Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Nadbrzeżna łąka
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Nadbrzeżna łąka
To bardzo urokliwe miejsce gdzieś na południowym wybrzeżu Anglii, położone z dala od większych skupisk mugoli, dzięki czemu panuje spokój. To wprost idealny zakątek do rodzinnego spędzania czasu, pikników czy aktywności na świeżym powietrzu, zwłaszcza latem, kiedy słonecznych dni jest znacznie więcej. Prawdopodobieństwo napotkania mugola jest bardzo nikłe, ci z jakiegoś powodu nie potrafią znaleźć tego miejsca.
Łąka z pięknym widokiem na plażę i morze jest także lubianym miejscem dla ludzi poszukujących samotności lub natchnienia. Sama plaża jest piaszczysta, a wybrzeże łagodne i bezpieczne, pozbawione zdradliwych miejsc. W wodzie często można spotkać małe, kolorowe rybki i muszelki. Przy odrobinie szczęścia i dobrym oku można wypatrzeć okazy magicznych roślin wodnych, jak skrzeloziele; żeby je rozpoznać należy posiadać biegłość zielarstwa na poziomie co najmniej I. Zwykle rośnie nieco głębiej; żeby wydobyć kawałek należy zanurkować.
ST wydobycia fragmentu skrzeloziela wynosi 80. Do rzutu dodaje się biegłość pływania.
Lokacja zawiera kości.Łąka z pięknym widokiem na plażę i morze jest także lubianym miejscem dla ludzi poszukujących samotności lub natchnienia. Sama plaża jest piaszczysta, a wybrzeże łagodne i bezpieczne, pozbawione zdradliwych miejsc. W wodzie często można spotkać małe, kolorowe rybki i muszelki. Przy odrobinie szczęścia i dobrym oku można wypatrzeć okazy magicznych roślin wodnych, jak skrzeloziele; żeby je rozpoznać należy posiadać biegłość zielarstwa na poziomie co najmniej I. Zwykle rośnie nieco głębiej; żeby wydobyć kawałek należy zanurkować.
ST wydobycia fragmentu skrzeloziela wynosi 80. Do rzutu dodaje się biegłość pływania.
| rzut na skutki po Tower, nic się nie dzieje
Bywały chwile, że traciła pewność, czy przypadkiem nie zleci ze Świetlistej Smugi, nie runie w dół, ruszając na spotkanie z ziemią. Na tej wysokości wiatr był porywisty, silny, zaś lewa ręka wciąż nie wróciła do pełni sił, nie mogła się więc na niej opierać czy kurczowo zaciskać wszystkich palców na trzonku wysłużonej miotły. Mimo to nie wołała na pomoc – bo przecierający szlak Dearborn, w którego sylwetkę uparcie się wpatrywała, by przypadkiem nie stracić go z oczu, zapewne i tak by jej nie usłyszał. Krzyki utonęłyby w wyciu szarpiącej ubraniami wichury. Kiedy więc w końcu zaczęli kierować się ku majaczącej na horyzoncie wiosce, obniżać lot, odetchnęła z ulgą. Zmarzła, nie była przyzwyczajona do tak dalekich podróży na miotle, nie zamierzała jednak narzekać. Pamiętał o niej, gdy otrzymał szansę na zarobek, tak jak to obiecał, za co była mu wdzięczna. Czasy robiły się coraz trudniejsze, wiązanie końca z końcem urosło do rangi wyzwania, odkąd ceny poszybowały w górę, a herbata czy kawa stały się rarytasami, o których mogła jedynie pomarzyć. Nie to jednak było najważniejsze – choć niewątpliwie czuła się bezpieczniej, mogąc odłożyć cokolwiek do kasetki, w której trzymała wszystkie oszczędności, odkąd wybrała swe pieniądze z Gringotta – a fakt, że mogli powiązać zdobycie choćby kilku sykli z pomocą potrzebującym. Kornwalia stanowiła jedno z bezpieczniejszych miejsc w kraju, odkąd lordowie, którym obce była ślepa nienawiść, nawiązali sojusz, próbując ochronić swe ziemie przed nowym porządkiem, mimo to nie brakowało takich, którzy chcieliby stąd uciec. Byle dalej, nawet i do odległej Ameryki.
Sapnęła cicho, gdy stopy spotkały się z zadziwiająco twardym podłożem, odzwyczajona od kontaktu z ziemią. Poprawiła materiał płaszcza, wodząc dookoła uważnym, czujnym wzrokiem – bała się, że znów ujrzy lub usłyszy ją, zmarłą więźniarkę – i użyła zaklęcia, by zmniejszyć miotłę do rozmiarów, które pozwalały schować ją do przewieszonej przez ramię torby. Była blada, przed ruszeniem w drogę zmieniła też rysy twarzy, a dłuższe niż zwykle włosy zebrała w warkocz. – Dopiero ósma? – powtórzyła po nim, wciskając dłonie do kieszeni, by je choć trochę ogrzać; były zgrabiałe od listopadowego chłodu. – Zdążymy bez problemu – dodała, przelotnie przyglądając się twarzy towarzysza. Ostatnim razem, gdy widzieli się tylko we dwoje, okoliczności były dość powiedzieć, że niesprzyjające. Dolina Godryka, cmentarz, dzień rocznicy śmierci jego bliskich. Jak czuł się teraz? Czy tamto przypadkowe spotkanie miało odbić się na ich współpracy? Nie, to wątpliwe. Bardziej martwiła się o to, w jakim stanie auror wrócił z Azkabanu – wciąż nie czuła się przy nim całkiem swobodnie, nie po tej informacji, jaką usłyszała w szpitalu polowym, o nim i o Pomonie. Nie powinna jednak teraz o tym myśleć. – Bywało lepiej. Ale bywało też gorzej – mruknęła, kiedy już ruszyli żwawym krokiem w kierunku rysujących się przy drodze budynków. – A co z tobą? – odbiła piłeczkę, nie chcąc ani spowiadać mu się ze swoich halucynacji, bólów głowy, ani też pozostać całkiem obojętną na jego los. Nie byli sobie szczególnie bliscy, lecz byli sojusznikami, współpracownikami, i chciała wiedzieć, że może na nim polegać. – To tutaj? – dopytała po chwili, gdy zaczęli już mijać pierwsze domostwa; pokrótce opisał jej ten, który mieli pomóc zabezpieczyć, nim wzbili się w przestworza, nie była jednak pewna, czy czegoś nie pomieszała. Wyglądał jednak podobnie, zielony płot, czerwona dachówka, niewielka huśtawka z boku. Poczekała, aż Cedric odpowie, a później – porozumie się z panem Daviesem, który musiał zauważyć ich przez okno, ruszył im na spotkanie. Złożyła usta w niemrawym uśmiechu, przedstawiła zmyślonym nazwiskiem i podążyła za mężczyznami w stronę drzwi wejściowych. Właściciel, zachęcony do przedstawienia im rozkładu lokum i opisania swych potrzeb, zaczął oprowadzać ich po wszystkich pokojach. Kuchnia, salon, pokój gościnny, sypialnia, jeszcze jedna sypialnia, a do tego strych. Pozostali członkowie rodziny zajęci byli zmniejszaniem swego dobytku i upychaniem go w poręczniejszych walizkach, musieli wiedzieć, że nie zabiorą ze sobą wszystkiego, że powinni ograniczyć się do minimum – tylko jak zdecydować, z czym rozpocząć nowe życie? – Od czego zaczynamy? – zapytała Dearborna, kiedy zostali już sami w holu na piętrze. – Dzielimy się pomieszczeniami, żeby przyśpieszyć?
Bywały chwile, że traciła pewność, czy przypadkiem nie zleci ze Świetlistej Smugi, nie runie w dół, ruszając na spotkanie z ziemią. Na tej wysokości wiatr był porywisty, silny, zaś lewa ręka wciąż nie wróciła do pełni sił, nie mogła się więc na niej opierać czy kurczowo zaciskać wszystkich palców na trzonku wysłużonej miotły. Mimo to nie wołała na pomoc – bo przecierający szlak Dearborn, w którego sylwetkę uparcie się wpatrywała, by przypadkiem nie stracić go z oczu, zapewne i tak by jej nie usłyszał. Krzyki utonęłyby w wyciu szarpiącej ubraniami wichury. Kiedy więc w końcu zaczęli kierować się ku majaczącej na horyzoncie wiosce, obniżać lot, odetchnęła z ulgą. Zmarzła, nie była przyzwyczajona do tak dalekich podróży na miotle, nie zamierzała jednak narzekać. Pamiętał o niej, gdy otrzymał szansę na zarobek, tak jak to obiecał, za co była mu wdzięczna. Czasy robiły się coraz trudniejsze, wiązanie końca z końcem urosło do rangi wyzwania, odkąd ceny poszybowały w górę, a herbata czy kawa stały się rarytasami, o których mogła jedynie pomarzyć. Nie to jednak było najważniejsze – choć niewątpliwie czuła się bezpieczniej, mogąc odłożyć cokolwiek do kasetki, w której trzymała wszystkie oszczędności, odkąd wybrała swe pieniądze z Gringotta – a fakt, że mogli powiązać zdobycie choćby kilku sykli z pomocą potrzebującym. Kornwalia stanowiła jedno z bezpieczniejszych miejsc w kraju, odkąd lordowie, którym obce była ślepa nienawiść, nawiązali sojusz, próbując ochronić swe ziemie przed nowym porządkiem, mimo to nie brakowało takich, którzy chcieliby stąd uciec. Byle dalej, nawet i do odległej Ameryki.
Sapnęła cicho, gdy stopy spotkały się z zadziwiająco twardym podłożem, odzwyczajona od kontaktu z ziemią. Poprawiła materiał płaszcza, wodząc dookoła uważnym, czujnym wzrokiem – bała się, że znów ujrzy lub usłyszy ją, zmarłą więźniarkę – i użyła zaklęcia, by zmniejszyć miotłę do rozmiarów, które pozwalały schować ją do przewieszonej przez ramię torby. Była blada, przed ruszeniem w drogę zmieniła też rysy twarzy, a dłuższe niż zwykle włosy zebrała w warkocz. – Dopiero ósma? – powtórzyła po nim, wciskając dłonie do kieszeni, by je choć trochę ogrzać; były zgrabiałe od listopadowego chłodu. – Zdążymy bez problemu – dodała, przelotnie przyglądając się twarzy towarzysza. Ostatnim razem, gdy widzieli się tylko we dwoje, okoliczności były dość powiedzieć, że niesprzyjające. Dolina Godryka, cmentarz, dzień rocznicy śmierci jego bliskich. Jak czuł się teraz? Czy tamto przypadkowe spotkanie miało odbić się na ich współpracy? Nie, to wątpliwe. Bardziej martwiła się o to, w jakim stanie auror wrócił z Azkabanu – wciąż nie czuła się przy nim całkiem swobodnie, nie po tej informacji, jaką usłyszała w szpitalu polowym, o nim i o Pomonie. Nie powinna jednak teraz o tym myśleć. – Bywało lepiej. Ale bywało też gorzej – mruknęła, kiedy już ruszyli żwawym krokiem w kierunku rysujących się przy drodze budynków. – A co z tobą? – odbiła piłeczkę, nie chcąc ani spowiadać mu się ze swoich halucynacji, bólów głowy, ani też pozostać całkiem obojętną na jego los. Nie byli sobie szczególnie bliscy, lecz byli sojusznikami, współpracownikami, i chciała wiedzieć, że może na nim polegać. – To tutaj? – dopytała po chwili, gdy zaczęli już mijać pierwsze domostwa; pokrótce opisał jej ten, który mieli pomóc zabezpieczyć, nim wzbili się w przestworza, nie była jednak pewna, czy czegoś nie pomieszała. Wyglądał jednak podobnie, zielony płot, czerwona dachówka, niewielka huśtawka z boku. Poczekała, aż Cedric odpowie, a później – porozumie się z panem Daviesem, który musiał zauważyć ich przez okno, ruszył im na spotkanie. Złożyła usta w niemrawym uśmiechu, przedstawiła zmyślonym nazwiskiem i podążyła za mężczyznami w stronę drzwi wejściowych. Właściciel, zachęcony do przedstawienia im rozkładu lokum i opisania swych potrzeb, zaczął oprowadzać ich po wszystkich pokojach. Kuchnia, salon, pokój gościnny, sypialnia, jeszcze jedna sypialnia, a do tego strych. Pozostali członkowie rodziny zajęci byli zmniejszaniem swego dobytku i upychaniem go w poręczniejszych walizkach, musieli wiedzieć, że nie zabiorą ze sobą wszystkiego, że powinni ograniczyć się do minimum – tylko jak zdecydować, z czym rozpocząć nowe życie? – Od czego zaczynamy? – zapytała Dearborna, kiedy zostali już sami w holu na piętrze. – Dzielimy się pomieszczeniami, żeby przyśpieszyć?
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nasze ostatnie spotkanie, sam na sam, pamiętałem jak przez mgłę. To było na kilka dni przed wyruszeniem do Londynu, by wydostać Justine Tonks z mrocznego podziemia Tower, gdzie zbudowano nowy Azkaban - może jeszcze bardziej przerażający niż jego pierwowzór. Pamiętałem i na myśl o nim było mi wstyd. Nie przez to, że Clearwater dowiedziała się o tragedii jaka mnie dotknęła - nie była to zresztą wielka tajemnica, trudna do zdobycia dla kogoś, kto zajmował się zbieraniem i zdobywaniem informacji o innych - a przez mój stan. Nigdy nie powinienem był tak pijany stawać przy grobie mojej żony i córki, to kalanie ich pamięci, nieposzanowanie rocznicy, Maeve zaś stałą się świadkiem kolejnego upadku. Słyszała jak bełkotem, widziała jak się potykam, nie potrafiłem ukryć ani swojej rozpaczy, ani złości. Pamiętałem, że byłem dla niej opryskliwy, niepotrzebnie i bez powodu, za to też było mi wstyd. Byłem jej wdzięczny za to, że nie zostawiła mnie tak na tym cmentarzu. Pijanego w sztok, niemal nieświadomego tego, co się dzieje, wystawionego jak najłatwiejszy cel. Czułem, że powinienem był czarownicy za to podziękować, jednak głos grzązł mi w gardle za każdym razem, kiedy w czasie lotu otwierałem usta, by poruszyć ten temat. Z drugiej strony - wolałbym do tego nigdy już nie wracać. Zapomnieć o tym i najlepiej, gdyby Maeve o tym zapomniała.
- Mhm - mruknąłem, chowając zegarek do kieszeni, gdzie był bezpieczny. Pamiątka po ojcu miała dla mnie dużą wartość. - Lepiej wyruszyć wcześniej. Nie jestem pewien ile będą mieć bagażu. Pogoda nie sprzyja - odparłem, spoglądając w niebo i zastanawiając się, czy z tych ciemnych chmur jakie zbierały się nad Kornwalią runie też deszcz. Nie tylko wiatr i deszcz mogły popsuć nam plany i uniemożliwić dotarcie Daviesów do przystani na czas. Musieliśmy brać pod uwagę i czarniejsze scenariusze. Wolałem być przygotowany także i takie ewentualności, dać nam bezpieczny margines błędu, by niepotrzebnie nie ryzykować. Odpowiadała też za to moja punktualność - zawsze wolałem przyjść wcześniej, niż się spóźnić.
- Powiedzmy, że nie jest kolorowo, lecz radzę sobie, dziękuję. Nie musisz się martwić, różdżka nie odmawia mi posłuszeństwa - odpowiedziałem zdawkowo, wyczuwając co najbardziej chciała wiedzieć, a czemu wcale się nie dziwiłem - w takich chwilach jak ta oboje powinniśmy być pewni, czy możemy na sobie wzajemnie polegać, czego się spodziewać, by zminimalizować ryzyko niepowodzenia. - Tylko źle sypiam - westchnąłem ciężko, uprzedzając ewentualne uwagi i pytanie o cienie pod oczyma, zmęczony wygląd jakie padały z ust innych w ostatnich tygodniach nadzwyczaj często.
- Tak. To ten dom. Numer piętnaście - potwierdziłem, zerkając na skrzynkę na listy, mugolską - zapewne na pocztę przesyłaną przez niemagiczną część ich rodziny. W oknie poruszyła się firanka, dostrzegłem w nich męską sylwetkę, która zaraz pojawiła się na progu. Podał mi ustalone hasło, to samo uczyniłem ja - dopiero wtedy przestaliśmy mierzyć w siebie różdżkami i Davies, niski, drobny mężczyzna w średnim wieku z bujnym wąsem pod haczykowatym nosem, wpuścił nas do środka. W środku krzątała się jego żona, która podeszła do nas tylko po to, by się przywitać i zaraz po tym zniknęła, by zapełnić ostatnie wolne miejsce w walizkach. Na kanapie w salonie, gdzie zajrzałem ukradkiem, dostrzegłem dwoje dzieci - chłopca i dziewczynkę, mających na oko nie więcej niż dziesięć i siedem lat. Jako ojciec rozumiałem decyzję Daviesa o wyjeździe.
- Chodźcie, chodźcie - zaprosił nas gestem na piętro, pokazując gdzie co jest, po czym uraczył nas (po raz wtóry) historią o motywacji swojej decyzji, jakby usprawiedliwiając się dlaczego zostawia kraj w potrzebie - nie musiał. Rodzina była na pierwszym miejscu. Przez okno wskazał nam także sąsiadujący z domem budynek. Chciał, aby jego warsztat także został zabezpieczony.
- Niech tak będzie. Nierusz na wszystkie klamki. Strach na gremliny nałożymy w holu. Później nie będzie już zaskoczeniem, tak jak Widzimisię. Oczobłysk, stary szewc - wyliczałem - To samo z warsztatem. Im więcej, tym lepiej. Na cały ogród nałożymy Zawieruchę. Weźmy się do roboty, to trochę nam zajmie - zadecydowałem, przypominając jedynie wcześniej ustalony plan, którego mieliśmy oboje się trzymać. Nałożenie najprostszego zabezpieczenia trwało kwadrans - obłożenie domu i całej posesji tyloma zabezpieczeniami potrwa bez mała kilka godzin. Skinąłem Maeve głową i przeszedłem do sypialni, aby wdrożyć w ten plan w życie.
- Mhm - mruknąłem, chowając zegarek do kieszeni, gdzie był bezpieczny. Pamiątka po ojcu miała dla mnie dużą wartość. - Lepiej wyruszyć wcześniej. Nie jestem pewien ile będą mieć bagażu. Pogoda nie sprzyja - odparłem, spoglądając w niebo i zastanawiając się, czy z tych ciemnych chmur jakie zbierały się nad Kornwalią runie też deszcz. Nie tylko wiatr i deszcz mogły popsuć nam plany i uniemożliwić dotarcie Daviesów do przystani na czas. Musieliśmy brać pod uwagę i czarniejsze scenariusze. Wolałem być przygotowany także i takie ewentualności, dać nam bezpieczny margines błędu, by niepotrzebnie nie ryzykować. Odpowiadała też za to moja punktualność - zawsze wolałem przyjść wcześniej, niż się spóźnić.
- Powiedzmy, że nie jest kolorowo, lecz radzę sobie, dziękuję. Nie musisz się martwić, różdżka nie odmawia mi posłuszeństwa - odpowiedziałem zdawkowo, wyczuwając co najbardziej chciała wiedzieć, a czemu wcale się nie dziwiłem - w takich chwilach jak ta oboje powinniśmy być pewni, czy możemy na sobie wzajemnie polegać, czego się spodziewać, by zminimalizować ryzyko niepowodzenia. - Tylko źle sypiam - westchnąłem ciężko, uprzedzając ewentualne uwagi i pytanie o cienie pod oczyma, zmęczony wygląd jakie padały z ust innych w ostatnich tygodniach nadzwyczaj często.
- Tak. To ten dom. Numer piętnaście - potwierdziłem, zerkając na skrzynkę na listy, mugolską - zapewne na pocztę przesyłaną przez niemagiczną część ich rodziny. W oknie poruszyła się firanka, dostrzegłem w nich męską sylwetkę, która zaraz pojawiła się na progu. Podał mi ustalone hasło, to samo uczyniłem ja - dopiero wtedy przestaliśmy mierzyć w siebie różdżkami i Davies, niski, drobny mężczyzna w średnim wieku z bujnym wąsem pod haczykowatym nosem, wpuścił nas do środka. W środku krzątała się jego żona, która podeszła do nas tylko po to, by się przywitać i zaraz po tym zniknęła, by zapełnić ostatnie wolne miejsce w walizkach. Na kanapie w salonie, gdzie zajrzałem ukradkiem, dostrzegłem dwoje dzieci - chłopca i dziewczynkę, mających na oko nie więcej niż dziesięć i siedem lat. Jako ojciec rozumiałem decyzję Daviesa o wyjeździe.
- Chodźcie, chodźcie - zaprosił nas gestem na piętro, pokazując gdzie co jest, po czym uraczył nas (po raz wtóry) historią o motywacji swojej decyzji, jakby usprawiedliwiając się dlaczego zostawia kraj w potrzebie - nie musiał. Rodzina była na pierwszym miejscu. Przez okno wskazał nam także sąsiadujący z domem budynek. Chciał, aby jego warsztat także został zabezpieczony.
- Niech tak będzie. Nierusz na wszystkie klamki. Strach na gremliny nałożymy w holu. Później nie będzie już zaskoczeniem, tak jak Widzimisię. Oczobłysk, stary szewc - wyliczałem - To samo z warsztatem. Im więcej, tym lepiej. Na cały ogród nałożymy Zawieruchę. Weźmy się do roboty, to trochę nam zajmie - zadecydowałem, przypominając jedynie wcześniej ustalony plan, którego mieliśmy oboje się trzymać. Nałożenie najprostszego zabezpieczenia trwało kwadrans - obłożenie domu i całej posesji tyloma zabezpieczeniami potrwa bez mała kilka godzin. Skinąłem Maeve głową i przeszedłem do sypialni, aby wdrożyć w ten plan w życie.
becomes law
resistance
becomes duty
Nie zamierzała kwestionować słów aurora. Widziała zasnuwające niebo chmury, ciemne i gęste, z których w każdej chwili mógł lunąć rzęsisty deszcz. Zdawała sobie też sprawę z faktu, że lot w grupie zwiększał ryzyko wypadku – czy zwrócenia na siebie niechcianej uwagi szmalcowników lub ich donosicieli. Mimo to starała się myśleć pozytywnie, na przekór swej naturze i na przekór odczuwanemu od dłuższego czasu przygnębieniu. Obrazy Tower odcisnęły piętno na jej i tak nadwątlonej już psychice, sprowadzając ze sobą bezsenność i halucynacje, rozgaszczając pod skórą nieustępliwym niepokojem. – Rozumiem – przyznała krótko, cicho, gdy zapewnił ją o stabilności swego stanu. Zachowywał się i wyglądał względnie normalnie. Był może trochę bledszy, o wyraźnych cieniach pod oczami, może trochę bardziej spięty – dostrzegała oznaki napięcia w jego ramionach, lecz to tyle. Lata treningów wyczuliły ją na najmniejsze detale, zmiany, które innym mogły umykać, będąc zbyt subtelnymi czy naturalnymi, by móc zostać uznanymi za objawy czegoś poważniejszego. Czy naprawdę dawał sobie radę? Chciała w to wierzyć. – Próbowałeś eliksiru słodkiego snu? Słyszałam, że pomaga w takich przypadkach – podsunęła, ogniskując spojrzenie na profilu towarzysza. Odkąd wysłuchała Roselyn, biorąc do serca rady uzdolnionej uzdrowicielki, przetestowała na sobie działanie i wspomnianego specyfiku, i kwaśnego, smakującego cytrusami wywaru przeciwbólowego. Nie chciała jednak odkrywać się ze wszystkimi kartami, uznając, że dobra rada była cenniejsza od wspólnego utyskiwania na odzywające się bólem kończyny – czy koszmary, które najpewniej spędzały Dearbornowi sen z powiek.
Miała się na baczności, gdy mężczyźni mierzyli w siebie różdżkami, wymieniając ustalone wcześniej hasło. Zaraz jednak podejrzliwość rozedrganego gospodarza gdzieś wyparowała, zastąpiona przez ulgę, pewnie też wdzięczność. W jego gwałtownych, urwanych ruchach stale widać było nerwowość, lecz czy ktokolwiek mógłby się temu dziwić? Podjęli niełatwą decyzję, by zostawić za sobą wszystko, na co zapewne ciężko pracowali wiele długich lat – byle tylko odnaleźć namiastkę spokoju, zapewnić go swym dzieciom. Małym, może nie do końca rozumiejącym, co się dzieje, że to, o czym słyszą i co dzieje się za oknem, to prawdziwa wojna, bezbłędnie rozpoznającym jednak emocje rodziców. Wpierw musieli wszystko obłożyć wybranymi pułapkami, później dostać się na pokład odpływającego w kierunku lepszego świata statku, by móc w ogóle myśleć o bezpieczeństwie.
Wodziła dookoła badawczym wzrokiem, nie tyle podziwiając wnętrza domu Daviesów, co szukając jego słabych punktów. Plan Cedrica brzmiał sensownie; niektóre z zaklęć ochronnych nie byłyby aż tak przydatne w pomieszczeniach innych niż te, które pozwalały na dostanie się do wnętrza budynku. Z drugiej jednak strony, ktoś mógł próbować włamać się nie tyle drzwiami wejściowymi, co oknem na piętrze. – Nie dam rady z niektórymi z wymienionych przez ciebie zabezpieczeń – przyznała niechętnie, przelotnie wykrzywiając usta w grymasie. Choć od pewnego czasu brała udział w regularnych treningach, większy nacisk kładła na praktykę uroków niż białej magii. Coraz częściej czuła, że powinna wyćwiczyć się również w obronie. – Wymyślę coś innego – dodała tylko, nie pozwalając sobie na zawahanie. Nie mieli czasu do stracenia. Kiedy Cedric zniknął za drzwiami sypialni Daviesów, ona ruszyła ku drabinie, która miała prowadzić na strych – zagracony, pokryty grubą warstwą kurzu, zapewne skrywający jednak wiele przedmiotów, których ich pracodawcy nie chcieliby utracić. Pomieszczeniu brakowało okien, po krótkich oględzinach zdecydowała się więc na obłożenie klapy, przez którą wchodziło się na górę, Błyskotkiem, a drabiny – Nierusz. Jak zwykle, gdy zajmowała się tkaniem pułapek, straciła rachubę czasu. Sztuka ta wymagała dokładności i precyzji, nawet jeśli nie porywała się na nie wiadomo jak skomplikowane mechanizmu.
Kiedy skończyła, wróciła na piętro, by poszukać Dearborna. Czy przeszedł już do kolejnego pokoju?
Miała się na baczności, gdy mężczyźni mierzyli w siebie różdżkami, wymieniając ustalone wcześniej hasło. Zaraz jednak podejrzliwość rozedrganego gospodarza gdzieś wyparowała, zastąpiona przez ulgę, pewnie też wdzięczność. W jego gwałtownych, urwanych ruchach stale widać było nerwowość, lecz czy ktokolwiek mógłby się temu dziwić? Podjęli niełatwą decyzję, by zostawić za sobą wszystko, na co zapewne ciężko pracowali wiele długich lat – byle tylko odnaleźć namiastkę spokoju, zapewnić go swym dzieciom. Małym, może nie do końca rozumiejącym, co się dzieje, że to, o czym słyszą i co dzieje się za oknem, to prawdziwa wojna, bezbłędnie rozpoznającym jednak emocje rodziców. Wpierw musieli wszystko obłożyć wybranymi pułapkami, później dostać się na pokład odpływającego w kierunku lepszego świata statku, by móc w ogóle myśleć o bezpieczeństwie.
Wodziła dookoła badawczym wzrokiem, nie tyle podziwiając wnętrza domu Daviesów, co szukając jego słabych punktów. Plan Cedrica brzmiał sensownie; niektóre z zaklęć ochronnych nie byłyby aż tak przydatne w pomieszczeniach innych niż te, które pozwalały na dostanie się do wnętrza budynku. Z drugiej jednak strony, ktoś mógł próbować włamać się nie tyle drzwiami wejściowymi, co oknem na piętrze. – Nie dam rady z niektórymi z wymienionych przez ciebie zabezpieczeń – przyznała niechętnie, przelotnie wykrzywiając usta w grymasie. Choć od pewnego czasu brała udział w regularnych treningach, większy nacisk kładła na praktykę uroków niż białej magii. Coraz częściej czuła, że powinna wyćwiczyć się również w obronie. – Wymyślę coś innego – dodała tylko, nie pozwalając sobie na zawahanie. Nie mieli czasu do stracenia. Kiedy Cedric zniknął za drzwiami sypialni Daviesów, ona ruszyła ku drabinie, która miała prowadzić na strych – zagracony, pokryty grubą warstwą kurzu, zapewne skrywający jednak wiele przedmiotów, których ich pracodawcy nie chcieliby utracić. Pomieszczeniu brakowało okien, po krótkich oględzinach zdecydowała się więc na obłożenie klapy, przez którą wchodziło się na górę, Błyskotkiem, a drabiny – Nierusz. Jak zwykle, gdy zajmowała się tkaniem pułapek, straciła rachubę czasu. Sztuka ta wymagała dokładności i precyzji, nawet jeśli nie porywała się na nie wiadomo jak skomplikowane mechanizmu.
Kiedy skończyła, wróciła na piętro, by poszukać Dearborna. Czy przeszedł już do kolejnego pokoju?
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nawet gdyby Maeve zwątpiła w moje słowa, którym - nie oszukujmy się - nieco przeczyło moje odbicie w lustrze, to upierałbym się przy swoim. Przez ostatnie tygodnie nie czułem się najlepiej - źle sypiałem, przeszkadzała mi cisza, niekiedy miewałem dziwne myśli, które później mnie zastanawiały i dziwiły. Niekiedy czułem naglą, niewytłumaczalną potrzebę odnalezienia pukla włosów Pomony Vane. Chodziłem w kółko i szukałem go, dopóki ktoś nie odciągnął od niego moich myśli. Inne przerażały mnie tak, że wolałem do nich nie wracać. Nie było dobrze, lecz fizycznie nic mi nie dolegało, bywało ze mną znacznie gorzej - dlatego miałem pewność, że sobie poradzę. Musiałem sobie poradzić. Za wiele osób na mnie liczyło. Zwłaszcza trójka najbliższych, które beze mnie sobie nie poradzą - Debbie, mama, siostra. Moim obowiązkiem było zapewnienie im bezpieczeństwa i bytu - i to zamierzałem uczynić bez względu na wszystko.
- Tak, ale nie chcę go nadużywać - odpowiedziałem krótko.
Przez długie lata zamiast fiolki eliksiru słodkiego snu wystarczała mi szklanka ognistej whisky, bourbonu, czy butelka ciemnego ale, papieros i książka. Eliksiry wolałem pozostawić jako ostateczność, aby nie przyzwyczaić do nich organizmu. Przynajmniej takie nosiłem w sobie przekonanie, że mogą przestać działać jak należy. Albo tak tłumaczyłem się przed sobą i próbowałem sobie sam udowodnić, że poradzę sobie bez nich. - Mamy ograniczone zasoby - dodałem jeszcze. Niektórzy mieli większe potrzeby i mogli potrzebować tego eliksiru znacznie bardziej niż ja. Wciąż rozważałem, czy nie powinienem wynieść się z Oazy, gdzie brakowało miejsca, jedzenia... właściwie wszystkiego.
Aby to jednak zrobić, potrzebne mi były galeony - a ich trochę oferował Davies w zamian za zabezpieczenie swojego dobytku na czas nieobecności, wyjazdu z kraju. Oczywiście było to bardzo... optymistyczne założenie, skoro wierzył, że będzie do czego wracać. Też chciałem w to wierzyć, niekiedy jednak dopadało mnie zwątpienie. Zwłaszcza po tamtych kilku godzinach spędzonych w Azkabanie. Mimo starań widmo pokoju oddalało się coraz bardziej, ukrywało za nieprzejrzaną mgłą.
Czy to były ostatnie chwile Daviesów na angielskiej ziemi? Może. Wydawało mi się, że odszedł pożegnać się z miejscem, które go wychowało, dało chleb i rodzinę. Lepiej dla nas, że nie plątał nam się pod nogami i nie przeszkadzał w czarach, które wymagały skupienia i koncentracji.
- Których? - spytałem zdawkowo.
Nie było w moim głosie pretensji, żalu, czy wyrzutu. Clearwater zajmowała się dotąd czymś zupełnie innym, mogłem to przewidzieć, że niektóre czary wymagające znajomości naprawdę zaawansowanej białej magii mogą być - póki co - poza jej zasięgiem. Wszystko było jednak do wypracowania, jeśli tylko chciała, wydawała mi się naprawdę utalentowaną czarownicą. Talent należało zaś szlifować ciężką pracą niczym klejnot.
Uzyskawszy odpowiedź skinąłem głową.
- Zajmę się zatem nimi, a ty coś wymyśl. Później poinformujemy Daviesów co, gdzie i jak. Muszą wiedzieć - powiedziałem, kierując swoje kroki do sypialni i znikając za drzwiami. Wydawało mi się, że słyszę skrzypienie drabiny, Clearwater musiała wchodzić na strych. Od razu przystąpiłem do działania, aby nie tracić czasu. Czarów ochronnych nie było wiele, każde z nich jednak zajmowało więcej niż kwadrans. Wokoło panowała cisza, co wyjątkowo mnie... dekoncentrowało. Tak było od kilku tygodni. Szeptałem pod nosem odpowiednie inkantacje, aby objąć zasięgiem działania zaklęć całą sypialnię - później przeszedłem do innych pokoi, by powtórzyć ten proces, mijając się niekiedy z Clearwater. Nie odzywałem się wtedy do niej, aby nie zakłócić jej pracy - i nie przerywać własnej.
Niemalże trzy godziny później czekałem na nią w holu, gdzie właśnie skończyłem nakładać Strach na gremliny.
- Pójdę zająć się warsztatem. Pomożesz im przygotować się do podróży? Jeszcze tylko Zawierucha na całą posesję i możemy wylatywać. Czas nagli - poinformowałem ją rzeczowo, spoglądając na kieszonkowy zegarek.
- Tak, ale nie chcę go nadużywać - odpowiedziałem krótko.
Przez długie lata zamiast fiolki eliksiru słodkiego snu wystarczała mi szklanka ognistej whisky, bourbonu, czy butelka ciemnego ale, papieros i książka. Eliksiry wolałem pozostawić jako ostateczność, aby nie przyzwyczaić do nich organizmu. Przynajmniej takie nosiłem w sobie przekonanie, że mogą przestać działać jak należy. Albo tak tłumaczyłem się przed sobą i próbowałem sobie sam udowodnić, że poradzę sobie bez nich. - Mamy ograniczone zasoby - dodałem jeszcze. Niektórzy mieli większe potrzeby i mogli potrzebować tego eliksiru znacznie bardziej niż ja. Wciąż rozważałem, czy nie powinienem wynieść się z Oazy, gdzie brakowało miejsca, jedzenia... właściwie wszystkiego.
Aby to jednak zrobić, potrzebne mi były galeony - a ich trochę oferował Davies w zamian za zabezpieczenie swojego dobytku na czas nieobecności, wyjazdu z kraju. Oczywiście było to bardzo... optymistyczne założenie, skoro wierzył, że będzie do czego wracać. Też chciałem w to wierzyć, niekiedy jednak dopadało mnie zwątpienie. Zwłaszcza po tamtych kilku godzinach spędzonych w Azkabanie. Mimo starań widmo pokoju oddalało się coraz bardziej, ukrywało za nieprzejrzaną mgłą.
Czy to były ostatnie chwile Daviesów na angielskiej ziemi? Może. Wydawało mi się, że odszedł pożegnać się z miejscem, które go wychowało, dało chleb i rodzinę. Lepiej dla nas, że nie plątał nam się pod nogami i nie przeszkadzał w czarach, które wymagały skupienia i koncentracji.
- Których? - spytałem zdawkowo.
Nie było w moim głosie pretensji, żalu, czy wyrzutu. Clearwater zajmowała się dotąd czymś zupełnie innym, mogłem to przewidzieć, że niektóre czary wymagające znajomości naprawdę zaawansowanej białej magii mogą być - póki co - poza jej zasięgiem. Wszystko było jednak do wypracowania, jeśli tylko chciała, wydawała mi się naprawdę utalentowaną czarownicą. Talent należało zaś szlifować ciężką pracą niczym klejnot.
Uzyskawszy odpowiedź skinąłem głową.
- Zajmę się zatem nimi, a ty coś wymyśl. Później poinformujemy Daviesów co, gdzie i jak. Muszą wiedzieć - powiedziałem, kierując swoje kroki do sypialni i znikając za drzwiami. Wydawało mi się, że słyszę skrzypienie drabiny, Clearwater musiała wchodzić na strych. Od razu przystąpiłem do działania, aby nie tracić czasu. Czarów ochronnych nie było wiele, każde z nich jednak zajmowało więcej niż kwadrans. Wokoło panowała cisza, co wyjątkowo mnie... dekoncentrowało. Tak było od kilku tygodni. Szeptałem pod nosem odpowiednie inkantacje, aby objąć zasięgiem działania zaklęć całą sypialnię - później przeszedłem do innych pokoi, by powtórzyć ten proces, mijając się niekiedy z Clearwater. Nie odzywałem się wtedy do niej, aby nie zakłócić jej pracy - i nie przerywać własnej.
Niemalże trzy godziny później czekałem na nią w holu, gdzie właśnie skończyłem nakładać Strach na gremliny.
- Pójdę zająć się warsztatem. Pomożesz im przygotować się do podróży? Jeszcze tylko Zawierucha na całą posesję i możemy wylatywać. Czas nagli - poinformowałem ją rzeczowo, spoglądając na kieszonkowy zegarek.
becomes law
resistance
becomes duty
Odpuściła – po części z powodu tego, że nie chciała zagęszczać i tak dziwnej, podszytej niezręcznością atmosfery, nie potrafiła zapomnieć ani o cmentarzu w Dolinie Godryka, ani o tym, co usłyszała w Oazie, po części dlatego, że tak było po prostu łatwiej. Zignorować dostrzeżone kątem oka napięcie, uwierzyć mu na słowo, uspokoić powtarzaną w kółko myślą, że każde z nich jest teraz nieswoje, rozedrgane, inne i potrzebują czasu, by wrócić do pełni sił. Zapomnieć o tym, co ujrzeli w więzieniu. – W porządku – uraczyła go kolejnym lakonicznym komentarzem, po czym umilkła na dłuższą chwilę, szeleszcząc jedynie materiałem płaszcza i chrzęszcząc podeszwami spotykającymi się z kamienną drogą; rozumiała, co nim kierowało, kiedy rezygnował ze wspomnianego medykamentu. Sama nie chciała przyjąć od Roselyn eliksirów uwarzonych na potrzeby lecznicy. Gdyby nie to, że zarekomendowane przez uzdrowicielkę specyfiki były dość proste w przygotowaniu, musiała więc jedynie wejść w posiadanie odpowiednich ingrediencji, by móc uśmierzyć ból czy zasnąć bez lęku o to, co przyniosą koszmary, zapewne również odmawiałaby sobie tej formy ratunku. Kiedyś szukała ukojenia w alkoholu, tak jak i on, ostatnio jednak – może i na jej szczęście – kupienie butelki Ognistej zaczęło graniczyć z cudem.
Nie chciała zastanawiać się nad tym, czy działania Daviesów mają sens. Czy będą mieli do czego wrócić, czy wojna nie zrówna wszystkiego – również tej przycupniętej na skraju Kornwalii miejscowości – z ziemią. Dom po domu, drzewo po drzewie, aż nie zostanie nic więcej jak tylko ruina, dymiąca kupa gruzów, a nad nią szpecąca niebo, narysowana zielenią czaszka, z której wyglądać będzie łeb węża. Nie chciała, a mimo to nie mogła powstrzymać się przed przelotnym poddaniem się tym obrazom. Co ich czeka? Co przyniosą kolejne miesiące…? Bała się, o siebie i o innych, o to, że zabraknie im czasu, sił. Że umrą, nim uda im się zaznać spokoju. Że już nigdy nie będzie po prostu dobrze. Z zamyślenia wyrwały ją słowa mężczyzn, bliskie, wypowiadane tuż obok, a jednocześnie tak odległe. Machinalnie wygięła usta w uśmiechu, pozbawionym prawdziwej wesołości, jednak uprzejmym, mającym uspokoić obcych czarodziejów, odgonić podejrzliwość i lęk.
Na krótką chwilę zamarła w bezruchu, uważnie lustrując przy tym twarz Dearborna, gdy już zostali sami, napomknęła o tym, że niektóre z wymienionych przez niego zabezpieczeń są dla niej zbyt skomplikowane, zbyt trudne. Zwilżyła spierzchnięte wargi, wahając się między bezwzględną szczerością a wygodną półprawdą, która pozwoliłaby na zachowanie twarzy. Wszystko co osiągnęła, osiągnęła ciężką pracą i niewątpliwie nie lubiła przyznawać się do słabości czy niewiedzy – potrafiła jednak przełknąć dumę, jeśli wymagała tego sytuacja. Zaś udawanie, że jest w stanie sprostać tym pułapkom, okłamywanie i aurora, i ufających ich umiejętnościom Daviesów, byłoby skończoną głupotą. – Oczobłysk, Stary szewc, Zawierucha – wymieniła szybko, cierpko, nim zaproponowała, że w ich miejsce nałoży coś innego, skinęła mu głową i zniknęła na strychu.
Nie była pewna, ile minęło czasu, nim spotkali się w holu – Cedric zdawał się trzymać rękę na pulsie, stale kontrolując godzinę i poczynania wciąż przygotowujących się do wylotu czarodziejów. Zmęczyło ją formowanie kolejnych barier, sideł, starała się jednak nie dać tego po sobie poznać. Nie ufała mu na tyle, by pozwalać sobie na okazywanie przy nim słabości. – Dobrze, będę na parterze, upewnię się, czy są już gotowi, czy potrzebują z czymś pomocy – mruknęła w odpowiedzi, zanim ruszyli w dół, po skrzypiących cicho schodach, by wpaść na biegającego z pokoju do pokoju gospodarza. Im bliżej byli wylotu, tym bardziej nerwowy się stawał. – Idź – dodała jeszcze cicho, w ten sposób podkreślając, że się tym zajmie, samej kierując się ku panu Daviesowi; ujęła go za łokieć, poprowadziła do salonu. Krytycznym okiem zerknęła w kierunku licznych walizek, niektóre z nich wciąż nie były domknięte, a czas uciekał im przez palce. – Musimy się śpieszyć, mój partner zaraz skończy z ostatnimi zabezpieczeniami. Czego jeszcze brakuje? Możemy zamykać? – zwróciła się i do czarodzieja, i do jego żony. Mimowolnie zerknęła na dzieci, musiały być przestraszone, skołowane, spięte. – Im mniej, tym lepiej. Każdą walizkę musimy jeszcze pomniejszyć, żeby nie przeszkadzały przy locie na statek – podsumowała stanowczo, chcąc dać im poczucie pewności i kontroli, podchodząc do pierwszego bagażu z brzegu, krótkim ruchem różdżki sprawiając, że zaczął się kurczyć.
Poczekała na Dearborna, nim wyjaśniła, jakimi zaklęciami obłożyła strych, a także sypialnię dla gości. W końcu byli gotowi, żeby wyruszyć w drogę.
Nie chciała zastanawiać się nad tym, czy działania Daviesów mają sens. Czy będą mieli do czego wrócić, czy wojna nie zrówna wszystkiego – również tej przycupniętej na skraju Kornwalii miejscowości – z ziemią. Dom po domu, drzewo po drzewie, aż nie zostanie nic więcej jak tylko ruina, dymiąca kupa gruzów, a nad nią szpecąca niebo, narysowana zielenią czaszka, z której wyglądać będzie łeb węża. Nie chciała, a mimo to nie mogła powstrzymać się przed przelotnym poddaniem się tym obrazom. Co ich czeka? Co przyniosą kolejne miesiące…? Bała się, o siebie i o innych, o to, że zabraknie im czasu, sił. Że umrą, nim uda im się zaznać spokoju. Że już nigdy nie będzie po prostu dobrze. Z zamyślenia wyrwały ją słowa mężczyzn, bliskie, wypowiadane tuż obok, a jednocześnie tak odległe. Machinalnie wygięła usta w uśmiechu, pozbawionym prawdziwej wesołości, jednak uprzejmym, mającym uspokoić obcych czarodziejów, odgonić podejrzliwość i lęk.
Na krótką chwilę zamarła w bezruchu, uważnie lustrując przy tym twarz Dearborna, gdy już zostali sami, napomknęła o tym, że niektóre z wymienionych przez niego zabezpieczeń są dla niej zbyt skomplikowane, zbyt trudne. Zwilżyła spierzchnięte wargi, wahając się między bezwzględną szczerością a wygodną półprawdą, która pozwoliłaby na zachowanie twarzy. Wszystko co osiągnęła, osiągnęła ciężką pracą i niewątpliwie nie lubiła przyznawać się do słabości czy niewiedzy – potrafiła jednak przełknąć dumę, jeśli wymagała tego sytuacja. Zaś udawanie, że jest w stanie sprostać tym pułapkom, okłamywanie i aurora, i ufających ich umiejętnościom Daviesów, byłoby skończoną głupotą. – Oczobłysk, Stary szewc, Zawierucha – wymieniła szybko, cierpko, nim zaproponowała, że w ich miejsce nałoży coś innego, skinęła mu głową i zniknęła na strychu.
Nie była pewna, ile minęło czasu, nim spotkali się w holu – Cedric zdawał się trzymać rękę na pulsie, stale kontrolując godzinę i poczynania wciąż przygotowujących się do wylotu czarodziejów. Zmęczyło ją formowanie kolejnych barier, sideł, starała się jednak nie dać tego po sobie poznać. Nie ufała mu na tyle, by pozwalać sobie na okazywanie przy nim słabości. – Dobrze, będę na parterze, upewnię się, czy są już gotowi, czy potrzebują z czymś pomocy – mruknęła w odpowiedzi, zanim ruszyli w dół, po skrzypiących cicho schodach, by wpaść na biegającego z pokoju do pokoju gospodarza. Im bliżej byli wylotu, tym bardziej nerwowy się stawał. – Idź – dodała jeszcze cicho, w ten sposób podkreślając, że się tym zajmie, samej kierując się ku panu Daviesowi; ujęła go za łokieć, poprowadziła do salonu. Krytycznym okiem zerknęła w kierunku licznych walizek, niektóre z nich wciąż nie były domknięte, a czas uciekał im przez palce. – Musimy się śpieszyć, mój partner zaraz skończy z ostatnimi zabezpieczeniami. Czego jeszcze brakuje? Możemy zamykać? – zwróciła się i do czarodzieja, i do jego żony. Mimowolnie zerknęła na dzieci, musiały być przestraszone, skołowane, spięte. – Im mniej, tym lepiej. Każdą walizkę musimy jeszcze pomniejszyć, żeby nie przeszkadzały przy locie na statek – podsumowała stanowczo, chcąc dać im poczucie pewności i kontroli, podchodząc do pierwszego bagażu z brzegu, krótkim ruchem różdżki sprawiając, że zaczął się kurczyć.
Poczekała na Dearborna, nim wyjaśniła, jakimi zaklęciami obłożyła strych, a także sypialnię dla gości. W końcu byli gotowi, żeby wyruszyć w drogę.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kobiety niekiedy chciały aż za dobrze, bywały nadopiekuńcze; drążyły temat, nieustępliwe jak auror ścigający czarnoksiężnika, wypytywały i zasypywały garściami złotych rad - nie było w tym nawet wścibskości, a zwyczajna troska, nierzadko jednak wręcz męcząca, kiedy człowiek chciał zachować pewne rzeczy dla siebie. Maeve wydawała się jednak inna i poczułem w jej towarzystwie ulgę - nie narzucała się ze swoją obecnością, nie naciskała, po prostu była obok. Może przeczucie mnie myliło i po prostu pytała z grzeczności, może wcale jej to nie interesowało. Wydawało mi się jednak, że jest inaczej. Zacisnąłem usta, zastanawiając się jak jest naprawdę, co się dzieje w jej głowie. Czy wciąż miała mi za złe tamto spotkanie na cmentarzu w Dolinie Godryka? Nie zdziwiłbym się, gdyby tak było. Nie prosiłem wtedy, aby się mną zajęła, a jednak to zrobiła i poniekąd byłem jej za to wdzięczny - a jednocześnie najchętniej wymazałbym to i sobie, a przede wszystkim Clearwater z pamięci. Nigdy nie miałem zamiaru zgrywać bohatera, lecz nie chciałem też, aby tamto zdarzenie miało wpływ na to, co myśli o mnie jako aurorze - tylko by wiedziała, że może na mnie polegać, skoro coraz częściej zdarzało nam się pracować i działać ramię w ramię. Zbudowanie zaufania było kluczowe.
- Przećwiczymy to, jeśli będziesz chciała - zaproponowałem Maeve, zanim jeszcze zniknęła na strychu, a ja w sypialni.
Nie posądzałem czarownicy o lenistwo, czy niekompetencję - raczej byłem świadom tego, czym zajmowała się wcześniej, nakładanie i łamanie czarów ochronnych raczej nie leżało w kompetencjach i zakresie obowiązków Wiedźmich Strażników. To było jednak już za nią, tak jak za mną praca aurorów, oboje musieliśmy uczyć się nowych rzeczy, szlifować umiejętności, które zdążyliśmy już posiąść - wróg był potężny, przebiegły i sprytny. Spoczęcie na laurach byłoby kluczem do trumny.
Mnie także zmęczyło psychicznie nakładanie czarów ochronnych. Był to długi, wymagający proces, każde z nas musiało pozostać skupione i dbać o to, aby magia w odpowiedni sposób ukształtowała się w pożądanych miejscach. Ja chyba zdążyłem do tego przywyknąć jednak bardziej, a na mojej twarzy i tak od tygodni malowało się zmęczenie - teraz nie było widać różnicy. Zanim zeszliśmy na dół, położyłem dłoń na ramieniu Maeve, obdarzając jej twarz badawczym spojrzeniem - inną niż zazwyczaj, zmienioną, ładną, lecz nie tak bardzo jak ta prawdziwa, naznaczona piegami.
- Dobrze się z tobą współpracuje, Maeve. Cieszę się, że się zgodziłaś - powiedziałem tylko i nie czekając na jej odpowiedź zszedłem po schodach, a zaraz po tym jak obiecała, że zajmie się przygotowaniem Daviesów do podróży, wyszedłem na zewnątrz, aby zabezpieczyć warsztat. Nie wiem ile dokładnie czasu upłynęło, kiedy nakładałem nań czary ochronne, a później, stojąc na jesiennym mrozie, starałem się rzucić na całą posesję Zawieruchę, lecz wyglądająca przez okno nieustannie pani Davies sugerowała, że czas naglił - procesu nie dało się jednak przyśpieszyć. Musieli mi zaufać.
Nie wchodziłem już do domu, zaczekałem, aż wyjdą wszyscy na zewnątrz z pomniejszonymi walizkami. Wyjaśniliśmy z Maeve gdzie i jakie czary zdążyliśmy nałożyć, na wypadek, gdyby zdecydowali się wrócić wcześniej i bez uprzedzenia, bądź poprosić kogoś, by tu zajrzał i sprawdził, czy wszystko jest w porządku. Wysłuchali nas w milczeniu, a później Davies poprosił, byśmy dali im kilka minut - chcieli się chyba pożegnać. Uczyniłem to raczej niechętnie, wolałem od razu ruszyć w drogę, zostawiłem ich jednak samych, przechodząc przez furtkę na polną drogę z miotłą w ręku, gestem sugerując, aby Clearwater uczyniła to samo.
- Ciężko zostawić cały dobytek swojego życia - mruknąłem, byśmy nie stali w niezręcznej ciszy, patrzyłem jednak na obejmujących się Daviesów i ich dzieci stojące obok. - Trudno się jednak temu dziwić. Rodzic zrobi wszystko, by ocalić dziecko - powiedziałem, chyba bardziej do siebie, niż Maeve, jakbym usprawiedliwiał Daviesa za to, że ucieka, a nie staje do walki. Widząc jak odwracają się, aby do nas dołączyć sam przełożyłem nogę przez miotłę, dosiadając jej i odpychając się lekko od ziemi. - Maeve poleci z przodu. Wy za nią obok siebie. Ja za wami. Powinniśmy dotrzeć do portu za niecałą godzinę biorąc pod uwagę wiatr, a zostanie nam jeszcze trochę czasu na sprawdzenie przystani i odprowadzenie was na pokład - poinformowałem wszystkich, czemu towarzyszyło kilka oszczędnych gestów lewej ręki; zerknąłem raz jeszcze na kieszonkowy zegarek, by mieć pewność, że się nie mylę. Wzniosłem się na miotle wyżej, gotów, aby ruszyć na południe.
- Przećwiczymy to, jeśli będziesz chciała - zaproponowałem Maeve, zanim jeszcze zniknęła na strychu, a ja w sypialni.
Nie posądzałem czarownicy o lenistwo, czy niekompetencję - raczej byłem świadom tego, czym zajmowała się wcześniej, nakładanie i łamanie czarów ochronnych raczej nie leżało w kompetencjach i zakresie obowiązków Wiedźmich Strażników. To było jednak już za nią, tak jak za mną praca aurorów, oboje musieliśmy uczyć się nowych rzeczy, szlifować umiejętności, które zdążyliśmy już posiąść - wróg był potężny, przebiegły i sprytny. Spoczęcie na laurach byłoby kluczem do trumny.
Mnie także zmęczyło psychicznie nakładanie czarów ochronnych. Był to długi, wymagający proces, każde z nas musiało pozostać skupione i dbać o to, aby magia w odpowiedni sposób ukształtowała się w pożądanych miejscach. Ja chyba zdążyłem do tego przywyknąć jednak bardziej, a na mojej twarzy i tak od tygodni malowało się zmęczenie - teraz nie było widać różnicy. Zanim zeszliśmy na dół, położyłem dłoń na ramieniu Maeve, obdarzając jej twarz badawczym spojrzeniem - inną niż zazwyczaj, zmienioną, ładną, lecz nie tak bardzo jak ta prawdziwa, naznaczona piegami.
- Dobrze się z tobą współpracuje, Maeve. Cieszę się, że się zgodziłaś - powiedziałem tylko i nie czekając na jej odpowiedź zszedłem po schodach, a zaraz po tym jak obiecała, że zajmie się przygotowaniem Daviesów do podróży, wyszedłem na zewnątrz, aby zabezpieczyć warsztat. Nie wiem ile dokładnie czasu upłynęło, kiedy nakładałem nań czary ochronne, a później, stojąc na jesiennym mrozie, starałem się rzucić na całą posesję Zawieruchę, lecz wyglądająca przez okno nieustannie pani Davies sugerowała, że czas naglił - procesu nie dało się jednak przyśpieszyć. Musieli mi zaufać.
Nie wchodziłem już do domu, zaczekałem, aż wyjdą wszyscy na zewnątrz z pomniejszonymi walizkami. Wyjaśniliśmy z Maeve gdzie i jakie czary zdążyliśmy nałożyć, na wypadek, gdyby zdecydowali się wrócić wcześniej i bez uprzedzenia, bądź poprosić kogoś, by tu zajrzał i sprawdził, czy wszystko jest w porządku. Wysłuchali nas w milczeniu, a później Davies poprosił, byśmy dali im kilka minut - chcieli się chyba pożegnać. Uczyniłem to raczej niechętnie, wolałem od razu ruszyć w drogę, zostawiłem ich jednak samych, przechodząc przez furtkę na polną drogę z miotłą w ręku, gestem sugerując, aby Clearwater uczyniła to samo.
- Ciężko zostawić cały dobytek swojego życia - mruknąłem, byśmy nie stali w niezręcznej ciszy, patrzyłem jednak na obejmujących się Daviesów i ich dzieci stojące obok. - Trudno się jednak temu dziwić. Rodzic zrobi wszystko, by ocalić dziecko - powiedziałem, chyba bardziej do siebie, niż Maeve, jakbym usprawiedliwiał Daviesa za to, że ucieka, a nie staje do walki. Widząc jak odwracają się, aby do nas dołączyć sam przełożyłem nogę przez miotłę, dosiadając jej i odpychając się lekko od ziemi. - Maeve poleci z przodu. Wy za nią obok siebie. Ja za wami. Powinniśmy dotrzeć do portu za niecałą godzinę biorąc pod uwagę wiatr, a zostanie nam jeszcze trochę czasu na sprawdzenie przystani i odprowadzenie was na pokład - poinformowałem wszystkich, czemu towarzyszyło kilka oszczędnych gestów lewej ręki; zerknąłem raz jeszcze na kieszonkowy zegarek, by mieć pewność, że się nie mylę. Wzniosłem się na miotle wyżej, gotów, aby ruszyć na południe.
becomes law
resistance
becomes duty
Uparcie milczała, gdy zaproponował, że mogą kiedyś przećwiczyć wymienione – nie bez wstydu – zabezpieczenia. Krótką chwilę trwała tak w bezruchu, w połowie drogi między dobrze maskowaną irytacją, a uprzejmym, wystudiowanym uśmiechem, nim w końcu skinęła ledwie dostrzegalnie głową i odwróciła się na pięcie, by zniknąć na zakurzonym poddaszu. Wiedziała, że chciał tylko pomóc, podzielić się z nią wiedzą, która obecnie leżała poza jej zasięgiem, mimo to wisiało między nimi coś, podtrzymujące dystans niedopowiedzenie, które utrudniało przyjmowanie takich uprzejmych gestów z lekkością. Wiedziała też, że jedynym rozsądnym zachowaniem będzie odrzucić dumę, uprzedzenia, czy cokolwiek nią teraz kierowało – sama nie była już pewna – i poprosić aurora o korepetycje, teraz jednak nie było czasu na takie rozmowy, ani tym bardziej nie miała na nie siły. Musiała skupić się na swoim zadaniu, by nie popełnić głupiego, a przy tym tragicznego w skutkach błędu. Mieli napięty grafik, za to pomieszczeń do obłożenia pułapkami nie brakowało.
Sapnęła cicho, poprawiając przy tym materiał jesiennego płaszcza, którego z siebie nie zdjęła, zdążyła się już przez to zgrzać, gdy ich ścieżki znów przecięły się w jasnym, wąskim korytarzu domostwa; miała nadzieję, że wszystko przebiega zgodnie z planem, że nie napotkali żadnych niespodziewanych problemów – ani nie przegapili godziny, o której statek miał odbić od brzegu. Jej towarzysz był zmęczony, nie dało się tego nie zauważyć, lecz źródło tego zmęczenia musiało leżeć gdzieś indziej, poza granicami domu Daviesów, poza samą Kornwalią. Czy myślami nadal tkwił w labiryncie upiornych korytarzy Azkabanu? Czy potrafił zapomnieć o tym, co tam wtedy zobaczył, co zrobił…? Nie, nie chciała do tego wracać; była zbyt rozedrgana, by móc zapanować nad falą emocji, która z pewnością miała ją zalać, jeśli nie przestanie rozdrapywać ran. Znów przystanęła w pół kroku, z trudem tłumiąc drgnienie, gdy nagle zdecydował się skrócić dystans i położyć dłoń na jej ramieniu; nieoczekiwane słowa Cedrica sprawiły, że w kąciku ust czarownicy zamajaczył cień uśmiechu. – Cieszę się, że o mnie pamiętałeś – Za fasadą ostrożnych, oszczędnych słów przemyciła ciche podziękowanie, przelotnie podchwytując przy tym wzrok aurora. Choć za czasów Ministerstwa nie mieli ze sobą wiele wspólnego, dopiero teraz zyskiwali okazję, by dotrzeć się i nauczyć współpracować, nie narzekała. Zwykle działała sama, z biegiem lat ucząc się, że ufać powinna głównie sobie – i swojej ocenie sytuacji. Również dlatego, że pracujący w Ministerstwie mężczyźni zwykli deprecjonować ją, jej dokonania, z uwagi na płeć. Nieważne szkolenie, nieważne zdane egzaminy i sumienna praca, w końcu była kobietą. On jednak zdawał się nie zwracać na to uwagi, albo przynajmniej nie dawać tego po sobie poznać. Nie wymądrzał się, nie żartował, po prostu robił to, co należy, by doprowadzić sprawę do końca. Była mu za to wdzięczna.
Kiedy on ruszył na zewnątrz, zająć się warsztatem, ona pomogła Daviesom dopiąć wszystko na ostatni guzik – przygotować bagaże do transportu, pozbywając się przy tym rzeczy, które stanowiły tylko i wyłącznie zbędny ciężar. Rozumiała, że zostawianie za sobą dorobku życia, kolekcjonowanych latami książek, bibelotów i zabawek, nie było łatwe; sama przez to przechodziła, gdy na przełomie marca i kwietnia wymykała się z Londynu tylko i wyłącznie z niewielkim tobołkiem. Wiedziała jednak, że nie mogli zabrać ze sobą zbyt wiele, jeśli nie chcieli skazać całej wyprawy na niepowodzenie; czas ich gonił, zaś do portu musieli dolecieć, nie posiadali świstoklika, który zabrałby ich na miejsce w mgnieniu oka. W końcu zmniejszyli wszystkie walizki, które zostały już zamknięte, ściśnięte pasami, i upewnili się, że chłopiec ma ze sobą swą dziecięcą miotełkę, a dziewczynka rozumie, jak bardzo będzie musiała być spokojna i dzielna, kiedy już wzbiją się w przestworza. Później przyszedł czas na wymienienie nałożonych zabezpieczeń, prędkie wytłumaczenie, co zostało zrobione i jak miało działać. Kiedy myślała, że zostawią już za sobą ten ładny, lecz teraz – przygnębiająco pusty dom na obrzeżach wioski, dręczony wyrzutami sumienia i wątpliwościami gospodarz poprosił o kilka dodatkowych minut. Stanęła obok Cedrica, powoli stawiając kołnierz płaszcza, szukając w przewieszonej przez ramię torbie pomniejszonej kilka godzin temu Smugi. Okolica była spokojna, względnie cicha, rozciągające się dookoła widoki musiały cieszyć oko, kiedy tylko pogoda dopisywała, a horyzontu nie znaczyły słupy sięgającego ku niebu dymu. – Ciężko – przyznała lakonicznie, żałując, że nie może teraz zapalić papierosa, zająć czymś rąk. Daleka była od oceniania postępowania Daviesów. Patriotyzm czy sentyment łatwo bladły w obliczu coraz poważniejszego, nabierającego realnych kształtów zagrożenia życia.
Nim odbiła się od ziemi, sięgnęła po Ferra Ecco, by przemienić swe oczy, a w ten sposób poprawić wzrok. Nie mieli odpowiednich eliksirów, by móc stać się niewidzialnymi, z kolei rzucone przez nią zaklęcie Kameleona nie przyniosłoby oczekiwanych rezultatów; nie znała się na transmutacji na tyle, by skutecznie mylić zmysły potencjalnych obserwatorów. Skinęła głową, poprawiła chwyt na trzonku miotły, uważając przy tym na obolałą rękę, i ruszyła we wskazanym kierunku. Przez całą drogę uważnie rozglądała się dookoła, kierując ich z dala od malujących się w dole miejscowości, trzymając raczej bezpiecznych łąk i lasów. Choć nikt nie powinien ich śledzić, Daviesowie nie wydawali się na tyle ważni, by zasłużyć sobie na gniew obecnej władzy, to wolała dmuchać na zimne; zawsze mogli paść ofiarą przypadkowego ataku szmalcowników czy bezwzględnych złodziei.
Po niecałej godzinie obniżyła lot, oglądając się przy tym przez ramię, dając pozostałym znak, by zrobili to samo. W spowijającej wybrzeże mgle dostrzegła zarysy statków, zapewne był wśród nich i ten, na którego pokładzie mieli zabrać się do Ameryki.
Sapnęła cicho, poprawiając przy tym materiał jesiennego płaszcza, którego z siebie nie zdjęła, zdążyła się już przez to zgrzać, gdy ich ścieżki znów przecięły się w jasnym, wąskim korytarzu domostwa; miała nadzieję, że wszystko przebiega zgodnie z planem, że nie napotkali żadnych niespodziewanych problemów – ani nie przegapili godziny, o której statek miał odbić od brzegu. Jej towarzysz był zmęczony, nie dało się tego nie zauważyć, lecz źródło tego zmęczenia musiało leżeć gdzieś indziej, poza granicami domu Daviesów, poza samą Kornwalią. Czy myślami nadal tkwił w labiryncie upiornych korytarzy Azkabanu? Czy potrafił zapomnieć o tym, co tam wtedy zobaczył, co zrobił…? Nie, nie chciała do tego wracać; była zbyt rozedrgana, by móc zapanować nad falą emocji, która z pewnością miała ją zalać, jeśli nie przestanie rozdrapywać ran. Znów przystanęła w pół kroku, z trudem tłumiąc drgnienie, gdy nagle zdecydował się skrócić dystans i położyć dłoń na jej ramieniu; nieoczekiwane słowa Cedrica sprawiły, że w kąciku ust czarownicy zamajaczył cień uśmiechu. – Cieszę się, że o mnie pamiętałeś – Za fasadą ostrożnych, oszczędnych słów przemyciła ciche podziękowanie, przelotnie podchwytując przy tym wzrok aurora. Choć za czasów Ministerstwa nie mieli ze sobą wiele wspólnego, dopiero teraz zyskiwali okazję, by dotrzeć się i nauczyć współpracować, nie narzekała. Zwykle działała sama, z biegiem lat ucząc się, że ufać powinna głównie sobie – i swojej ocenie sytuacji. Również dlatego, że pracujący w Ministerstwie mężczyźni zwykli deprecjonować ją, jej dokonania, z uwagi na płeć. Nieważne szkolenie, nieważne zdane egzaminy i sumienna praca, w końcu była kobietą. On jednak zdawał się nie zwracać na to uwagi, albo przynajmniej nie dawać tego po sobie poznać. Nie wymądrzał się, nie żartował, po prostu robił to, co należy, by doprowadzić sprawę do końca. Była mu za to wdzięczna.
Kiedy on ruszył na zewnątrz, zająć się warsztatem, ona pomogła Daviesom dopiąć wszystko na ostatni guzik – przygotować bagaże do transportu, pozbywając się przy tym rzeczy, które stanowiły tylko i wyłącznie zbędny ciężar. Rozumiała, że zostawianie za sobą dorobku życia, kolekcjonowanych latami książek, bibelotów i zabawek, nie było łatwe; sama przez to przechodziła, gdy na przełomie marca i kwietnia wymykała się z Londynu tylko i wyłącznie z niewielkim tobołkiem. Wiedziała jednak, że nie mogli zabrać ze sobą zbyt wiele, jeśli nie chcieli skazać całej wyprawy na niepowodzenie; czas ich gonił, zaś do portu musieli dolecieć, nie posiadali świstoklika, który zabrałby ich na miejsce w mgnieniu oka. W końcu zmniejszyli wszystkie walizki, które zostały już zamknięte, ściśnięte pasami, i upewnili się, że chłopiec ma ze sobą swą dziecięcą miotełkę, a dziewczynka rozumie, jak bardzo będzie musiała być spokojna i dzielna, kiedy już wzbiją się w przestworza. Później przyszedł czas na wymienienie nałożonych zabezpieczeń, prędkie wytłumaczenie, co zostało zrobione i jak miało działać. Kiedy myślała, że zostawią już za sobą ten ładny, lecz teraz – przygnębiająco pusty dom na obrzeżach wioski, dręczony wyrzutami sumienia i wątpliwościami gospodarz poprosił o kilka dodatkowych minut. Stanęła obok Cedrica, powoli stawiając kołnierz płaszcza, szukając w przewieszonej przez ramię torbie pomniejszonej kilka godzin temu Smugi. Okolica była spokojna, względnie cicha, rozciągające się dookoła widoki musiały cieszyć oko, kiedy tylko pogoda dopisywała, a horyzontu nie znaczyły słupy sięgającego ku niebu dymu. – Ciężko – przyznała lakonicznie, żałując, że nie może teraz zapalić papierosa, zająć czymś rąk. Daleka była od oceniania postępowania Daviesów. Patriotyzm czy sentyment łatwo bladły w obliczu coraz poważniejszego, nabierającego realnych kształtów zagrożenia życia.
Nim odbiła się od ziemi, sięgnęła po Ferra Ecco, by przemienić swe oczy, a w ten sposób poprawić wzrok. Nie mieli odpowiednich eliksirów, by móc stać się niewidzialnymi, z kolei rzucone przez nią zaklęcie Kameleona nie przyniosłoby oczekiwanych rezultatów; nie znała się na transmutacji na tyle, by skutecznie mylić zmysły potencjalnych obserwatorów. Skinęła głową, poprawiła chwyt na trzonku miotły, uważając przy tym na obolałą rękę, i ruszyła we wskazanym kierunku. Przez całą drogę uważnie rozglądała się dookoła, kierując ich z dala od malujących się w dole miejscowości, trzymając raczej bezpiecznych łąk i lasów. Choć nikt nie powinien ich śledzić, Daviesowie nie wydawali się na tyle ważni, by zasłużyć sobie na gniew obecnej władzy, to wolała dmuchać na zimne; zawsze mogli paść ofiarą przypadkowego ataku szmalcowników czy bezwzględnych złodziei.
Po niecałej godzinie obniżyła lot, oglądając się przy tym przez ramię, dając pozostałym znak, by zrobili to samo. W spowijającej wybrzeże mgle dostrzegła zarysy statków, zapewne był wśród nich i ten, na którego pokładzie mieli zabrać się do Ameryki.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie chciałem Maeve zawstydzić, wytykać braków, udowodniać niekompetencję. To wcale nie tak. Każde z nas specjalizowało się w czymś innym, choć miewało punkty wspólne. Czasy, jakie nadeszły, wymagały jednak od wszystkich, by wyszli spoza kręgu własnych zainteresowań i specjalizacji - dopadała nas konieczność nauczenia się rzeczy, o których nigdy wcześniej byśmy nie pomyśleli. Ja coraz więcej miałem do czynienia z pracami remontowymi, innego rodzaju pracą fizyczną, coraz więcej wiedziałem też o magicznych stworzeniach i zaglądałem też do książek, nawet odnalazłem w piwnicach domu w Dolinie Godryka szkolne podręczniki. Mawiano, że nigdy nie jest za późno, by nauczyć się czegoś więcej - w naszym jednak przypadku, biorących aktywny udział w rebelii partyzantach, mogło być za późno. Dlatego zaproponowałem Maeve swoją pomoc, z własnego doświadczenia wiedziałem, że w taki sposób nauka szła dużo szybciej i łatwiej. Druga osoba mogła od razu wskazać i skorygować błędy. W pewnym wieku - w naszym wieku - gdy człowiek uważał się już za doświadczonego, mogło wydawać się to jakieś zawstydzające. To uczucie też znałem, nie tak dawno przecież prosiłem o pomoc innych, aby dopracować własne uroki - chciałem rzucać je celniej, silniej, mocniej. Nie wystarczało mi jedynie spetryfikowanie przeciwnika, unieszkodliwienie go. Wiedziałem, że muszę go pokonać wszelkimi sposobami - ostatecznie.
- Ty też pamiętaj o mnie - odpowiedziałem, siląc się na żartobliwy ton, wyjątkowo puściłem jej też perskie oczko; mówiłem pół-żartem, pół-serio. Nie chciałem narzucać czarownicy swojej obecności i zmuszać do współpracy, lecz nie kłamałem, że dobrze się z nią pracowało - a ja potrzebowałem teraz każdego zajęcia, które pozwoliłoby mi zarobić trochę galeonów.
Clearwater miała duży potencjał. W niektórych przypadkach po prostu się to wiedziało i takie też miałem przeczucie. Do Wiedźmiej Straży przyjmowali nielicznych. To już samo świadczyło o jej umiejętnościach, lecz myliła się sądząc, że nie patrzę na współpracowników, czy innych członków Zakonu Feniksa przez pryzmat płci. Niestety, może stety - wychowano mnie na staromodną modłę, w przekonaniu, że miejsce kobiety nie było na polu walki, że należy je chronić. Zawsze z dystansem podchodziłem do czarownic na kursie aurorskim, w magicznej policji, w Biurze Kontroli Wilkołaków. Wydawało mi się, ze bardzo chciały wcielić się w męską rolę - zupełnie niepotrzebnie. Nadal miewałem takie myśli, kiedy na pierwszą linię ognia pchały się czarownice z Zakonu Feniksa, nie mogłem im jednak tego zabronić - potrzebowaliśmy każdej różdżki. Z wolna, nie dało się temu zaprzeczyć, przekonywałem się, że wobec niektórych nie miałem racji - że wcale nie potrzebowały cudzej ochrony, bo to one potrafiły otoczyć nią innych.
Ze spokojnym sumieniem pozostawiłem pod jej opieką Daviesów, wierząc, że dopilnuje, by przygotowania do dalekiej podróży zostały zapięte na ostatni guzik. Może też podświadomie wolałem zająć się zabezpieczeniami warsztatu, niż przypadkiem zostać wciągniętym w dyskusję o tym, czy robią dobrze, czy źle. Nie mnie to było oceniać. Ja nie zdecydowałem się opuścić kraju, mimo że miałem rodzinę, za którą byłem odpowiedzialny, w tym kilkuletnią dziewczynkę pod opieką - kim jednak byłem, aby moralizować innych? Rozumiałem Daviesa jak ojciec ojca. Rodzic uczyni wszystko, by ochronić własne dziecko.
Maeve na moje słowa odpowiedziała tak lakonicznie, że nie zdecydowałem się ciągnąć tematu. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że wciąż odnosi się do mnie z bardzo dużym dystansem, nie tylko ona zresztą. Od chwili zdania raportu o tym, co działo się w Azkabanie, odkąd powiedziałem o tym, co musiałem zrobić z Pomoną Vane kilka osób patrzyło na mnie dziwnie. Przypomniawszy sobie o tym wyprostowałem się, nagle spięty, spojrzałem w stronę zbliżających się Daviesów.
Wkrótce potem wznieśliśmy się w powietrze i lecieliśmy na południe - w dokładnie takim szyku jak to ustaliłem. Pozostaliśmy czujni, ostrożni, lecieliśmy dłuższą drogą, lecz był to znacznie mniej uczęszczany szlak, a zarazem bezpieczniejszy. Dzięki temu dotarliśmy do przystani na południowym wybrzeżu, nieopodal łąki, gdzie ponoć można było wyłowić skrzeloziele, wszyscy - cali i nietknięci. Daviesowie może i nie byli nikim ważnym dla Ministerstwa Magii, lecz czy przypadkowych, pozornie nieistotnych dla nikogo ofiar, na tej wojnie nie brakowało? Davies płacił nam za to, byśmy dopilnowali, że cała jego rodzina wsiądzie bezpiecznie na statek.
Wylądowawszy na ziemi spojrzałem na zegarek. Byliśmy trochę za wcześnie, lecz zawsze to lepiej. Patrzyłem jak Davies po kolei zmniejsza miotły, a potem upycha je w walizce, którą uchyliła dla niego żona. Ja i Clearwater schowaliśmy własne w zaroślach - nie panowałem dobrze nad transmutacją, wolałem nie ryzykować, ani własnym czarem, ani proszeniem Daviesa. Istniało ryzyko, że potem sam bym jej nie odczarował.
- Sprawdzę, czy w pobliżu nikt się nie kręci. Zostaniesz z nimi? - zwróciłem się cicho do Maeve; widziałem, że niektórzy przemykali po przystaniu w kierunku zacumowanego statku, lecz wolałem mieć pewność, że niedawna historia z Kent się nie powtórzy. Słyszałem, że szmalcownicy napadli wówczas uciekinierów właśnie w przystani. Powróciłem do nich po dwóch kwadransach, krótkim obchodzie, podczas którego Homenum revelio pozwoliło mi upewnić się, że nikt niepożądany nie kręcił się w pobliżu. - Jest czysto - powiedziałem do Maeve i Daviesów uspokajajacym tonem. Mogli wsiadać na pokład i wyruszyć na poszukiwanie lepszego życia.
- Ty też pamiętaj o mnie - odpowiedziałem, siląc się na żartobliwy ton, wyjątkowo puściłem jej też perskie oczko; mówiłem pół-żartem, pół-serio. Nie chciałem narzucać czarownicy swojej obecności i zmuszać do współpracy, lecz nie kłamałem, że dobrze się z nią pracowało - a ja potrzebowałem teraz każdego zajęcia, które pozwoliłoby mi zarobić trochę galeonów.
Clearwater miała duży potencjał. W niektórych przypadkach po prostu się to wiedziało i takie też miałem przeczucie. Do Wiedźmiej Straży przyjmowali nielicznych. To już samo świadczyło o jej umiejętnościach, lecz myliła się sądząc, że nie patrzę na współpracowników, czy innych członków Zakonu Feniksa przez pryzmat płci. Niestety, może stety - wychowano mnie na staromodną modłę, w przekonaniu, że miejsce kobiety nie było na polu walki, że należy je chronić. Zawsze z dystansem podchodziłem do czarownic na kursie aurorskim, w magicznej policji, w Biurze Kontroli Wilkołaków. Wydawało mi się, ze bardzo chciały wcielić się w męską rolę - zupełnie niepotrzebnie. Nadal miewałem takie myśli, kiedy na pierwszą linię ognia pchały się czarownice z Zakonu Feniksa, nie mogłem im jednak tego zabronić - potrzebowaliśmy każdej różdżki. Z wolna, nie dało się temu zaprzeczyć, przekonywałem się, że wobec niektórych nie miałem racji - że wcale nie potrzebowały cudzej ochrony, bo to one potrafiły otoczyć nią innych.
Ze spokojnym sumieniem pozostawiłem pod jej opieką Daviesów, wierząc, że dopilnuje, by przygotowania do dalekiej podróży zostały zapięte na ostatni guzik. Może też podświadomie wolałem zająć się zabezpieczeniami warsztatu, niż przypadkiem zostać wciągniętym w dyskusję o tym, czy robią dobrze, czy źle. Nie mnie to było oceniać. Ja nie zdecydowałem się opuścić kraju, mimo że miałem rodzinę, za którą byłem odpowiedzialny, w tym kilkuletnią dziewczynkę pod opieką - kim jednak byłem, aby moralizować innych? Rozumiałem Daviesa jak ojciec ojca. Rodzic uczyni wszystko, by ochronić własne dziecko.
Maeve na moje słowa odpowiedziała tak lakonicznie, że nie zdecydowałem się ciągnąć tematu. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że wciąż odnosi się do mnie z bardzo dużym dystansem, nie tylko ona zresztą. Od chwili zdania raportu o tym, co działo się w Azkabanie, odkąd powiedziałem o tym, co musiałem zrobić z Pomoną Vane kilka osób patrzyło na mnie dziwnie. Przypomniawszy sobie o tym wyprostowałem się, nagle spięty, spojrzałem w stronę zbliżających się Daviesów.
Wkrótce potem wznieśliśmy się w powietrze i lecieliśmy na południe - w dokładnie takim szyku jak to ustaliłem. Pozostaliśmy czujni, ostrożni, lecieliśmy dłuższą drogą, lecz był to znacznie mniej uczęszczany szlak, a zarazem bezpieczniejszy. Dzięki temu dotarliśmy do przystani na południowym wybrzeżu, nieopodal łąki, gdzie ponoć można było wyłowić skrzeloziele, wszyscy - cali i nietknięci. Daviesowie może i nie byli nikim ważnym dla Ministerstwa Magii, lecz czy przypadkowych, pozornie nieistotnych dla nikogo ofiar, na tej wojnie nie brakowało? Davies płacił nam za to, byśmy dopilnowali, że cała jego rodzina wsiądzie bezpiecznie na statek.
Wylądowawszy na ziemi spojrzałem na zegarek. Byliśmy trochę za wcześnie, lecz zawsze to lepiej. Patrzyłem jak Davies po kolei zmniejsza miotły, a potem upycha je w walizce, którą uchyliła dla niego żona. Ja i Clearwater schowaliśmy własne w zaroślach - nie panowałem dobrze nad transmutacją, wolałem nie ryzykować, ani własnym czarem, ani proszeniem Daviesa. Istniało ryzyko, że potem sam bym jej nie odczarował.
- Sprawdzę, czy w pobliżu nikt się nie kręci. Zostaniesz z nimi? - zwróciłem się cicho do Maeve; widziałem, że niektórzy przemykali po przystaniu w kierunku zacumowanego statku, lecz wolałem mieć pewność, że niedawna historia z Kent się nie powtórzy. Słyszałem, że szmalcownicy napadli wówczas uciekinierów właśnie w przystani. Powróciłem do nich po dwóch kwadransach, krótkim obchodzie, podczas którego Homenum revelio pozwoliło mi upewnić się, że nikt niepożądany nie kręcił się w pobliżu. - Jest czysto - powiedziałem do Maeve i Daviesów uspokajajacym tonem. Mogli wsiadać na pokład i wyruszyć na poszukiwanie lepszego życia.
becomes law
resistance
becomes duty
Nie była pewna, jak powinna zrozumieć słowa Cedrica – czy on naprawdę puścił jej oczko? – jednak gdy tylko otrząsnęła się z szoku, chyba pierwszy raz w życiu widziała go takiego, prędko doszła do wniosku, że próbował po prostu rozładować atmosferę. Załagodzić powagę, z którą dziękowała za pamięć i propozycję współpracy. Trudno było zapomnieć o tym, do czego przyznał się w szpitalu, gdy już znaleźli się we względnie bezpiecznej Oazie po wyrwaniu Tonks ze szponów wroga, lecz jednocześnie – nie powinna dać się rozpraszać sentymentom czy pozwolić, by kierował nią cień zwątpienia, jeśli nie chciała popełnić jakiegoś głupiego błędu. Zawahać się w najmniej odpowiednim momencie.
Nie znali się na tyle, by mogła wiedzieć, co sądzi na temat kobiet w służbach porządkowych, albo i tych, które aktywnie angażowały się w działania Zakonu Feniksa, ruszając na front, nie zaś niosąc pomoc w lecznicach, przy organizacji zaopatrzenia. Miało to swoje plusy, przynajmniej dopóki zachowywał się, jak gdyby nie robiło mu to najmniejszej różnicy. Podejrzewała jednak, że może po prostu próbuje być taktowny, nie dolewać oliwy do ognia; współpracowali ze sobą kolejny już raz, następnych okazji nie powinno brakować, rozsądniejszym wydawało się więc zagryzienie zębów, zachowanie niepochlebnych myśli dla siebie, niż robienie sobie wroga w sojuszniku.
Wiedziała, że miała tendencję do bycia lakoniczną. Zdystansowaną i chłodną. Lecz wykrzesanie z siebie czegoś więcej, teraz, gdy oczekiwali nadejścia rodziny, która ich najęła, szykowali się do lotu, leżało poza jej zasięgiem. Ciężko było zostawić za sobą cały dobytek, patrzeć, jak wojna zamienia w gruzy wszystko to, co było znajome i bliskie. Równie trudno było o tym rozmawiać. Dopóki nie myślała o ulokowanym na obrzeżach Londynu domu, w którym się wychowywała czy o mieszkaniu na Cockerell Road, dopóty ból nie był tak wyraźny, a gorycz nie rozlewała się po języku. Umknęło jej napięcie, które odmalowało się w ruchach towarzysza, a raczej – źródło tego napięcia. Przypisała je nadciągającej wielkimi krokami wyprawie, którą mieli odbyć wraz z Daviesami, o eskortowaniu ich aż do samego statku. Wiele rzeczy mogło pójść nie tak, brali na swoje barki odpowiedzialność za bezpieczeństwo czwórki osób. Lecz jeśli tylko istniała szansa, że im w ten sposób pomogą, gra była warta świeczki.
Na miotle nie czuła się pewnie, musiała walczyć z wiatrem, chmury zwiastowały jeszcze silniejsze opady deszczu, było jednak za późno, żeby się wycofać. Podróżowała na przedzie, unikając przelatywania nad wioskami, gdzie ktoś mógłby ich zauważyć – inni czarodzieje czy spychani do ostateczności mugole. W końcu jednak wylądowali, nie niepokojeni niczyją zbędną uwagą. Sapnęła cicho, gdy odnalazła stopami ziemię, uspokajająco twardą, dającą oparcie. Zmęczyła ją ta wyprawa, ranna ręka pulsowała irytującym bólem, lecz nie chciała dać tego po sobie poznać. Przez krótką chwilę rozważała wszelkie za i przeciw, nie chciała się rozdzielać, a jednocześnie – ktoś musiał zadbać o Daviesów. – W porządku. Uważaj na siebie – mruknęła tylko, po czym przybrała na twarz uprzejmy uśmiech. Odczarowała już oczy, by ani nie przeszkadzać sobie w obserwacji okolicy, ani nie straszyć towarzyszy ich wyglądem. Miała tylko nadzieję, że obchód nie zajmie aurorowi zbyt dużo czasu. Próbowała ukoić wyraźnie nerwowych Daviesów samą swą postawą, dobrze odgrywanym opanowaniem, bo odpowiednie słowa nie znajdowały drogi na usta. Robili to, co uznali za słuszne. Oby tam, na drugim końcu świata, odnaleźli spokój. Wychowali swoje dzieci bez lęku, czy dożyją do kolejnego poranka. – Są państwo gotowi? – zapytała, gdy Cedric pojawił się tuż obok, oświadczył, że mogą ruszać dalej. Nie powinni zwlekać. W tej chwili było bezpiecznie, w kolejnej – wszystko mogło ulec zmianie.
Tym razem to ona puściła pozostałych przodem, samej zabezpieczając tyły. Trasa, którą musieli pokonać, nie była długa; po kilku minutach ich oczom ukazał się skąpany we mgle statek, nazwa na jego kadłubie zgadzała się z tą, którą wspomniał wcześniej Dearborn. Kiedy odprowadzała Daviesów wzrokiem, odmachiwała dziewczynce, która postanowiła się do niej odwrócić, pożegnać będąc już na trapie, poczuła chłodny ścisk w żołądku. Oby jeszcze dożyli lepszych czasów, wszyscy. Kwestię odebrania zapłaty pozostawiła aurorowi, który zaangażował ją w całe to przedsięwzięcie; nie wątpiła, że później, gdy zostaną już sami, podzieli się z nią zarobionym groszem.
| 2 x zt
Nie znali się na tyle, by mogła wiedzieć, co sądzi na temat kobiet w służbach porządkowych, albo i tych, które aktywnie angażowały się w działania Zakonu Feniksa, ruszając na front, nie zaś niosąc pomoc w lecznicach, przy organizacji zaopatrzenia. Miało to swoje plusy, przynajmniej dopóki zachowywał się, jak gdyby nie robiło mu to najmniejszej różnicy. Podejrzewała jednak, że może po prostu próbuje być taktowny, nie dolewać oliwy do ognia; współpracowali ze sobą kolejny już raz, następnych okazji nie powinno brakować, rozsądniejszym wydawało się więc zagryzienie zębów, zachowanie niepochlebnych myśli dla siebie, niż robienie sobie wroga w sojuszniku.
Wiedziała, że miała tendencję do bycia lakoniczną. Zdystansowaną i chłodną. Lecz wykrzesanie z siebie czegoś więcej, teraz, gdy oczekiwali nadejścia rodziny, która ich najęła, szykowali się do lotu, leżało poza jej zasięgiem. Ciężko było zostawić za sobą cały dobytek, patrzeć, jak wojna zamienia w gruzy wszystko to, co było znajome i bliskie. Równie trudno było o tym rozmawiać. Dopóki nie myślała o ulokowanym na obrzeżach Londynu domu, w którym się wychowywała czy o mieszkaniu na Cockerell Road, dopóty ból nie był tak wyraźny, a gorycz nie rozlewała się po języku. Umknęło jej napięcie, które odmalowało się w ruchach towarzysza, a raczej – źródło tego napięcia. Przypisała je nadciągającej wielkimi krokami wyprawie, którą mieli odbyć wraz z Daviesami, o eskortowaniu ich aż do samego statku. Wiele rzeczy mogło pójść nie tak, brali na swoje barki odpowiedzialność za bezpieczeństwo czwórki osób. Lecz jeśli tylko istniała szansa, że im w ten sposób pomogą, gra była warta świeczki.
Na miotle nie czuła się pewnie, musiała walczyć z wiatrem, chmury zwiastowały jeszcze silniejsze opady deszczu, było jednak za późno, żeby się wycofać. Podróżowała na przedzie, unikając przelatywania nad wioskami, gdzie ktoś mógłby ich zauważyć – inni czarodzieje czy spychani do ostateczności mugole. W końcu jednak wylądowali, nie niepokojeni niczyją zbędną uwagą. Sapnęła cicho, gdy odnalazła stopami ziemię, uspokajająco twardą, dającą oparcie. Zmęczyła ją ta wyprawa, ranna ręka pulsowała irytującym bólem, lecz nie chciała dać tego po sobie poznać. Przez krótką chwilę rozważała wszelkie za i przeciw, nie chciała się rozdzielać, a jednocześnie – ktoś musiał zadbać o Daviesów. – W porządku. Uważaj na siebie – mruknęła tylko, po czym przybrała na twarz uprzejmy uśmiech. Odczarowała już oczy, by ani nie przeszkadzać sobie w obserwacji okolicy, ani nie straszyć towarzyszy ich wyglądem. Miała tylko nadzieję, że obchód nie zajmie aurorowi zbyt dużo czasu. Próbowała ukoić wyraźnie nerwowych Daviesów samą swą postawą, dobrze odgrywanym opanowaniem, bo odpowiednie słowa nie znajdowały drogi na usta. Robili to, co uznali za słuszne. Oby tam, na drugim końcu świata, odnaleźli spokój. Wychowali swoje dzieci bez lęku, czy dożyją do kolejnego poranka. – Są państwo gotowi? – zapytała, gdy Cedric pojawił się tuż obok, oświadczył, że mogą ruszać dalej. Nie powinni zwlekać. W tej chwili było bezpiecznie, w kolejnej – wszystko mogło ulec zmianie.
Tym razem to ona puściła pozostałych przodem, samej zabezpieczając tyły. Trasa, którą musieli pokonać, nie była długa; po kilku minutach ich oczom ukazał się skąpany we mgle statek, nazwa na jego kadłubie zgadzała się z tą, którą wspomniał wcześniej Dearborn. Kiedy odprowadzała Daviesów wzrokiem, odmachiwała dziewczynce, która postanowiła się do niej odwrócić, pożegnać będąc już na trapie, poczuła chłodny ścisk w żołądku. Oby jeszcze dożyli lepszych czasów, wszyscy. Kwestię odebrania zapłaty pozostawiła aurorowi, który zaangażował ją w całe to przedsięwzięcie; nie wątpiła, że później, gdy zostaną już sami, podzieli się z nią zarobionym groszem.
| 2 x zt
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
05.10.1957
Październik był jednym z ostatnich miesięcy w roku, kiedy można było sobie pozwolić na dłuższe spacery. Panna Macmillan korzystała z tego, kiedy tyko mogła. Nie znosiła siedzieć zamknięta w domu. Potrzebowała kontaktu z naturą, uwielbiała przebywać na świeżym powietrzu. Póki pogoda jeszcze dopisywała starała się spędzać jak najwięcej czasu na zewnątrz.
Wstała dzisiaj jak zawsze tuż przed wschodem słońca. Nie ubiła tracić czasu na takie zbędne rzeczy jak sen. Zjadła coś w biegu, żeby nie wychodzić o pustym żołądku. Miała już pany na ten dzień. Jako, że wychodziła z domu stosunkowo wcześnie, większość rodziny jeszcze spała pozwoliła sobie dzisiaj ubrać spodnie- czarne cygaretki z wysokim stanem, wiedziała, że będą krzywo na nią patrzeć, liczyła więc, że nie spotka nikogo przed swoim wyjściem. Nie chciało jej się wysłuchiwać tego umoralniającego gadania. Do spodni wybrała zieloną koszulę, którą sobie wsadziła w te nieszczęsne spodnie, była na nią nieco za duża, luźna, ale przecież chodziło przede wszystkim o wygodę. Włosy zaplotła sobie w luźny warkocz, ze względu na wygodę. Szczególnie, że miała zamiar wyciągnąć miotłę ze schowka, której już dawno nie używała. Pogoda ją zachęciła do takiej aktywności. Na wierzch narzuciła czarny płaszcz z kapturem, wiadomo, jak to nad morzem, nigdy nie wiadomo kiedy pogoda się zmieni.
Wzięła więc miotłę ze schowka, przez chwilę się jej przyglądała nieco zwątpiła teraz w swój pomysł. Jednak skoro już podjęła decyzję - nie było odwrotu. Wzięła głęboki oddech, po czym wsiadła na miotłę. Obrała sobie cel, niezbyt daleko od domu, żeby nie przesadzić z tym pierwszym razem. No, ale takich rzeczy się nie zapomina, chyba?
Udało jej się dotrzeć na nadbrzeżną łąkę. O dziwo bez najmniejszego problemu, czyli nie było z nią tak źle, może nie rozwijała w powietrzu jakichś zawrotnych prędkości, ale jak na pierwszy lat po latach było całkiem nieźle, przynajmniej jej zdaniem. Zatrzymała się w okolicach brzegu, położyła miotłę na piasku, sama zaś przystanęła i pozwoliła sobie napawać się widokiem. Woda była jej ukochanym żywiołem, mogła więc patrzeć na nią godzinami. Coś ją pokusiło o to, żeby zdjąć buty i pozwolić sobie jeszcze przejść boso brzegiem. Wzięła miotłę w jedną rękę, a trzewiki schowała do niewielkiego plecaka, który miała na ramieniu. Dzień zapowiadał się naprawdę pięknie, oby tak dalej.
Październik był jednym z ostatnich miesięcy w roku, kiedy można było sobie pozwolić na dłuższe spacery. Panna Macmillan korzystała z tego, kiedy tyko mogła. Nie znosiła siedzieć zamknięta w domu. Potrzebowała kontaktu z naturą, uwielbiała przebywać na świeżym powietrzu. Póki pogoda jeszcze dopisywała starała się spędzać jak najwięcej czasu na zewnątrz.
Wstała dzisiaj jak zawsze tuż przed wschodem słońca. Nie ubiła tracić czasu na takie zbędne rzeczy jak sen. Zjadła coś w biegu, żeby nie wychodzić o pustym żołądku. Miała już pany na ten dzień. Jako, że wychodziła z domu stosunkowo wcześnie, większość rodziny jeszcze spała pozwoliła sobie dzisiaj ubrać spodnie- czarne cygaretki z wysokim stanem, wiedziała, że będą krzywo na nią patrzeć, liczyła więc, że nie spotka nikogo przed swoim wyjściem. Nie chciało jej się wysłuchiwać tego umoralniającego gadania. Do spodni wybrała zieloną koszulę, którą sobie wsadziła w te nieszczęsne spodnie, była na nią nieco za duża, luźna, ale przecież chodziło przede wszystkim o wygodę. Włosy zaplotła sobie w luźny warkocz, ze względu na wygodę. Szczególnie, że miała zamiar wyciągnąć miotłę ze schowka, której już dawno nie używała. Pogoda ją zachęciła do takiej aktywności. Na wierzch narzuciła czarny płaszcz z kapturem, wiadomo, jak to nad morzem, nigdy nie wiadomo kiedy pogoda się zmieni.
Wzięła więc miotłę ze schowka, przez chwilę się jej przyglądała nieco zwątpiła teraz w swój pomysł. Jednak skoro już podjęła decyzję - nie było odwrotu. Wzięła głęboki oddech, po czym wsiadła na miotłę. Obrała sobie cel, niezbyt daleko od domu, żeby nie przesadzić z tym pierwszym razem. No, ale takich rzeczy się nie zapomina, chyba?
Udało jej się dotrzeć na nadbrzeżną łąkę. O dziwo bez najmniejszego problemu, czyli nie było z nią tak źle, może nie rozwijała w powietrzu jakichś zawrotnych prędkości, ale jak na pierwszy lat po latach było całkiem nieźle, przynajmniej jej zdaniem. Zatrzymała się w okolicach brzegu, położyła miotłę na piasku, sama zaś przystanęła i pozwoliła sobie napawać się widokiem. Woda była jej ukochanym żywiołem, mogła więc patrzeć na nią godzinami. Coś ją pokusiło o to, żeby zdjąć buty i pozwolić sobie jeszcze przejść boso brzegiem. Wzięła miotłę w jedną rękę, a trzewiki schowała do niewielkiego plecaka, który miała na ramieniu. Dzień zapowiadał się naprawdę pięknie, oby tak dalej.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Powoli i na spokojnie wracał do normalnego życia. Nadal trochę bał się samego siebie, ale przecież nie mógł żyć w strachu cały czas. To było totalnie do niego nie podobne, nie w jego stylu. Był Tonksem, człowiekiem, który walczy o sprawiedliwość i daje z siebie jak najwięcej. To ta myśl i również tęsknota za rodzeństwem sprawiła, że po prostu się zapakował i postanowił wrócić. Nie zmieniało to jednak faktu, że jednocześnie było mu ciężko zostawić znowu ojca samego. Nie mógł go jednak zabrać ze sobą, to było zdecydowanie zbyt niebezpieczne. Na szczęście jego rodzeństwo nie mieszkało jakoś strasznie daleko, dlatego wiedział, że czasami będzie w stanie ojczulka odwiedzać. Tonks Senior mimo wszystko miał już swoje lata i trzeba było się bardziej niż zwykle o niego martwić. Nie było opcji by przekonały go zapewnienia, że on sobie sam poradzi.
Tego dnia akurat przebywał u ojca. Był wczesny poranek, ale on nie spał. Koszmary nadal atakowały go w nocy bez litości i czasami aż bał się zasypiać. Jednak nie spania nie wchodziło w ogóle w grę, musiał w końcu jakoś funkcjonować. Nie mogąc jednak spać, postanowił się przewietrzyć. Ojciec z pewnością spał, więc Gabriel nie chcąc go budzić ubrał na siebie spodnie, koszulę i na wierzch ulubioną skórzaną kurtkę, po czym wyszedł z domu.
Pogoda jak na ten miesiąc było naprawdę ładna. Podejrzewał, że to już takie ostatnie podrygi i za niedługo rozpocznie się prawdziwa jesień i ani się obejrzy, a zaskoczy go zima. Nie zmieniało to jednak faktu, że dzisiejszy dzień mu się podobał, a raczej poranek, bo jak to gdzieś kiedyś usłyszał "Nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca".
Skierował swoje kroki w kierunku wybrzeża. Poranna, morska bryza dobrze na niego działała. Kiedy był w domu, również z chęcią wychodził tak rano. Lubił biegać po plaży, odprężało go to i oczyszczało mu umysł. Myślał, że te kilka miesięcy u ojca pomoże mu się uporać z tym wszystkim, ale nadal mimo wszystko w jego głowie czasami pojawiały się dziwne myśli, których pochodzenia nie znał. Tak samo było z koszmarami. Co prawda zelżały i to zdecydowanie, bo w porównaniu do tych początkowych to były odgrzewane kluchy, ale mimo wszystko nadal go męczyły i nie pozwalały spać.
Zatrzymał się w pewnym momencie i spojrzał na horyzont. Ten widok zawsze go zachwycał. Było powszechnie wiadomo, że morze bywa zdradzieckie i niebezpieczne, ale w chwilach takich jak to, nie był w stanie się go bać. Lekki uśmiech widniał na jego ustach, który zniknął kiedy kątem oka po swojej lewej zauważył ruch. Automatycznie się spiął, po czym powoli obrócił głowę w lewo by zobaczyć, że brzegiem wody, w jego kierunku, powoli zmierza postać niskiego wzrostu o blond włosach i z miotłą w dłoni. Mimowolnie i instynktownie wsunął dłoń do kieszeni skórzanej kurtki i lekko odetchnął czując, że ma w razie czego różdżkę na podorędziu.
Tego dnia akurat przebywał u ojca. Był wczesny poranek, ale on nie spał. Koszmary nadal atakowały go w nocy bez litości i czasami aż bał się zasypiać. Jednak nie spania nie wchodziło w ogóle w grę, musiał w końcu jakoś funkcjonować. Nie mogąc jednak spać, postanowił się przewietrzyć. Ojciec z pewnością spał, więc Gabriel nie chcąc go budzić ubrał na siebie spodnie, koszulę i na wierzch ulubioną skórzaną kurtkę, po czym wyszedł z domu.
Pogoda jak na ten miesiąc było naprawdę ładna. Podejrzewał, że to już takie ostatnie podrygi i za niedługo rozpocznie się prawdziwa jesień i ani się obejrzy, a zaskoczy go zima. Nie zmieniało to jednak faktu, że dzisiejszy dzień mu się podobał, a raczej poranek, bo jak to gdzieś kiedyś usłyszał "Nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca".
Skierował swoje kroki w kierunku wybrzeża. Poranna, morska bryza dobrze na niego działała. Kiedy był w domu, również z chęcią wychodził tak rano. Lubił biegać po plaży, odprężało go to i oczyszczało mu umysł. Myślał, że te kilka miesięcy u ojca pomoże mu się uporać z tym wszystkim, ale nadal mimo wszystko w jego głowie czasami pojawiały się dziwne myśli, których pochodzenia nie znał. Tak samo było z koszmarami. Co prawda zelżały i to zdecydowanie, bo w porównaniu do tych początkowych to były odgrzewane kluchy, ale mimo wszystko nadal go męczyły i nie pozwalały spać.
Zatrzymał się w pewnym momencie i spojrzał na horyzont. Ten widok zawsze go zachwycał. Było powszechnie wiadomo, że morze bywa zdradzieckie i niebezpieczne, ale w chwilach takich jak to, nie był w stanie się go bać. Lekki uśmiech widniał na jego ustach, który zniknął kiedy kątem oka po swojej lewej zauważył ruch. Automatycznie się spiął, po czym powoli obrócił głowę w lewo by zobaczyć, że brzegiem wody, w jego kierunku, powoli zmierza postać niskiego wzrostu o blond włosach i z miotłą w dłoni. Mimowolnie i instynktownie wsunął dłoń do kieszeni skórzanej kurtki i lekko odetchnął czując, że ma w razie czego różdżkę na podorędziu.
Gabriel Tonks
Zawód : Szpieg
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony - no nie powiedziałbym.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spacer przebiegał jej przyjemnie, szła przed siebie już dłuższą chwilę. Zimna woda, która dotykała jej stóp dodawała jej energii. Wydawało się, że ten pomysł wcale nie był taki głupi, jak można było pomyśleć. Ogromną przyjemność sprawiała jej bliskość z tym żywiołem. Był to ostatni moment w roku, aby się cieszyć takimi drobnostkami. W końcu niedługo pogoda nie będzie już tak łaskawa. Skończą się więc te drobne przyjemności.
Rozmyślała o sprawach, które działy się obok. Jeszcze niedawno wydawały się być gdzieś daleko. Jednak ostatnia wizyta w Londynie sprowadziła ją na ziemię. Wiedziała, że nie będzie mogła się już tam pojawiać, ot tak. Dopóki nie zobaczyła tego na własne oczy nie do końca wierzyła w niebezpieczeństwo, które czaiło się tuż za rogiem. Miała do siebie wyrzuty, że nie zareagowała, nie pomogła nieznajomemu. Ronja jednak skutecznie ja powstrzymała. Jeszcze cos poszłoby nie tak i nie wróciłaby do domu. W końcu w tych czasach jej rodzina nie była szczególnie lubiana wśród innych szlacheckich rodów. Prudence była zadowolona, że Macmillanowie nie bali się postawić po jedynej słusznej stronie tego konfliktu, mimo, że byli w mniejszości. Grunt, że podążali za swoimi ideałami. Zobaczymy, co z tego będą mięli w przyszłości.
Miała zamiar w najbliższym czasie nieco zaangażować się w działania wojenne. Nie chciała już stać biernie z boku. Zastanawiała się tylko, czy powinna poprosić kuzyna o wprowadzenie do organizacji. Wydawało się być to najlepszą opcja, z drugiej jednak strony miała obawy, że wybije jej takie rzeczy z głowy. Wystarczająco się ostatnio nasłuchała, że czas najwyższy zająć się najważniejszym dla nich działaniem- wyjściem za mąż. Nie potrafiła zrozumieć tego nacisku, szczególnie kiedy sytuacja była tak bardzo napięta. Powinni się skupić na czymś innym, a nie zajmować głupotami.
Prue szła przed siebie, była zamyślona. Zupełnie ignorowała widok, który znajdował się przed nią. Coś ją jednak tchnęło, aby się rozejrzeć, powinna w końcu być ostrożna. Niby była u siebie, jednak wszędzie można spotkać nieprzyjaciela. Wtedy jej oczom ukazała się sylwetka. Mężczyzna, zdecydowanie. Gwałtownie sięgnęła do kieszeni płaszcza po różdżkę, żeby mieć szansę się obronić, w razie ewentualnego zagrożenia. Cóż, standardowo nic nie mogło pójść po jej myśli. Potknęła się, miotła wypadła jej z ręki, a i ona sama straciła równowagę, poślizgnęła się na kamieniu. - Piękne to było Prue. - mruknęła pod nosem. Mina jej zrzedła. Próbowała podnieść swoją miotłę, aby nie skończyła pochłonięta przez otchłań morza. Do tego różdżka! Odruchowo dotknęła kieszeni, na szczęście była ona cała i zdrowa, będzie mogła się uratować, jakby coś. Po chwili dopiero przypomniała sobie, czym właściwie było spowodowane to zamieszanie. Wyprostowała się, przerzuciła warkocz na lewe ramię, nogawki miała nieco mokre, ale aktualnie był to jej najmniejszy kłopot. Ukłoniła się nisko, gdy pojawiła się przed mężczyzną. - Liczyłam na jakieś brawa za takie przedstawienie. - rękę zacisnęła teraz na różnice, gdyby okazało się, że nieznajomy nie jest sojusznikiem.
Rozmyślała o sprawach, które działy się obok. Jeszcze niedawno wydawały się być gdzieś daleko. Jednak ostatnia wizyta w Londynie sprowadziła ją na ziemię. Wiedziała, że nie będzie mogła się już tam pojawiać, ot tak. Dopóki nie zobaczyła tego na własne oczy nie do końca wierzyła w niebezpieczeństwo, które czaiło się tuż za rogiem. Miała do siebie wyrzuty, że nie zareagowała, nie pomogła nieznajomemu. Ronja jednak skutecznie ja powstrzymała. Jeszcze cos poszłoby nie tak i nie wróciłaby do domu. W końcu w tych czasach jej rodzina nie była szczególnie lubiana wśród innych szlacheckich rodów. Prudence była zadowolona, że Macmillanowie nie bali się postawić po jedynej słusznej stronie tego konfliktu, mimo, że byli w mniejszości. Grunt, że podążali za swoimi ideałami. Zobaczymy, co z tego będą mięli w przyszłości.
Miała zamiar w najbliższym czasie nieco zaangażować się w działania wojenne. Nie chciała już stać biernie z boku. Zastanawiała się tylko, czy powinna poprosić kuzyna o wprowadzenie do organizacji. Wydawało się być to najlepszą opcja, z drugiej jednak strony miała obawy, że wybije jej takie rzeczy z głowy. Wystarczająco się ostatnio nasłuchała, że czas najwyższy zająć się najważniejszym dla nich działaniem- wyjściem za mąż. Nie potrafiła zrozumieć tego nacisku, szczególnie kiedy sytuacja była tak bardzo napięta. Powinni się skupić na czymś innym, a nie zajmować głupotami.
Prue szła przed siebie, była zamyślona. Zupełnie ignorowała widok, który znajdował się przed nią. Coś ją jednak tchnęło, aby się rozejrzeć, powinna w końcu być ostrożna. Niby była u siebie, jednak wszędzie można spotkać nieprzyjaciela. Wtedy jej oczom ukazała się sylwetka. Mężczyzna, zdecydowanie. Gwałtownie sięgnęła do kieszeni płaszcza po różdżkę, żeby mieć szansę się obronić, w razie ewentualnego zagrożenia. Cóż, standardowo nic nie mogło pójść po jej myśli. Potknęła się, miotła wypadła jej z ręki, a i ona sama straciła równowagę, poślizgnęła się na kamieniu. - Piękne to było Prue. - mruknęła pod nosem. Mina jej zrzedła. Próbowała podnieść swoją miotłę, aby nie skończyła pochłonięta przez otchłań morza. Do tego różdżka! Odruchowo dotknęła kieszeni, na szczęście była ona cała i zdrowa, będzie mogła się uratować, jakby coś. Po chwili dopiero przypomniała sobie, czym właściwie było spowodowane to zamieszanie. Wyprostowała się, przerzuciła warkocz na lewe ramię, nogawki miała nieco mokre, ale aktualnie był to jej najmniejszy kłopot. Ukłoniła się nisko, gdy pojawiła się przed mężczyzną. - Liczyłam na jakieś brawa za takie przedstawienie. - rękę zacisnęła teraz na różnice, gdyby okazało się, że nieznajomy nie jest sojusznikiem.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czasy w jakich żyli były niebezpieczne, bardzo niebezpieczne można śmiało powiedzieć. Więc nikogo nie zdziwiłoby to, że kiedy dwóch nieznajomych spotyka się na wyludnionej plaży pierwsze co robią to sprawdzają czy mają przy sobie różdżki. Co prawda Gabriel wolał mimo wszystko unikać używania magii. Nadal nie był pewny swoich umiejętności, chociaż ostatnimi czasy szło mu to już całkiem nieźle. Skończył się etap kiedy najprostsze i potencjalnie niegroźne zaklęcia były tragiczne w skutkach. Ale jednak nie chciał ryzykować walki. Nie teraz, kiedy dopiero wracał.
Chciał wrócić do czynnego działania na rzecz Zakonu. Chciał znów krzyżować plany Rycerzom, walczyć z nimi i pomagać tym najbardziej potrzebującym i poszkodowanym. Wiedział na własnej skórze czym jest wojna, wiedział jak niebezpieczna w skutkach może być. W końcu zginął...ale nie po to dostał drugą szansę by ją zmarnować. Owszem, potrzebował trochę czasu by dojść do siebie, ale ile można się nad sobą użalać? Miał tego dość, dlatego wziął się za siebie.
Nie spuszczał wzroku ze zbliżającej się postaci nawet na moment. Im bliżej była, tym dotarło do niego, że ma do czynienia z drobną kobietą. Nie sprawiło to jednak, że ściągnął dłoń z różdżki. Znał wystarczająco dużo silnych czarownic by wiedzieć, że nie można się dać ponieść stereotypom, że kobiety to słabsza płeć. W tym momencie był przekonany, że jego siostra Just rozłożyłaby go na łopatki w oka mgnieniu.
Jednak moment, kiedy kobieta będąc niedaleko niego zaliczyła pięknego, pokazowego szlifa i wylądowała na piasku, Gab uniósł brew ku górze, a kącik jego ust lekko uniósł się do góry. Niewiele myśląc ruszył w jej kierunku, chcąc pomóc jej się podnieść. Gdzieś tam z tyłu głowy cichy głos starał się krzyczeć, żeby trzymał się nadal na baczności, ale sam nie do końca wiedząc dlaczego, kompletnie go zignorował.
Gdy podszedł bliżej miał możliwość się jej lepiej przyjrzeć i teraz stary Gabriel z lat szkolnych odezwał się w jego głowie, informując go, że młoda kobieta przed nim jest bardzo urodziwa. Pierwsze co przede wszystkim przyciągnęło jego uwagę to oczy. Duże, niebieskie. Zdecydowanie podobało mu to co widział.
Słysząc jej słowa pozwolił sobie na lekki uśmiech wysłany w jej kierunku.
- Zdecydowanie, za takie przedstawienie należą się Pani największe brawa. - pokiwał głową ze spokojem, po czym lekko się skłonił.
Wystarczyła taka krótka wymiana dwóch zdań, po czym Gab wyciągnął dłoń z kieszeni, jednocześnie puszczając różdżkę, jednocześnie tym samym dając znać nieznajomej, że nie stanowi dla niej żadnego zagrożenia. Moment później, patrząc na nią zaklaskał w dłonie.
Chciał wrócić do czynnego działania na rzecz Zakonu. Chciał znów krzyżować plany Rycerzom, walczyć z nimi i pomagać tym najbardziej potrzebującym i poszkodowanym. Wiedział na własnej skórze czym jest wojna, wiedział jak niebezpieczna w skutkach może być. W końcu zginął...ale nie po to dostał drugą szansę by ją zmarnować. Owszem, potrzebował trochę czasu by dojść do siebie, ale ile można się nad sobą użalać? Miał tego dość, dlatego wziął się za siebie.
Nie spuszczał wzroku ze zbliżającej się postaci nawet na moment. Im bliżej była, tym dotarło do niego, że ma do czynienia z drobną kobietą. Nie sprawiło to jednak, że ściągnął dłoń z różdżki. Znał wystarczająco dużo silnych czarownic by wiedzieć, że nie można się dać ponieść stereotypom, że kobiety to słabsza płeć. W tym momencie był przekonany, że jego siostra Just rozłożyłaby go na łopatki w oka mgnieniu.
Jednak moment, kiedy kobieta będąc niedaleko niego zaliczyła pięknego, pokazowego szlifa i wylądowała na piasku, Gab uniósł brew ku górze, a kącik jego ust lekko uniósł się do góry. Niewiele myśląc ruszył w jej kierunku, chcąc pomóc jej się podnieść. Gdzieś tam z tyłu głowy cichy głos starał się krzyczeć, żeby trzymał się nadal na baczności, ale sam nie do końca wiedząc dlaczego, kompletnie go zignorował.
Gdy podszedł bliżej miał możliwość się jej lepiej przyjrzeć i teraz stary Gabriel z lat szkolnych odezwał się w jego głowie, informując go, że młoda kobieta przed nim jest bardzo urodziwa. Pierwsze co przede wszystkim przyciągnęło jego uwagę to oczy. Duże, niebieskie. Zdecydowanie podobało mu to co widział.
Słysząc jej słowa pozwolił sobie na lekki uśmiech wysłany w jej kierunku.
- Zdecydowanie, za takie przedstawienie należą się Pani największe brawa. - pokiwał głową ze spokojem, po czym lekko się skłonił.
Wystarczyła taka krótka wymiana dwóch zdań, po czym Gab wyciągnął dłoń z kieszeni, jednocześnie puszczając różdżkę, jednocześnie tym samym dając znać nieznajomej, że nie stanowi dla niej żadnego zagrożenia. Moment później, patrząc na nią zaklaskał w dłonie.
Gabriel Tonks
Zawód : Szpieg
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony - no nie powiedziałbym.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Prudence zdawała sobie sprawę, że w najbliższym czasie będzie musiała nieco popracować nad swoimi umiejętnościami. Nigdy aż tak mocno nie angażowała się w umiejętności obrony, zdecydowanie dużo większą radość miała z poszerzania wiedzy o magicznych stworzeniach. Nie zamykała się na inne dziedziny, jednak traktowała je nieco po macoszemu. Wypadałoby więc teraz nadrobić braki, skoro nie do końca potrafiła o siebie zadbać. Chciała mieć pewność, że jej umiejętności będą na tyle skuteczne, że będzie miała możliwość chociaż zgrabnie uciec. Tym bardziej, że dużo czasu spędzała na samotnych spacerach, spotykała w tych miejscach różnych ludzi. Nie należała ona również do osób, które pierwsze atakowały, panna Macmillan sięgała po przemoc jedynie, kiedy była atakowana. Kochała wszystko co żywe, wierzyła, że w każdym stworzeniu można znaleźć dobro. Jednak, gdy była podstawiona pod ścianą, to nawet ona musiała potrafić reagować.
Prudence miała przeczucie, że ten jej upadek tylko upewnił mężczyznę, że ma do czynienia z nieszkodliwą istotą. Nie sprawiła dobrego wrażenia na początku, no ale cóż mogła poradzić na swoją niezdarność. Zresztą to jego wina! Rozproszył ją, pojawił się znikąd przez co spanikowała. Dobrze, że w miarę zgrabnie się pozbierała. Nieco się zawstydziła, różane rumieńce pojawiły się na jej policzkach. Wolałby się pokazać z innej strony, no ale życie.
Teraz głowa wysoko i udajemy, że nic takiego się nie stało. Nie będzie przecież tego przeżywać, jakby był to koniec świata. W końcu nic takiego się nie stało.
Kiedy pojawił się już tuż przed nią, zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. Upewniła się tylko w tym, że go nie zna. Ciekawe, miała nadzieję, że nie okaże się być wrogiem. Wolałaby jednak nie konfrontować się z nikim, szczególnie, że dzisiejszy dzień, jak widać jej nie sprzyjał. Ulżyło jej, kiedy dostrzegła, że zdjął rękę z różdżki. Nawet zaklaskał, czyli występ się podobał? Uśmiech pojawił się na jej twarzy, może znowu miała szczęście i nic złego jej dzisiaj nie spotka. - Dziękuję Panu bardzo, śmiem twierdzić, że stać mnie na lepsze występy od tego. - rzekła, a uśmiech nie schodził jej z twarzy. Dotarło do niej, że była dosyć bezpośrednia przy pierwszej wypowiedzi, jak zawsze zapominała o konwenansach, powinna bardziej panować nad tym, jakie słowa wypowiada, jak widać nadal miała z tym problem. Ta sytuacja wybiła ją nieco z rytmu, to wszystko przez to. Grunt, że teraz już się nieco ogarnęła.
- Nie mam w zwyczaju takich wypadków, jednak zaskoczył mnie Pan, nie sądziłam, że spotkam tutaj kogoś tak wcześnie. - nie odbywała wzroku od mężczyzny, nieco ją zaintrygował, do tego całkiem dobrze mu z oczu patrzyło.
Prudence miała przeczucie, że ten jej upadek tylko upewnił mężczyznę, że ma do czynienia z nieszkodliwą istotą. Nie sprawiła dobrego wrażenia na początku, no ale cóż mogła poradzić na swoją niezdarność. Zresztą to jego wina! Rozproszył ją, pojawił się znikąd przez co spanikowała. Dobrze, że w miarę zgrabnie się pozbierała. Nieco się zawstydziła, różane rumieńce pojawiły się na jej policzkach. Wolałby się pokazać z innej strony, no ale życie.
Teraz głowa wysoko i udajemy, że nic takiego się nie stało. Nie będzie przecież tego przeżywać, jakby był to koniec świata. W końcu nic takiego się nie stało.
Kiedy pojawił się już tuż przed nią, zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. Upewniła się tylko w tym, że go nie zna. Ciekawe, miała nadzieję, że nie okaże się być wrogiem. Wolałaby jednak nie konfrontować się z nikim, szczególnie, że dzisiejszy dzień, jak widać jej nie sprzyjał. Ulżyło jej, kiedy dostrzegła, że zdjął rękę z różdżki. Nawet zaklaskał, czyli występ się podobał? Uśmiech pojawił się na jej twarzy, może znowu miała szczęście i nic złego jej dzisiaj nie spotka. - Dziękuję Panu bardzo, śmiem twierdzić, że stać mnie na lepsze występy od tego. - rzekła, a uśmiech nie schodził jej z twarzy. Dotarło do niej, że była dosyć bezpośrednia przy pierwszej wypowiedzi, jak zawsze zapominała o konwenansach, powinna bardziej panować nad tym, jakie słowa wypowiada, jak widać nadal miała z tym problem. Ta sytuacja wybiła ją nieco z rytmu, to wszystko przez to. Grunt, że teraz już się nieco ogarnęła.
- Nie mam w zwyczaju takich wypadków, jednak zaskoczył mnie Pan, nie sądziłam, że spotkam tutaj kogoś tak wcześnie. - nie odbywała wzroku od mężczyzny, nieco ją zaintrygował, do tego całkiem dobrze mu z oczu patrzyło.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
On od zawsze tak naprawdę kładł zawsze nacisk na obronę, a potem dopiero atak. Wiedział, że nie może zawsze stać w defensywie, czasami trzeba było zrobić ten krok do przodu i również atakować. Teraz, po tym jakże nieszczęsnym w skutkach pojedynku z Rycerzami tym bardziej musiał się znowu na tym skupić. Tak samo powinien poprawić swoje umiejętności w urokach. Wiedział, że powinien wrócić do treningów, ale mimo wszystko jakoś się trochę bał. Ten wewnętrzny niepokój go w ogóle nie opuszczał.
Teraz jednak nie miał ochoty o tym myśleć. Miał zamiar skupić się na tym co dzieje się teraz.
- Domyślam się, że jest Pani bardzo zdolna. - odparł z lekkim uśmiechem cały czas widocznym na ustach i pokiwał lekko głową. - Mogę powiedzieć dokładnie to samo. Kompletnie się nie spodziewałem kogoś tu spotkać. Ale powiem szczerze, że mimo wszystko jestem pozytywnie zaskoczony tym spotkaniem. - dodał po chwili nie spuszczając z niej wzroku nawet na moment.
Wzbudziła jego zainteresowanie. Widok kobiety ubranej w spodnie był zdecydowanie rzadkim widokiem, z pewności się wyróżniała tam skąd pochodziła. W nim to wywoływało zainteresowanie. Zawsze kiedy interesował się kobietami, to zwracał uwagę na te, które w jakiś sposób właśnie się wyróżniały, czy to wyglądem, czy to sposobem życia czy charakterem.
- Rzadko spotyka się tu ludzi o tej godzinie. Nie wszyscy są chętni do tak wczesnego wstawania. - odezwał się po chwili milczenia - Ale widzę, że z Pani to taki typowy, ranny ptaszek. - uniósł brew ku górze, a po chwili się zreflektował - Proszę mi wybaczyć brak manier, Gabriel mi na imię. - przedstawił się na spokojnie.
Ogólnie był dobrze wychowanym mężczyzną, jednak ostatnimi czasy jakoś się zapominał. Na szczęście szybko przypomniał sobie o podstawach dobrego wychowania i naprawił swój błąd. Naturalnie nie podał swojego nazwiska, gdyż w obecnych czasach nie było to rozsądne. A Gabriel to dość pospolite imię i jak to mówią mugole, w końcu nie jednemu psu na imię Burek. Dopóki nie upewni się, że można nieznajomej piękności zaufać, dopóty nie zdradzi swojego nazwiska.
Teraz jednak nie miał ochoty o tym myśleć. Miał zamiar skupić się na tym co dzieje się teraz.
- Domyślam się, że jest Pani bardzo zdolna. - odparł z lekkim uśmiechem cały czas widocznym na ustach i pokiwał lekko głową. - Mogę powiedzieć dokładnie to samo. Kompletnie się nie spodziewałem kogoś tu spotkać. Ale powiem szczerze, że mimo wszystko jestem pozytywnie zaskoczony tym spotkaniem. - dodał po chwili nie spuszczając z niej wzroku nawet na moment.
Wzbudziła jego zainteresowanie. Widok kobiety ubranej w spodnie był zdecydowanie rzadkim widokiem, z pewności się wyróżniała tam skąd pochodziła. W nim to wywoływało zainteresowanie. Zawsze kiedy interesował się kobietami, to zwracał uwagę na te, które w jakiś sposób właśnie się wyróżniały, czy to wyglądem, czy to sposobem życia czy charakterem.
- Rzadko spotyka się tu ludzi o tej godzinie. Nie wszyscy są chętni do tak wczesnego wstawania. - odezwał się po chwili milczenia - Ale widzę, że z Pani to taki typowy, ranny ptaszek. - uniósł brew ku górze, a po chwili się zreflektował - Proszę mi wybaczyć brak manier, Gabriel mi na imię. - przedstawił się na spokojnie.
Ogólnie był dobrze wychowanym mężczyzną, jednak ostatnimi czasy jakoś się zapominał. Na szczęście szybko przypomniał sobie o podstawach dobrego wychowania i naprawił swój błąd. Naturalnie nie podał swojego nazwiska, gdyż w obecnych czasach nie było to rozsądne. A Gabriel to dość pospolite imię i jak to mówią mugole, w końcu nie jednemu psu na imię Burek. Dopóki nie upewni się, że można nieznajomej piękności zaufać, dopóty nie zdradzi swojego nazwiska.
Between life and death
you will find your true self, you will know what you are and what you never expected to be
Gabriel Tonks
Zawód : Szpieg
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony - no nie powiedziałbym.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nadbrzeżna łąka
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia