? – zapytała w końcu i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, jak drżał jej głos. Jak nie potrafiła nad nim zapanować, choć tak usilnie próbowała.
Przycisnęła usta do małżowiny, wydychając powietrze powoli wraz z delikatnym dźwiękiem kołysanki. Nie wyobrażała sobie pozostawić drżącej kobiety na tym żałobnym pustkowiu, gdzie zapadła noc – ciemna, najczarniejsza, taka, w której księżyc zgasł. Bajka, w jakiej żyła Aquila była tworzona z zadziwiającą finezją, gdzie rodzina żyła wśród dostatku i majętności, pozornie nie znając burz mogących miotać umysłem. Podobno biedniejsi mieli gorzej, ale czy na pewno? Szlachciance nigdy niczego nie brakowało, więc jak miała być przygotowana na tak wielką stratę. Tragiczny los i okrutna śmierć, rozerwały pisklęta Blacków na strzępy. Nawet żal było myśleć, cóż musiał także przeżywać młody Rigel, wszak to na jego barki opadły obowiązki do tej pory dzierżone przez Alpharda. Okazało się, że bajka nie mogła trwać wiecznie, a jej złudny charakter zaledwie stał się gwoździem do trumny. Pierwszy kuzyn nie był z cukru, drugi nie smakował piernikiem, a Aquila z pewnością nie pachniała marcepanem – więc było nad czym płakać i czego żałować, w przeciwieństwie do słów pewnej kołysanki.
Pociągnęła cicho nosem, starając się nie rozkleić, choć czuła jak rozpacz zaczynała dociskać ją swym ciężarem do ziemi. Nie wiedziała nadal, co miała dalej robić – zaprowadzić kuzynkę do domu? A może do uzdrowiciela? Z drugiej strony, być może najlepszym rozwiązaniem było zabranie jej do siebie? Zawsze mogły sięgnąć po pozostałości alkoholi w barku, zatopić w nim smutki, zamykając się w pokoju na najwyższym piętrze. Nieśmiało ucichła, podciągając powoli nogi pod siebie i próbując się podnieść wraz z Aquilą, lecz przeliczyła się ze swoimi siłami. Ledwo drgnęła, a zaraz potem obcas prześlizgnął się po szkle. Zaczęła więc pocierać ramiona kuzynki, próbując jakkolwiek ją ogrzać – być może na marne. Pustka jaka pojawiła się w jej głowie, pozwoliła zatopić się oczom w pląsających kolorowych plamkach, odbijających się od szklanej tafli. Poczuła się, jakby ktoś odurzył ją silnym specyfikiem, otumaniającym zmysły, przeinaczając je na tyle mocno, jakby miały stracić swe pierwotne działanie, na rzecz nowych idei – oglądać dźwięk, smakować kolorów, czuć zapach dotyku… I miała wrażenie, że smakowała ten słony smutek kuzynki, czuła jego zapach i odbierała dźwięk, który wcale nie był płaczem ni szlochaniem, był buczeniem, dalekim, odległym stałym, takim, które drapało uszy w środku i doprowadzało do dyskomfortu porównywalnego z posiadaniem w przewodzie słuchowym muchy. – Chcesz-sz p-przyjść do m-mnie? – zapytała w końcu i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, jak drżał jej głos. Jak nie potrafiła nad nim zapanować, choć tak usilnie próbowała.
Zraniona starała się się nie skupiać na bólu, choć ten jako jedyny był teraz prawdziwy. Należało skoncentrować na czymś umysł, dojść do ładu, nie mogła sobie przecież pozwolić na kolejny wyniszczający atak paniki. Zimno doskwierało coraz bardziej, po gorącym lecie było wręcz nienaturalne, lecz takie prawdziwe. Zimno mieszało się z bólem, ból mieszał się z dźwiękiem kołysanki, a dźwięki kołysanki mieszały się z zimnem. Cały świat zataczał koło. Najpierw był poród, a potem była śmierć. Takie były koleje losu. Nie akceptowała tego, nie tak to miało wyglądać. Bohaterowie największych wojen, postacie upamiętnione na stronach ksiąg, wszyscy wielcy tego świata w końcu mieli zginąć, ale nie on, nie jej brat. Paskudne uczucie w żołądku i żółć podchodząca niemal do gardła wywiercała w niej dziurę. Ledwie jutro powinna o tym zapomnieć i ledwie jutro wszystko powinno być dobrze. Ledwie jutro powinien przywitać ją na śniadaniu, ledwie jutro powinna go odwiedzić w pracy, ledwie jutro mogłaby spojrzeć w jego oczy. Ledwie jutro miała zrozumieć znaczenie, ledwie jutro jej matka miała przelać wiadro łez, ledwie jutro jej ojciec miał czuć jak ściska mu się gardło, ledwie jutro Alphard miał się nie obudzić. Podniosła się, opierając na rękach i zrzuciła z siebie płaszcz Forsythii. Zimno szkła paliło nadgarstki, ale to nie miało znaczenia. Ledwie jutro będą ją boleć. Odrywając się od niej przestała czuć ciepło, jedyne w tym miejscu. Obiecała, że jej nie zostawi. Obiecał, że jej nie zostawi.
- Nie rozumiem... - przesunęła się na kolanach dalej, nie patrzyła już jej w oczy.
Zamglone spojrzenie Aquili spojrzało w taflę szkła, ostatni raz licząc, że zobaczy tam to co chce, to co widziała będąc dzieckiem, to co miało dać jej spokój i wytchnienie. Zmrużyła oczy, wmawiając sobie, że widzi. Nie widziała.
- Nie, ja... Ja muszę tam wrócić, ja... - uciekłam.
Jak tchórz, w zaledwie jednej sukience, z zaledwie jednym skrzatem. Ledwie jutro musiała tam wrócić, ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie.
- Nie byłam w stanie, ale muszę... - myśli błąkały się dookoła, odzyskiwała świadomość. - Uciekłam stamtąd, oni przynieśli jego ciało... Mówili coś, ale ja już nie wiem... Forsythio... Ktoś go... - nie była nawet w stanie dokończyć myśli. - Ktoś musiał go... - więc oczy jednak nie wyschły do cna.
Kolejne łzy wyleciały z oczu Aquili, spadając na szło, gdy tak kucała oparta na zmarzniętych nadgarstkach. Oderwała wzrok od tafli i spojrzała znów na kuzynkę. Czy ona też kiedyś odejdzie? Czy ją też ktoś zgładzi, tak samo jak zgładzić Alpharda? Perseus odszedł tak młodo, a ona siedziała tam, żywa. Niemal przewracając się na śliskiej powierzchni przesunęła się w jej stronę i spojrzała w oczy, z takiego bliska jak niegdyś patrzyła w oczy Perseusowi. Byli tacy podobni. Ledwie jutro miała przestać, ledwie jutro miała przywdziać czarne barwy. Ledwie jurto miała pogrążyć się w żałobie.
- Ktoś go... Forsythio... Alphard... On... Ktoś... - błądziła po własnych słowach, nie potrafiąc znaleźć odpowiedniego rozwiązania. - Ktoś go chyba - jak mogła to wyjaśnić.
Wtem trafiło to w nią tak jak sopel lodu trafia prosto w miękki śnieg leżący pod dachem. Tak jak nóż Brutusa był w stanie trafić w plecy Cezara. Czarny całun otulający martwe ciało brata wystarczająco mocno wrył się w pamięć by jej mózg samodzielnie tworzył teorie, by samodzielnie była w stanie dopowiedzieć sobie jedyne logiczne rozwiązanie. Przecież to nie mógł być wypadek... Ktoś musiał to zrobić, ktoś musiał go zgładzić. Czyja to była wina? Lord Mathieu Rosier przywiózł na Grimmauld Place ciało Alpharda, czy to oni mu to zrobili?
- Dlaczego zabroniłaś mi mówić o swojej pracy u Rosierów nawet ojcu, nawet bratu...? - jej oddech coraz bardziej przyspieszał. - Pamiętam Twój list - zmarszczyła brwi i kompletnie zamarła, a jej ręka mimowolnie chwyciła różdżkę umieszczoną przy pasku, nie wyciągnęła jej jednak. - Dlaczego najpierw zabraniasz mi mówić o swojej pracy tam, dlaczego teraz oni przynoszą jego ciało? - z ust szlachcianki wydobył się krzyk, jednostajny krzyk przerażenia, krzyk złości, krzyk rozpaczy.
Nie zrozumiała nic, wszystko to nie miało sensu, czy naprawdę jej własna kuzynka była w stanie dać się przekupić przez Rosierów? Czy oni jej grozili? Czy to rzeczywiście była ich wina? Czy to wszystko miało sens? Ledwie jutro się okaże. Zaczęła żałować, że uciekła, zaczęła pragnąć znaleźć się tam, przy ciele brata, zrozumieć to wszystko. Ledwie jutro miała się dowiedzieć. Ledwie jutro powinna poznać prawdę. Zagryzła zęby, nie mogła sobie pozwolić na to wszystko, nie była w stanie.
- Dlaczego?! - krzyknęła jeszcze i sięgnęła po różdżkę celując nią w kuzynkę, ale ręka jej się trzęsła, nie miała pomysłu co zrobić, nie wiedziała jak zareagować.
Nie powinna musieć tego robić, powinna móc jej ufać. Czekała, stała tam, nie wiedzieć czy usłyszy jakiekolwiek wyjaśnienia. Lewą rękę wysunęła w bok, a kręcący się w bezpiecznej odległości skrzat deportował się w ciągu sekundy tuż obok niej po czym złapał za jej wyciągniętą rękę, gotowy by deportować swoją panią.
- Nie rozumiem... - przesunęła się na kolanach dalej, nie patrzyła już jej w oczy.
Zamglone spojrzenie Aquili spojrzało w taflę szkła, ostatni raz licząc, że zobaczy tam to co chce, to co widziała będąc dzieckiem, to co miało dać jej spokój i wytchnienie. Zmrużyła oczy, wmawiając sobie, że widzi. Nie widziała.
- Nie, ja... Ja muszę tam wrócić, ja... - uciekłam.
Jak tchórz, w zaledwie jednej sukience, z zaledwie jednym skrzatem. Ledwie jutro musiała tam wrócić, ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie.
- Nie byłam w stanie, ale muszę... - myśli błąkały się dookoła, odzyskiwała świadomość. - Uciekłam stamtąd, oni przynieśli jego ciało... Mówili coś, ale ja już nie wiem... Forsythio... Ktoś go... - nie była nawet w stanie dokończyć myśli. - Ktoś musiał go... - więc oczy jednak nie wyschły do cna.
Kolejne łzy wyleciały z oczu Aquili, spadając na szło, gdy tak kucała oparta na zmarzniętych nadgarstkach. Oderwała wzrok od tafli i spojrzała znów na kuzynkę. Czy ona też kiedyś odejdzie? Czy ją też ktoś zgładzi, tak samo jak zgładzić Alpharda? Perseus odszedł tak młodo, a ona siedziała tam, żywa. Niemal przewracając się na śliskiej powierzchni przesunęła się w jej stronę i spojrzała w oczy, z takiego bliska jak niegdyś patrzyła w oczy Perseusowi. Byli tacy podobni. Ledwie jutro miała przestać, ledwie jutro miała przywdziać czarne barwy. Ledwie jurto miała pogrążyć się w żałobie.
- Ktoś go... Forsythio... Alphard... On... Ktoś... - błądziła po własnych słowach, nie potrafiąc znaleźć odpowiedniego rozwiązania. - Ktoś go chyba - jak mogła to wyjaśnić.
Wtem trafiło to w nią tak jak sopel lodu trafia prosto w miękki śnieg leżący pod dachem. Tak jak nóż Brutusa był w stanie trafić w plecy Cezara. Czarny całun otulający martwe ciało brata wystarczająco mocno wrył się w pamięć by jej mózg samodzielnie tworzył teorie, by samodzielnie była w stanie dopowiedzieć sobie jedyne logiczne rozwiązanie. Przecież to nie mógł być wypadek... Ktoś musiał to zrobić, ktoś musiał go zgładzić. Czyja to była wina? Lord Mathieu Rosier przywiózł na Grimmauld Place ciało Alpharda, czy to oni mu to zrobili?
- Dlaczego zabroniłaś mi mówić o swojej pracy u Rosierów nawet ojcu, nawet bratu...? - jej oddech coraz bardziej przyspieszał. - Pamiętam Twój list - zmarszczyła brwi i kompletnie zamarła, a jej ręka mimowolnie chwyciła różdżkę umieszczoną przy pasku, nie wyciągnęła jej jednak. - Dlaczego najpierw zabraniasz mi mówić o swojej pracy tam, dlaczego teraz oni przynoszą jego ciało? - z ust szlachcianki wydobył się krzyk, jednostajny krzyk przerażenia, krzyk złości, krzyk rozpaczy.
Nie zrozumiała nic, wszystko to nie miało sensu, czy naprawdę jej własna kuzynka była w stanie dać się przekupić przez Rosierów? Czy oni jej grozili? Czy to rzeczywiście była ich wina? Czy to wszystko miało sens? Ledwie jutro się okaże. Zaczęła żałować, że uciekła, zaczęła pragnąć znaleźć się tam, przy ciele brata, zrozumieć to wszystko. Ledwie jutro miała się dowiedzieć. Ledwie jutro powinna poznać prawdę. Zagryzła zęby, nie mogła sobie pozwolić na to wszystko, nie była w stanie.
- Dlaczego?! - krzyknęła jeszcze i sięgnęła po różdżkę celując nią w kuzynkę, ale ręka jej się trzęsła, nie miała pomysłu co zrobić, nie wiedziała jak zareagować.
Nie powinna musieć tego robić, powinna móc jej ufać. Czekała, stała tam, nie wiedzieć czy usłyszy jakiekolwiek wyjaśnienia. Lewą rękę wysunęła w bok, a kręcący się w bezpiecznej odległości skrzat deportował się w ciągu sekundy tuż obok niej po czym złapał za jej wyciągniętą rękę, gotowy by deportować swoją panią.
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przyglądała się temu dziwnemu zjawisku, jakim była Aquila Black. Forsythia czuła się, jakby odkrywała nowy gatunek magicznego stworzenia, które nie mogło i nie chciało być poskromione, wiedzione bólem i stratą, gotowe do wszystkiego. Słuchała jej uważnie, próbując znaleźć najlepsze rozwiązanie, jednocześnie samej starając się powstrzymać łzy napływające do oczu i poczucie Śmierci w pobliżu. - Spokojnie... Aquilo nic nie musisz. Możesz, ale nie musisz - stwierdziła drżącym głosem, starając się myśleć logicznie, bez poddawania się emocjom. Przecież tyle czasu poświęciła na studiowanie tych opasłych tomiszczy od lady Burke... nie mogła teraz cisnąć w kąt całej swej nauki, tym bardziej gdy chciała w końcu odgrodzić swój umysł od niepotrzebnych gości, musiała w pełni kontrolować własne emocje. Wzięła głęboki oddech, lustrując spojrzeniem kuzynkę; dystansowała się do całej sytuacji, chcąc być oporą, ramieniem, w które Aquila mogła się wypłakać bez wyrzutów sumienia. Potem zadrżała na kolejne słowa - czyżby Alphard padł ofiarą morderstwa, ale z czyich rąk? Robiła wszystko, aby oddychać spokojnie i nie dać się ponieść emocjom, jakie miotały jej ciałem. Powstrzymywała zryw, który chciał ją wyszarpnąć w kierunku Grimmuald Place 12, aby wypytać się, dowiedzieć wszystkiego, znaleźć winowajcę i wtrącić go do najgłębszych czeluści Azkabanu. Lecz nie mogła pozostawić tu Aquili samej; potrzebowała planu. Zresztą... być może ktoś już zdążył rozgryźć tę zagadkę? Możliwe, że wszystko, co miało być wyjaśnione padło po ucieczce młodej lady Black i nie usłyszała tego, co powinna. Forsythia pociągnęła mocniej nosem, zbierając się w sobie - była wręcz gotowa na to, aby zabrać stąd kuzynkę, w zależności od tego czego będzie żądała, przecież chciała być dla niej tym, czego potrzebowała. Jednak...
Usłyszała swoje własne szklane serce, które pękło od oskarżeń rzuconych prosto w twarz. Tak nietrafnych. Tak okrutnych. Ze wszystkich ludzi na ziemi, ze wszystkich bliskich - to ją Aquila postanowiła obarczyć takim brzemieniem? Skoro tak jej ufała to dlaczego postanowiła uderzyć młotem w jej kruchy i wrażliwy punkt. Czyżby ich więź nie była aż tak silna? Początkowo nawet zignorowała fakt, że to Rosierowie przynieśli ciało Alpharda, bardziej bolało ją, że miała zostać oskarżona o zbrodnię, której nie popełniła, a różdżka w nią wycelowana odcięła liny mostu, łączącego dwie dusze kuzynek.
Rozumiała szok. Rozumiała przerażenie. Rozumiała, że Aquila mogła nie myśleć trzeźwo. Przecież straciła brata... Sythia znała to uczucie, a mimo to nie potrafiła poradzić sobie z faktem bycia oskarżoną przez jedną z ostatnich osób, którą tak mocno kochała. Oczywiście z Rigelem byli blisko, można rzec, że byli naprawdę wspaniałymi przyjaciółmi, lecz to Aquila stanowiła siostrę, jakiej Forsythia nigdy nie miała. Wolała po stokroć razy słyszeć jej słodki głos mówiący "Forsythio Crabbe, jesteś szalona", niż to, co właśnie padło i wbiło się w jej serce. Nie chciała wierzyć w dźwięk tych wszystkich słów, próbowała wybadać na ile była to jeszcze rzeczywistość, a na ile kolejny koszmar. Przez cień sekundy zdawało jej się nawet, że to nie była Aquila - ona przecież by tego nie powiedziała, była dobrą osobą, niewinną, niezachwianą i zawsze wierzącą w uczucie, jakie łączyło kuzynki.
Forsythia próbowała wytłumaczyć sobie, że przecież to nie tak, nagminnie myśli biły się walecznie, racjonalizując szok, jaki przeżyła lady Black, lecz ich przeciwnikiem stały się skruszone nadzieje i rozbite serce, protestujące z transparentami poświadczającymi o braku zaufania, a przynajmniej o braku solidnej podstawy, w którą panna Crabbe wierzyła. Zrezygnowana przyglądała się Aquili, nie wierząc nadal w te oskarżenia, aż w końcu zaśmiała się pod nosem, czując, jak łzy napływają jej do oczu. Nie dawała wiary temu, że to musiało wypłynąć właśnie teraz, właśnie w takiej chwili... - Pollux powiedziałby o tym Faustusowi, a Faustus... zrobiłby wszystko, żebym pracowała tylko tam, gdzie ON chce, a nie ja... Wiesz o tym, dlatego nie chciałam, żeby ktokolwiek się dowiedział, nie dopóki... dopóki nie będzie mógł mi zagrozić - powiedziała z bólem w głosie, jakby przyznanie na głos tej prawdy o własnym ojcu i jego braku akceptacji otwierało kolejną ranę w jej sercu. Rozdzierało ją wypowiadanie takich oczywistości, które nawet mimo tragedii były oczywiste, gdy kogoś tak dobrze znała, a może... Aquila wcale tak dobrze jej nie znała? Nie, właściwie w ogóle się nie znały, gdyby spojrzeć na to pod odpowiednim kątem, to Sythia musiała kłamać i zatajać przed kuzynką tyle ile przed całą resztą rodziny. Kłamstwo było brukiem wszystkiego, aż zrobiło jej się niedobrze. Zawiodła. Jednak sama również się przeliczyła względem kogoś. - Tak nisko mnie oceniasz? Myślisz, że mogłabym zrobić coś takiego po stracie własnego brata? Kochałam Alpharda... Na pewno nie tak jak ty, lecz Merlin mi świadkiem, że nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła... - pokręciła głową ze zrezygnowaniem, podnosząc się powoli z lodu, usilnie próbując powstrzymać płacz, a zaraz potem wzniosła spojrzenie na kuzynkę. - A poza tym... Jak to Rosierowie... co... przecież oni byli zaręczeni... Melisande i Alphard... ja... nie rozumiem - myślała już na głos, z czasem opadając spojrzeniem na skrzata i jego znoszone odzienie, które wyglądało jakby ktoś wymiął je w gardle - własciwie to czuła się dokładnie jak ta szmata, wisząca na wychudzonym, małym ciałku. - To bez sensu - wymruczała, próbując wysnuć najbardziej logiczne rozwiązanie tej sytuacji. Przecież taka zbrodnia między rodami, wywołałaby kolejną waśń, co więcej, wywołałaby rozłam w arystokracji, który byłby tragiczny w skutkach dla obecnej polityki. Przecież mordercy nie przynieśliby ciała pod drzwi... Przygryzła dolną wargę i zerknęła ponownie na kuzynkę. Pokręciła głową z niedowierzaniem i sięgnęła po różdżkę, odrzucając ją na bok, aby pokazać, że nie jest wrogiem. Natomiast różdżka uderzyła o leżącą w oddali torebkę ze śniadaniem, które chyba nigdy nie miało zostać spożyte. Mogło już teraz pokryć się zgnilizną i pleśnią, jaka również zaczęła toczyć podstawę relacji kuzynek. I choć chciała być dla niej, musiała bardzo mocno powstrzymać własne skrzywdzone ego, które rwało się do ucieczki - ucieczki od rodziny, która jej nie rozumiała. - Aquilo... błagam cię, przestań, nie jestem twoim wrogiem - głos jej zadrżał gdy spoglądała na czubek różdżki. - Chciałam... Chcę ci pomóc - niemal wyjęczała, wystawiając przed siebie ręce, jakby gotowa wybaczyć oskarżenia. Otworzyć serce raz jeszcze, lecz wiedziała, że słów kuzynki i poczynań nie zapomni, bo ludzie przyparci do muru pokazywali swoją prawdziwą twarz. - Kocham cię, jak siostrę, jesteś jedyną... - byłaś jedyną. Przymknęła oczy, czekając na trzask teleportacji, na krzyk, na dalsze oskarżenia, na płacz. Była gotowa czekać.
Usłyszała swoje własne szklane serce, które pękło od oskarżeń rzuconych prosto w twarz. Tak nietrafnych. Tak okrutnych. Ze wszystkich ludzi na ziemi, ze wszystkich bliskich - to ją Aquila postanowiła obarczyć takim brzemieniem? Skoro tak jej ufała to dlaczego postanowiła uderzyć młotem w jej kruchy i wrażliwy punkt. Czyżby ich więź nie była aż tak silna? Początkowo nawet zignorowała fakt, że to Rosierowie przynieśli ciało Alpharda, bardziej bolało ją, że miała zostać oskarżona o zbrodnię, której nie popełniła, a różdżka w nią wycelowana odcięła liny mostu, łączącego dwie dusze kuzynek.
Rozumiała szok. Rozumiała przerażenie. Rozumiała, że Aquila mogła nie myśleć trzeźwo. Przecież straciła brata... Sythia znała to uczucie, a mimo to nie potrafiła poradzić sobie z faktem bycia oskarżoną przez jedną z ostatnich osób, którą tak mocno kochała. Oczywiście z Rigelem byli blisko, można rzec, że byli naprawdę wspaniałymi przyjaciółmi, lecz to Aquila stanowiła siostrę, jakiej Forsythia nigdy nie miała. Wolała po stokroć razy słyszeć jej słodki głos mówiący "Forsythio Crabbe, jesteś szalona", niż to, co właśnie padło i wbiło się w jej serce. Nie chciała wierzyć w dźwięk tych wszystkich słów, próbowała wybadać na ile była to jeszcze rzeczywistość, a na ile kolejny koszmar. Przez cień sekundy zdawało jej się nawet, że to nie była Aquila - ona przecież by tego nie powiedziała, była dobrą osobą, niewinną, niezachwianą i zawsze wierzącą w uczucie, jakie łączyło kuzynki.
Forsythia próbowała wytłumaczyć sobie, że przecież to nie tak, nagminnie myśli biły się walecznie, racjonalizując szok, jaki przeżyła lady Black, lecz ich przeciwnikiem stały się skruszone nadzieje i rozbite serce, protestujące z transparentami poświadczającymi o braku zaufania, a przynajmniej o braku solidnej podstawy, w którą panna Crabbe wierzyła. Zrezygnowana przyglądała się Aquili, nie wierząc nadal w te oskarżenia, aż w końcu zaśmiała się pod nosem, czując, jak łzy napływają jej do oczu. Nie dawała wiary temu, że to musiało wypłynąć właśnie teraz, właśnie w takiej chwili... - Pollux powiedziałby o tym Faustusowi, a Faustus... zrobiłby wszystko, żebym pracowała tylko tam, gdzie ON chce, a nie ja... Wiesz o tym, dlatego nie chciałam, żeby ktokolwiek się dowiedział, nie dopóki... dopóki nie będzie mógł mi zagrozić - powiedziała z bólem w głosie, jakby przyznanie na głos tej prawdy o własnym ojcu i jego braku akceptacji otwierało kolejną ranę w jej sercu. Rozdzierało ją wypowiadanie takich oczywistości, które nawet mimo tragedii były oczywiste, gdy kogoś tak dobrze znała, a może... Aquila wcale tak dobrze jej nie znała? Nie, właściwie w ogóle się nie znały, gdyby spojrzeć na to pod odpowiednim kątem, to Sythia musiała kłamać i zatajać przed kuzynką tyle ile przed całą resztą rodziny. Kłamstwo było brukiem wszystkiego, aż zrobiło jej się niedobrze. Zawiodła. Jednak sama również się przeliczyła względem kogoś. - Tak nisko mnie oceniasz? Myślisz, że mogłabym zrobić coś takiego po stracie własnego brata? Kochałam Alpharda... Na pewno nie tak jak ty, lecz Merlin mi świadkiem, że nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła... - pokręciła głową ze zrezygnowaniem, podnosząc się powoli z lodu, usilnie próbując powstrzymać płacz, a zaraz potem wzniosła spojrzenie na kuzynkę. - A poza tym... Jak to Rosierowie... co... przecież oni byli zaręczeni... Melisande i Alphard... ja... nie rozumiem - myślała już na głos, z czasem opadając spojrzeniem na skrzata i jego znoszone odzienie, które wyglądało jakby ktoś wymiął je w gardle - własciwie to czuła się dokładnie jak ta szmata, wisząca na wychudzonym, małym ciałku. - To bez sensu - wymruczała, próbując wysnuć najbardziej logiczne rozwiązanie tej sytuacji. Przecież taka zbrodnia między rodami, wywołałaby kolejną waśń, co więcej, wywołałaby rozłam w arystokracji, który byłby tragiczny w skutkach dla obecnej polityki. Przecież mordercy nie przynieśliby ciała pod drzwi... Przygryzła dolną wargę i zerknęła ponownie na kuzynkę. Pokręciła głową z niedowierzaniem i sięgnęła po różdżkę, odrzucając ją na bok, aby pokazać, że nie jest wrogiem. Natomiast różdżka uderzyła o leżącą w oddali torebkę ze śniadaniem, które chyba nigdy nie miało zostać spożyte. Mogło już teraz pokryć się zgnilizną i pleśnią, jaka również zaczęła toczyć podstawę relacji kuzynek. I choć chciała być dla niej, musiała bardzo mocno powstrzymać własne skrzywdzone ego, które rwało się do ucieczki - ucieczki od rodziny, która jej nie rozumiała. - Aquilo... błagam cię, przestań, nie jestem twoim wrogiem - głos jej zadrżał gdy spoglądała na czubek różdżki. - Chciałam... Chcę ci pomóc - niemal wyjęczała, wystawiając przed siebie ręce, jakby gotowa wybaczyć oskarżenia. Otworzyć serce raz jeszcze, lecz wiedziała, że słów kuzynki i poczynań nie zapomni, bo ludzie przyparci do muru pokazywali swoją prawdziwą twarz. - Kocham cię, jak siostrę, jesteś jedyną... - byłaś jedyną. Przymknęła oczy, czekając na trzask teleportacji, na krzyk, na dalsze oskarżenia, na płacz. Była gotowa czekać.
Każda chwila brzmiała inaczej i smakowała inaczej, a wir myśli przelewał się przez głowę Black niczym huragan przechodzący przez wioskę, zrywający dachy z domu. Nie miała w sobie ognia, jedynie silne podmuchy zimnego wiatru. Chciała odepchnąć od siebie to wszystko, chciała znaleźć jakiekolwiek wyjaśnienie. Nazwisko które miało ochronić ją przed całym złem tego świata, szklana bańka bezpieczeństwa została potłuczona, a ta stała tak, wyciągając jedynie odłamki szkła z całego ciała, jeden po drugim, choć było ich niezliczenie wiele. Materiał był w stanie skryć wszystko. Niegdyś peleryna niewidka uchroniła Ignotusa Peverella przed śmiercią, czarny całun okrywał martwe ciało Alpharda Blacka, a kobaltowy płaszcz Forsythii Crabbe jeszcze przed chwilą ogrzewał przemarznięte ciało Aquili Black. Teraz płaszcz leżał na tafli gdzieś obok. Sama go z siebie zrzuciła, sama zabrała sobie to ciepło, pozostała sama sobie, a nakrycie nie stanowiło już tarczy między zlodowaciałym szkłem, a skostniałymi ramionami. Słuchała każdego słowa Forsythii, żadnego nie rozumiała, a jednak każde miało sens. Opuściła różdżkę w dół, a ta wyleciała z jej skostniałej dłoni prosto na ziemię. Rozległ się lekki stuk, a ta potoczyła się niewiele dalej, bezużyteczna i niepotrzebna.
- Kochałam Perseusa... - spuściła wzrok w dół - Kochałam go....
Wróciły wspomnienia ze wspólnych chwil gdy trzymali swe ręce gdzieś za tarczą zegara, tak by nikt ich nie zobaczył, gdy on przesuwał kciukiem po jej nadgarstku i gdy myślała, że wszystko będzie tak jak powinno być. Nic nie było. Znów płytki oddech nawiedził jej ciało, ale utrzymała się na nogach. Szybki gest dłoni nakazał skrzatowi odejść na bok, a ten posłusznie to uczynił. Czuła ból po jego śmierci, ból silny i rozrywający serce, ale to jednak widok własnej kuzynki na pogrzebie, która zalewała się łzami, krzyczała, widok który mroził krew w żyłach. Dopiero teraz zrozumiała co czuła Forsythia i, choć było to surrealistyczne, to uczucie przytłoczyło bardziej niż kiedykolwiek mogłaby się tego spodziewać. Nie była wtedy wystarczająco blisko, nie okazała jej wsparcia na jakie zasługiwała, pogrążana we własnej krótkiej żałobie, nie widziała złamanego serca kobiety. Tego samego serca, które teraz biło w piersi Aquili. Czy to uczucie będzie trwać wiecznie?
- Ja... - wymamrotała. - Ja nigdy bym Cię... Potrzebuje tylko... - pomyśleć.
Natłok myśli wykańczał, a dziewczyna nie była pewna jakie słowa padają z jej ust i gdzie kończy się bańka, a zaczyna prawda. Kolana bolały, ale chciała iść przed siebie, chciała wydostać się stąd, z tego miejsca, spośród tych kolorów tęczy, spośród gorzkiego smaku rozpaczy i słonego smaku łez. Odwróciła się i złapała za głowę, trzęsła się i kręciła nią tak jakby chciała drastycznie zaprzeczyć wszystkiemu co dziś miało miejsce, wszystkiemu co dziś zobaczyła. Wspomnienia jednak kształtowały człowieka, historia kształtowała świat, a bez kronik, bez doświadczeń... była przecież nikim. Forsythia jednak musiała zrozumieć, nawet jeśli to miało oznaczać przeżycie tego samego bólu jeszcze raz.
- Mathieu Rosier... Wyglądał jak po bitwie... Przyniósł jego ciała do nas do domu, ledwie chwilę temu - odwróciła się i powoli podeszła do kuzynki, gotowa na każdą reakcję, nie miała już nic do stracenia - Uciekłam... Bałam się, że... - że będę tam sama.
Kolejne łzy poleciały z jej oczu, a wyschnięte powieki znów nabrały koloru. Wyciekał z niej cały ból, choć pozostało go za dużo by łzy działały. Może musiał zadziałać czas? Trzęsące się usta, kręcąca na boki twarz i ten zbliżający się atak paniki, to paskudne uczucie, że w końcu zostanie całkowicie sama. Aquila upadła na kolana, zmęczona i zniszczona. Objęła jedynie nogi Forsythi i wcisnęła w nie twarz, a jej szloch znów rozniósł się po całej przestrzeni. Nie mogła jej stracić, nie teraz, nie mogła zostać sama. Nie myślała logicznie, pogubiła się ledwie wczoraj. Zimna myśl biła jednak w każdą część czaszki Aquili. Kuzynka się nie myliła, zawsze była obok, zawsze była gotowa jej pomóc, zawsze ją kochała. Bracia nie mówili wszystkiego, Alphard nawet w szale emocji miał swoje tajemnice, Rigel pomijał wiele pytań, czasem kręcąc się dookoła tematu, ojciec milczał, a matka... Matka nawet nie udawała.
- Kocham Cię... - wyszeptała. - Nie zostawiaj mnie, błagam, ja wiem, że Ty nie... Ty nigdy byś mnie nie okłamała... Zabierz mnie stąd, błagam.
- Kochałam Perseusa... - spuściła wzrok w dół - Kochałam go....
Wróciły wspomnienia ze wspólnych chwil gdy trzymali swe ręce gdzieś za tarczą zegara, tak by nikt ich nie zobaczył, gdy on przesuwał kciukiem po jej nadgarstku i gdy myślała, że wszystko będzie tak jak powinno być. Nic nie było. Znów płytki oddech nawiedził jej ciało, ale utrzymała się na nogach. Szybki gest dłoni nakazał skrzatowi odejść na bok, a ten posłusznie to uczynił. Czuła ból po jego śmierci, ból silny i rozrywający serce, ale to jednak widok własnej kuzynki na pogrzebie, która zalewała się łzami, krzyczała, widok który mroził krew w żyłach. Dopiero teraz zrozumiała co czuła Forsythia i, choć było to surrealistyczne, to uczucie przytłoczyło bardziej niż kiedykolwiek mogłaby się tego spodziewać. Nie była wtedy wystarczająco blisko, nie okazała jej wsparcia na jakie zasługiwała, pogrążana we własnej krótkiej żałobie, nie widziała złamanego serca kobiety. Tego samego serca, które teraz biło w piersi Aquili. Czy to uczucie będzie trwać wiecznie?
- Ja... - wymamrotała. - Ja nigdy bym Cię... Potrzebuje tylko... - pomyśleć.
Natłok myśli wykańczał, a dziewczyna nie była pewna jakie słowa padają z jej ust i gdzie kończy się bańka, a zaczyna prawda. Kolana bolały, ale chciała iść przed siebie, chciała wydostać się stąd, z tego miejsca, spośród tych kolorów tęczy, spośród gorzkiego smaku rozpaczy i słonego smaku łez. Odwróciła się i złapała za głowę, trzęsła się i kręciła nią tak jakby chciała drastycznie zaprzeczyć wszystkiemu co dziś miało miejsce, wszystkiemu co dziś zobaczyła. Wspomnienia jednak kształtowały człowieka, historia kształtowała świat, a bez kronik, bez doświadczeń... była przecież nikim. Forsythia jednak musiała zrozumieć, nawet jeśli to miało oznaczać przeżycie tego samego bólu jeszcze raz.
- Mathieu Rosier... Wyglądał jak po bitwie... Przyniósł jego ciała do nas do domu, ledwie chwilę temu - odwróciła się i powoli podeszła do kuzynki, gotowa na każdą reakcję, nie miała już nic do stracenia - Uciekłam... Bałam się, że... - że będę tam sama.
Kolejne łzy poleciały z jej oczu, a wyschnięte powieki znów nabrały koloru. Wyciekał z niej cały ból, choć pozostało go za dużo by łzy działały. Może musiał zadziałać czas? Trzęsące się usta, kręcąca na boki twarz i ten zbliżający się atak paniki, to paskudne uczucie, że w końcu zostanie całkowicie sama. Aquila upadła na kolana, zmęczona i zniszczona. Objęła jedynie nogi Forsythi i wcisnęła w nie twarz, a jej szloch znów rozniósł się po całej przestrzeni. Nie mogła jej stracić, nie teraz, nie mogła zostać sama. Nie myślała logicznie, pogubiła się ledwie wczoraj. Zimna myśl biła jednak w każdą część czaszki Aquili. Kuzynka się nie myliła, zawsze była obok, zawsze była gotowa jej pomóc, zawsze ją kochała. Bracia nie mówili wszystkiego, Alphard nawet w szale emocji miał swoje tajemnice, Rigel pomijał wiele pytań, czasem kręcąc się dookoła tematu, ojciec milczał, a matka... Matka nawet nie udawała.
- Kocham Cię... - wyszeptała. - Nie zostawiaj mnie, błagam, ja wiem, że Ty nie... Ty nigdy byś mnie nie okłamała... Zabierz mnie stąd, błagam.
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Szklane lodowisko
Szybka odpowiedź