Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Gloucestershire
Tajemnica Alisandry
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Tajemnica Alisandry
Jedno z wielu miejsc, które czas zagarnął pod swoje czarne skrzydła. Stary, zaniedbany już dziedziniec, ulokowany na obrzeżach miasta Gloucester, przyciągał najczęściej młodszą, najbardziej pogubioną część społeczności.
Pierwsze próby nietuzinkowej wymiany, zakroplone alkoholem i strachem spotkania. Zbuntowana młodzież obrała sobie zrujnowany plac za miejsce kryjówek. Pełno było tu przejść i ukrytych wejść, pozwalających na względnie szybką ewakuację. Nawet jeśli nie chodziło o szukających ich funkcjonariuszy.
W centrum stała nieużywana już studnia. Przysypana gruzem i ze stojącą, chociaż głęboko idącą wodą miała swoją własną nazwę - Tajemnica Alisandry.
Miano pochodziło oczywiście od ducha małej dziewczynki, którą można było bardzo rzadko spotkać, siedzącą na skraju studni. Mawiano, że kto spojrzał jej w oczy, mógł oczekiwać rychłej śmierci. Legenda niosła, że dziecko było wieszczką, której rodzice tak bardzo bali się posiadanego przez nią daru, że potajemnie utopili ją w studni. Ostatnie spojrzenie małej-widzącej doprowadziło do śmierci rodziców już w kilka tygodni po tragedii, ale w te legendy nikt nie wierzy.
Pierwsze próby nietuzinkowej wymiany, zakroplone alkoholem i strachem spotkania. Zbuntowana młodzież obrała sobie zrujnowany plac za miejsce kryjówek. Pełno było tu przejść i ukrytych wejść, pozwalających na względnie szybką ewakuację. Nawet jeśli nie chodziło o szukających ich funkcjonariuszy.
W centrum stała nieużywana już studnia. Przysypana gruzem i ze stojącą, chociaż głęboko idącą wodą miała swoją własną nazwę - Tajemnica Alisandry.
Miano pochodziło oczywiście od ducha małej dziewczynki, którą można było bardzo rzadko spotkać, siedzącą na skraju studni. Mawiano, że kto spojrzał jej w oczy, mógł oczekiwać rychłej śmierci. Legenda niosła, że dziecko było wieszczką, której rodzice tak bardzo bali się posiadanego przez nią daru, że potajemnie utopili ją w studni. Ostatnie spojrzenie małej-widzącej doprowadziło do śmierci rodziców już w kilka tygodni po tragedii, ale w te legendy nikt nie wierzy.
Kiwną niemo głową zgadzając się z wyprowadzonym przez Mulcibera podsumowaniem. Nie potrafił jeszcze w zasadzie nic powiedzieć o żadnym z tych miejsc ponad to, że było nietypowe. Pomimo iż pobrali cząstkę tej magii to i tak nie wiele wnosiło, niczego nie potwierdzało, a jedynie sprawiało, że domysły które mogli snuć jawiły się mniej nierealnie. Wszystko jednak przesadzi bardziej skrupulatne badanie porównawcze obu wiązek. To co zastanawia teraz Dolohova to to, czy jeżeli faktycznie oba źródła zawierają ten sam rodzaj magii to czy w obu miejscach jej strumień jest stały. Jest to swego rodzaju pole? Czy bardziej kabel mający prowadzić ją dokądś lub skądś.
- Jest to roztwór który jest wstanie zakonserwować magiczne cząstki - zakorkował fiolkę, którą potrząsną, a zamknięta ciecz przeobraziła się w ciało stałe przypominając lód bądź skrystalizowaną sól - Nie jest zbyt trwały. Pozwala zachować próbkę w kondycji wyjściowej od czterech do ośmiu dni Im silniejsze oddziaływania magiczne tym krócej. Nie nadaje się więc do celów archiwizowania, lecz jej właściwości wystarczają do wygodnego transportu - każda magia ulegała rozproszeniu. Wietrzała w czasie. Dolohov nie mógł pozwolić na coś podobnego. Próbka musiała być pełnowartościowa. W normalnych okolicznościach rozstawiłby tu obóz, sprowadził odpowiednie urządzenia. Nie było jednak na to czasu. Musiał sobie radzić inaczej. Mikstura zaś nie była znów taka wyjątkowa. Przynajmniej dla Dolohova, który był wprawionym alchemikiem.
Owiną szklaną fiolkę w bawełniane pasmo materiału, które zdążyło zwilgotnieć, a następnie schował nie do torby, a do wewnętrznej kieszeni szaty. Może był w tym momencie przezorny, lecz nie zamierzał dozwolić by z powodu nieostrożności zmarnował czas który mu poświęcono. Kiwną głowa mrucząc pod nosem potwierdzenie w rodowym języku. Tak też zrobi. Następnie wiedząc, że nie było już w tym miejscu nic niezwykłego o czym by nie wiedzieli wykonał płytki pokłon pożegnania się ze śmierciożercą by następnie zacząć oddalać się w stronę pobliskiej wioski. Skoro już wyszedł z piwnicy zamierzał przy okazji uzupełnić zapasy ingrediencji.
|zt
- Jest to roztwór który jest wstanie zakonserwować magiczne cząstki - zakorkował fiolkę, którą potrząsną, a zamknięta ciecz przeobraziła się w ciało stałe przypominając lód bądź skrystalizowaną sól - Nie jest zbyt trwały. Pozwala zachować próbkę w kondycji wyjściowej od czterech do ośmiu dni Im silniejsze oddziaływania magiczne tym krócej. Nie nadaje się więc do celów archiwizowania, lecz jej właściwości wystarczają do wygodnego transportu - każda magia ulegała rozproszeniu. Wietrzała w czasie. Dolohov nie mógł pozwolić na coś podobnego. Próbka musiała być pełnowartościowa. W normalnych okolicznościach rozstawiłby tu obóz, sprowadził odpowiednie urządzenia. Nie było jednak na to czasu. Musiał sobie radzić inaczej. Mikstura zaś nie była znów taka wyjątkowa. Przynajmniej dla Dolohova, który był wprawionym alchemikiem.
Owiną szklaną fiolkę w bawełniane pasmo materiału, które zdążyło zwilgotnieć, a następnie schował nie do torby, a do wewnętrznej kieszeni szaty. Może był w tym momencie przezorny, lecz nie zamierzał dozwolić by z powodu nieostrożności zmarnował czas który mu poświęcono. Kiwną głowa mrucząc pod nosem potwierdzenie w rodowym języku. Tak też zrobi. Następnie wiedząc, że nie było już w tym miejscu nic niezwykłego o czym by nie wiedzieli wykonał płytki pokłon pożegnania się ze śmierciożercą by następnie zacząć oddalać się w stronę pobliskiej wioski. Skoro już wyszedł z piwnicy zamierzał przy okazji uzupełnić zapasy ingrediencji.
|zt
Obserwował, jak Valerij zakorkował fiolkę, a próbka, którą osobiście wydobył z ziemi, cząsteczki magii, które będą podlegać późniejszym badaniom zmienia swoją formę na stałą, bardziej widoczną, wyraźną i klarowną. Zajmował się magią, projektami, zgłębiał jej arkana, poznawał naturę przez wiele lat, jeszcze zanim rzeczywiście zaczął interesować się nią w kontekście śmierci i na długo przed tym, jak stał się niewymownym. Sama próbka go fascynowała, sam chciałby ją zgłębić, sprawdzić, zbadać na własną rękę, ale było to zadanie dla Valerija.
Jego roztwór pozwalał mu na badanie próbek, on sam korzystał z zupełnie innych metod zachowywania cząsteczek magii, departament dawał możliwości, ale nie korzystał z wielu z nich poza murami ministerstwa,. Ta wiedza wciąż była tajemna, a jego — przynajmniej oficjalnie — wiązała przysięga, za której złamanie groził mu dożywotni pobyt w Azkabanie. Rozważał przez chwilę, by spisać dla Dolohova kilka rzeczy, powinny mu ułatwić pracę, nie tylko numerologiczną, ale i alchemiczną. Dobytek niewymownych wsparłby Rycerzy Walpurgii.
Pożegnał Dolohova skinięciem głowy, odprowadził go wzrokiem. Z pewnością miał co robić, analiza zgromadzonych materiałów powinna mu pozwolić wpaść na dalszy trop, który doprowadzi ich do rozwiązania, które przeszkodzi członkom Zakonu Feniksa w zabraniu dzieci do anomalii. Pomimo, że ostry, zmrożony deszcz wciąż siekł ulice, kucnął ponownie przy miejscu, z którego pobrał próbkę, zmarzniętymi palcami dotknął zimnej ziemi i przystawił znów różdżkę, by jeszcze raz, na spokojnie jej się przyjrzeć. Burza nie dawała wytchnienia, pioruny rozświetlały niebo nieustannie, ale biała magia migotała w powietrzu, była doskonale widoczna, każda z jej cząsteczek, które utrzymywał w tej formie za sprawą różdżki. Iskrzyła — normalnie niewidoczna gołym okiem. Przyglądał jej się chwilę, aż w końcu ją wypuścił, pozwalając jej się rozpłynąć, rozmyć w powietrzu. Takich miejsc jak to musiało być więcej, musieli je stworzyć Zakonnicy, wykorzystać do przebicia ich blokady. Może powinni przyjrzeć się miejscom z których oni sami czerpali siłę, sprawdzić, czy kurtyna opadła, czy przejawiła tylko braki, które dały im dostęp do więzienia.
Zostawił to wszystko. Zmarznięty i przemoczony rozmył się w czarnej mgle, by powrócić do siebie.
| zt
Jego roztwór pozwalał mu na badanie próbek, on sam korzystał z zupełnie innych metod zachowywania cząsteczek magii, departament dawał możliwości, ale nie korzystał z wielu z nich poza murami ministerstwa,. Ta wiedza wciąż była tajemna, a jego — przynajmniej oficjalnie — wiązała przysięga, za której złamanie groził mu dożywotni pobyt w Azkabanie. Rozważał przez chwilę, by spisać dla Dolohova kilka rzeczy, powinny mu ułatwić pracę, nie tylko numerologiczną, ale i alchemiczną. Dobytek niewymownych wsparłby Rycerzy Walpurgii.
Pożegnał Dolohova skinięciem głowy, odprowadził go wzrokiem. Z pewnością miał co robić, analiza zgromadzonych materiałów powinna mu pozwolić wpaść na dalszy trop, który doprowadzi ich do rozwiązania, które przeszkodzi członkom Zakonu Feniksa w zabraniu dzieci do anomalii. Pomimo, że ostry, zmrożony deszcz wciąż siekł ulice, kucnął ponownie przy miejscu, z którego pobrał próbkę, zmarzniętymi palcami dotknął zimnej ziemi i przystawił znów różdżkę, by jeszcze raz, na spokojnie jej się przyjrzeć. Burza nie dawała wytchnienia, pioruny rozświetlały niebo nieustannie, ale biała magia migotała w powietrzu, była doskonale widoczna, każda z jej cząsteczek, które utrzymywał w tej formie za sprawą różdżki. Iskrzyła — normalnie niewidoczna gołym okiem. Przyglądał jej się chwilę, aż w końcu ją wypuścił, pozwalając jej się rozpłynąć, rozmyć w powietrzu. Takich miejsc jak to musiało być więcej, musieli je stworzyć Zakonnicy, wykorzystać do przebicia ich blokady. Może powinni przyjrzeć się miejscom z których oni sami czerpali siłę, sprawdzić, czy kurtyna opadła, czy przejawiła tylko braki, które dały im dostęp do więzienia.
Zostawił to wszystko. Zmarznięty i przemoczony rozmył się w czarnej mgle, by powrócić do siebie.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
9 października
Carlisle&Michael
Carlisle&Michael
Czuła śmierć. I samo to przeczucie przyprawiało Carlisle o gęsią skórkę, która wędrowała po linii kręgosłupa. Jak bardzo musiał się zagubić, jak wiele przegapili, by jej brat kiedykolwiek znalazł się w takim miejscu. Czy w ogóle się znalazł? W przeciwieństwie do siostry, o jego losach wiedziała znacznie mniej, zbierając zaledwie okruchy informacji, których treść sprawiała, że pięści zaciskały się coraz mocniej dookoła trzymanej luźno w kieszeni różdżki. Szemrane transakcje, Nokturn, który najwyraźniej stał się jego codziennością… Flamel nigdy nie przypuszczała, że z młodego chłopca o ponadprzeciętnych zdolnościach alchemicznych zmieni się w kogoś takiego. Ale też czy nie na tym właśnie polegały te najgorsze przemiany? Nikt nigdy się ich nie spodziewał.
Kilka miesięcy temu, kiedy zdecydowała się zasięgnąć rady w Ministerstwie Magii nie miała pojęcia, że tak wiele zdąży się zmienić. W gruncie rzeczy od samego swojego przybycia tutaj spotykała się z niczym innym jak tylko oporem i przeszkodami. Brnęła do przodu, czując jak jej nogi zatapiają się w bezsilności równie głęboko, co teraz w rozmoczonym błocie, wszechobecnym na dziedzińcu. Tutaj widziano go jeden z ostatnich razy, a przynajmniej takie informacje ktoś komuś udzielił. Czy były one prawdziwe? Nie wiedziała, tak samo nie mogła być pewna, że w istocie chodziło o brata Carlisle, a nie każdego innego mężczyznę podobnego do niego opisem.
Zrujnowany plac świecił pustkami i Flamel wyjątkowo wdzięczna była pogodzie za stworzenie tak nieprzychylnych dla młodzieży marginesu warunków. Sama zdążyła już zrobić niewielkie rozpoznanie po drodze do Gloucester, podpytując miejscowych sklepikarzy o społeczność zwykłą zajmować miejsce pośród zdezelowanych drewnianych beczek i starej szopy po kilku pożarach. Ciszę przerwało skrzekliwe charknięcie, na którego dźwięk Carlisle odwróciła się gwałtownie, stając twarzą do przysypanej studni. Na brzegu pokrytego mchem i brudem murku przycupnęła stara wrona, pozbawiona jednego oka. Jej skrzekliwy głos niósł się echem po folwarku, co przestępująca z nogi na nogę blondynka nie omieszkała skwitować westchnięciem zrezygnowania.
— Widziałaś ją kiedyś? Alisandrę? — Zapytała cicho ptaka, powoli zbliżając się do centrum placu. Mężczyzna, z jakim rozmawiała wtedy w Ministerstwie obiecał przyjrzeć się sprawie i poszukać wskazówek, ale nie spodziewała się, że w końcu wyrazi chęć spotkania. Ledwo pamiętała jak wyglądał, skoro jednak ze skąpych informacji, jakie im wtedy dostarczyła wynalazł to miejsce, musiał znać się na rzeczy. Oby. Wiedziała jedynie, że zajmował się ogólnopojętą alchemią, ale mogło tu chodzić zarówno o handel ingrediencjami jak i też samą produkcję specyfików. Czy to tutaj sprzedawał narkotyzujące specyfiki brudnawym podrostkom?
— Widziałam tu wiele zła, wiele smutku i śmierci. Zaufaj mi nieznajoma. Alisandra nawet po śmierci, jest najmniejszym zmartwieniem tego miejsca. — Odpowiedziała chrypiącym głosem staruszki wrona, jednocześnie wybierając spomiędzy rzadkich piór brud. Mówiono, że kto spojrzał w oczy dziewczynki mógł spodziewać się nagłej śmierci, bez większych emocji przypomniała sobie słowa jednego z mieszkańców pobliskich domostw. Co zrobiłaby Carlisle gdyby dane jej było spojrzeć jeszcze raz w oczy brata? Potrafiłaby rozpoznać go po tylu latach rozłąki, tak wielu dzielących ich wydarzeniach? Gdzie skrywała się ta Tajemnica? Brutalni rodzice, pozbawieni krzty człowieczeństwa i mord. Tragiczne, nieposiadające jednak znamion czegoś niezrozumiałego. Postawa Felixa natomiast, mężczyzny wywodzącego się z dobrego domu, całe życie będącego pod opieką dwójki rodziców, wychowanego w dostatku i bezpieczeństwa. To była dla Carlisle prawdziwa zagadka.
— Szukam kogoś. — Rzuciła po chwili milczenia w stronę czarnego dzioba. — Mężczyzna, dwudziestokilkuletni, rysy twarzy podobne do moich. Kojarzysz żeb… — Zanim czarownica zdążyła dokończyć, ptak zerwał się do lotu z głośnym szelestem skrzydeł, po czym w ułamku sekundy zniknął za ogołoconą z dachówek przybudówką. Ktoś się zbliżał.
persévérance
You must learn to question everything. To wait before moving, to look before stepping, and to observe everything
The member 'Carlisle Flamel' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
9.10
Czuł śmierć. Obudził się w lesie zdezorientowany i obolały, a potem znalazł swoje ubrania i chwiejnie ruszył w drogę... powrotną? Tak, w normalnej sytuacji ochłonąłby gdzieś w odosobnieniu, zebrał siły i spróbował teleportować się do domu. Tyle, że od września nic nie było normalne.
Obiecałeś... - dudniło mu w głowie. Tam, podczas wyprawy Zakonu Feniksa do Azkabanu, omal nie stracił kontroli nad swoją psychiką, omal nie spuścił ze smyczy wilczej jaźni. Wilkołak mógł wtedy staranować mury jego umysłu i wydostać się na wolność - obaj doskonale o tym wiedzieli. Dlatego Michael zaczął wtedy pertraktować. Obiecał mu wolność w bezpieczniejszych warunkach, w miejscu, gdzie nie staranuje ich stado dementorów, gdzie nikogo nie skrzywdzą...
Potarł dłonią czoło, świadom, że wilkołak nadal tkwi w jego głowie, pobudzony niedawną pełnią, tęskniący za wilczym ciałem. Zapach lasu drażnił jego zmysły, przypominał o innym, zwierzęcym życiu. Nie był jeszcze w stanie się teleportować, mięśnie zbyt bolały po niedawnej przemianie, serce biło zbyt szybko, a za brak skupienia płaciło się rozszczepieniami. Ale nie mógł tu dłużej zostać, nie w lesie. Przyśpieszył kroku, na oślep kierując się w stronę prześwitów między drzewami, ku cywilizacji, ku miastu.
Trafił wreszcie na przedmieścia, puste, ciche. Usiłował się uspokoić, ale wcale mu nie wychodziło. Potykał się o własne nogi, a głowa bolała coraz bardziej.
To złe miejsce - pomyśla...
To złe miejsce - pomyśleli obaj. Podskórnie przeczuwał, że stało się tu coś bardzo złego.
Jak w Azkabanie.
Na samą myśl zrobiło mu się słabo. Ciężko oparł się o murek, mimowolnie spojrzał w dół i poczuł na plecach lodowaty dreszcz. Gdzieś niedaleko do lotu zerwała się wrona, ale Michael nie słyszał już krakania, nie czuł pod palcami chropowatego kamienia. Nagle znalazł się gdzieś indziej, widząc przed sobą ciemną toń dementora. Potwór zbliżał się do swojej ofiary, aż nagle zerwał kaptur, odsłaniając szkaradną paszczę i gotując się do pocałunku.
-N...n..nie, nie... - wymamrotał Mike cicho, przypominając sobie, że miałby czas zareagować wtedy, w Azkabanie. Zdążyłby chyba wyciągnąć różdżkę, spróbować rzucić patronusa. Zmarnował cenne sekundy na próbę porozumienia ze swoim wewnętrznym wilkiem, a potem mógł już tylko bezradnie obserwować, jak z ofiary uchodzi dusza. Czy to właśnie działo się na jego oczach, czy dementor znowu się do kogoś zbliżał? Ale jak to, tutaj..? Czy to jawa, czy wspomnienie? Drżącą dłonią sięgnął do pasa, po różdżkę, ale... nie, nie da rady.
Nie dasz rady, tylko ja mogę sprawić, że o tym zapomnisz, że przestaniesz się obwiniać... - odezwał się w głowie wilczy warkot. Mike pokręcił głową, nie, tylko nie to, obiecał przecież sobie, że już nigdy więcej...
Mnie obiecałeś co innego...
Jego ciało tego nie wytrzyma, nie znowu, nie mógł tego robić i w nocy i za dnia...
Wytrzyma, jesteśmy silniejsi niż myślisz...
Nie, nie, nie. Zamknął oczy, ale pod powiekami widział tylko ciemność, dementora... Dopadła go fala rozpaczy i smutku i bezradności, przez moment był przekonany, że potwór jest rzeczywisty i zbliża się właśnie do niego. Nie stracił duszy w Azkabanie, ale może powinien, może bestia przybyła odebrać dług.
Dość tego! To boli! - zawyła w jego głowie inna bestia. Strach Tonksa udzielił się także wewnętrznemu wilkowi - zaskowytał i rzucił się na ludzką jaźń, chcąc stłumić tamte emocje.
-To boli! - powtórzyło ciało w ślad za wilkiem, a ten zrozumiał, że wygrywa walkę. Psychika bolała, ciało zaboli mniej.
I tak zabolało. Znajomy, gorący dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa, wyginając kości. Syknął i w ostatnim ludzkim odruchu wzniósł dłonie do skroni, na próżno usiłując powstrzymać to, co się z nim działo.
Carslile mogła dostrzec przy sąsiednim budynku nieznajomego mężczyznę o dziwnie znajomej twarzy. Czyżby już gdzieś się widzieli? Przybysz ciężko oparł się o mur i na chwilę zastygł w bezruchu. Potem do uszu panny Flamel mogły dojść jego słowa i zaraz osunął się na kolana. Czyżby był ranny?
Zanim miała czas to przeanalizować, kręgosłup blondyna wygiął się pod nienaturalnym kątem, a koszula pękła. Ciało zaczęło porastać jasną sierścią. Podobno przemiana w wilkołaka była jednym z najszkaradniejszych widoków - Michael nigdy nie widział się wtedy w lustrze, ale Carslile miała okazję przekonać się na własne oczy.
halucynacje & udana przemiana
obrażnia: 25, psychiczne
Czuł śmierć. Obudził się w lesie zdezorientowany i obolały, a potem znalazł swoje ubrania i chwiejnie ruszył w drogę... powrotną? Tak, w normalnej sytuacji ochłonąłby gdzieś w odosobnieniu, zebrał siły i spróbował teleportować się do domu. Tyle, że od września nic nie było normalne.
Obiecałeś... - dudniło mu w głowie. Tam, podczas wyprawy Zakonu Feniksa do Azkabanu, omal nie stracił kontroli nad swoją psychiką, omal nie spuścił ze smyczy wilczej jaźni. Wilkołak mógł wtedy staranować mury jego umysłu i wydostać się na wolność - obaj doskonale o tym wiedzieli. Dlatego Michael zaczął wtedy pertraktować. Obiecał mu wolność w bezpieczniejszych warunkach, w miejscu, gdzie nie staranuje ich stado dementorów, gdzie nikogo nie skrzywdzą...
Potarł dłonią czoło, świadom, że wilkołak nadal tkwi w jego głowie, pobudzony niedawną pełnią, tęskniący za wilczym ciałem. Zapach lasu drażnił jego zmysły, przypominał o innym, zwierzęcym życiu. Nie był jeszcze w stanie się teleportować, mięśnie zbyt bolały po niedawnej przemianie, serce biło zbyt szybko, a za brak skupienia płaciło się rozszczepieniami. Ale nie mógł tu dłużej zostać, nie w lesie. Przyśpieszył kroku, na oślep kierując się w stronę prześwitów między drzewami, ku cywilizacji, ku miastu.
Trafił wreszcie na przedmieścia, puste, ciche. Usiłował się uspokoić, ale wcale mu nie wychodziło. Potykał się o własne nogi, a głowa bolała coraz bardziej.
To złe miejsce - pomyśla...
To złe miejsce - pomyśleli obaj. Podskórnie przeczuwał, że stało się tu coś bardzo złego.
Jak w Azkabanie.
Na samą myśl zrobiło mu się słabo. Ciężko oparł się o murek, mimowolnie spojrzał w dół i poczuł na plecach lodowaty dreszcz. Gdzieś niedaleko do lotu zerwała się wrona, ale Michael nie słyszał już krakania, nie czuł pod palcami chropowatego kamienia. Nagle znalazł się gdzieś indziej, widząc przed sobą ciemną toń dementora. Potwór zbliżał się do swojej ofiary, aż nagle zerwał kaptur, odsłaniając szkaradną paszczę i gotując się do pocałunku.
-N...n..nie, nie... - wymamrotał Mike cicho, przypominając sobie, że miałby czas zareagować wtedy, w Azkabanie. Zdążyłby chyba wyciągnąć różdżkę, spróbować rzucić patronusa. Zmarnował cenne sekundy na próbę porozumienia ze swoim wewnętrznym wilkiem, a potem mógł już tylko bezradnie obserwować, jak z ofiary uchodzi dusza. Czy to właśnie działo się na jego oczach, czy dementor znowu się do kogoś zbliżał? Ale jak to, tutaj..? Czy to jawa, czy wspomnienie? Drżącą dłonią sięgnął do pasa, po różdżkę, ale... nie, nie da rady.
Nie dasz rady, tylko ja mogę sprawić, że o tym zapomnisz, że przestaniesz się obwiniać... - odezwał się w głowie wilczy warkot. Mike pokręcił głową, nie, tylko nie to, obiecał przecież sobie, że już nigdy więcej...
Mnie obiecałeś co innego...
Jego ciało tego nie wytrzyma, nie znowu, nie mógł tego robić i w nocy i za dnia...
Wytrzyma, jesteśmy silniejsi niż myślisz...
Nie, nie, nie. Zamknął oczy, ale pod powiekami widział tylko ciemność, dementora... Dopadła go fala rozpaczy i smutku i bezradności, przez moment był przekonany, że potwór jest rzeczywisty i zbliża się właśnie do niego. Nie stracił duszy w Azkabanie, ale może powinien, może bestia przybyła odebrać dług.
Dość tego! To boli! - zawyła w jego głowie inna bestia. Strach Tonksa udzielił się także wewnętrznemu wilkowi - zaskowytał i rzucił się na ludzką jaźń, chcąc stłumić tamte emocje.
-To boli! - powtórzyło ciało w ślad za wilkiem, a ten zrozumiał, że wygrywa walkę. Psychika bolała, ciało zaboli mniej.
I tak zabolało. Znajomy, gorący dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa, wyginając kości. Syknął i w ostatnim ludzkim odruchu wzniósł dłonie do skroni, na próżno usiłując powstrzymać to, co się z nim działo.
Carslile mogła dostrzec przy sąsiednim budynku nieznajomego mężczyznę o dziwnie znajomej twarzy. Czyżby już gdzieś się widzieli? Przybysz ciężko oparł się o mur i na chwilę zastygł w bezruchu. Potem do uszu panny Flamel mogły dojść jego słowa i zaraz osunął się na kolana. Czyżby był ranny?
Zanim miała czas to przeanalizować, kręgosłup blondyna wygiął się pod nienaturalnym kątem, a koszula pękła. Ciało zaczęło porastać jasną sierścią. Podobno przemiana w wilkołaka była jednym z najszkaradniejszych widoków - Michael nigdy nie widział się wtedy w lustrze, ale Carslile miała okazję przekonać się na własne oczy.
halucynacje & udana przemiana
obrażnia: 25, psychiczne
Can I not save one
from the pitiless wave?
Obróciła się na pięcie, a echo niosło w dal donośny krzyk mężczyzny. O ścianę budynku naprzeciwko niej, na wpół rozpadającej się rudery o wystających z wybitych szyb krzewach i zdrapanej elewacji, opierał się nieznajomy. Być może nie do końca nieznajomy, umysł Carlisle podpowiadał jej bowiem, że widziała już gdzieś tę konkretną twarz, aktualnie wykrzywioną w groteskowym grymasie bólu. Skąd się wziął w tym miejscu, dawno już opuszczonym i zapomnianym przez wszystkich z wyjątkiem jej i czarodzieja, z którym miała się spotkać... Tego nie wiedział nikt, a bycie w niewiedzy nigdy nie wyszło jeszcze nikomu na dobre. Blondynka wyprostowała się, a dłoń prawie natychmiastowo powędrowała do kieszeni wierzchniego odzienia, w której znajdowała się różdżka. Jeszcze jej nie wyjęła. Zamiast tego rozszerzonymi ze zdziwienia oczami mierzyła przez sekundę osobnika, który zastygł w bezruchu. Czy był chory? Przeklęty? Nie miała żadnego doświadczenia związanego z magią leczniczą, istniało zatem ryzyko, że pomagając mu zaszkodzi nawet bardziej, sobie również. Rozejrzała się szybko w poszukiwaniu jakiekolwiek innej żywej duszy, bez skutku. Nawet ptaki, wcześniej rezydujące tłocznie na przesuszonych gałęziach drzew, zdawały się przeczuwać nadchodzące niebezpieczeństwo i rozpłynęły się w powietrzu.
- Kim jesteś? - Zadała głośno pytanie, wykonując jeden asekuracyjny krok do przodu. Na odpowiedź było już jednak za późno, oto bowiem przed niebieskooką rozegrała się scena, jakiej grozę znała jedynie ze swoich snów. Różnica była taka, że teraz wszystko to działo się naprawdę.
Membrana tkaniny, jaką miał na sobie mężczyzna napięła się, by zaraz roztrzaskać w części, uwalniając rosnącą w potędze klatkę piersiową i kończyny. Ludzkie rysy twarzy zaczęły ustępować zwierzęcym, a kręgosłup przyjął nienaturalnie zaokrągloną postawę, bliższą istocie wilkopodobnej niż człowiekowi. Krew odpłynęła z twarzy Carlisle i chociaż z całych sił pragnęła nie patrzeć, coś głęboko zakorzenionego w jej psychice zmusiło Flamel do obserwacji. Dzieje się to, czego umysł nie potrafił zrozumieć, chaos odwiedzający każdego dnia twoją sypialnię po zachodzie słońce znalazł ujście w postaci horroru na czterech kończynach. Czy plaga koszmarów była w tobie, a może to ty byłaś w pladze koszmarów? Karykatury z dziecięcych lat powróciły ze zdwojoną siłą, łącząc się w jeden wielki obraz czegoś obcego w przerażeniu, potężnego we własnej grozie. Dlaczego ona, dlaczego akurat teraz, na te pytania nie znała odpowiedzi. Podobnie nie wiedziała co sprowadziło tę istotę na ścieżkę krzyżującą się z jej własną drogą. Przeznaczenie i twoje sny. Szeptał głos w głowie, kiedy panika podwyższała tętno, a na usta cisnął się okrzyk - złości, strachu. Wszystkiego w jednym, bez rozróżnienia na poszczególne emocje, bo i one w tamtym momencie stały się dla Carlisle jednością.
Wilkołak. Postać z kart wertowanych leniwie ksiąg, czasami tylko wzbudzająca niewielki dreszcz przejęcia i ekscytacji. Niewielu przecież mogło ich widzieć z pierwszego rzędu, a ci, którzy dostąpili wątpliwego zaszczytu, częściej woleli trzymać język za zębami, niż głosić poznane prawdy na prawo i lewo. Nikt ciebie tutaj nie uratuje, jesteś sama. Zazwyczaj ceniła swoją samotność, godziła się na jej nieme towarzystwo wynikające z wielu lat utartej ścieżki, która miejsce miała tylko dla jednej osoby - jej samej. Teraz jednak, w tej niezrozumiałej sytuacji, nie pragnęła niczego innego, jak mieć przy sobie drugiego człowieka - siostrę, brata, matkę, ojca, kogokolwiek… I wtedy naszła Carlisle jeszcze jedna myśl, wybiła się spod strachu i dezorientacji niczym ostatni promyk zdrowego rozsądku. Co jeśli tamten czuł to samo?
- Spokojnie. - Odezwała się wreszcie ponownie, o dziwo jej głos wyprany był z wszelkich uczuć, zarówno pozytywnych jak i negatywnych. Podobnym tonem referowała postęp w pracach numerologicznych, tłumaczyła zjawiska naukowe i streszczała zawartość prac innych badaczy. Beznamiętnym, czujnym.
- Spokojnie. - Powtórzyła drugi raz, wyciągając rozłożoną lewą dłoń przed siebie. Gorączkowo przywoływała wszystko, co wiedziała na temat likantropii i procesu kończącego się na przemianie. Flamel przypuszczała, że jeszcze przez pewien czas będzie miała szanse na porozumienie się z nieznajomym, zanim zupełnie zatraci kontrolę nad swoimi działaniami. To z kolei oznaczało dla niej nic innego jak tylko problemy. Gdzie są te cholerne des oiseaux kiedy akurat ich potrzebuję?
- Kim jesteś? - Zadała głośno pytanie, wykonując jeden asekuracyjny krok do przodu. Na odpowiedź było już jednak za późno, oto bowiem przed niebieskooką rozegrała się scena, jakiej grozę znała jedynie ze swoich snów. Różnica była taka, że teraz wszystko to działo się naprawdę.
Membrana tkaniny, jaką miał na sobie mężczyzna napięła się, by zaraz roztrzaskać w części, uwalniając rosnącą w potędze klatkę piersiową i kończyny. Ludzkie rysy twarzy zaczęły ustępować zwierzęcym, a kręgosłup przyjął nienaturalnie zaokrągloną postawę, bliższą istocie wilkopodobnej niż człowiekowi. Krew odpłynęła z twarzy Carlisle i chociaż z całych sił pragnęła nie patrzeć, coś głęboko zakorzenionego w jej psychice zmusiło Flamel do obserwacji. Dzieje się to, czego umysł nie potrafił zrozumieć, chaos odwiedzający każdego dnia twoją sypialnię po zachodzie słońce znalazł ujście w postaci horroru na czterech kończynach. Czy plaga koszmarów była w tobie, a może to ty byłaś w pladze koszmarów? Karykatury z dziecięcych lat powróciły ze zdwojoną siłą, łącząc się w jeden wielki obraz czegoś obcego w przerażeniu, potężnego we własnej grozie. Dlaczego ona, dlaczego akurat teraz, na te pytania nie znała odpowiedzi. Podobnie nie wiedziała co sprowadziło tę istotę na ścieżkę krzyżującą się z jej własną drogą. Przeznaczenie i twoje sny. Szeptał głos w głowie, kiedy panika podwyższała tętno, a na usta cisnął się okrzyk - złości, strachu. Wszystkiego w jednym, bez rozróżnienia na poszczególne emocje, bo i one w tamtym momencie stały się dla Carlisle jednością.
Wilkołak. Postać z kart wertowanych leniwie ksiąg, czasami tylko wzbudzająca niewielki dreszcz przejęcia i ekscytacji. Niewielu przecież mogło ich widzieć z pierwszego rzędu, a ci, którzy dostąpili wątpliwego zaszczytu, częściej woleli trzymać język za zębami, niż głosić poznane prawdy na prawo i lewo. Nikt ciebie tutaj nie uratuje, jesteś sama. Zazwyczaj ceniła swoją samotność, godziła się na jej nieme towarzystwo wynikające z wielu lat utartej ścieżki, która miejsce miała tylko dla jednej osoby - jej samej. Teraz jednak, w tej niezrozumiałej sytuacji, nie pragnęła niczego innego, jak mieć przy sobie drugiego człowieka - siostrę, brata, matkę, ojca, kogokolwiek… I wtedy naszła Carlisle jeszcze jedna myśl, wybiła się spod strachu i dezorientacji niczym ostatni promyk zdrowego rozsądku. Co jeśli tamten czuł to samo?
- Spokojnie. - Odezwała się wreszcie ponownie, o dziwo jej głos wyprany był z wszelkich uczuć, zarówno pozytywnych jak i negatywnych. Podobnym tonem referowała postęp w pracach numerologicznych, tłumaczyła zjawiska naukowe i streszczała zawartość prac innych badaczy. Beznamiętnym, czujnym.
- Spokojnie. - Powtórzyła drugi raz, wyciągając rozłożoną lewą dłoń przed siebie. Gorączkowo przywoływała wszystko, co wiedziała na temat likantropii i procesu kończącego się na przemianie. Flamel przypuszczała, że jeszcze przez pewien czas będzie miała szanse na porozumienie się z nieznajomym, zanim zupełnie zatraci kontrolę nad swoimi działaniami. To z kolei oznaczało dla niej nic innego jak tylko problemy. Gdzie są te cholerne des oiseaux kiedy akurat ich potrzebuję?
persévérance
You must learn to question everything. To wait before moving, to look before stepping, and to observe everything
"Kim jesteś?" - dobiegło do jego uszu, gdy rozsadzało mu już głowę i wyginało kręgosłup.
Już nie wiedział.
Czasem był odpowiedzialnym aurorem, a czasem dzikim wilkiem, a czasem jaźnią zagubioną w niewłaściwym ciele, a czasem splatali się obaj, w okrutnej walce i nierównym tańcu rozsądku i szaleństwa.
Nie wiedział też, że był jej koszmarem na jawie. Widział przemianę tylko raz, kilka sekund przed tym, gdy sam został ugryziony. Wspomnienia z tamtej nocy zmywały się zresztą w chaotyczną, fragmentaryczną krwawą sieczkę. Domyślał się, jak przerażająco musi wyglądać, ale wolał o tym nie myśleć. I bez wyobrażania sobie własnej fizyczności, czuł się potworem.
Otumaniający ból wstrząsał nim przez chwilę, z subiektywnego punktu widzenia zdecydowanie zbyt długą. Miał w życiu nieszczęście oberwać Cruciatusem i chyba tylko tamto doświadczenie było od tego gorsze. W księżycowym świetle cierpienie spychało go w ciemność, omdlewał, przez chwilę nie istniał. Spodziewał się, że tak będzie i teraz, ale gdy podniósł łeb - nadal był przytomny.
I nie był sam. Czuł w tym obcym ciele kogoś jeszcze, obecność już znajomą, ale i tak przerażającą. Fenrir łaknął krwi, jak zawsze. Dramatyzujesz, wcale nie zawsze. Zamknij się i wynocha z mojej głowy, miałeś spać.
Jest dzień, nigdy miało cię tu nie być. - zaprotestował Michael, a z gardła wilkołaka dobiegł cichy warkot. Nozdrza bestii zadrżały, a żółte ślepia zwróciły się w stronę kobiety. Przechylił łeb, ale nie czuł od niej krwi.
Nie róbmy jej krzywdy...
Jesz, albo jesteś jedzony.
Starli się obaj we własnej głowie, jak wtedy, gdy Michael przemienił się pod własnym domem. Fenrir już triumfalnie stroszył futro - pamiętał, jak Tonks najpierw mu się opierał, ale potem jego współlokatorka zaczęła uciekać. Wtedy zadziałał wilczy instynkt. Poczucie zagrożenia, poczucie odrzucenia wzmagało agresję, spychało człowieka do podświadomości.
"Spokojnie."
Zastygli obaj, zaskoczeni. Co?
Spokojnie, nie róbmy jej krzywdy. Zostawmy ją. - powtórzył Michael jak echo, chwytając się słów kobiety niczym kotwicy. Powtórzyła je jeszcze raz, a on nadal stał w miejscu, zmuszając łapy do bezruchu.
I wtedy w powietrzu coś zamigotało. Przestraszona wrona już dawno odleciała, ale niebo przecięła sroka, niosąc w dzióbku zdobycz. Wilkołak powiódł za nią spojrzeniem, a błysk poruszył w nim jakąś chciwą strunę, niezbyt odległe wspomnienie. Szczeknął cicho i nagle puścił się w pogoń za ptaszyskiem - tego człowiek już mu nie bronił.
Michael wiedział przecież, że pomimo silnych łap nie wzbiją się w powietrze, nie dogonią ptaka.
Zniknął za drzewami, a Carslile została sama.
Nie wiedział, ile tak gnał. Chwile w wilczym ciele zawsze wydawały mu się wiecznością, ale prawdę mówiąc uspokoił się całkiem szybko. Sroka zniknęła, nie miał już na co polować, a emocje zaczęły opadać.
Mówiłem, że ci pomogę. - zamruczał triumfalnie Fenrir, który zdołał się wreszcie uwolnić od ludzkich wspomnień, od traumy Azkabanu. To uspokoiło i wilka, który po chwili znudził się gonitwą. Futro nagle opadło, ciało skurczyło się i po chwili na skraju lasu leżał już oszołomiony... człowiek?
Przez chwilę nie wiedział, kim był. Przemiana na moment wypędziła z niego złe wspomnienia, ale i wszystie wspomnienia. Głowa pulsowała tępym bólem - czy to już po pełni? Nie, już było po pełni, już tu był, ale... gdzie? Rozejrzał się, chwiejnie stając na nogi. Nie miał na sobie ubrania, ale przecież wziął zapasowe. Zgubił je?
Musiał je znaleźć - zadecydował, nie rozumiejąc jeszcze, że rozdarł je podczas drugiej przemiany. Podpierając się o mur, ruszył tam, skąd - jak mu się wydawało - przyszedł. Miał dreszcze, mięśnie paliły niczym ogień, nie da rady teleportować się w tym stanie. Musiał się więc ubrać.
Albo schronić - pomyślał, wychodząc zza rogu i widząc przed sobą kobietę.
"Spokojnie" - usłyszał (nie)dalekie wspomnienie, ale i tak cofnął się spanikowany, wpadając na ścianę. Dłonie odruchowo zasłoniły strategiczne miejsce. Cholera.
Już nie wiedział.
Czasem był odpowiedzialnym aurorem, a czasem dzikim wilkiem, a czasem jaźnią zagubioną w niewłaściwym ciele, a czasem splatali się obaj, w okrutnej walce i nierównym tańcu rozsądku i szaleństwa.
Nie wiedział też, że był jej koszmarem na jawie. Widział przemianę tylko raz, kilka sekund przed tym, gdy sam został ugryziony. Wspomnienia z tamtej nocy zmywały się zresztą w chaotyczną, fragmentaryczną krwawą sieczkę. Domyślał się, jak przerażająco musi wyglądać, ale wolał o tym nie myśleć. I bez wyobrażania sobie własnej fizyczności, czuł się potworem.
Otumaniający ból wstrząsał nim przez chwilę, z subiektywnego punktu widzenia zdecydowanie zbyt długą. Miał w życiu nieszczęście oberwać Cruciatusem i chyba tylko tamto doświadczenie było od tego gorsze. W księżycowym świetle cierpienie spychało go w ciemność, omdlewał, przez chwilę nie istniał. Spodziewał się, że tak będzie i teraz, ale gdy podniósł łeb - nadal był przytomny.
I nie był sam. Czuł w tym obcym ciele kogoś jeszcze, obecność już znajomą, ale i tak przerażającą. Fenrir łaknął krwi, jak zawsze. Dramatyzujesz, wcale nie zawsze. Zamknij się i wynocha z mojej głowy, miałeś spać.
Jest dzień, nigdy miało cię tu nie być. - zaprotestował Michael, a z gardła wilkołaka dobiegł cichy warkot. Nozdrza bestii zadrżały, a żółte ślepia zwróciły się w stronę kobiety. Przechylił łeb, ale nie czuł od niej krwi.
Nie róbmy jej krzywdy...
Jesz, albo jesteś jedzony.
Starli się obaj we własnej głowie, jak wtedy, gdy Michael przemienił się pod własnym domem. Fenrir już triumfalnie stroszył futro - pamiętał, jak Tonks najpierw mu się opierał, ale potem jego współlokatorka zaczęła uciekać. Wtedy zadziałał wilczy instynkt. Poczucie zagrożenia, poczucie odrzucenia wzmagało agresję, spychało człowieka do podświadomości.
"Spokojnie."
Zastygli obaj, zaskoczeni. Co?
Spokojnie, nie róbmy jej krzywdy. Zostawmy ją. - powtórzył Michael jak echo, chwytając się słów kobiety niczym kotwicy. Powtórzyła je jeszcze raz, a on nadal stał w miejscu, zmuszając łapy do bezruchu.
I wtedy w powietrzu coś zamigotało. Przestraszona wrona już dawno odleciała, ale niebo przecięła sroka, niosąc w dzióbku zdobycz. Wilkołak powiódł za nią spojrzeniem, a błysk poruszył w nim jakąś chciwą strunę, niezbyt odległe wspomnienie. Szczeknął cicho i nagle puścił się w pogoń za ptaszyskiem - tego człowiek już mu nie bronił.
Michael wiedział przecież, że pomimo silnych łap nie wzbiją się w powietrze, nie dogonią ptaka.
Zniknął za drzewami, a Carslile została sama.
Nie wiedział, ile tak gnał. Chwile w wilczym ciele zawsze wydawały mu się wiecznością, ale prawdę mówiąc uspokoił się całkiem szybko. Sroka zniknęła, nie miał już na co polować, a emocje zaczęły opadać.
Mówiłem, że ci pomogę. - zamruczał triumfalnie Fenrir, który zdołał się wreszcie uwolnić od ludzkich wspomnień, od traumy Azkabanu. To uspokoiło i wilka, który po chwili znudził się gonitwą. Futro nagle opadło, ciało skurczyło się i po chwili na skraju lasu leżał już oszołomiony... człowiek?
Przez chwilę nie wiedział, kim był. Przemiana na moment wypędziła z niego złe wspomnienia, ale i wszystie wspomnienia. Głowa pulsowała tępym bólem - czy to już po pełni? Nie, już było po pełni, już tu był, ale... gdzie? Rozejrzał się, chwiejnie stając na nogi. Nie miał na sobie ubrania, ale przecież wziął zapasowe. Zgubił je?
Musiał je znaleźć - zadecydował, nie rozumiejąc jeszcze, że rozdarł je podczas drugiej przemiany. Podpierając się o mur, ruszył tam, skąd - jak mu się wydawało - przyszedł. Miał dreszcze, mięśnie paliły niczym ogień, nie da rady teleportować się w tym stanie. Musiał się więc ubrać.
Albo schronić - pomyślał, wychodząc zza rogu i widząc przed sobą kobietę.
"Spokojnie" - usłyszał (nie)dalekie wspomnienie, ale i tak cofnął się spanikowany, wpadając na ścianę. Dłonie odruchowo zasłoniły strategiczne miejsce. Cholera.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Wystarczyło jedno mrugnięcie. Przez chwilę oboje stali w miejscu, ona i bestia. Najwyraźniej we dwójkę tocząc swoje indywidualne bitwy, o których nawzajem nie wiedziało żadne z nich.
Jak na zawołanie, być może na zawołanie, a już na pewno ślepe szczęście, w powietrzu pojawiła się szybka sylwetka niewielkiego ptaka. Carlisle ledwie zdążyła ją zauważyć, nawet nie przenosząc wzrok ze stojącego naprzeciwko niej wilka, tamten natomiast zdawał się całkowicie zatracić w latającym zwierzęciu. Wszystkie jego mięśnia, potężne i wspierane przez instynkt daleki od ludzkiego zebrały się w sobie, by rozpocząć polowanie. Na szczęście, nie na nią. W kilka sekund, potężnymi susami pozostała obok studnia sama, słysząc tylko przeciągły szum wiatru i głuche bicie własnego serca. Przyłożyła dłoń do klatki piersiowej biorąc kilka głębokich wdechów, uspokojenie nie nadeszło jednak jeszcze przez długie minuty. Bacznie obserwowała okolicę, powoli przekonując się do planu natychmiastowego powrotu. Nie miała pojęcia czego właśnie była świadkiem, ale też wolała zastanawiać się nad tym w zaciszu czterech ścian swojego domu. Nie. Musiała wiedzieć teraz. Taka była, nic już na to nie mogła poradzić. Wyciągnęła zatem prawą rękę z kieszeni, silnym uściskiem trzymając różdżkę i na tyle stabilnym korkiem, na ile pozwalały jej powoli wracające do normy emocje ruszyła w stronę rogu szopy gdzie zobaczyła mężczyznę po raz pierwszy. Ubłocone i w drobnych kawałkach leżały tam skrawki jego ubrań. Carlisle przykucnęła przy nich, mrużąc oczy w poszukiwaniu jakiekolwiek wskazówki na temat ich właściciela. Bez skutku. Westchnęła z rezygnacją, a następnie podniosła się na równe nogi, kierując się w stronę skąd przybył tamten.
Puls zdążył się nieco uspokoić, a Flamel wreszcie spróbowała ułożyć w głowie wszystkie niewiadome. Kim był nieznajomy? Czy przybył tam by ją skrzywdzić? Teoria ta co prawda nie miała zbyt wiele sensu, nie zdążyła sobie zrobić w Brytanii zbyt wielu wrogów, a i kto fatygowałby się na tyle, by posyłać wilkołaka tylko po to, by tamten pobiegł za byle pierwszą sroką. Mężczyzna wyglądał jakby sam nie do końca zdawał sobie sprawę z całego zajścia, przemiana z pewnością musiała wpłynąć nie tylko na jego siły fizyczne, ale też psychiczne. Wreszcie, co stało się z tym, który miał przekazać jej informacje na temat brata? Carlisle była pewna, że nie pomyliła miejsca spotkania, a przecież zjawiła się zgodnie z wszelkimi ustaleniami. Chyba że… Czy to Felix mógł mieć do czynienia z przedziwnym napadem? Nie chciał by go szukała do tego stopnia, iż postanowił nastraszyć własną siostrę? Kolejne wersje wydarzeń galopowały przez jej umysł, podczas gdy krajobraz uległ zmianie. Znajdowała się już pomiędzy drzewami, jeszcze nie w głębi pobliskiego lasu, ale otoczona gęstwiną i zapachem żywicy. Również tutaj nie znalazła żadnego tropu, jaki pomógłby w odszyfrowaniu zamiarów wilkołaka. Wilkołak, naprawdę miała z nim do czynienia. Wykonane koło zawiodło ją wreszcie do punktu wyjścia, brudnego dziedzińca i walającym się po nich na wpół gnijących deskach. Wypatrywała śladów na ziemi, co kilka minut przykucając w miejscu wyglądającym obiecująco, szybko jednak się orientując, że nie były to podpowiedzi, a ślady po aktywności wspomnianej przez mieszkańców „zagubionej młodzieży”. Właśnie po jednej z takich bezowocnych inspekcji, podniosła wzrok i otwarłszy szeroko oczy zamarła w nienaturalnej pozie, wcześniej błyskawicznie prostując się niczym struna. To on. Widziała go już wcześniej, nie jeden raz. Uświadomienie spłynęło na Flamel falą, do tego stopnia interesującą, że nie zwróciła uwagi na to, iż stojący przed nią mężczyzna był zupełnie goły.
- To pan, miał mi pomóc w odszukaniu brata. - Brzmiała wyraźnie, głos jednak pozostawał cichy i dziwnie spokojny. Flamel kojarzyła tamte rysy ze swojej dawnej wizyty w Ministerstwie. - Dalej już się pan nie cofnie, ściana jest raczej twarda. Chociaż w tamtej formie pewnie i ścianę dałby pan radę przesunąć. - Zauważyła, krzyżując ręce na piersi. Potrzebowała wyjaśnień, przede wszystkim dlaczego jeszcze kilkanaście minut temu stała oko w oko ze śmiercią na czterech łapach. Najpierw mój brat, który okazuje się maczać palce w podejrzanych biznesach, potem wilkołak prawie rzucający mi się do gardła. Z pewnością Anglikom się nie nudzi. - J'ai vraiment pas de chance - wymamrotała bardziej do siebie, mierząc tamtego od góry do… Pasa i z nieprzeniknioną miną czekając na wyjaśnienia.
Jak na zawołanie, być może na zawołanie, a już na pewno ślepe szczęście, w powietrzu pojawiła się szybka sylwetka niewielkiego ptaka. Carlisle ledwie zdążyła ją zauważyć, nawet nie przenosząc wzrok ze stojącego naprzeciwko niej wilka, tamten natomiast zdawał się całkowicie zatracić w latającym zwierzęciu. Wszystkie jego mięśnia, potężne i wspierane przez instynkt daleki od ludzkiego zebrały się w sobie, by rozpocząć polowanie. Na szczęście, nie na nią. W kilka sekund, potężnymi susami pozostała obok studnia sama, słysząc tylko przeciągły szum wiatru i głuche bicie własnego serca. Przyłożyła dłoń do klatki piersiowej biorąc kilka głębokich wdechów, uspokojenie nie nadeszło jednak jeszcze przez długie minuty. Bacznie obserwowała okolicę, powoli przekonując się do planu natychmiastowego powrotu. Nie miała pojęcia czego właśnie była świadkiem, ale też wolała zastanawiać się nad tym w zaciszu czterech ścian swojego domu. Nie. Musiała wiedzieć teraz. Taka była, nic już na to nie mogła poradzić. Wyciągnęła zatem prawą rękę z kieszeni, silnym uściskiem trzymając różdżkę i na tyle stabilnym korkiem, na ile pozwalały jej powoli wracające do normy emocje ruszyła w stronę rogu szopy gdzie zobaczyła mężczyznę po raz pierwszy. Ubłocone i w drobnych kawałkach leżały tam skrawki jego ubrań. Carlisle przykucnęła przy nich, mrużąc oczy w poszukiwaniu jakiekolwiek wskazówki na temat ich właściciela. Bez skutku. Westchnęła z rezygnacją, a następnie podniosła się na równe nogi, kierując się w stronę skąd przybył tamten.
Puls zdążył się nieco uspokoić, a Flamel wreszcie spróbowała ułożyć w głowie wszystkie niewiadome. Kim był nieznajomy? Czy przybył tam by ją skrzywdzić? Teoria ta co prawda nie miała zbyt wiele sensu, nie zdążyła sobie zrobić w Brytanii zbyt wielu wrogów, a i kto fatygowałby się na tyle, by posyłać wilkołaka tylko po to, by tamten pobiegł za byle pierwszą sroką. Mężczyzna wyglądał jakby sam nie do końca zdawał sobie sprawę z całego zajścia, przemiana z pewnością musiała wpłynąć nie tylko na jego siły fizyczne, ale też psychiczne. Wreszcie, co stało się z tym, który miał przekazać jej informacje na temat brata? Carlisle była pewna, że nie pomyliła miejsca spotkania, a przecież zjawiła się zgodnie z wszelkimi ustaleniami. Chyba że… Czy to Felix mógł mieć do czynienia z przedziwnym napadem? Nie chciał by go szukała do tego stopnia, iż postanowił nastraszyć własną siostrę? Kolejne wersje wydarzeń galopowały przez jej umysł, podczas gdy krajobraz uległ zmianie. Znajdowała się już pomiędzy drzewami, jeszcze nie w głębi pobliskiego lasu, ale otoczona gęstwiną i zapachem żywicy. Również tutaj nie znalazła żadnego tropu, jaki pomógłby w odszyfrowaniu zamiarów wilkołaka. Wilkołak, naprawdę miała z nim do czynienia. Wykonane koło zawiodło ją wreszcie do punktu wyjścia, brudnego dziedzińca i walającym się po nich na wpół gnijących deskach. Wypatrywała śladów na ziemi, co kilka minut przykucając w miejscu wyglądającym obiecująco, szybko jednak się orientując, że nie były to podpowiedzi, a ślady po aktywności wspomnianej przez mieszkańców „zagubionej młodzieży”. Właśnie po jednej z takich bezowocnych inspekcji, podniosła wzrok i otwarłszy szeroko oczy zamarła w nienaturalnej pozie, wcześniej błyskawicznie prostując się niczym struna. To on. Widziała go już wcześniej, nie jeden raz. Uświadomienie spłynęło na Flamel falą, do tego stopnia interesującą, że nie zwróciła uwagi na to, iż stojący przed nią mężczyzna był zupełnie goły.
- To pan, miał mi pomóc w odszukaniu brata. - Brzmiała wyraźnie, głos jednak pozostawał cichy i dziwnie spokojny. Flamel kojarzyła tamte rysy ze swojej dawnej wizyty w Ministerstwie. - Dalej już się pan nie cofnie, ściana jest raczej twarda. Chociaż w tamtej formie pewnie i ścianę dałby pan radę przesunąć. - Zauważyła, krzyżując ręce na piersi. Potrzebowała wyjaśnień, przede wszystkim dlaczego jeszcze kilkanaście minut temu stała oko w oko ze śmiercią na czterech łapach. Najpierw mój brat, który okazuje się maczać palce w podejrzanych biznesach, potem wilkołak prawie rzucający mi się do gardła. Z pewnością Anglikom się nie nudzi. - J'ai vraiment pas de chance - wymamrotała bardziej do siebie, mierząc tamtego od góry do… Pasa i z nieprzeniknioną miną czekając na wyjaśnienia.
persévérance
You must learn to question everything. To wait before moving, to look before stepping, and to observe everything
Oddychał ciężko, wciąż usiłując przyzwyczaić się do nowego ciała. Starego ciała. Normalnego ciała. Nienormalnego ciała. Zwykłego ciała. Niezwykłego ciała. Czuł się tak po każdej pełni, nie mogąc przyzwyczaić się do zmiany fizycznej formy. Spontaniczne przemiany były jeszcze gorsze, mimo, że doświadczał ich dopiero od kilku tygodni. Niegdyś miał regularnie dostęp do eliksiru tojadowego, niegdyś lepiej panował nad emocjami, niegdyś nie był świadkiem wojny i tragedii i pocałunku dementora. Kim jestem? Co tu robię? CZYM jestem? - bolesna niepewność pulsowała mu w głowie, a pod przenikliwym spojrzeniem nieznajomej kobiety czuł się jeszcze bardziej nagi i zagubiony. Widział ją już wcześniej, ale kiedy, gdzie? Jako Michael Tonks, w innym życiu? Jako wilkołak, przed chwilą? Tuż przed przemianą, gdy dwie jaźnie walczyły w nim o dominację?
To pan, miał mi pomóc w odszukaniu brata.
Słowa, zadziwiająco chłodne i spokojne, ukoiły na moment ogień szalejący pod jego czaszką. Nakierowały rozgorączkowane myśli na jedno, konkretne spojrzenie. Zaniepokojoną twarz, rzeczowe pytania, zapach akt w Biurze Aurorów.
Nigdy nie zapominał twarzy.
-Pamiętam. - wydusił, ocierając się nagimi plecami o zimny, szorstki mur. Brat, niespokojna siostra, Flamcośtam, Biuro Aurorów, jestem aurorem, jestem człowiekiem, jestem Michael. Wziął łapczywy oddech, spychając wilczą jaźń w ciemność i w końcu zdołał skupić na kobiecie rozbiegane spojrzenie.
-Nie znam francuskiego. - zauważył irracjonalnie. Tak, jakby to była jakaś cholerna pogawędka w Biurze. -Widziała mnie pani? - dodał z większym naciskiem, bardziej gorączkowo. Wydawała się irytująco spokojna, jak na kogoś, kto wpadł w opusczonym miasteczku na nagiego faceta. Nawet, jeśli Francuzki są bardziej... swobodne obyczajowo, to coś tu nie grało. Wolał nie grzebać zbyt głęboko w wilczych wspomnieniach, to drażniło tego drugiego, a musiał przecież pozostać sobą. Logika podpowiadała mu jednak, że wyjącego wilkołaka trudno było tutaj nie zauważyć albo nie usłyszeć.
W takim razie, dlaczego nie uciekała? Dlaczego stała tutaj, taka... opanowana? Nie pamiętał, że właśnie to ją wtedy uratowało. Ten spokój i sroka. Może przypomni sobie, już później.
Bardzo niepokoiła się o tego brata. To dlatego tak na niego patrzyła, tak wyczekująco? To dlatego zmusiła się do konfrontacji? Nie mieściło mu się wszak w głowie, że ktokolwiek normalny mógłby chcieć rozmawiać z wilkołakiem po pełni, po przemianie. Dwóch przemianach. Tej drugiej, przypadkowej, nie mógł sobie wybaczyć.
Musiała mieć solidną motywację.
A on musiał ją rozczarować.
-Biuro Aurorów zostało rozwiązane w kwietniu, nie wie pani? - poinformował, z największą powagą, na jaką mógł sobie pozwolić w stroju Adama. -Nie zajmuję się już sprawą pani brata i nie zdobyłem na jego temat nowych informacji. - dodał z profesjonalnym chłodem, ale od razu coś tknęło go w sumieniu. -Przykro mi. Nie dowiedziała się od tej pory pani niczego nowego, sprawy nie przejęła... magiczna policja? - zawiesił lekko głos, bo na usta cisnęły mu się różne opinie o magicznej policji. Szumowiny, zdrajcy, szmalcownicy, mordercy mugoli. Przeciwna strona w tej wojnie. Nie znał jednak tej kobiety, nie wiedział, co ona sądziła na temat chaosu targającego Anglią. Nie pamiętał szczegółów z akt jej brata, ale zapamiętałby, gdyby byli mugolakami. A nikogo innego, niż osób o równie brudnej krwi jak jego, nie mógł być teraz pewien. Szczególnie, że jego różdżka leżała zapewne gdzieś w krzakach. Był sporo większy od Francuzki, ale bardziej bezbronny. Ugryzł się więc w język, nie zdradzając nic więcej na temat działań Ministerstwa i powątpiewania w kompetencje nowych ludzi. To, że nie rozwiązał sprawy jej brata, nie było już ani jego sprawą ani jego winą. Prawda? Prawda?!
To pan, miał mi pomóc w odszukaniu brata.
Słowa, zadziwiająco chłodne i spokojne, ukoiły na moment ogień szalejący pod jego czaszką. Nakierowały rozgorączkowane myśli na jedno, konkretne spojrzenie. Zaniepokojoną twarz, rzeczowe pytania, zapach akt w Biurze Aurorów.
Nigdy nie zapominał twarzy.
-Pamiętam. - wydusił, ocierając się nagimi plecami o zimny, szorstki mur. Brat, niespokojna siostra, Flamcośtam, Biuro Aurorów, jestem aurorem, jestem człowiekiem, jestem Michael. Wziął łapczywy oddech, spychając wilczą jaźń w ciemność i w końcu zdołał skupić na kobiecie rozbiegane spojrzenie.
-Nie znam francuskiego. - zauważył irracjonalnie. Tak, jakby to była jakaś cholerna pogawędka w Biurze. -Widziała mnie pani? - dodał z większym naciskiem, bardziej gorączkowo. Wydawała się irytująco spokojna, jak na kogoś, kto wpadł w opusczonym miasteczku na nagiego faceta. Nawet, jeśli Francuzki są bardziej... swobodne obyczajowo, to coś tu nie grało. Wolał nie grzebać zbyt głęboko w wilczych wspomnieniach, to drażniło tego drugiego, a musiał przecież pozostać sobą. Logika podpowiadała mu jednak, że wyjącego wilkołaka trudno było tutaj nie zauważyć albo nie usłyszeć.
W takim razie, dlaczego nie uciekała? Dlaczego stała tutaj, taka... opanowana? Nie pamiętał, że właśnie to ją wtedy uratowało. Ten spokój i sroka. Może przypomni sobie, już później.
Bardzo niepokoiła się o tego brata. To dlatego tak na niego patrzyła, tak wyczekująco? To dlatego zmusiła się do konfrontacji? Nie mieściło mu się wszak w głowie, że ktokolwiek normalny mógłby chcieć rozmawiać z wilkołakiem po pełni, po przemianie. Dwóch przemianach. Tej drugiej, przypadkowej, nie mógł sobie wybaczyć.
Musiała mieć solidną motywację.
A on musiał ją rozczarować.
-Biuro Aurorów zostało rozwiązane w kwietniu, nie wie pani? - poinformował, z największą powagą, na jaką mógł sobie pozwolić w stroju Adama. -Nie zajmuję się już sprawą pani brata i nie zdobyłem na jego temat nowych informacji. - dodał z profesjonalnym chłodem, ale od razu coś tknęło go w sumieniu. -Przykro mi. Nie dowiedziała się od tej pory pani niczego nowego, sprawy nie przejęła... magiczna policja? - zawiesił lekko głos, bo na usta cisnęły mu się różne opinie o magicznej policji. Szumowiny, zdrajcy, szmalcownicy, mordercy mugoli. Przeciwna strona w tej wojnie. Nie znał jednak tej kobiety, nie wiedział, co ona sądziła na temat chaosu targającego Anglią. Nie pamiętał szczegółów z akt jej brata, ale zapamiętałby, gdyby byli mugolakami. A nikogo innego, niż osób o równie brudnej krwi jak jego, nie mógł być teraz pewien. Szczególnie, że jego różdżka leżała zapewne gdzieś w krzakach. Był sporo większy od Francuzki, ale bardziej bezbronny. Ugryzł się więc w język, nie zdradzając nic więcej na temat działań Ministerstwa i powątpiewania w kompetencje nowych ludzi. To, że nie rozwiązał sprawy jej brata, nie było już ani jego sprawą ani jego winą. Prawda? Prawda?!
Can I not save one
from the pitiless wave?
Czuła się dziwnie, stojąc naprzeciwko niego, wyprostowana jak struna, czujna i zapewne wyglądająca na znacznie spokojniejszą, niż mówił faktyczny stan jej umysłu. Zawsze rozgrywało się to w podobny sposób, a ojciec za każdym razem karcił Carlisle. Zamykała się w sobie, butelkowała galopujące myśli, skupiając się na jednym celu i ignorując wszystko inne. Mozolnie i starannie realizowała kolejne zadania planu, w nadziei, że ten niepokój przeminie, irracjonalnie wierząc, że być może jeśli wystarczająco długo ignorować będzie własny ból i cierpienie, tamto magicznie zniknie. Zapędzona w kozi róg, bezradna i balansująca na granicy w końcu wybuchała niczym gustownie opakowane pudełko zaczarowanych fajerwerków. Z zewnątrz elegancko ułożonych, po odpaleniu tworzące skłębioną mieszaninę gorących kolorów i iskier. W tym konkretnym przypadku, nieświadomym zapalnikiem, co gorsza zapalnikiem zupełnie niewinnym i najwidoczniej borykającym się z własnymi problemami był obcy auror. Wysłuchała w milczeniu słów blondyna, wpatrując się w jego twarz i czując jak mięśnie twarzy z całych sił zmuszają się do powstrzymania łez. Wreszcie kiedy tamten skończył, zapanowała między nimi niezręczna cisza, przerwana w końcu niczym innym jak tylko jej cichym, dezorientującym prychnięciem. Coś w idealnej masce pękło.
- Wie pan co, pan nie zna francuskiego, a ja nie znam angielskiego. Nie znam angielskiego, nie znam Anglii, ani was cholernych Anglais. Nic tylko mieszacie, kręcicie i siejecie chaos. Nikt was nie rozumie, ani wy nie wydajecie się szczególnie chętni do pomocy innym. Ja się naprawdę nie prosiłam, żeby tu zamieszkać, vraiment. Żeby moja matka umierała, żeby moja siostra nie chciała ze mną rozmawiać, żeby szukać mojego brata, który najwyraźniej, zamiast zachowywać się jak porządny humaine, chodził po takich miejscach, kłamał, łamał i przestępował! Popełniał przestępstwa, pardon przejęzyczyłam się. Nie prosiłam się, by nagle być teraz w samym centrum wojny, którą staram się zrozumieć, ale jednocześnie mnie przeraża. W cholernym Ottery St Catchpole, gdzie jestem sama jak palec, bez przyjaciół, bez wsparcia i bez rodziny! Próbuję to wszystko zrozumieć, szukać odpowiedzi, ale zamiast tego prawie ginę z rąk wilkołaka i prowadzę bezowocne rozmowy z gołym mężczyzną, wcześniej wspomnianym wilkołakiem, w środku jakiegoś zatęchłego dziedzińca. Nie, żebym prowadziła takie rozmowy z gołymi mężczyznami gdzie indziej, bo ostatni mężczyzna z jakim miałam do czynienia był profesorem magizoologii, miał siedemdziesiąt lat, artretyzm i jego najbliższym kontaktem z kobietą prócz mnie, była rozmowa z samicą niuchacza jakie hodował.
Za późno. Za późno. Gdyby syreny strażackie w głowach ludzkich istniały naprawdę, ta wyjąca w głowie Carlisle wypełniłaby całą przestrzeń otaczających ich murów rudery. Wyrzucała z siebie kolejne zdania z niewyobrażalną prędkością, zaciskając dłonie w pięści, pozwalając by głos ze spokojnego przeistoczył się w żywo poruszony i przejęty. Wrzucała francuskie słowa gdzie popadnie, nie dała mężczyźnie dojść do głosu, zbyt przejęta tym co właśnie wyprawia, czując jak rumieniec frustracji przejmuje zazwyczaj nieprzeniknione oblicze. Wreszcie, ostatnim fizjologicznym odruchem ratującym godność Flamel, została zmuszona do wzięcia kolejnego oddechu. To z kolei uświadomiło jej, że właśnie bez powodu, praktycznie krzyczała na nieznajomego, potencjalnie groźnego czarodzieja, który miał niegdyś, a może nawet dalej ma, powiązania z wymiarem sprawiedliwości. Klatka piersiowa blondynki falowała gwałtownie, kiedy nabierała powietrza w płuca, wreszcie czując jak złość ustępowała. Właśnie przyczyniła się do szerzenia obrazu Francuzek jako niezrównoważonych psychopatek. Carlisle wolała nie zastanawiać się głębiej nad tym co powiedziałby na temat jej wypowiedzi nauczyciel etyki z Beauxbatons. Wreszcie zebrała się w sobie i z ramion zdjęła czarny płaszcz o szerokich rękawach, z pewnością był zbyt mały na jej rozmówcę, ale mogł chociaż okryć nim strategiczne punkty pozostające na widoku każdej żywej duszy w pobliżu.
- Na Merlina, przepraszam. – Wyszeptała wreszcie, wyciągając przed siebie na wyprostowanej dłoni swoje ubranie wierzchnie. – Nie chciałam na pana napadać, z pewnością ma pan równie wiele, a pewnie nawet więcej zmartwień niż ja. To było zupełnie nie na miejscu, wszystko, co powiedziałam. Prywatne przemyślenia jakie nie powinny ujrzeć światła dziennego. Ani żadnego innego światła w gruncie rzeczy. Proszę niech pan się okryje. – Dodała, prawie całkowicie wracając już do swojego pierwotnego stanu, do Carlisle jaką znał każdy inny, opanowanej i mającej kontrolę nad sytuacją.
- Mam na imię Carlisle. Carlisle Flamel. – Przedstawiła się wreszcie, z wahaniem wypowiadając swoje imię. Doskonałe pierwsze wrażenie, wzór do naśladowania dla czarownic na całym świecie.
- Wie pan co, pan nie zna francuskiego, a ja nie znam angielskiego. Nie znam angielskiego, nie znam Anglii, ani was cholernych Anglais. Nic tylko mieszacie, kręcicie i siejecie chaos. Nikt was nie rozumie, ani wy nie wydajecie się szczególnie chętni do pomocy innym. Ja się naprawdę nie prosiłam, żeby tu zamieszkać, vraiment. Żeby moja matka umierała, żeby moja siostra nie chciała ze mną rozmawiać, żeby szukać mojego brata, który najwyraźniej, zamiast zachowywać się jak porządny humaine, chodził po takich miejscach, kłamał, łamał i przestępował! Popełniał przestępstwa, pardon przejęzyczyłam się. Nie prosiłam się, by nagle być teraz w samym centrum wojny, którą staram się zrozumieć, ale jednocześnie mnie przeraża. W cholernym Ottery St Catchpole, gdzie jestem sama jak palec, bez przyjaciół, bez wsparcia i bez rodziny! Próbuję to wszystko zrozumieć, szukać odpowiedzi, ale zamiast tego prawie ginę z rąk wilkołaka i prowadzę bezowocne rozmowy z gołym mężczyzną, wcześniej wspomnianym wilkołakiem, w środku jakiegoś zatęchłego dziedzińca. Nie, żebym prowadziła takie rozmowy z gołymi mężczyznami gdzie indziej, bo ostatni mężczyzna z jakim miałam do czynienia był profesorem magizoologii, miał siedemdziesiąt lat, artretyzm i jego najbliższym kontaktem z kobietą prócz mnie, była rozmowa z samicą niuchacza jakie hodował.
Za późno. Za późno. Gdyby syreny strażackie w głowach ludzkich istniały naprawdę, ta wyjąca w głowie Carlisle wypełniłaby całą przestrzeń otaczających ich murów rudery. Wyrzucała z siebie kolejne zdania z niewyobrażalną prędkością, zaciskając dłonie w pięści, pozwalając by głos ze spokojnego przeistoczył się w żywo poruszony i przejęty. Wrzucała francuskie słowa gdzie popadnie, nie dała mężczyźnie dojść do głosu, zbyt przejęta tym co właśnie wyprawia, czując jak rumieniec frustracji przejmuje zazwyczaj nieprzeniknione oblicze. Wreszcie, ostatnim fizjologicznym odruchem ratującym godność Flamel, została zmuszona do wzięcia kolejnego oddechu. To z kolei uświadomiło jej, że właśnie bez powodu, praktycznie krzyczała na nieznajomego, potencjalnie groźnego czarodzieja, który miał niegdyś, a może nawet dalej ma, powiązania z wymiarem sprawiedliwości. Klatka piersiowa blondynki falowała gwałtownie, kiedy nabierała powietrza w płuca, wreszcie czując jak złość ustępowała. Właśnie przyczyniła się do szerzenia obrazu Francuzek jako niezrównoważonych psychopatek. Carlisle wolała nie zastanawiać się głębiej nad tym co powiedziałby na temat jej wypowiedzi nauczyciel etyki z Beauxbatons. Wreszcie zebrała się w sobie i z ramion zdjęła czarny płaszcz o szerokich rękawach, z pewnością był zbyt mały na jej rozmówcę, ale mogł chociaż okryć nim strategiczne punkty pozostające na widoku każdej żywej duszy w pobliżu.
- Na Merlina, przepraszam. – Wyszeptała wreszcie, wyciągając przed siebie na wyprostowanej dłoni swoje ubranie wierzchnie. – Nie chciałam na pana napadać, z pewnością ma pan równie wiele, a pewnie nawet więcej zmartwień niż ja. To było zupełnie nie na miejscu, wszystko, co powiedziałam. Prywatne przemyślenia jakie nie powinny ujrzeć światła dziennego. Ani żadnego innego światła w gruncie rzeczy. Proszę niech pan się okryje. – Dodała, prawie całkowicie wracając już do swojego pierwotnego stanu, do Carlisle jaką znał każdy inny, opanowanej i mającej kontrolę nad sytuacją.
- Mam na imię Carlisle. Carlisle Flamel. – Przedstawiła się wreszcie, z wahaniem wypowiadając swoje imię. Doskonałe pierwsze wrażenie, wzór do naśladowania dla czarownic na całym świecie.
persévérance
You must learn to question everything. To wait before moving, to look before stepping, and to observe everything
Robiło mu się coraz chłodniej, dostał gęsiej skórki, marzył tylko o ciepłym kocu i o jedzeniu. Żołądek miał ściśnięty z głodu, jak po każdej pełni. Nogi powoli się pod nim uginały, mięśnie nigdy nie reagowały dobrze na przemianę, a co dopiero jedną przemianę po drugiej. Kobieta jednak wcale nie wyglądała, jakby było jej równie zimno. Wręcz przeciwnie, strasznie się zapaliła i zaczęła wyrzucać z siebie słowa z taką prędkością (i takim akcentem), że zmęczony Tonks ledwo nadążał.
-Ja... - otworzył usta, próbując jej przerwać, ale się nie dało. Zacisnął mocno szczękę, żeby nie wtrącić się w jej monolog podniesionym głosem i nie powiedzieć o jedno słowo za dużo. Albo o kilka słów za dużo: myśli pani, że ja prosiłem, by dawny przyjaciel okazał się wilkołakiem i rzucił na mnie, gdy straciłem czujność z powodu starej znajomości? Żeby moją siostrę aresztowano, żeby druga urodziła się charłaczką i nie mogła się nawet bronić przed zagrożeniami tą wojny, żeby zobaczyć pocałunek dementora i nie móc uwolnić się od tamtego wspomnienia, żeby przemienić się nie raz, a dwa razy w ciągu kilku godzin, żeby trząść się z zimna przed rozgniewaną nieznajomą, która powinna mnie znać jako dumnego aurora, profesjonalistę, a nie żałosny kłębek nerwów i gęsiej skórki?! Nie, żebym często prowadził takie rozmowy, ostatnia kobieta przed którą stałem nago skończyła jako pokarm tego samego wilkołaka, który spieprzył sprawę i pozostawił mnie przy życiu.
W głębi duszy podejrzewał zresztą, że Olav wcale nie chciał go zabić, ale wolał nigdy, przenigdy o tym nie myśleć. Wilkołak go ugryzł i rzucił się na jego współpracowników - więc ranny Michael go zabił, posyłając zaklęcie ostatkiem sił.
A więcej wyrzutów sumienia dobiłoby samego Michaela.
Może kilka z przemykających przez jego głowę emocji odbiło się właśnie w jego spojrzeniu - gniew, frustracja, żal, zakłopotanie. A może Carslile nie zdążyła zwrócić na nie uwagi. Wziął głęboki wdech, spokojnie, tylko spokojnie, i spróbował podejść do sprawy przytomniej. W uszach nadal dźwięczał mu donośny głos Francuzki, a we wspomnieniach przewinęły się żarty jednego z kolegów o tym, że dziewczyny z Francji są... specyficzne. Tamten kolega rozumiał to chyba jako komplement.
Oszołomiony, próbował zebrać słowa, ale kobieta znowu go uprzedziła. I przeprosiła. Na Merlina.
To ostatnie, czego się spodziewał.
-Nie, to ja... - czy przeprosiny w ogóle tutaj cokolwiek pomogą? Mógł ją zaatakować, nie panował w pełni nad sobą. -Ja przepraszam. - może nie pomogą, ale mógł spróbować. Mimo, że było tak zimno, na policzki wpełzł mu rumieniec gorącego wstydu.
Może nie powinien przyjmować tego płaszcza, ale chłód okazał się silniejszy od dumy. Z wdzięcznością wyciągnął rękę i okrył się szybko, przynajmniej strategiczne części. Płaszcz był za mały, ale Michael przycisnął go do ciała i wreszcie poczuł się mniej nagi.
-Nie powiedziała pani nic niewłaściwego, przecież to wszystko szczera prawda. No, może pani znajomy z niuchaczem to ktoś o kim wolałbym nie myśleć. - westchnął, nieudolnie próbując rozładować atmosferę. Zapadła cisza, wreszcie mógł pomyśleć.
-Biuro Aurorów zamknęło się z dnia na dzień, nie pomyślałem, że została z tym pani... całkiem sama. - trudno było myśleć o każdym potrzebującym, gdy wokół ginęło tyle mugoli. Ale faktycznie, co się stało ze wszystkimi nierozwiązanymi sprawami? Najwyraźniej magiczna policja ich nie przejęła, albo nie rozwiązała, skoro ta Francuzka szukała teraz odpowiedzi na własną rękę. Zrobiło mu się głupio. Zawsze przykładał się w końcu do swojej pracy, a teraz zostawił tyle spraw rozbebeszonych. -Michael Tonks. Ale to już pani wie, ja też panią pamiętam. Po prostu... byłem trochę oszołomiony. - przedstawił się uprzejmie, bo tak wypadało. Zupełnie, jakby znowu stali na korytarzach Ministerstwa, a nie na jakimś zatęchłym dziedzińcu.
Zmarszczył lekko brwi, przypominając sobie, o czym jeszcze krzyczała.
-Ottery St. Catchpole w Devon? Na ziemiach Weasleyów? - upewnił się, choć nie wiedział, czy panna (pani?) Flamel znała się na angielskich rodach. W Devon było bezpiecznie. W Gloucestershire - już nie. -Tam jest bezpieczniej, tutaj niedługo może rozgorzeć wojna. Rozumiem, że szuka pani brata, ale... nie tylko na wilkołaki można się teraz natknąć w Anglii. - poczuł się zobowiązany ostrzec Carslile Flamel.
Nie zajmuj się tym, Mike, i tak masz za dużo na głowie.
Za późno.
-Na czym stanęło śledztwo po moim zniknięciu? Szukała tutaj pani śladów? Kontaktów? - zanim zdążył ugryźć się w język, już uruchomił się w nim detektyw.
-Ja... - otworzył usta, próbując jej przerwać, ale się nie dało. Zacisnął mocno szczękę, żeby nie wtrącić się w jej monolog podniesionym głosem i nie powiedzieć o jedno słowo za dużo. Albo o kilka słów za dużo: myśli pani, że ja prosiłem, by dawny przyjaciel okazał się wilkołakiem i rzucił na mnie, gdy straciłem czujność z powodu starej znajomości? Żeby moją siostrę aresztowano, żeby druga urodziła się charłaczką i nie mogła się nawet bronić przed zagrożeniami tą wojny, żeby zobaczyć pocałunek dementora i nie móc uwolnić się od tamtego wspomnienia, żeby przemienić się nie raz, a dwa razy w ciągu kilku godzin, żeby trząść się z zimna przed rozgniewaną nieznajomą, która powinna mnie znać jako dumnego aurora, profesjonalistę, a nie żałosny kłębek nerwów i gęsiej skórki?! Nie, żebym często prowadził takie rozmowy, ostatnia kobieta przed którą stałem nago skończyła jako pokarm tego samego wilkołaka, który spieprzył sprawę i pozostawił mnie przy życiu.
W głębi duszy podejrzewał zresztą, że Olav wcale nie chciał go zabić, ale wolał nigdy, przenigdy o tym nie myśleć. Wilkołak go ugryzł i rzucił się na jego współpracowników - więc ranny Michael go zabił, posyłając zaklęcie ostatkiem sił.
A więcej wyrzutów sumienia dobiłoby samego Michaela.
Może kilka z przemykających przez jego głowę emocji odbiło się właśnie w jego spojrzeniu - gniew, frustracja, żal, zakłopotanie. A może Carslile nie zdążyła zwrócić na nie uwagi. Wziął głęboki wdech, spokojnie, tylko spokojnie, i spróbował podejść do sprawy przytomniej. W uszach nadal dźwięczał mu donośny głos Francuzki, a we wspomnieniach przewinęły się żarty jednego z kolegów o tym, że dziewczyny z Francji są... specyficzne. Tamten kolega rozumiał to chyba jako komplement.
Oszołomiony, próbował zebrać słowa, ale kobieta znowu go uprzedziła. I przeprosiła. Na Merlina.
To ostatnie, czego się spodziewał.
-Nie, to ja... - czy przeprosiny w ogóle tutaj cokolwiek pomogą? Mógł ją zaatakować, nie panował w pełni nad sobą. -Ja przepraszam. - może nie pomogą, ale mógł spróbować. Mimo, że było tak zimno, na policzki wpełzł mu rumieniec gorącego wstydu.
Może nie powinien przyjmować tego płaszcza, ale chłód okazał się silniejszy od dumy. Z wdzięcznością wyciągnął rękę i okrył się szybko, przynajmniej strategiczne części. Płaszcz był za mały, ale Michael przycisnął go do ciała i wreszcie poczuł się mniej nagi.
-Nie powiedziała pani nic niewłaściwego, przecież to wszystko szczera prawda. No, może pani znajomy z niuchaczem to ktoś o kim wolałbym nie myśleć. - westchnął, nieudolnie próbując rozładować atmosferę. Zapadła cisza, wreszcie mógł pomyśleć.
-Biuro Aurorów zamknęło się z dnia na dzień, nie pomyślałem, że została z tym pani... całkiem sama. - trudno było myśleć o każdym potrzebującym, gdy wokół ginęło tyle mugoli. Ale faktycznie, co się stało ze wszystkimi nierozwiązanymi sprawami? Najwyraźniej magiczna policja ich nie przejęła, albo nie rozwiązała, skoro ta Francuzka szukała teraz odpowiedzi na własną rękę. Zrobiło mu się głupio. Zawsze przykładał się w końcu do swojej pracy, a teraz zostawił tyle spraw rozbebeszonych. -Michael Tonks. Ale to już pani wie, ja też panią pamiętam. Po prostu... byłem trochę oszołomiony. - przedstawił się uprzejmie, bo tak wypadało. Zupełnie, jakby znowu stali na korytarzach Ministerstwa, a nie na jakimś zatęchłym dziedzińcu.
Zmarszczył lekko brwi, przypominając sobie, o czym jeszcze krzyczała.
-Ottery St. Catchpole w Devon? Na ziemiach Weasleyów? - upewnił się, choć nie wiedział, czy panna (pani?) Flamel znała się na angielskich rodach. W Devon było bezpiecznie. W Gloucestershire - już nie. -Tam jest bezpieczniej, tutaj niedługo może rozgorzeć wojna. Rozumiem, że szuka pani brata, ale... nie tylko na wilkołaki można się teraz natknąć w Anglii. - poczuł się zobowiązany ostrzec Carslile Flamel.
Nie zajmuj się tym, Mike, i tak masz za dużo na głowie.
Za późno.
-Na czym stanęło śledztwo po moim zniknięciu? Szukała tutaj pani śladów? Kontaktów? - zanim zdążył ugryźć się w język, już uruchomił się w nim detektyw.
Can I not save one
from the pitiless wave?
przychodzimy stąd
Widocznie się rozumieli. Zapewnienie bezpieczeństwa tym, którzy sami nie byli w stanie, było priorytetem. Tak samo jak nie każdy był w stanie samodzielnie sprawdzić świstoklik przed użyciem, tak samo nie każdy potrafił stanąć w oko z oko z najgorszymi lękami. Beckettowi w ciągu ostatnich kilku miesięcy przydarzyło się za to zbyt wiele przygód, jak na starego numerologa. Chłopak, który wolał uciekać, już dawno zaginął, a na jego miejscu zjawił się starzec. Nie zgorzkniały, o nie. Uśmiechnięty, gdy ktoś go widział. W duszy jednak coś pękało, a nawarstwione troski i problemy dobijały serce, nie pozostawiając ani trochę sił. Jakoś trzeba było się jednak trzymać, a angażowanie się w sprawy Zakonu było swego rodzaju rozwiązaniem, jakże przydatnym w tych czasach. - To dobre pytanie... - powiedział spokojnie. - Wie pan. W moje świstokliki jest ciężko zaingerować, ale nie ma rzeczy niemożliwych. Jeśli ktoś jest sprytny, to wszędzie wejdzie. Nauka już nie raz pokazała, że potrafi zaskoczyć - a szkoda. Od razu przez głowę naukowca przemknęło kilka pomysłów jak, można by było zabezpieczyć je bardziej, lepiej. Może stworzyć nowe formułki, może była to kwestia szczególnego przedmiotu, albo zabezpieczenia go czarami defensywnymi. Wszystkie te kwestie pozostawały możliwe, ale jakże relatywne, niemożliwe do przewidzenia. W teorii mógłby spróbować, mógłby wrócić dzisiaj do warsztatu, usiąść w pracowni i przetestować niektóre rozwiązania. - Sprawdzę to i dam panu znać - zakończył własne rozmyślania, chociaż zdecydowana większość, o ile nie wszystkie, zadziała się w jego głowie. - Ten przenieść miał w losowe miejsce na promieniu 800 mil na wschód - dodał jeszcze nieco poważniej. - To środek oceanu, panie Abbott. Pewna śmierć - ocean nie zamarzał w zimę, zbyt potężny, jednak lodowata woda, niebezpieczne zwierzęta, problem z teleportacją... Tego nikt by nie przeżył. - Nie wiem kto mógł przy tym dłubać - pokręcił głową, wyraźnie zmartwiony tym, co sprawdził, gdy wstawał z kolan z pomocą Romulusa. Taniec szedł mu o wiele lepiej gdy był młodszy, coraz starsze kości odmawiały posłuszeństwa, skrzypiąc nieprzyjemnie przy poważniejszym ruchu. Nie mógł się oczekiwać, był stary. - Nie wziąłem żadnego zlecenia z Ministerstwa, gdy tylko Malfoy przejął rolę Ministra, nie wiem, kto został w pracy, a kto nie. Większość pewnie uciekła, ale... - zawahał się przez chwilę, jednak nie dokończył zdania. Coś wpadło mu do głowy i tam zamieszkało. Był przecież Wilkes. Bryian Wilkes o wyjątkowo nieprzyjemnym spojrzeniu. Człowiek nauki, który przez lata mącił w swojej siatce, wyznawszy ideologie czystej krwi. Łypali na siebie, ale nigdy nie powiedzieli słowa. Był mądry, jeden z najlepszych. Spokojnie mógł złamać podstawowe zabezpieczenia świstoklików, po to, aby uprzykrzyć komuś życie. W trakcie wojny musiał czuć się jak ryba w wodzie. - Dziękuję - zarumienił się nieco, na komplement ze strony Abbotta. Nie oczekiwał takich słów, bo i nie było ku temu powodu. Więc gdy tylko upewnili się, że wszytko jest w porządku, a świstoklik jest już bezpieczny, musieli znikać.
Zjawili się przy tajemniczej studni na obrzeżach Gloucester. Kolejne nieprzychylne im hrabstwo, ale tym razem znacznie bliżej granicy z Somerset, czyli może bezpieczniej, bo bliżej domu. Stevie rozejrzał się po okolicy i od razu wyciągnął różdżkę. - Cave Inimcum - wypowiedział czar, ale wokół nic się nie zjawiło. Nie było żadnych istot. - Carpiene - wypowiedział, ale zaklęcie się nie udało. No cholera jasna. Owszem, był już zmęczony, ale nie aż tak, żeby nie potrafić czarować. Zwłaszcza gdy zwyczajnie nie chciał wypaść słabo przy panu Abbottcie. Nie bez powodu uczył jego dzieci, miał swoją renomę. - Carpiene - powiedział ponownie i znów nic się nie stało. Musiał zdać się moc Romulusa. Teren wydawał się spokojny i cichy, również pokryty śniegiem. Miasteczko było w teorii opuszczone, ale nie można było ryzykować. W pobliżu mógł czaić się wróg, który nie odpuści. Beckett na wszelki wypadek rozejrzał się jeszcze, chociaż nie dostrzegł w okolicy żywego ducha. Świstoklik schowany miał być przy studni zwanej Tajemnicą Alisandry. - Często siedzi tam - wyszeptał do towarzysza wskazując na studnie. Przy tej czasem przebywał duch młodej dziewczynki. - Legenda głosi, że rodzice utopili swoją córkę, gdy ta przejawiła talent magiczny - nie odrywał wzroku od tego miejsca, jednak przecież zaklęcie Cave Inimcum skutecznie pokazało, że nie było jej w pobliżu. - Straszna tragedia - powiedział jeszcze, wspominając Beatrix, która teraz zapewne była w swoim kąciku krawieckim. Bezpieczna pod zabezpieczeniami, jakie nałożył tam Stevie. Romulus także miał córkę, którą zresztą numerolog nauczał i która była bardzo pojętną uczennicą. Sam też musiał rozumieć jak przerażająca była wizja, że któryś rodzic mógłby zrobić to swojemu dziecku. Nie chciał nawet o tym myśleć. Wokół było wystarczająco dużo przeciwności losu. Dostrzegł tylko świstoklik. Stare wiadro dobrze komponowało się w scenerię. Na pierwszy rzut oka wyglądało w porządku, ale samo to jeszcze nic nie znaczyło.
Widocznie się rozumieli. Zapewnienie bezpieczeństwa tym, którzy sami nie byli w stanie, było priorytetem. Tak samo jak nie każdy był w stanie samodzielnie sprawdzić świstoklik przed użyciem, tak samo nie każdy potrafił stanąć w oko z oko z najgorszymi lękami. Beckettowi w ciągu ostatnich kilku miesięcy przydarzyło się za to zbyt wiele przygód, jak na starego numerologa. Chłopak, który wolał uciekać, już dawno zaginął, a na jego miejscu zjawił się starzec. Nie zgorzkniały, o nie. Uśmiechnięty, gdy ktoś go widział. W duszy jednak coś pękało, a nawarstwione troski i problemy dobijały serce, nie pozostawiając ani trochę sił. Jakoś trzeba było się jednak trzymać, a angażowanie się w sprawy Zakonu było swego rodzaju rozwiązaniem, jakże przydatnym w tych czasach. - To dobre pytanie... - powiedział spokojnie. - Wie pan. W moje świstokliki jest ciężko zaingerować, ale nie ma rzeczy niemożliwych. Jeśli ktoś jest sprytny, to wszędzie wejdzie. Nauka już nie raz pokazała, że potrafi zaskoczyć - a szkoda. Od razu przez głowę naukowca przemknęło kilka pomysłów jak, można by było zabezpieczyć je bardziej, lepiej. Może stworzyć nowe formułki, może była to kwestia szczególnego przedmiotu, albo zabezpieczenia go czarami defensywnymi. Wszystkie te kwestie pozostawały możliwe, ale jakże relatywne, niemożliwe do przewidzenia. W teorii mógłby spróbować, mógłby wrócić dzisiaj do warsztatu, usiąść w pracowni i przetestować niektóre rozwiązania. - Sprawdzę to i dam panu znać - zakończył własne rozmyślania, chociaż zdecydowana większość, o ile nie wszystkie, zadziała się w jego głowie. - Ten przenieść miał w losowe miejsce na promieniu 800 mil na wschód - dodał jeszcze nieco poważniej. - To środek oceanu, panie Abbott. Pewna śmierć - ocean nie zamarzał w zimę, zbyt potężny, jednak lodowata woda, niebezpieczne zwierzęta, problem z teleportacją... Tego nikt by nie przeżył. - Nie wiem kto mógł przy tym dłubać - pokręcił głową, wyraźnie zmartwiony tym, co sprawdził, gdy wstawał z kolan z pomocą Romulusa. Taniec szedł mu o wiele lepiej gdy był młodszy, coraz starsze kości odmawiały posłuszeństwa, skrzypiąc nieprzyjemnie przy poważniejszym ruchu. Nie mógł się oczekiwać, był stary. - Nie wziąłem żadnego zlecenia z Ministerstwa, gdy tylko Malfoy przejął rolę Ministra, nie wiem, kto został w pracy, a kto nie. Większość pewnie uciekła, ale... - zawahał się przez chwilę, jednak nie dokończył zdania. Coś wpadło mu do głowy i tam zamieszkało. Był przecież Wilkes. Bryian Wilkes o wyjątkowo nieprzyjemnym spojrzeniu. Człowiek nauki, który przez lata mącił w swojej siatce, wyznawszy ideologie czystej krwi. Łypali na siebie, ale nigdy nie powiedzieli słowa. Był mądry, jeden z najlepszych. Spokojnie mógł złamać podstawowe zabezpieczenia świstoklików, po to, aby uprzykrzyć komuś życie. W trakcie wojny musiał czuć się jak ryba w wodzie. - Dziękuję - zarumienił się nieco, na komplement ze strony Abbotta. Nie oczekiwał takich słów, bo i nie było ku temu powodu. Więc gdy tylko upewnili się, że wszytko jest w porządku, a świstoklik jest już bezpieczny, musieli znikać.
Zjawili się przy tajemniczej studni na obrzeżach Gloucester. Kolejne nieprzychylne im hrabstwo, ale tym razem znacznie bliżej granicy z Somerset, czyli może bezpieczniej, bo bliżej domu. Stevie rozejrzał się po okolicy i od razu wyciągnął różdżkę. - Cave Inimcum - wypowiedział czar, ale wokół nic się nie zjawiło. Nie było żadnych istot. - Carpiene - wypowiedział, ale zaklęcie się nie udało. No cholera jasna. Owszem, był już zmęczony, ale nie aż tak, żeby nie potrafić czarować. Zwłaszcza gdy zwyczajnie nie chciał wypaść słabo przy panu Abbottcie. Nie bez powodu uczył jego dzieci, miał swoją renomę. - Carpiene - powiedział ponownie i znów nic się nie stało. Musiał zdać się moc Romulusa. Teren wydawał się spokojny i cichy, również pokryty śniegiem. Miasteczko było w teorii opuszczone, ale nie można było ryzykować. W pobliżu mógł czaić się wróg, który nie odpuści. Beckett na wszelki wypadek rozejrzał się jeszcze, chociaż nie dostrzegł w okolicy żywego ducha. Świstoklik schowany miał być przy studni zwanej Tajemnicą Alisandry. - Często siedzi tam - wyszeptał do towarzysza wskazując na studnie. Przy tej czasem przebywał duch młodej dziewczynki. - Legenda głosi, że rodzice utopili swoją córkę, gdy ta przejawiła talent magiczny - nie odrywał wzroku od tego miejsca, jednak przecież zaklęcie Cave Inimcum skutecznie pokazało, że nie było jej w pobliżu. - Straszna tragedia - powiedział jeszcze, wspominając Beatrix, która teraz zapewne była w swoim kąciku krawieckim. Bezpieczna pod zabezpieczeniami, jakie nałożył tam Stevie. Romulus także miał córkę, którą zresztą numerolog nauczał i która była bardzo pojętną uczennicą. Sam też musiał rozumieć jak przerażająca była wizja, że któryś rodzic mógłby zrobić to swojemu dziecku. Nie chciał nawet o tym myśleć. Wokół było wystarczająco dużo przeciwności losu. Dostrzegł tylko świstoklik. Stare wiadro dobrze komponowało się w scenerię. Na pierwszy rzut oka wyglądało w porządku, ale samo to jeszcze nic nie znaczyło.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Pokiwał głową, słuchając uważnie słów naukowca, aby nie zgubić niczego, co mogłoby się później okazać dosyć ważkim aspektem. Przypomniało mu to o tajemnicach strzeżonych przez niewymownych, którzy prowadzili badania z dala od ministerialnych foteli, a jednak obecnie wszystko wydawało się należeć do Czarnego Pana – czy korzystał z tamtejszej wiedzy? Ile stracili, zostając zmuszonymi do oddania ministerstwa? – Będę zobowiązany, jeśli udałoby się panu wypracować odpowiednią metodę względem takich zabezpieczeń – dodał, a potem przypomniał sobie o kilku własnych pomysłach, jakie przemknęły mu przez myśli w ostatnich dniach. Realizacja takich założeń z pewnością wymagałaby absolutnie restrykcyjnych zabezpieczeń, niwelujących możliwość ich przełamania niemal do zera. Zbyt wielkim mogłoby być ryzykiem, pozostawić to w takiej formie. 800 mil, na środek oceanu. Nie skomentował tego słowami, jednak w jego spojrzeniu tliło się coś dosadnego. Tylko prawdziwe bestie byłby w stanie zesłać na cywili taki los.
Pokiwał głową w zrozumieniu na słowa o Malfoyu, w końcu sam nie stanął w Londynie od 1956, będąc wiernemu jedynie prawowitemu Ministrowi Longbottomowi. Nie dziwiło go więc, że takich osób, jak on czy pan Beckett mogło być więcej – kto chciałby pozostać pod władzą krwawego uzurpatora i marionetki czarnoksiężnika sprowadzającego zaledwie terror i strach. „Niech nienawidzą, byleby się bali” – tak rzekł Kaligula wobec Rzymian i w jego słowach Romulus odnajdywał w pewnym sensie odbicie Voldemorta. Szaleniec na tronie – tacy nigdy nie kończyli dobrze, zawsze ostatecznie staczali się ku upadkowi, aby zostać postawionymi przed sprawiedliwością. Mniej lub bardziej bolesną, może w różnym stopniu zasadną, jednak ostateczną i to dawało mu nadzieję.
Pustka otaczająca studnię wiała chłodem, który wnikał przez odzienie, docierając do najgłębiej broniących się myśli. Zrujnowany plac charakteryzujący się licznymi kryjówkami, przejściami – widocznymi, jak i ukrytymi, ani odrobinę nie napawał go spokojem. Nie była to już samotnia na brzegu niczego z przestrzenią gromką przed licem. – Carpiene – wyrzekł po dwóch próbach starszego czarodzieja, wydając się całkowicie niewzruszony niepowodzeniem towarzysza. Nie mieli pięciu lat, aby przekomarzać się o to, kto lepiej czaruje i komu co wychodzi, a komu nie – każdy z nich miał dziedzinę, w której radził sobie lepiej. – W porządku, nie ma tu żadnych pułapek, jednak miejmy się na baczności – mówiąc to, zerknął jedynie na chwilę ku Beckettowi, aby zaraz skupić się ponownie na przestrzeni wokół, lustrując ją, mechanicznie wręcz układając usta, by wydobyło się z nich słowo. – Festivo – wyrzekł cicho i możliwe, że zbyt cicho, gdy różdżka nie odpowiedziała magią. – Festivo – powtórzył nieco głośniej, jednak wciąż nie czuł, aby zaklęcie się powiodło. Choć zważywszy na sytuację, chciałby uśmiechnąć się do Becketta, zauważyć, że każdemu z nich zdarzają się potknięcia, tak z przezorności wytężył bardziej wzrok. Nie było mu do śmiechu, nie gdy tak podstawowe zaklęcie zawiodło, a on nie zyskał bazowej pewności.
– Tajemnica Alisandry – mruknął pod nosem, a zaraz potem podniósł delikatnie brew, zerkając z uwagą na Becketta. Czy wypadało mu go poprawiać? – Gwoli ścisłości, obawiali się jej wieszczenia, nie samej magii. Jasnowidzenie sprowadza na ludzi nieszczęście – westchnął, poprawiając w dłoni różdżkę. – Widział pan tego ducha? – zapytał z większą dozą ciekawości, zastanawiając się, czy Stevie był kiedykolwiek świadkiem lśniącej powłoki duszy. Widział spojrzenie, które głosić miało śmierć dla odważnego, wpatrującego się w ślepia? Jeśli tak, najwyraźniej naukowiec odpychał od siebie skutecznie widmo kostuchy. – Nie większa od tego, co wyrabia się obecnie. Zresztą, podobno to tylko legenda – stwierdził gorzko, delikatnie marszcząc brwi na wspomnienie dzieci zamkniętych w klatkach przez szmalcowników, których pochwycił wraz z panną Clearwater. Widok tych dzieci wciąż prześladował jego myśli – bo jak można było krzywdzić najniewinniejszych? Oczywiści historia o rodzicach, którzy ze strachu zamordowali własne dziecko, była zatrważająca, ciężko byłoby mu osobiście wydać wyrok w takiej sprawie. Co więcej… jak można było odebrać życie, które się podarowało? Rodzice czasami tracili cierpliwość do pociech, lecz on nigdy nie pojawił się na skraju takiej przepaści, by choć przez krótką fraszkę myśli przebiegła koncepcja odebrania podarowanego oddechu. Najstarszy syn napawał go dumą, młodszy zaś choć miewał swoje dąsy, ostatecznie potrafił się zachować, tak jak należało. A córka? Merlinie… Okrutne wyobrażenie rdzawych pukli tonących pod ciemną taflą wody w studni nieco go zamroczyło, lecz prędko się otrząsnął. – Podejdźmy – zasugerował, postępują kilka kroków w kierunku studni i zerkając na numerologa wyczekująco.
Pokiwał głową w zrozumieniu na słowa o Malfoyu, w końcu sam nie stanął w Londynie od 1956, będąc wiernemu jedynie prawowitemu Ministrowi Longbottomowi. Nie dziwiło go więc, że takich osób, jak on czy pan Beckett mogło być więcej – kto chciałby pozostać pod władzą krwawego uzurpatora i marionetki czarnoksiężnika sprowadzającego zaledwie terror i strach. „Niech nienawidzą, byleby się bali” – tak rzekł Kaligula wobec Rzymian i w jego słowach Romulus odnajdywał w pewnym sensie odbicie Voldemorta. Szaleniec na tronie – tacy nigdy nie kończyli dobrze, zawsze ostatecznie staczali się ku upadkowi, aby zostać postawionymi przed sprawiedliwością. Mniej lub bardziej bolesną, może w różnym stopniu zasadną, jednak ostateczną i to dawało mu nadzieję.
Pustka otaczająca studnię wiała chłodem, który wnikał przez odzienie, docierając do najgłębiej broniących się myśli. Zrujnowany plac charakteryzujący się licznymi kryjówkami, przejściami – widocznymi, jak i ukrytymi, ani odrobinę nie napawał go spokojem. Nie była to już samotnia na brzegu niczego z przestrzenią gromką przed licem. – Carpiene – wyrzekł po dwóch próbach starszego czarodzieja, wydając się całkowicie niewzruszony niepowodzeniem towarzysza. Nie mieli pięciu lat, aby przekomarzać się o to, kto lepiej czaruje i komu co wychodzi, a komu nie – każdy z nich miał dziedzinę, w której radził sobie lepiej. – W porządku, nie ma tu żadnych pułapek, jednak miejmy się na baczności – mówiąc to, zerknął jedynie na chwilę ku Beckettowi, aby zaraz skupić się ponownie na przestrzeni wokół, lustrując ją, mechanicznie wręcz układając usta, by wydobyło się z nich słowo. – Festivo – wyrzekł cicho i możliwe, że zbyt cicho, gdy różdżka nie odpowiedziała magią. – Festivo – powtórzył nieco głośniej, jednak wciąż nie czuł, aby zaklęcie się powiodło. Choć zważywszy na sytuację, chciałby uśmiechnąć się do Becketta, zauważyć, że każdemu z nich zdarzają się potknięcia, tak z przezorności wytężył bardziej wzrok. Nie było mu do śmiechu, nie gdy tak podstawowe zaklęcie zawiodło, a on nie zyskał bazowej pewności.
– Tajemnica Alisandry – mruknął pod nosem, a zaraz potem podniósł delikatnie brew, zerkając z uwagą na Becketta. Czy wypadało mu go poprawiać? – Gwoli ścisłości, obawiali się jej wieszczenia, nie samej magii. Jasnowidzenie sprowadza na ludzi nieszczęście – westchnął, poprawiając w dłoni różdżkę. – Widział pan tego ducha? – zapytał z większą dozą ciekawości, zastanawiając się, czy Stevie był kiedykolwiek świadkiem lśniącej powłoki duszy. Widział spojrzenie, które głosić miało śmierć dla odważnego, wpatrującego się w ślepia? Jeśli tak, najwyraźniej naukowiec odpychał od siebie skutecznie widmo kostuchy. – Nie większa od tego, co wyrabia się obecnie. Zresztą, podobno to tylko legenda – stwierdził gorzko, delikatnie marszcząc brwi na wspomnienie dzieci zamkniętych w klatkach przez szmalcowników, których pochwycił wraz z panną Clearwater. Widok tych dzieci wciąż prześladował jego myśli – bo jak można było krzywdzić najniewinniejszych? Oczywiści historia o rodzicach, którzy ze strachu zamordowali własne dziecko, była zatrważająca, ciężko byłoby mu osobiście wydać wyrok w takiej sprawie. Co więcej… jak można było odebrać życie, które się podarowało? Rodzice czasami tracili cierpliwość do pociech, lecz on nigdy nie pojawił się na skraju takiej przepaści, by choć przez krótką fraszkę myśli przebiegła koncepcja odebrania podarowanego oddechu. Najstarszy syn napawał go dumą, młodszy zaś choć miewał swoje dąsy, ostatecznie potrafił się zachować, tak jak należało. A córka? Merlinie… Okrutne wyobrażenie rdzawych pukli tonących pod ciemną taflą wody w studni nieco go zamroczyło, lecz prędko się otrząsnął. – Podejdźmy – zasugerował, postępują kilka kroków w kierunku studni i zerkając na numerologa wyczekująco.
The member 'Romulus Abbott' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Przerażająca studnia sama w sobie nie kusiła niebezpieczeństwem, to legenda wokół niej brzmiała zdradziecko. Dzieciobójstwo na ojców działało dodatkowo i Beckett był pewien, że tak samo mocno wpływa na Abbotta. W końcu on też miał córkę, nieco młodszą niż Beatrix, o zupełnie innym charakterze. Pokiwał jeszcze głową, bo nie znał się na legendach, tym bardziej na tych, które nie dotyczyły go bezpośrednio. A więc dziewczynka straciła życie przez dar jasnowidzenia... Nie znał ich wielu. Właściwie znał tylko Juliena. Gdyby cokolwiek mu się stało i ktoś postanowił zabić go jedynie za jego dar, jak wielką niesprawiedliwością by to było? Aż strach było o tym myśleć. Romulus miał jednak rację, to nie większa tragedia niż to, co działo się teraz. Tak samo mogli zabić Juliena, za fakt, że nie popiera nowych rządów, tak samo mogli zabić Steviego za jego pochodzenie, tak samo mogli zabić Romulusa, za to, że sprzeciwia się otwarcie Malfoyowi. Takie czasy nastały. To, co mieli tutaj zrobić, nie mogło im zapobiec, ale mogło ocalić ludzi, którzy wpadli w sidła tamtej potwornej grupy. - Tak... Legenda - wymruczał, ale dziwny dreszcz na karku, sprawiał, że wcale nie miał ochotę podchodzić do studni. Tam jednak stał świstoklik i to jego musiał dzisiaj sprawdzić. Zgodnie z życzeniem towarzysza, ruszył więc prosto w jej kierunku, choć krok z pewnością mu zwolnił. Nie było jednak w pobliżu duchów, przecież sprawdził to zaklęciem. A jednak dziwne wrażenie bycia obserwowanym pozostało. Tak jakby zaraz coś złego miało się zdarzyć. Gdy byli już tuż przy wiadrze, nie spojrzał w dół studni, w obawie co tam dostrzeże. Skupił się za to na swojej pracy i stukając różdżką w kilka punktów na brzegu wiadra, odczytywał zawarte w nim informacje. Świstoklik nie prowadził daleko, bo do Doliny Godryka, wydawał się nawet bezpieczny, tylko jakby roztańczony. Stevie przerzucał zawarte tam liczby niczym kartki papieru, spoglądał na magię, która była tam zakodowana i rozpatrywał, czy aby na pewno w trakcie podróży przedmiot nie rozleci się na tysiąc kawałków. Miał wrażenie, że twórca pozostawił zbyt małą ilość pyłu na nim, co mogło spowodować, że podróż będzie wolniejsza. Powinien jednak działać. Był pewien, że zadziała. Tylko czemu tak dziwnie dygotał. - Powinien działać prawidłowo, chociaż będzie dość wolny, ale wszystko w porządku, tylko... - to nie wiadro... To ziemia się trzęsła. Z początku spojrzał na Romulusa, mrużąc oczy, wypatrując w nim jakiegokolwiek wyjaśnienia, a dopiero potem z oddali dało się słyszeć ryk. Olbrzym... Beckett przełknął głośno ślinę. Tylko nie ta cholerna bestia. Spojrzał jeszcze raz na towarzysza, a w oczach miał strach. Czekał na cokolwiek, aż ten wielkolud przejdzie, aż zostawi ich w spokoju, ale wtedy zdawało się, jakby obydwoje dostrzegli, co niósł w wielkim łapsku. To nie szmaciana lalka, to kobieta... Młoda. Może w wieku ich córek. - Porwał dziewczynę - wyszeptał Stevie bardziej do siebie, niż w przestrzeń. Coś w sercu mówiło, żeby pójść do przodu, nie zatrzymywać się, ratować ją, ale strach... Strach paraliżował. Musieli coś zrobić, cokolwiek...
zgodnie z tym postem mam przy sobie: świstoklik (pusty kałamarz) oraz szatę od Trixie
idziemy do szafki
zgodnie z tym postem mam przy sobie: świstoklik (pusty kałamarz) oraz szatę od Trixie
idziemy do szafki
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Tajemnica Alisandry
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Gloucestershire