Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Cumberland
Scafell Pike
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Scafell Pike
Scafell Pike to najwyższy szczyt pasma górskiego Southern Fells. Te piękne okolice często odwiedzane są przez miłośników natury. Wspinaczka nie jest łatwa, jednak jeśli pogoda dopisze, dotarcie na samą górę daje każdemu wędrowcowi mnóstwo satysfakcji - nagrodą jest bowiem cudowny widok na leżące poniżej doliny, łąki i niższe szczyty. W trakcie podróży warto jednak zachować ostrożność. Na tych terenach nietrudno o spotkanie licznych zwierząt - także magicznych, niestety również tych niebezpiecznych, jak górskie trolle czy garborogi. Podczas pełni księżyca można tu zobaczyć lunaballe, warto jednak pamiętać.
Jay nie znał się na sztuce. Nie miał zmysłu malarskiego, nie tworzył niesamowitych wierszy, ani nie komponował jak jego matka. Nie posiadał odpowiedniego drygu do tej wrażliwej strefy ludzkiej historii i kultury, by umieć się rozsmakować w najdrobniejszych jej szczegółach. Nie znał niesamowicie poruszających cytatów na pamięć bez zająknięcia ani nie kojarzył wybitnych artystów z każdej dziedziny sztuki, których inni potrafili rozpoznać rzucając krótkie spojrzenie na ich dzieło. Jednak czy to oznaczało, że nie mógł mieć wrażliwości? Naturalnego poczucia symbiozy ze światem jak i żyjącymi w nim ludźmi. Gdyby Pandora zapytała go o coś, co tyczyło się znanych dzieł - milczałby. Mógłby jednak opowiadać o niebie, o historii astronomii, o ewolucji nauki, której poświęcił życie. I właśnie dlatego, przez swoje zamiłowanie do piękna rzeczywistości potrafił łatwiej zrozumieć te drobnostki, dzięki którym ludzie mogliby się częściej uśmiechać, niż najwięksi myśliciele. Tak prosto postrzegał sprawy, tak błaho i bezpruderyjnie, że niektórzy nie umieli tego pojąć. Nie potrafili zrozumieć, że nie chodziło o zaszczyty, sławę, nawet o wiedzę. Chodziło przede wszystkim o piękno, które drzemało w każdej istocie. W każdym widoku natury. Każdym lesie. Jeziorze. Źdźble trawy. Jeśli patrzyło się na to przez pryzmat zrozumienia, nie potrzebowało się wytłumaczenia. Czucie się dobrze nie było grzechem. Nie było niczym złym, chociaż niektórzy odbierali to jako oznakę własnego egoizmu i doszukiwali się we wszystkim tym nieszczęść, która mogły na nich spaść zamiast cieszyć się momentem. Czekali, aż coś popsuje ich dobre chwile i pozwalali przy okazji by te wymykały się im między palcami. Czy podobnej rozmowy nie prowadził jakiś czas temu z Lorraine? Powiedziała mu, że sama jest osobą, która właśnie tak do tego podchodzi - ze strachem i z niewiadomą. Z czekaniem na zło. Wyczekujemy go, ale kiedy już przyjdzie i przyniesie nam spokój czekamy na zło, które przyszło razem z nim. Wierzymy w pozorność i chyba właśnie dlatego przypomniało mi się to miejsce. Ulegamy złudzeniom, prawda? Nie spodobało mu się to co słyszał. Sądził, że kobieta była inną osobą. Nie tak bardzo chwiejną i niezdecydowaną. Była matką, należała do Zakonu. Nie powinna nigdy mówić takich rzecz, zasmucając przy tym Jaydena, który myślał, że nic nie stoi na przeszkodzie Zakonnikom w patrzeniu na świat z nadzieją, przejrzystością, bez zakłamania. Czy tak łatwo było podkopać ich morale i wiarę w sens ich działań? Oczywiście że każdy mógł mieć wątpliwości, zmartwienia. Jednak nie o to chodziło. Vane bał się, że jeśli ktoś o tak ukierunkowanych poglądach dał się zwieść, co z pozostałymi? Przez jakiś czas po spotkaniu z lady Prewett miał niepokój w sercu. Zakotwiczył się tam i trwał dość długo, nim w końcu jedna z uczennic z pierwszego roku nie płakała na korytarzu po jednych z zajęć ochrony przed czarną magią. Grindelwald nie odpuszczał żadnemu z dzieci - nawet tym najmłodszym. Siedząc przy niej, Jay zrozumiał, że nie chodziło o ich osobiste szczęście. Jego własne, Lorraine, kogokolwiek. Świat nie mógł być nazywany dobrym, jeśli nie zapewniło się, nie otoczyło się nim wszystkich. Do tego dążył, nawet jeśli Pandora uważała to za niemożliwe. Mugole uznawali magię za niemożliwą, a jednak czarodzieje i czarownice istnieli. Czy to nie oznaczało przełamania czegoś niemożliwego? Jayden wierzył w to, że można było osiągnąć wszystko, jeśli robiło się ile tylko się potrafiło w określonym celu. Pragnąc czegoś już wtedy sprawiało się, że ów rzecz zaczynała istnieć. Bo czy nie lepiej było zamiast tępić zło szerzyć dobro?
Zaśmiał się gardłowo, słysząc jej słowa o umieszczeniu swojej postaci w legendach. Raczej nikt nie chciałby tego czytać, szczególnie że jego postać nie należała do najciekawszych. Z chęcią jednak wskazałby odpowiednich obywateli do tego wspaniałego przedsiemwzięcia. Nie. Na pewno nie chciałby czegoś podobnego, a pisarzem był raczej przeciętnym. Jego naukowe dzieła nie były porywającymi i ekscytującymi opowieściami o walkach, smokach i romansach. Chociaż dla niego wyglądało to inaczej. On dostrzegał wielką, nieustającą bitwę galaktyk nad swoją głową, która toczyła się od zarania dziejów i zapewne po kres ich trwania miała się toczyć.
- Legendy nie da się zabić, a tego jeszcze nie odkryłem - odpowiedział, nie przestając się uśmiechać. Daleko było mu do sławnych mędrców, którzy potrafiliby w ciekawy sposób przedstawić Pandorze rzeczy, które widział i spotykał. Dla niego było to piękne. Jak i cała codzienność. Ludzie szukający niesamowitych cudów, przegapiali to, co mieli pod nosem. Gdyby byli łagodniejsi, otwarci i szczerzy nie szukając we wszystkim własnych korzyści, centaury nie miałyby powodu, by im nie ufać. Kiedyś nastąpił ten rozłam i nie trzeba było się długo domyślać, by dojść do prawdy. Do odpowiedzi - z czyjej winy było jak było? Działania Ministerstwa Magii nie przynosiło rezultatów i Jayden doskonale o tym wiedział. Tym bardziej doceniał fakt, że wpuściły go do swojego grona, dzieląc się niesamowitą wiedzą, której ani on, ani przyszłe pokolenie, ani kolejne nie potrafiłoby spisać. I jeszcze byłoby wiele do opowiedzenia i przekazania. Nie wykorzystywał jej dla siebie, nigdy nie przekazywał dalej tego, czego mu nie pozwoliły wynieść poza Zakazany Las. Doceniały to, a on doceniał to, co dla niego robiły. Miał tam swoich przyjaciół, jednak nie oznaczało to, że wiedza była dla niego jedyną motywacją, która go ciągnęła w las. Mądrość, którą obdarzały go te stworzenia, była czymś niepojętym. W prostych słowach potrafiły przekazać coś skomplikowanego i trudnego. A to trzeba było cenić i temu składać uszanowanie.
Zasłonił się lekko ręką, ale nie zdążył, gdy Pandora wyprzedziła go o kilka kroków i zrobiła zdjęcie, nie czekając na pozwolenie. Nie musiała, a on się zwyczajnie z nią przekomarzał. Uśmiechnął się na to, robią przed dziwną minę, jednak później pokręcił jedynie głową, pozwalając, by ścieżka prowadziła ich dalej - prosto do szczytu. Jeszcze pewnie kilka razy czekało go zrobienie zdjęcia z zaskoczenia, ale miały to być miłe pamiątki. Pamiątki, które miały im przypominać o tym, co się tutaj wydarzyło, chociaż nawet bez nich Jayden z łatwością przywołałby obrazy z tego dnia.
W każdej chwili mógłby odpowiedzieć na jej pytania, gdyby tylko sobie zażyczyła. Mogła o nie pytać zawsze i nie czułby się z tym źle. Jeśli ktoś szukał u niego pomocy, nawet gdy chodziło o zwykłe zadanie z astronomii, chętnie jej udzielał, bo wiedział, że tym samym przyczyniał się do większego dobra. Krok po kroku. Bo jeśli zamierzało się naprawiać świat, należało zmienić coś dookoła siebie. Było to tak banalnie proste, a jednak równocześnie trudne. Dlatego nie przekreślał nikogo. A jeśli Pandora miała wątpliwości, normalnym było, że podważała jego zdanie. Na tym polegał wolny wybór i nie mógł jej zmusić do podjęcia takiej a nie innej decyzji. Sama musiała tego chcieć, jednak ufał, że jego kuzynka pomimo zagubienia, wyciągnęła rękę po pomoc. A to był już jeden krok, później miały nadejść kolejne. Słysząc jej kolejne słowa o bohaterstwie i złej postaci, podniósł głowę, by się jej przyjrzeć. Ale nie uważnie i nie bardzo narzucająco. Po prostu obserwował ją spokojnie, czekając, aż skończy mówić. Nie oceniał ani nie wybiegał myślami w przód, zastanawiając się nad tym czy wypowiedź dotyczyła jej samej. Niezależnie od tego odpowiadał szczerze i tak jak każdemu, kto zadałby to samo pytanie.
- Ten moment jest najbardziej cenny i odpowiedni. Wierzę w to. Właśnie dlatego wyobraźnia i wiara nie mogą bez siebie istnieć, bo mają wspólną istotę – nie wymagają dowodu - odpowiedział, skinąwszy lekko głową jakby na potwierdzenie własnych słów. Gdyby wypowiedziała na głos kolejne myśli, które ją nachodziły, nie zgodziłby się. Jeśli przyjaźń mogła zostać zniszczona przez jedno słowo, czy było to prawdziwe uczucie? Słowa mogły ranić, mogły zadawać ból, ale nie mogły niszczyć. Nie wierzył w to, by ktoś potrafił odegrnać od niego miłość do bliskich, przywiązanie do przyjaciół, pasję do nauki. Wiedział jednak że słowa mogły budować. Tak samo jak gesty i działania.
Gdy człowieka, któremu wiodło się dobrze, spotykało niepowodzenie lub nieszczęście, zagłębiał się on w sobie, wzmagał wymogi własnego sumienia, wymierzał sobie karę i pokutę. Właśnie tak widział Pandorę. Jej pokutą była samotność, którą sobie narzuciła i sądziła, że tym samym zmaże swoje winy, jeśli ucieknie od ludzi. Jeśli zamknie się w sobie i będzie trawiona przez wyrzuty sumienia, powoli gubiąca się w tym co było prawdziwe, a co jedynie złudzeniem. Pozwoliła rosnącemu rozgoryczeniu pochłonąć się, a ono z każdym dniem rosło. Widział jak się zmieniła, chociaż początkowo nie dopuszczał do siebie żadnych złych myśli o negatywnym powodzie tej zmiany. Nie odzywała się przez długi czas i miał nadzieję, że to dlatego że była szczęśliwa z daleka od Anglii i rodziny. Może spełniała marzenia, które skrycie ukrywała? Cokolwiek się tam działo, życzył jej jak najlepiej i wciąż nosił to ostatnie spotkanie w sercu. Nie zwiastowało ono niczego nadzwyczajnego, chociaż może gdyby wtedy wiedział to, co teraz, może odebrałby je inaczej... Czasu jednak nie można było cofnąć. Należało się skupić na tym, co przeżywali teraz. Poniekąd dość łatwo zmanipulowała go, by przeniósł uwagę na podarunek, który dostał. Uznał to za znak, że nie zamierzała dzielić się z nim wszystkim właśnie teraz i nie naciskał.
- Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo - odparł, podziwiając dzieło rąk swojej kuzynki. Ten szczęśliwy uśmiech, który coraz mniej gościł na jego twarzy pojawił się ponownie. Nawet oczy odzyskały dawny blask. A to wszystko była jej zasługa. Pomagała mu, praktycznie nic nie robiąc. - Wiesz, że jeśli tylko będziesz chciała, jestem obok - dodał nieco bardziej poważnie, odnosząc się do ich rozmowy. Jeśli tylko poczuje potrzebę, zamierzał wysłuchać wszystkiego. Możliwe że nigdy nie miało to nadejść, ale nie martwił się. Pandora zajmowała szczególne miejsce w jego sercu i zawsze miał ją wspierać, gdy go potrzebowała.
Nie dostrzegł jej rumieńca, gdy odsunął się od niej, by zawiesić pamiątkę na szyi. Nie widział zdezorientowania na jej twarzy, będąc zajęty czymś innym. I może to i lepiej, bo pozwolił dziewczynie dojść do siebie. Było to dla niego coś naturalnego, dla niej niekoniecznie. Wręcz coś nowego, ale nie mógł o tym wiedzieć. Wszystko dokoła układało się w pewien zsynchronizowany układ, który miał prowadzić do lepszego poznania ich samych jak i relacji, która zaczęła się zmieniać. Oboje dorastali, wspierali się i musieli również stawić czoła temu, co nadchodziło. Jayden nigdy nie podejrzewałby, że Panny może czuć się kiedykolwiek tak źle jak wtedy, gdy się przed nim odkryła. Wciąż trzymała w sobie sekrety, o których nie miał pojęcia, ale nie pozostała obojętna, gdy temat stał się poważniejszy. Nie uciekła, mimo tego że się bała. Być może nawet była zła na samą siebie, że to właśnie ją to spotkało lub pogodziła się z tym, że zawodziła. Ale nic takiego nie miało miejsca. Nie zawiodła. Nie zawiodła jego i wierzył w to, że następny dzień miał być lepszym. Miał być dniem czegoś nowego jak ten, który trwał. Jak ta noc, którą spędzili ramię w ramię.
- Idziemy - zawtórował jej, zerkając na nią, gdy dobiegła do niego i zrównała się krokiem. Zaraz jednak sam zwolnił, gdy spytała o kuguchara. Było to jednak tylko na chwilę, bo zaraz szeroki uśmiech wypłynął na jego twarzy i teraz sam musiał dogonić Pandorę, by zawieść jej czekania na strach. Mógłby zaakceptować nawet pięć tych puszastych kanapców, jeśli zamierzała zaakceptować jego ofertę. Przez chwilę nie mógł nic powiedzieć, chyba się zapowietrzył. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić po prostu, przygarnął ją ramieniem, by nieco się zabujać przez chwilową utratę podłoża pod nogami. Gdy w końcu ją puścił, potarmosił jej włosy i odetchnął, dopiero łapiąc oddech. - Ja nic nie mam. Nie wiem co na to Steve - odparł w końcu, uśmiechając się ponownie. Nieco zszokowany ruszył dalej, bo koniec końców przed nimi jeszcze kawałek drogi, ale na pewno miało im to szybko minąć na rozmowie. Dawno nic tak go nie ucieszyło. A na pewno nie po wypadkach. - Nie sądziłem, że się zgodzisz... - mruknął pod nosem, idąc i nie pozwalając, by radość zniknęła z jego twarzy. Nie mógł się jej pozbyć i nie chciał. Miał nadzieję, że tym wszystkim nie wystraszył swojej kuzynki, chociaż w tamtym momencie wcale o tym nie myślał. Nie potrafił. - To co teraz? - zagadnął, podnosząc na chwilę głowę, by sprawdzić unoszące się nad ich głowami ogniki.
Zaśmiał się gardłowo, słysząc jej słowa o umieszczeniu swojej postaci w legendach. Raczej nikt nie chciałby tego czytać, szczególnie że jego postać nie należała do najciekawszych. Z chęcią jednak wskazałby odpowiednich obywateli do tego wspaniałego przedsiemwzięcia. Nie. Na pewno nie chciałby czegoś podobnego, a pisarzem był raczej przeciętnym. Jego naukowe dzieła nie były porywającymi i ekscytującymi opowieściami o walkach, smokach i romansach. Chociaż dla niego wyglądało to inaczej. On dostrzegał wielką, nieustającą bitwę galaktyk nad swoją głową, która toczyła się od zarania dziejów i zapewne po kres ich trwania miała się toczyć.
- Legendy nie da się zabić, a tego jeszcze nie odkryłem - odpowiedział, nie przestając się uśmiechać. Daleko było mu do sławnych mędrców, którzy potrafiliby w ciekawy sposób przedstawić Pandorze rzeczy, które widział i spotykał. Dla niego było to piękne. Jak i cała codzienność. Ludzie szukający niesamowitych cudów, przegapiali to, co mieli pod nosem. Gdyby byli łagodniejsi, otwarci i szczerzy nie szukając we wszystkim własnych korzyści, centaury nie miałyby powodu, by im nie ufać. Kiedyś nastąpił ten rozłam i nie trzeba było się długo domyślać, by dojść do prawdy. Do odpowiedzi - z czyjej winy było jak było? Działania Ministerstwa Magii nie przynosiło rezultatów i Jayden doskonale o tym wiedział. Tym bardziej doceniał fakt, że wpuściły go do swojego grona, dzieląc się niesamowitą wiedzą, której ani on, ani przyszłe pokolenie, ani kolejne nie potrafiłoby spisać. I jeszcze byłoby wiele do opowiedzenia i przekazania. Nie wykorzystywał jej dla siebie, nigdy nie przekazywał dalej tego, czego mu nie pozwoliły wynieść poza Zakazany Las. Doceniały to, a on doceniał to, co dla niego robiły. Miał tam swoich przyjaciół, jednak nie oznaczało to, że wiedza była dla niego jedyną motywacją, która go ciągnęła w las. Mądrość, którą obdarzały go te stworzenia, była czymś niepojętym. W prostych słowach potrafiły przekazać coś skomplikowanego i trudnego. A to trzeba było cenić i temu składać uszanowanie.
Zasłonił się lekko ręką, ale nie zdążył, gdy Pandora wyprzedziła go o kilka kroków i zrobiła zdjęcie, nie czekając na pozwolenie. Nie musiała, a on się zwyczajnie z nią przekomarzał. Uśmiechnął się na to, robią przed dziwną minę, jednak później pokręcił jedynie głową, pozwalając, by ścieżka prowadziła ich dalej - prosto do szczytu. Jeszcze pewnie kilka razy czekało go zrobienie zdjęcia z zaskoczenia, ale miały to być miłe pamiątki. Pamiątki, które miały im przypominać o tym, co się tutaj wydarzyło, chociaż nawet bez nich Jayden z łatwością przywołałby obrazy z tego dnia.
W każdej chwili mógłby odpowiedzieć na jej pytania, gdyby tylko sobie zażyczyła. Mogła o nie pytać zawsze i nie czułby się z tym źle. Jeśli ktoś szukał u niego pomocy, nawet gdy chodziło o zwykłe zadanie z astronomii, chętnie jej udzielał, bo wiedział, że tym samym przyczyniał się do większego dobra. Krok po kroku. Bo jeśli zamierzało się naprawiać świat, należało zmienić coś dookoła siebie. Było to tak banalnie proste, a jednak równocześnie trudne. Dlatego nie przekreślał nikogo. A jeśli Pandora miała wątpliwości, normalnym było, że podważała jego zdanie. Na tym polegał wolny wybór i nie mógł jej zmusić do podjęcia takiej a nie innej decyzji. Sama musiała tego chcieć, jednak ufał, że jego kuzynka pomimo zagubienia, wyciągnęła rękę po pomoc. A to był już jeden krok, później miały nadejść kolejne. Słysząc jej kolejne słowa o bohaterstwie i złej postaci, podniósł głowę, by się jej przyjrzeć. Ale nie uważnie i nie bardzo narzucająco. Po prostu obserwował ją spokojnie, czekając, aż skończy mówić. Nie oceniał ani nie wybiegał myślami w przód, zastanawiając się nad tym czy wypowiedź dotyczyła jej samej. Niezależnie od tego odpowiadał szczerze i tak jak każdemu, kto zadałby to samo pytanie.
- Ten moment jest najbardziej cenny i odpowiedni. Wierzę w to. Właśnie dlatego wyobraźnia i wiara nie mogą bez siebie istnieć, bo mają wspólną istotę – nie wymagają dowodu - odpowiedział, skinąwszy lekko głową jakby na potwierdzenie własnych słów. Gdyby wypowiedziała na głos kolejne myśli, które ją nachodziły, nie zgodziłby się. Jeśli przyjaźń mogła zostać zniszczona przez jedno słowo, czy było to prawdziwe uczucie? Słowa mogły ranić, mogły zadawać ból, ale nie mogły niszczyć. Nie wierzył w to, by ktoś potrafił odegrnać od niego miłość do bliskich, przywiązanie do przyjaciół, pasję do nauki. Wiedział jednak że słowa mogły budować. Tak samo jak gesty i działania.
Gdy człowieka, któremu wiodło się dobrze, spotykało niepowodzenie lub nieszczęście, zagłębiał się on w sobie, wzmagał wymogi własnego sumienia, wymierzał sobie karę i pokutę. Właśnie tak widział Pandorę. Jej pokutą była samotność, którą sobie narzuciła i sądziła, że tym samym zmaże swoje winy, jeśli ucieknie od ludzi. Jeśli zamknie się w sobie i będzie trawiona przez wyrzuty sumienia, powoli gubiąca się w tym co było prawdziwe, a co jedynie złudzeniem. Pozwoliła rosnącemu rozgoryczeniu pochłonąć się, a ono z każdym dniem rosło. Widział jak się zmieniła, chociaż początkowo nie dopuszczał do siebie żadnych złych myśli o negatywnym powodzie tej zmiany. Nie odzywała się przez długi czas i miał nadzieję, że to dlatego że była szczęśliwa z daleka od Anglii i rodziny. Może spełniała marzenia, które skrycie ukrywała? Cokolwiek się tam działo, życzył jej jak najlepiej i wciąż nosił to ostatnie spotkanie w sercu. Nie zwiastowało ono niczego nadzwyczajnego, chociaż może gdyby wtedy wiedział to, co teraz, może odebrałby je inaczej... Czasu jednak nie można było cofnąć. Należało się skupić na tym, co przeżywali teraz. Poniekąd dość łatwo zmanipulowała go, by przeniósł uwagę na podarunek, który dostał. Uznał to za znak, że nie zamierzała dzielić się z nim wszystkim właśnie teraz i nie naciskał.
- Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo - odparł, podziwiając dzieło rąk swojej kuzynki. Ten szczęśliwy uśmiech, który coraz mniej gościł na jego twarzy pojawił się ponownie. Nawet oczy odzyskały dawny blask. A to wszystko była jej zasługa. Pomagała mu, praktycznie nic nie robiąc. - Wiesz, że jeśli tylko będziesz chciała, jestem obok - dodał nieco bardziej poważnie, odnosząc się do ich rozmowy. Jeśli tylko poczuje potrzebę, zamierzał wysłuchać wszystkiego. Możliwe że nigdy nie miało to nadejść, ale nie martwił się. Pandora zajmowała szczególne miejsce w jego sercu i zawsze miał ją wspierać, gdy go potrzebowała.
Nie dostrzegł jej rumieńca, gdy odsunął się od niej, by zawiesić pamiątkę na szyi. Nie widział zdezorientowania na jej twarzy, będąc zajęty czymś innym. I może to i lepiej, bo pozwolił dziewczynie dojść do siebie. Było to dla niego coś naturalnego, dla niej niekoniecznie. Wręcz coś nowego, ale nie mógł o tym wiedzieć. Wszystko dokoła układało się w pewien zsynchronizowany układ, który miał prowadzić do lepszego poznania ich samych jak i relacji, która zaczęła się zmieniać. Oboje dorastali, wspierali się i musieli również stawić czoła temu, co nadchodziło. Jayden nigdy nie podejrzewałby, że Panny może czuć się kiedykolwiek tak źle jak wtedy, gdy się przed nim odkryła. Wciąż trzymała w sobie sekrety, o których nie miał pojęcia, ale nie pozostała obojętna, gdy temat stał się poważniejszy. Nie uciekła, mimo tego że się bała. Być może nawet była zła na samą siebie, że to właśnie ją to spotkało lub pogodziła się z tym, że zawodziła. Ale nic takiego nie miało miejsca. Nie zawiodła. Nie zawiodła jego i wierzył w to, że następny dzień miał być lepszym. Miał być dniem czegoś nowego jak ten, który trwał. Jak ta noc, którą spędzili ramię w ramię.
- Idziemy - zawtórował jej, zerkając na nią, gdy dobiegła do niego i zrównała się krokiem. Zaraz jednak sam zwolnił, gdy spytała o kuguchara. Było to jednak tylko na chwilę, bo zaraz szeroki uśmiech wypłynął na jego twarzy i teraz sam musiał dogonić Pandorę, by zawieść jej czekania na strach. Mógłby zaakceptować nawet pięć tych puszastych kanapców, jeśli zamierzała zaakceptować jego ofertę. Przez chwilę nie mógł nic powiedzieć, chyba się zapowietrzył. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić po prostu, przygarnął ją ramieniem, by nieco się zabujać przez chwilową utratę podłoża pod nogami. Gdy w końcu ją puścił, potarmosił jej włosy i odetchnął, dopiero łapiąc oddech. - Ja nic nie mam. Nie wiem co na to Steve - odparł w końcu, uśmiechając się ponownie. Nieco zszokowany ruszył dalej, bo koniec końców przed nimi jeszcze kawałek drogi, ale na pewno miało im to szybko minąć na rozmowie. Dawno nic tak go nie ucieszyło. A na pewno nie po wypadkach. - Nie sądziłem, że się zgodzisz... - mruknął pod nosem, idąc i nie pozwalając, by radość zniknęła z jego twarzy. Nie mógł się jej pozbyć i nie chciał. Miał nadzieję, że tym wszystkim nie wystraszył swojej kuzynki, chociaż w tamtym momencie wcale o tym nie myślał. Nie potrafił. - To co teraz? - zagadnął, podnosząc na chwilę głowę, by sprawdzić unoszące się nad ich głowami ogniki.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wszystko było sztuką, a raczej miało potencjał się nią stać.
W najprostszym rozumieniu l’art ściśle wiązało się z powszechnie uznawanym pięknem, obejmowało wytwórstwo wszelkiego rodzaju i dzieła, które s ł u ż y ł y, miały sprawiać przyjemność. Oczywiście, tak też było, jednakże według niej był to zaledwie mały skrawek, istotna, acz skupiona na sobie interpretacja dziedziny, obejmującej wszystko. Nawet ona w swej emocjonalnej powściągliwości potrafiła stwierdzić, że w sztuce chodziło o uczucie. Tam, gdzie kończyły się słowa i tylko zmysły były w stanie ogarnąć znaczenie oraz głębię, tam leżało prawdziwe sedno artyzmu. Jayden ze swoimi przekonaniami, swoją wiarą i duszą odkrywcy jak najbardziej pasował do tego światka, wręcz poszerzał jego horyzonty. Dostrzegając urok w nauce, znajdując czar na kartach historii i w końcu w pozornie zwyczajnych, otaczających nas zewsząd przedmiotach oraz zjawiskach, otwierał drzwi na całkiem inną perspektywę. Na możliwość spoglądania na życie nieco śmielej, bez łańcuchów strachu, ciągnących nas na dno, bez tego oczekiwania na dzień, w którym skończy się szczęście. Jego nastawienie było niewymuszone, nie musiało karmić się kruchymi, kolorowymi szkiełkami, oferującymi krótkotrwałe wytchnienie od wewnętrznej walki, a jednak dla wielu było albo niewystarczające, albo wręcz nierealne. Wina całego tego utrapienia leżała chyba w ludzkiej chciwości, zaczynała się, gdy zaczynali pożądać coraz więcej, gdy samo oglądanie piękna nie było dostateczne i chcieli je posiąść lub zniszczyć. Zrywali przecież kwiaty, zamykali w klatkach fantastyczne stworzenia, licząc na to, że odbiorą im ich niewinność, którą później przemienią we własne szczęście. Ale się mylili. Niezmiennie popełniali błędy, zatracali się w tej pogoni, zamiast przystanąć na moment i zauważyć ile wspaniałości kryje się chociażby w chwili ucieczki słońca za linię horyzontu. Może słowa w tym przeszkadzały, przecież nawet poeta nie potrafił oddać niektórych wrażeń i może tak miało być. Niektórych rzeczy nie mogliśmy oswoić, przeinaczyć, zostały nam dane niezmienione i takie pozostaną na zawsze. Kruchość i siła — w obu tkwiła wrażliwość, trzeba tylko było wiedzieć, gdzie jej szukać. Pełno było ludzi zagubionych, nawet jeśli część z nich udawała, że dokładnie wie czego chce. Sama do nich należała, a jednak zdecydowała się do tego przyznać przed swoim kuzynem. Nie była pewna dlaczego; być może mogło to uzasadnić część jej zachowań, może zwyczajnie potrzebowała to komuś powiedzieć. Nie wydawało się to realnym problemem dopóki nie wydostało się na zewnątrz. Ignorowała ten stan, łudziła się, że pewnego dnia wstanie i przed jej oczami zmaterializuje się jakiś klarowny cel, do którego będzie mogła dążyć. Te naiwne przekonanie nosiła w sobie od długiego czasu, licząc na to, iż ktoś ją obudzi i, przywróci w niej ogień i wszystko będzie w niej jak niegdyś. Powoli, jeszcze w podświadomości, rodziło się w niej nowe zrozumienie, obejmujące dwa główne filary. Po pierwsze, musiała ruszyć do przodu. Przeszłość pozostawała przeszłością, nie można było na nią wpłynąć ani od niej zbyt wiele wymagać. Nie było wyjścia jak tylko przejść przez most utkany ze wspomnień i nie zapominać o nich, ale ich też nie rozgrzebywać, nie poddawać im powodów do powrotu. Wiedziała, co powinna zrobić, tylko egzekwowanie tego nie było już takie proste. Astronom miał rację, zgodziłaby się z nim, gdyby wiedziała wokół czego krążą jego myśli. Magiczny świat niemalże codziennie łamał konwencje, zmieniał niemożliwe w zwyczajne, więc rzeczywiście — może to dobro, do którego dążył, nie było aż tak poza zasięgiem ich rąk, jak jej się wcześniej wydawało.
Podobnie, dlaczego Jayden nie mógłby się zapisać na kartach ksiąg z legendami jako przyjaciel centaurów albo słynny astronom? Gdyby była obdarzona nieco bardziej bogatą wyobraźnią i gdyby prościej przychodziłoby jej formułowanie górnolotnych zdań, sama podjęłaby się tego zadania. Profesor Vane i jego gwiezdny kompas! Uśmiechnęła się do siebie, nie dzieląc się z nim jednak tą zabawną myślą. Nie miał przecież jeszcze swojego kompasu, a właściwie miał, lecz tkwił on w nim samym.
— Kiedyś słyszałam, że jeżeli zakocha się w tobie pisarz to masz szansę żyć wiecznie — powiedziała zagadkowo, ukradkiem spoglądając w jego stronę. Ze swojej wiedzy o literaturze i sławnych postaciach wyniosła to, że artyści często przeżywali sercowe rozterki i rzadko zwykli trzymać się miłości do jednej osoby. Kto wszak słyszał o szczęśliwym poecie? To brzmiało jak oksymoron! Dlatego właściwie to lepiej, jeżeli Jay nie był mistrzem pióra, bo świat go potrzebował dokładnie takim jakim był teraz. Każdy prowadził walkę, ale często to nie potworów czyhających za rogiem się baliśmy, a tych, które istniały w nas samych. I tylko my mogliśmy z nimi walczyć, cóż, może z małą pomocą. Nie widziała się z nim tak długo, jeszcze miał nadejść ten czas, w którym będą mogli przetestować jak wielce tak naprawdę sobie ufają, przetestować granice, chociaż podejrzewała, że uformują się one naturalnie same. Dopiero wtedy, kiedy wyczerpią już wszystkie tematy, jej kuzyn będzie mógł twierdzić, że nie jest ciekawą postacią i nie ma jej nic więcej do przekazania. Z jej strony, wątpiła by nadszedł taki dzień, moment, w którym wyczerpią im się historie, zagadnienia, słowa. Wyjątkowość ich znajomości wszak leżała w ich różnicach — dwie tak odmienne osobowości w zetknięciu mogły owszem ryzykować konflikt, acz oni nie byli nim zainteresowani.
Jayden był wyjątkowy. Musiał sobie zdawać z tego sprawę. Wybrała go, prawda? A teraz… chyba nie chciała pozwolić mu odejść. Jej słowa i gesty były jeszcze ostrożne, niepewne, nie była przyzwyczajona do takiej pozycji. Bała się, że wystawi się za bardzo, bądź czymś go urazi. W pewien sposób, sytuacja między nimi przypominała jego przyjaźń z centaurami. Wydawałoby się, iż dzielą ich całe światy… lecz spotykały się one w tym samym miejscu, na drodze na szczyt Scafell Pike. Manewrowała więc między jednym i drugim, śmiejąc się, ale po chwili się powstrzymując. Nie była fotografem, nie chodziło im przecież o zdjęcia niesamowitej jakości tylko o prywatne mementa. Poza tym dobrze czuła się za obiektywem, łączyło się to z jej osobowością obserwatora. Kto wie, może kiedy nazwisko Vane stanie się sławne, w gazetach użyją jednego z tych zdjęć? Oczywiście, jeśli po wybuchach magii i anomaliach, miał istnieć jeszcze jakiś świat. Pokręciła główką, odtrącając od siebie ponure myśli. Uważała, że była mu winna chociaż to — by próbować wierzyć. Właśnie takiego go pamiętała, pogodnego profesora, zawsze skorego do pomocy w sprawach nawet niekoniecznie związanych z astronomią. Pewnie i tak przemycał coś o gwiazdach do konwersacji, które obracały się wokół czegoś innego. Nie wyobrażała sobie, by było inaczej. Miał coś swojego, własnego, charakterystycznego, co było jego trzonem i pozbawiony tych elementów byłby kimś innym. Zaledwie przypadkowym przechodniem zamiast kimś, kto miał na stałe zagrzać miejsce w jej życiu.
Ścieżka, po której kroczyli, była przyjemna. Raz na jakiś czas trącała czubkiem buta mały kamień, bądź wydawało jej się, że dostrzega żabę czy inne małe zwierzątko, pospiesznie uciekające z dala od dwóch olbrzymów, przybyłych by naruszyć ich prywatność. Lubiła zwracać uwagę na otoczenie, mogła z niego wiele wyczytać, a także służyło za dobry element rozpraszający. Wymijała się spojrzeniami z ludźmi, udając, iż szumiące w oddali gałęzie pochłaniały ją bardziej niż konwersacje jej rówieśników. W swojej dziwnej taktyce, była o krop przed nimi — nie mogli jej zwieść, jeśli nie dała im ku temu szansy. Nawet teraz, jej reakcja rysowała się podobnie. Wypłukana z argumentów, z wielkim zajęciem skubała nitkę, która oderwała się od jej płaszczyka i z wystudiowanym wyrazem twarzy raz próbowała się jej pozbyć, raz przyczepić z powrotem.
— Chciałabym… — zaczęła cicho, nic więcej jednak nie opuściło jej ust. Być może to było początkiem i końcem jej wypowiedzi. Chciałabym wierzyć. Chciałabym widzieć sens w cierpieniu i odnaleźć nadzieję w ciemności. Chciałabym być jedną z tych świecących kul, beztrosko wskazywać drogę innym, one miały jakiś cel.
Gdzieś musiała istnieć granica, chyba od zawsze wyczuwała, że jest tam i czeka aż nieświadomie ktoś ją przekroczy. Granica, za którą nie było już drogi powrotnej. Nie wiedziała o tym co go niedawno spotkało, bo gdyby tak było, pewnie by uznała, że ktokolwiek maczał w tym palce, musiał już tam być. Być może samotnie czekał aż wybuch magii pogrąży wszystkich w chaosie, zwróci bliskich przeciwko sobie. Ten ktoś miał się rozczarować, tak czy inaczej, ponieważ skoro istniał taki Jayden, musiało ich być więcej. Skoro podjął się podniesienia jej z kolan, na pewno zaoferowałby też podobną pomoc innym zagubionym. Może wystarczyły tylko jego chęci. To, że trwałby obok niej, wspierając ją w razie potrzeby. Ona musiała uratować samą siebie, to od niej wszystko zależało i przecież nie mógł przeżyć za nią życia. Musiała to zrobić sama. Być może teraz była w stanie, może. Dokładnie taka wewnętrzna walka rozdzierała Pandorę od wnętrza. Jedna strona była jej najgorszym wrogiem, ciemnością, i jak na razie to ona utrzymywała władzę w swoich łapczywych szponach. Przygniatała jej niewinność, ukrytą i zapomnianą, karmiąc ją kłamstwami. Niedobrze, niewystarczająco, już za późno. I chyba w końcu zaczynała w to wierzyć. Odcięta od swojej rodziny, odepchnąwszy swoich przyjaciół, miała tylko słów głos, żadnej alternatywy do wysłuchania. Szkodziła sobie, to oczywiste. A jednak gdy pierwszego maja jej życie było zagrożone, wzbudziło to w niej strach. Było coś, czym się przejmowała. To już jakiś start.
Na razie, jej sekrety zasnęły. Zagrzebały się, nieszkodliwe, pozwalając im kontynuować wspinaczkę, może nawet powrócić do lekkich rozmów.
— Okej. — Czy było to lepsze od „wiem”? — Jakoś to przeżyję — dodała żartobliwie.
Poklepała go trochę niezręcznie po ramieniu, równocześnie posyłając mu uśmiech zabarwiony wdzięcznością. Jeszcze do końca nie ochłonęła, więc bała się, że nagle wyrwie jej się coś, co wolała zachować dla siebie lub ponownie spanikuje. Zwłaszcza, iż nie umknął jej t e n wyraz twarzy, za którym tęskniła i którego wypatrywała. Rozjaśnił cienie pod oczami astronoma, prawie zapomniała, że gdzieś się tam kryły. Nie wiedziała dlaczego właściwie jej na tym tak zależało. Być może podświadomie przeczuwała, iż i jego coś dręczy, jakieś ciemne chmury zwątpienia. Pewnie miała się o tym dowiedzieć wkrótce.
Otuliła się szczelniej szalem, poprawiając wiszący na jej szyi aparat. On miał swój amulet, ona swój. Może ją ochroni przed następnym przejawem emocji, a może odwrotnie — to on był wszystkiemu winien? Kradł jej duszę, zastępując ją czymś bardziej prawdziwym, mocniej odczuwającym. Prawie siebie nie poznawała, nieco zziębnięte palce, niedawno wczepione w koszulę kuzyna, serce wybijające nowy rytm. Osobliwe zjawisko, doprawdy! Znów pokręciła głową, straciła już rachubę, ile razy to zrobiła w przeciągu ostatniej godziny. Cale szczęście chociaż trochę pozbierała się w sobie, osiągając zamierzony efekt. Szła dalej tym samym tempem, oglądając się przez ramię i wykrzywiając usta w niewinnym uśmiechu. — Chodź, chodź — mruknęła, a Jayden zaraz ponownie do niej dołączył. Ona w tym czasie złapała w dłonie jedną z kulek, przyglądając się z jej nową fascynacją. Ach, ciekawe czy byłaby w stanie przemienić ją w kuguchara? Transmutacja szła jej całkiem dobrze, chociaż coś takiego mogłoby być ponad jej umiejętności… w tym momencie, przerywając łańcuch jej myśli, astronom przygarnął ją do siebie i z tego wszystkiego puściła futrzaste światełko. Wydała z siebie niecodzienny odgłos, coś pomiędzy urażonym parsknięciem, a marudzeniem, lecz nic nie powiedziała, może sama była zaskoczona tym, że nie zbył jej sugestii byle powodem, więc postanowiła już mu nie robić takich żartów.
Wzruszyła tylko ramionami, sama nie sądziła, iż Jay jej to zaproponuje, nie podejrzewała też siebie, że tyle w niej to obudzi emocji. Jej zgoda była jedyną opcją. Nie sądziła, by rzucał swoje słowa na wiatr, więc nie mogło chyba chodzić o to, że i tak uznawał, iż nie będzie chciała z nim mieszkać? Posłała mu uważne spojrzenie, lecz nic nie wskazywało, by był niezadowolony. Wręcz przeciwnie.
— Teraz? — powtórzyła, wykonując teatralny gest myśliciela. — Gdy byłam młodsza, co wieczór wypatrywałam z mamą pierwszej gwiazdki. Myślę, że od tego możemy zacząć. — Znów, trochę zagadkowa odpowiedź. Przymknęła jedno oko, lustrując niebo w poszukiwaniu tego, czego szukała.
Och, oby nie było jeszcze za późno!
| zt x 2
W najprostszym rozumieniu l’art ściśle wiązało się z powszechnie uznawanym pięknem, obejmowało wytwórstwo wszelkiego rodzaju i dzieła, które s ł u ż y ł y, miały sprawiać przyjemność. Oczywiście, tak też było, jednakże według niej był to zaledwie mały skrawek, istotna, acz skupiona na sobie interpretacja dziedziny, obejmującej wszystko. Nawet ona w swej emocjonalnej powściągliwości potrafiła stwierdzić, że w sztuce chodziło o uczucie. Tam, gdzie kończyły się słowa i tylko zmysły były w stanie ogarnąć znaczenie oraz głębię, tam leżało prawdziwe sedno artyzmu. Jayden ze swoimi przekonaniami, swoją wiarą i duszą odkrywcy jak najbardziej pasował do tego światka, wręcz poszerzał jego horyzonty. Dostrzegając urok w nauce, znajdując czar na kartach historii i w końcu w pozornie zwyczajnych, otaczających nas zewsząd przedmiotach oraz zjawiskach, otwierał drzwi na całkiem inną perspektywę. Na możliwość spoglądania na życie nieco śmielej, bez łańcuchów strachu, ciągnących nas na dno, bez tego oczekiwania na dzień, w którym skończy się szczęście. Jego nastawienie było niewymuszone, nie musiało karmić się kruchymi, kolorowymi szkiełkami, oferującymi krótkotrwałe wytchnienie od wewnętrznej walki, a jednak dla wielu było albo niewystarczające, albo wręcz nierealne. Wina całego tego utrapienia leżała chyba w ludzkiej chciwości, zaczynała się, gdy zaczynali pożądać coraz więcej, gdy samo oglądanie piękna nie było dostateczne i chcieli je posiąść lub zniszczyć. Zrywali przecież kwiaty, zamykali w klatkach fantastyczne stworzenia, licząc na to, że odbiorą im ich niewinność, którą później przemienią we własne szczęście. Ale się mylili. Niezmiennie popełniali błędy, zatracali się w tej pogoni, zamiast przystanąć na moment i zauważyć ile wspaniałości kryje się chociażby w chwili ucieczki słońca za linię horyzontu. Może słowa w tym przeszkadzały, przecież nawet poeta nie potrafił oddać niektórych wrażeń i może tak miało być. Niektórych rzeczy nie mogliśmy oswoić, przeinaczyć, zostały nam dane niezmienione i takie pozostaną na zawsze. Kruchość i siła — w obu tkwiła wrażliwość, trzeba tylko było wiedzieć, gdzie jej szukać. Pełno było ludzi zagubionych, nawet jeśli część z nich udawała, że dokładnie wie czego chce. Sama do nich należała, a jednak zdecydowała się do tego przyznać przed swoim kuzynem. Nie była pewna dlaczego; być może mogło to uzasadnić część jej zachowań, może zwyczajnie potrzebowała to komuś powiedzieć. Nie wydawało się to realnym problemem dopóki nie wydostało się na zewnątrz. Ignorowała ten stan, łudziła się, że pewnego dnia wstanie i przed jej oczami zmaterializuje się jakiś klarowny cel, do którego będzie mogła dążyć. Te naiwne przekonanie nosiła w sobie od długiego czasu, licząc na to, iż ktoś ją obudzi i, przywróci w niej ogień i wszystko będzie w niej jak niegdyś. Powoli, jeszcze w podświadomości, rodziło się w niej nowe zrozumienie, obejmujące dwa główne filary. Po pierwsze, musiała ruszyć do przodu. Przeszłość pozostawała przeszłością, nie można było na nią wpłynąć ani od niej zbyt wiele wymagać. Nie było wyjścia jak tylko przejść przez most utkany ze wspomnień i nie zapominać o nich, ale ich też nie rozgrzebywać, nie poddawać im powodów do powrotu. Wiedziała, co powinna zrobić, tylko egzekwowanie tego nie było już takie proste. Astronom miał rację, zgodziłaby się z nim, gdyby wiedziała wokół czego krążą jego myśli. Magiczny świat niemalże codziennie łamał konwencje, zmieniał niemożliwe w zwyczajne, więc rzeczywiście — może to dobro, do którego dążył, nie było aż tak poza zasięgiem ich rąk, jak jej się wcześniej wydawało.
Podobnie, dlaczego Jayden nie mógłby się zapisać na kartach ksiąg z legendami jako przyjaciel centaurów albo słynny astronom? Gdyby była obdarzona nieco bardziej bogatą wyobraźnią i gdyby prościej przychodziłoby jej formułowanie górnolotnych zdań, sama podjęłaby się tego zadania. Profesor Vane i jego gwiezdny kompas! Uśmiechnęła się do siebie, nie dzieląc się z nim jednak tą zabawną myślą. Nie miał przecież jeszcze swojego kompasu, a właściwie miał, lecz tkwił on w nim samym.
— Kiedyś słyszałam, że jeżeli zakocha się w tobie pisarz to masz szansę żyć wiecznie — powiedziała zagadkowo, ukradkiem spoglądając w jego stronę. Ze swojej wiedzy o literaturze i sławnych postaciach wyniosła to, że artyści często przeżywali sercowe rozterki i rzadko zwykli trzymać się miłości do jednej osoby. Kto wszak słyszał o szczęśliwym poecie? To brzmiało jak oksymoron! Dlatego właściwie to lepiej, jeżeli Jay nie był mistrzem pióra, bo świat go potrzebował dokładnie takim jakim był teraz. Każdy prowadził walkę, ale często to nie potworów czyhających za rogiem się baliśmy, a tych, które istniały w nas samych. I tylko my mogliśmy z nimi walczyć, cóż, może z małą pomocą. Nie widziała się z nim tak długo, jeszcze miał nadejść ten czas, w którym będą mogli przetestować jak wielce tak naprawdę sobie ufają, przetestować granice, chociaż podejrzewała, że uformują się one naturalnie same. Dopiero wtedy, kiedy wyczerpią już wszystkie tematy, jej kuzyn będzie mógł twierdzić, że nie jest ciekawą postacią i nie ma jej nic więcej do przekazania. Z jej strony, wątpiła by nadszedł taki dzień, moment, w którym wyczerpią im się historie, zagadnienia, słowa. Wyjątkowość ich znajomości wszak leżała w ich różnicach — dwie tak odmienne osobowości w zetknięciu mogły owszem ryzykować konflikt, acz oni nie byli nim zainteresowani.
Jayden był wyjątkowy. Musiał sobie zdawać z tego sprawę. Wybrała go, prawda? A teraz… chyba nie chciała pozwolić mu odejść. Jej słowa i gesty były jeszcze ostrożne, niepewne, nie była przyzwyczajona do takiej pozycji. Bała się, że wystawi się za bardzo, bądź czymś go urazi. W pewien sposób, sytuacja między nimi przypominała jego przyjaźń z centaurami. Wydawałoby się, iż dzielą ich całe światy… lecz spotykały się one w tym samym miejscu, na drodze na szczyt Scafell Pike. Manewrowała więc między jednym i drugim, śmiejąc się, ale po chwili się powstrzymując. Nie była fotografem, nie chodziło im przecież o zdjęcia niesamowitej jakości tylko o prywatne mementa. Poza tym dobrze czuła się za obiektywem, łączyło się to z jej osobowością obserwatora. Kto wie, może kiedy nazwisko Vane stanie się sławne, w gazetach użyją jednego z tych zdjęć? Oczywiście, jeśli po wybuchach magii i anomaliach, miał istnieć jeszcze jakiś świat. Pokręciła główką, odtrącając od siebie ponure myśli. Uważała, że była mu winna chociaż to — by próbować wierzyć. Właśnie takiego go pamiętała, pogodnego profesora, zawsze skorego do pomocy w sprawach nawet niekoniecznie związanych z astronomią. Pewnie i tak przemycał coś o gwiazdach do konwersacji, które obracały się wokół czegoś innego. Nie wyobrażała sobie, by było inaczej. Miał coś swojego, własnego, charakterystycznego, co było jego trzonem i pozbawiony tych elementów byłby kimś innym. Zaledwie przypadkowym przechodniem zamiast kimś, kto miał na stałe zagrzać miejsce w jej życiu.
Ścieżka, po której kroczyli, była przyjemna. Raz na jakiś czas trącała czubkiem buta mały kamień, bądź wydawało jej się, że dostrzega żabę czy inne małe zwierzątko, pospiesznie uciekające z dala od dwóch olbrzymów, przybyłych by naruszyć ich prywatność. Lubiła zwracać uwagę na otoczenie, mogła z niego wiele wyczytać, a także służyło za dobry element rozpraszający. Wymijała się spojrzeniami z ludźmi, udając, iż szumiące w oddali gałęzie pochłaniały ją bardziej niż konwersacje jej rówieśników. W swojej dziwnej taktyce, była o krop przed nimi — nie mogli jej zwieść, jeśli nie dała im ku temu szansy. Nawet teraz, jej reakcja rysowała się podobnie. Wypłukana z argumentów, z wielkim zajęciem skubała nitkę, która oderwała się od jej płaszczyka i z wystudiowanym wyrazem twarzy raz próbowała się jej pozbyć, raz przyczepić z powrotem.
— Chciałabym… — zaczęła cicho, nic więcej jednak nie opuściło jej ust. Być może to było początkiem i końcem jej wypowiedzi. Chciałabym wierzyć. Chciałabym widzieć sens w cierpieniu i odnaleźć nadzieję w ciemności. Chciałabym być jedną z tych świecących kul, beztrosko wskazywać drogę innym, one miały jakiś cel.
Gdzieś musiała istnieć granica, chyba od zawsze wyczuwała, że jest tam i czeka aż nieświadomie ktoś ją przekroczy. Granica, za którą nie było już drogi powrotnej. Nie wiedziała o tym co go niedawno spotkało, bo gdyby tak było, pewnie by uznała, że ktokolwiek maczał w tym palce, musiał już tam być. Być może samotnie czekał aż wybuch magii pogrąży wszystkich w chaosie, zwróci bliskich przeciwko sobie. Ten ktoś miał się rozczarować, tak czy inaczej, ponieważ skoro istniał taki Jayden, musiało ich być więcej. Skoro podjął się podniesienia jej z kolan, na pewno zaoferowałby też podobną pomoc innym zagubionym. Może wystarczyły tylko jego chęci. To, że trwałby obok niej, wspierając ją w razie potrzeby. Ona musiała uratować samą siebie, to od niej wszystko zależało i przecież nie mógł przeżyć za nią życia. Musiała to zrobić sama. Być może teraz była w stanie, może. Dokładnie taka wewnętrzna walka rozdzierała Pandorę od wnętrza. Jedna strona była jej najgorszym wrogiem, ciemnością, i jak na razie to ona utrzymywała władzę w swoich łapczywych szponach. Przygniatała jej niewinność, ukrytą i zapomnianą, karmiąc ją kłamstwami. Niedobrze, niewystarczająco, już za późno. I chyba w końcu zaczynała w to wierzyć. Odcięta od swojej rodziny, odepchnąwszy swoich przyjaciół, miała tylko słów głos, żadnej alternatywy do wysłuchania. Szkodziła sobie, to oczywiste. A jednak gdy pierwszego maja jej życie było zagrożone, wzbudziło to w niej strach. Było coś, czym się przejmowała. To już jakiś start.
Na razie, jej sekrety zasnęły. Zagrzebały się, nieszkodliwe, pozwalając im kontynuować wspinaczkę, może nawet powrócić do lekkich rozmów.
— Okej. — Czy było to lepsze od „wiem”? — Jakoś to przeżyję — dodała żartobliwie.
Poklepała go trochę niezręcznie po ramieniu, równocześnie posyłając mu uśmiech zabarwiony wdzięcznością. Jeszcze do końca nie ochłonęła, więc bała się, że nagle wyrwie jej się coś, co wolała zachować dla siebie lub ponownie spanikuje. Zwłaszcza, iż nie umknął jej t e n wyraz twarzy, za którym tęskniła i którego wypatrywała. Rozjaśnił cienie pod oczami astronoma, prawie zapomniała, że gdzieś się tam kryły. Nie wiedziała dlaczego właściwie jej na tym tak zależało. Być może podświadomie przeczuwała, iż i jego coś dręczy, jakieś ciemne chmury zwątpienia. Pewnie miała się o tym dowiedzieć wkrótce.
Otuliła się szczelniej szalem, poprawiając wiszący na jej szyi aparat. On miał swój amulet, ona swój. Może ją ochroni przed następnym przejawem emocji, a może odwrotnie — to on był wszystkiemu winien? Kradł jej duszę, zastępując ją czymś bardziej prawdziwym, mocniej odczuwającym. Prawie siebie nie poznawała, nieco zziębnięte palce, niedawno wczepione w koszulę kuzyna, serce wybijające nowy rytm. Osobliwe zjawisko, doprawdy! Znów pokręciła głową, straciła już rachubę, ile razy to zrobiła w przeciągu ostatniej godziny. Cale szczęście chociaż trochę pozbierała się w sobie, osiągając zamierzony efekt. Szła dalej tym samym tempem, oglądając się przez ramię i wykrzywiając usta w niewinnym uśmiechu. — Chodź, chodź — mruknęła, a Jayden zaraz ponownie do niej dołączył. Ona w tym czasie złapała w dłonie jedną z kulek, przyglądając się z jej nową fascynacją. Ach, ciekawe czy byłaby w stanie przemienić ją w kuguchara? Transmutacja szła jej całkiem dobrze, chociaż coś takiego mogłoby być ponad jej umiejętności… w tym momencie, przerywając łańcuch jej myśli, astronom przygarnął ją do siebie i z tego wszystkiego puściła futrzaste światełko. Wydała z siebie niecodzienny odgłos, coś pomiędzy urażonym parsknięciem, a marudzeniem, lecz nic nie powiedziała, może sama była zaskoczona tym, że nie zbył jej sugestii byle powodem, więc postanowiła już mu nie robić takich żartów.
Wzruszyła tylko ramionami, sama nie sądziła, iż Jay jej to zaproponuje, nie podejrzewała też siebie, że tyle w niej to obudzi emocji. Jej zgoda była jedyną opcją. Nie sądziła, by rzucał swoje słowa na wiatr, więc nie mogło chyba chodzić o to, że i tak uznawał, iż nie będzie chciała z nim mieszkać? Posłała mu uważne spojrzenie, lecz nic nie wskazywało, by był niezadowolony. Wręcz przeciwnie.
— Teraz? — powtórzyła, wykonując teatralny gest myśliciela. — Gdy byłam młodsza, co wieczór wypatrywałam z mamą pierwszej gwiazdki. Myślę, że od tego możemy zacząć. — Znów, trochę zagadkowa odpowiedź. Przymknęła jedno oko, lustrując niebo w poszukiwaniu tego, czego szukała.
Och, oby nie było jeszcze za późno!
| zt x 2
we all have our reasons.
11 maja
Udało mu się wywalczyć brak zwolnienia – to wcale nie było proste. Otóż okazało się, że z bezrękiego aurora biuro nie będzie miało zbyt wielkiego pożytku; owszem, zaoferowano mu odpowiednie odszkodowanie połączone z przymusowym urlopem, dzięki któremu mógł ewentualnie nie zawadzać w misjach sprawniejszym od siebie czarodziejom, ale podobne rozwiązanie nieszczególnie go satysfakcjonowało. Był człowiekiem czynu - i nie lubił siedzieć w miejscu. Kiedy po nocach próbował ratować świat przystąpiwszy do nielegalnej organizacji znanej coraz szerzej jako Zakon Feniksa, za dnia potrzebował motywacji, żeby nie musieć o tym pamiętać. Zapomnienie od zawsze dawała mu praca, w której nie było czasu na refleksję; Brendan nigdy nie był jednak – cóż, jak większość aurorów – dobrym pracownikiem biurowym, należał również do nie tak wąskiej grupy czarodziejów, która beznadziejnie radziła sobie ślęcząc nad aktami w roli detektywów. Jego zdolności taktyczne, łączenia ze sobą faktów, nie były równie dobrze rozwinięte, co odwaga, brawura i gotowość rzucenia się w wir akcji, zostawiając myślenie bardziej doświadczonym od siebie. Powoli ulegało to zmianie, przyjęto go do Gwardii, gdzie jego rola miała wszak poniekąd polegać na dowodzeniu: wciąż daleki był jednak snucia wielkich planów na przyszłość.
Nie dał się. Brak ręki rzeczywiście uniemożliwiał mu udział w walce i Brendan wiedział, że zapierając się rękoma – czy też właściwiej byłoby powiedzieć ręką – i nogami, na szczęście wciąż obydwoma, nie tylko nie odniósłby sukcesu, ale – a może przede wszystkim – w przypadku zgody szefostwa, sprowadziłby zgubę na swoich współpracowników. Nie mógł udawać, nawet przed innymi, a co dopiero przed sobą samym, że jego lewa ręka była równie sprawna, co prawa. Nie była, być może nigdy nie będzie. Ale moc do niej przeszła i on sam nie mógł już z tym zrobić absolutnie nic, musiał nauczyć się na nowo żyć. I na nowo – walczyć. Brak ręki nie przeszkadzał jednak we wszystkim, w czym był dobry, co stwierdzał z satysfakcją, obserwując grupę rekrutów, która powoli zjawiała się na ustalonym miejscu zbiórki. Scafell Pike, ostry szczyt, jeden z nielicznych w okolicy, był doskonałą rozgrzewką; wydrapanie się na grzbiet wymagało kondycji, zdeterminowania i siły woli. Bez pomocy różdżki - upewnił się, że z niej nie skorzystają, uprzednio zbierając je od każdego z nich. Zwykle - zwykle dotąd - po prostu wyruszał razem z rekrutami, świeżo po wypadku pierwszomajowej nocy niestety nie mógł sobie na to pozwolić. Jeden po drugim, wyłaniali się zza pobliskiego lasu, pierwszy był Wrex - ale to go nie zaskoczyło. Ostatnia Maddison, tego również mógł się spodziewać. Pot, zmęczenie widoczne na twarzach, miały swoje powody - osiągnęli całkiem dobry czas. Wbrew pozorom, czekał już dłuższy czas, ale teleportując się na miejsce mógł odbierać czas... nieco inaczej. Szli przecież najtrudniejszym szlakiem - i niemal cały czas towarzyszyła im intensywna burza, która ledwie kilkanaście minut temu zaczęła cichnąć.
Oczekiwał ich, siedząc na jednym z pieńków; zwykle w tym momencie zaciskał prawą pięść w odruchu, nad którym nie potrafił zapanować, dzisiaj mógł jedynie poczuć fantomowy ból odciętej ręki. Czuł lekką tremę, pokazywał się im po raz pierwszy w takim stanie: ale kiedy zrobił jeden krok do przodu, musiał zrobić również drugi. Czuł, jakby występował przed nimi po raz pierwszy – i poniekąd tak było, straciwszy część siebie nie był już do końca tą samą osobą - nie kompletną. Musiał jednak przejść przez to bez zawahania i z dumą, nie narażając się na kpiny kursantów. Potrafił to zrobić – wiedział o tym – musiał tylko zachować siłę, którą cechował się zawsze w takich sytuacjach. Odczekał, z rękoma założonymi za plecami, aż młodzi aurorzy się zbiorą; był od nich niewiele starszy, ale – na szczęście – w sprawach, którymi się zajmował, potrzebował więcej młodzieńczej werwy aniżeli wiekowego doświadczenia. Dopiero, kiedy piątka młodych ludzi zgromadziła się przy nim, podjął rozmowę.
- Jest maj. – Ten fakt był oczywisty tylko na pierwszy rzut oka. Pogodowe zawirowania oscylowały gdzieś pomiędzy styczniem a lipcem, niedawne wyładowania były tego najlepszym przykładem. – Za miesiąc czekają was testy, jeśli macie zamiar do nich podejść, musicie być na nie przygotowani. A jeśli macie zamiar je zdać, musicie być do nich bardzo dobrze przygotowani. – Lewą dłonią wyjął z kieszeni prostej ciemnoszarej szaty, spod której wystawały rękawy białej koszuli, zwinięty pergamin. Nieco niezręcznie, wciąż nie nabrał wprawy, ale kiedy występował publicznie, trudniej znosił porażki. Szarpnął nim, rozciągając go przed sobą, końcówka zwijała się w górę, ale nie miał zamiaru chwytać jej w zęby. Pewnych przeszkód już nigdy nie obejdzie, miał tylko jedną rękę zakończoną palcami. – Mam wyniki waszych testów, najgorzej wypadła Maddison – obwieścił krótko, po żołniersku, nie było to w żaden sposób zaskakujące, Maddison była pośród nich jedyną kobietą, ale obowiązywały ją męskie normy. Nie mogła odstawać od pozostałych. – Wrex – kontynuował, omijając jedno z nazwisk spojrzeniem; nie miało znaczenia, Addams musiał popracować nad kondycją, ale szedł w dobrym kierunku. Co najważniejsze, rozwijał się. – Twoje wyniki stoją w miejscu od trzech miesięcy. – Nie spojrzał na niego, nie musiał, obydwoje wiedzieli, co to właściwie oznacza. Samorozwój był nieodłączną częścią treningu, nawet, jeśli jego wyniki ogólnie były dobre – nie wystawi mu dobrej noty. Stać go na więcej, a auror musiał dawać z siebie wszystko. - Collins - wypowiedział kolejny z nazwisk, przez chwilę się wahając. Nieczęsto wygłaszał pochwały, uważał je za nie tyle demotywujące, co nie zachęcające do dalszej pracy. - Twój wynik się poprawił, ale tylko nieznacznie. To wciąż za mało, żeby przydać się do czegoś na akcji. - Może nie do końca było to prawdą, ale przecież potrzebował bata, żeby nad sobą pracować. Dobrze rokował - i miał szansę ukończyć kurs z naprawdę dobrą notą z testów sprawnościowych. - Domer - Ostatni, choć ostatni będą pierwszymi. - Poszło ci najlepiej, gratuluję. - Z niego już i tak nic nie będzie, wróci do domu po kolejnych egzaminach. Nie radził sobie, Brendan nie wierzył, że uda mu się przejść testy. Odniesienie i porównywanie innych w negatywnym kontekście do najsłabszego mogło mieć jednak lepszy wpływ na pozostałych.
Lekko poruszył dłonią, zwijając w rulon trzymaną listę, z pergaminu sypnął się rzadki kłąb kurzu. Cofnął się pół kroku, nie wysuwając rąk zza pleców, zawsze je tak trzymał - to budowało dystans, a dystans pozwalał panować nad dyscypliną. Nie chował braku ręki, nieco przeszkadzał mu jednak fakt, że nie mógł uchwycić jej za dłoń - tak było znacznie wygodniej, niż trzymać ją w powietrzu. Ale to nie pierwsza - i z całą pewnością nie najgorsza - trudność, z którą musiał się zmierzyć w związku z kalectwem.
- Ustawcie się - zarządził, nim którekolwiek z nich wpadło na pomysł zejścia z szeregu i zaznania odpoczynku. Przecież dopiero zaczynali, choć rozpogodzone niebo ponownie zaszło chmurami, zrzucając na nich pierwsze krople dżdżystego deszczu. Nieważne, auror pracował w każdych warunkach. - Wrex z Addamsem, Collins z Domerem. - Najchętniej zamiast tego wysłałby Collinsa na długi spacer z powrotem wzdłuż zbocza szczytu, ale było ich nie do pary - a on zamierzał pomóc dziewczynie. - Maddison, do mnie - zarządził, zaciskając lewą pięść. Nie mając prawej - wciąż był znacznie groźniejszym od niej przeciwnikiem. - Zaczynamy - Nie spojrzał na Maddison, a na pozostałe dwie pary - które przeszły do walki na komendę. Dziewczyna wymagała specjalnego traktowania, była mniejsza i zawsze mniejsza będzie. Nie tylko od niego - ale też od większości czarnoksiężników, z którymi przyjdzie jej się mierzyć. - Trzymaj mnie na dystans, Maddison - Przeniósł spojrzenie na dziewczynę, utkwiwszy wzrok na jej twarzy. Musiała go teraz posłuchać. - Zmęczę się szybciej, niż ty. Jesteś szybsza, wykorzystaj to. - Mężczyźni równi mu wzrostem nie potrzebowali tych rad. - Postaraj się dostać za plecy. I duś. - Skok od tyłu to najlepszy sposób na pokonanie napastnika dla drobnych kobiet. - Nie próbuj mnie pokonać siłą, w ten sposób nigdy ze mną nie wygrasz. Musisz mnie powalisz bólem. - Szybkie, silne ciosy. Nawet we wrażliwe miejsca - liczy się wygrana, a nie czystość walki. To nie sportowa rywalizacja na ringu, to walka na śmierć i życie. Na dodatek o życie, nie ich, a to, którego mieli chronić - jak aurorzy, łowcy czarnoksiężników. Nachylił się lekko, wysuwając obie ręce przed siebie - dostrzegł jej spojrzenie z lekkim zdziwieniem przesuwające się na jego prawą rękę, ale zignorował je. - Wykorzystuj moje słabości - przypomniał jej, nim ruszyła w jego kierunku; wykorzystuj bezlitośnie, nawet to, że nie mam ręki. Każdy miał słabość - trzeba ją było tylko odkryć. - I pamiętaj - dodał na jednym tchu, robiąc unik w bok przed jej natarciem - że paznokcie to śmiercionośna broń. - Kobiety w roli aurorek niepotrzebnie krępowały się z nich korzystać. Wydawało im się to niepoważne, ale wcale tak nie było: ból mógł poważnie zdekoncentrować przeciwnika.
Kolejny unik, odskok, blok, deszcz spływał po ciężkich, mokrych włosach.
Musiała się jeszcze dużo nauczyć - ale stanęła już na dobrej drodze.
Prostą dźwignią powalił ją na plecy.
zt
Udało mu się wywalczyć brak zwolnienia – to wcale nie było proste. Otóż okazało się, że z bezrękiego aurora biuro nie będzie miało zbyt wielkiego pożytku; owszem, zaoferowano mu odpowiednie odszkodowanie połączone z przymusowym urlopem, dzięki któremu mógł ewentualnie nie zawadzać w misjach sprawniejszym od siebie czarodziejom, ale podobne rozwiązanie nieszczególnie go satysfakcjonowało. Był człowiekiem czynu - i nie lubił siedzieć w miejscu. Kiedy po nocach próbował ratować świat przystąpiwszy do nielegalnej organizacji znanej coraz szerzej jako Zakon Feniksa, za dnia potrzebował motywacji, żeby nie musieć o tym pamiętać. Zapomnienie od zawsze dawała mu praca, w której nie było czasu na refleksję; Brendan nigdy nie był jednak – cóż, jak większość aurorów – dobrym pracownikiem biurowym, należał również do nie tak wąskiej grupy czarodziejów, która beznadziejnie radziła sobie ślęcząc nad aktami w roli detektywów. Jego zdolności taktyczne, łączenia ze sobą faktów, nie były równie dobrze rozwinięte, co odwaga, brawura i gotowość rzucenia się w wir akcji, zostawiając myślenie bardziej doświadczonym od siebie. Powoli ulegało to zmianie, przyjęto go do Gwardii, gdzie jego rola miała wszak poniekąd polegać na dowodzeniu: wciąż daleki był jednak snucia wielkich planów na przyszłość.
Nie dał się. Brak ręki rzeczywiście uniemożliwiał mu udział w walce i Brendan wiedział, że zapierając się rękoma – czy też właściwiej byłoby powiedzieć ręką – i nogami, na szczęście wciąż obydwoma, nie tylko nie odniósłby sukcesu, ale – a może przede wszystkim – w przypadku zgody szefostwa, sprowadziłby zgubę na swoich współpracowników. Nie mógł udawać, nawet przed innymi, a co dopiero przed sobą samym, że jego lewa ręka była równie sprawna, co prawa. Nie była, być może nigdy nie będzie. Ale moc do niej przeszła i on sam nie mógł już z tym zrobić absolutnie nic, musiał nauczyć się na nowo żyć. I na nowo – walczyć. Brak ręki nie przeszkadzał jednak we wszystkim, w czym był dobry, co stwierdzał z satysfakcją, obserwując grupę rekrutów, która powoli zjawiała się na ustalonym miejscu zbiórki. Scafell Pike, ostry szczyt, jeden z nielicznych w okolicy, był doskonałą rozgrzewką; wydrapanie się na grzbiet wymagało kondycji, zdeterminowania i siły woli. Bez pomocy różdżki - upewnił się, że z niej nie skorzystają, uprzednio zbierając je od każdego z nich. Zwykle - zwykle dotąd - po prostu wyruszał razem z rekrutami, świeżo po wypadku pierwszomajowej nocy niestety nie mógł sobie na to pozwolić. Jeden po drugim, wyłaniali się zza pobliskiego lasu, pierwszy był Wrex - ale to go nie zaskoczyło. Ostatnia Maddison, tego również mógł się spodziewać. Pot, zmęczenie widoczne na twarzach, miały swoje powody - osiągnęli całkiem dobry czas. Wbrew pozorom, czekał już dłuższy czas, ale teleportując się na miejsce mógł odbierać czas... nieco inaczej. Szli przecież najtrudniejszym szlakiem - i niemal cały czas towarzyszyła im intensywna burza, która ledwie kilkanaście minut temu zaczęła cichnąć.
Oczekiwał ich, siedząc na jednym z pieńków; zwykle w tym momencie zaciskał prawą pięść w odruchu, nad którym nie potrafił zapanować, dzisiaj mógł jedynie poczuć fantomowy ból odciętej ręki. Czuł lekką tremę, pokazywał się im po raz pierwszy w takim stanie: ale kiedy zrobił jeden krok do przodu, musiał zrobić również drugi. Czuł, jakby występował przed nimi po raz pierwszy – i poniekąd tak było, straciwszy część siebie nie był już do końca tą samą osobą - nie kompletną. Musiał jednak przejść przez to bez zawahania i z dumą, nie narażając się na kpiny kursantów. Potrafił to zrobić – wiedział o tym – musiał tylko zachować siłę, którą cechował się zawsze w takich sytuacjach. Odczekał, z rękoma założonymi za plecami, aż młodzi aurorzy się zbiorą; był od nich niewiele starszy, ale – na szczęście – w sprawach, którymi się zajmował, potrzebował więcej młodzieńczej werwy aniżeli wiekowego doświadczenia. Dopiero, kiedy piątka młodych ludzi zgromadziła się przy nim, podjął rozmowę.
- Jest maj. – Ten fakt był oczywisty tylko na pierwszy rzut oka. Pogodowe zawirowania oscylowały gdzieś pomiędzy styczniem a lipcem, niedawne wyładowania były tego najlepszym przykładem. – Za miesiąc czekają was testy, jeśli macie zamiar do nich podejść, musicie być na nie przygotowani. A jeśli macie zamiar je zdać, musicie być do nich bardzo dobrze przygotowani. – Lewą dłonią wyjął z kieszeni prostej ciemnoszarej szaty, spod której wystawały rękawy białej koszuli, zwinięty pergamin. Nieco niezręcznie, wciąż nie nabrał wprawy, ale kiedy występował publicznie, trudniej znosił porażki. Szarpnął nim, rozciągając go przed sobą, końcówka zwijała się w górę, ale nie miał zamiaru chwytać jej w zęby. Pewnych przeszkód już nigdy nie obejdzie, miał tylko jedną rękę zakończoną palcami. – Mam wyniki waszych testów, najgorzej wypadła Maddison – obwieścił krótko, po żołniersku, nie było to w żaden sposób zaskakujące, Maddison była pośród nich jedyną kobietą, ale obowiązywały ją męskie normy. Nie mogła odstawać od pozostałych. – Wrex – kontynuował, omijając jedno z nazwisk spojrzeniem; nie miało znaczenia, Addams musiał popracować nad kondycją, ale szedł w dobrym kierunku. Co najważniejsze, rozwijał się. – Twoje wyniki stoją w miejscu od trzech miesięcy. – Nie spojrzał na niego, nie musiał, obydwoje wiedzieli, co to właściwie oznacza. Samorozwój był nieodłączną częścią treningu, nawet, jeśli jego wyniki ogólnie były dobre – nie wystawi mu dobrej noty. Stać go na więcej, a auror musiał dawać z siebie wszystko. - Collins - wypowiedział kolejny z nazwisk, przez chwilę się wahając. Nieczęsto wygłaszał pochwały, uważał je za nie tyle demotywujące, co nie zachęcające do dalszej pracy. - Twój wynik się poprawił, ale tylko nieznacznie. To wciąż za mało, żeby przydać się do czegoś na akcji. - Może nie do końca było to prawdą, ale przecież potrzebował bata, żeby nad sobą pracować. Dobrze rokował - i miał szansę ukończyć kurs z naprawdę dobrą notą z testów sprawnościowych. - Domer - Ostatni, choć ostatni będą pierwszymi. - Poszło ci najlepiej, gratuluję. - Z niego już i tak nic nie będzie, wróci do domu po kolejnych egzaminach. Nie radził sobie, Brendan nie wierzył, że uda mu się przejść testy. Odniesienie i porównywanie innych w negatywnym kontekście do najsłabszego mogło mieć jednak lepszy wpływ na pozostałych.
Lekko poruszył dłonią, zwijając w rulon trzymaną listę, z pergaminu sypnął się rzadki kłąb kurzu. Cofnął się pół kroku, nie wysuwając rąk zza pleców, zawsze je tak trzymał - to budowało dystans, a dystans pozwalał panować nad dyscypliną. Nie chował braku ręki, nieco przeszkadzał mu jednak fakt, że nie mógł uchwycić jej za dłoń - tak było znacznie wygodniej, niż trzymać ją w powietrzu. Ale to nie pierwsza - i z całą pewnością nie najgorsza - trudność, z którą musiał się zmierzyć w związku z kalectwem.
- Ustawcie się - zarządził, nim którekolwiek z nich wpadło na pomysł zejścia z szeregu i zaznania odpoczynku. Przecież dopiero zaczynali, choć rozpogodzone niebo ponownie zaszło chmurami, zrzucając na nich pierwsze krople dżdżystego deszczu. Nieważne, auror pracował w każdych warunkach. - Wrex z Addamsem, Collins z Domerem. - Najchętniej zamiast tego wysłałby Collinsa na długi spacer z powrotem wzdłuż zbocza szczytu, ale było ich nie do pary - a on zamierzał pomóc dziewczynie. - Maddison, do mnie - zarządził, zaciskając lewą pięść. Nie mając prawej - wciąż był znacznie groźniejszym od niej przeciwnikiem. - Zaczynamy - Nie spojrzał na Maddison, a na pozostałe dwie pary - które przeszły do walki na komendę. Dziewczyna wymagała specjalnego traktowania, była mniejsza i zawsze mniejsza będzie. Nie tylko od niego - ale też od większości czarnoksiężników, z którymi przyjdzie jej się mierzyć. - Trzymaj mnie na dystans, Maddison - Przeniósł spojrzenie na dziewczynę, utkwiwszy wzrok na jej twarzy. Musiała go teraz posłuchać. - Zmęczę się szybciej, niż ty. Jesteś szybsza, wykorzystaj to. - Mężczyźni równi mu wzrostem nie potrzebowali tych rad. - Postaraj się dostać za plecy. I duś. - Skok od tyłu to najlepszy sposób na pokonanie napastnika dla drobnych kobiet. - Nie próbuj mnie pokonać siłą, w ten sposób nigdy ze mną nie wygrasz. Musisz mnie powalisz bólem. - Szybkie, silne ciosy. Nawet we wrażliwe miejsca - liczy się wygrana, a nie czystość walki. To nie sportowa rywalizacja na ringu, to walka na śmierć i życie. Na dodatek o życie, nie ich, a to, którego mieli chronić - jak aurorzy, łowcy czarnoksiężników. Nachylił się lekko, wysuwając obie ręce przed siebie - dostrzegł jej spojrzenie z lekkim zdziwieniem przesuwające się na jego prawą rękę, ale zignorował je. - Wykorzystuj moje słabości - przypomniał jej, nim ruszyła w jego kierunku; wykorzystuj bezlitośnie, nawet to, że nie mam ręki. Każdy miał słabość - trzeba ją było tylko odkryć. - I pamiętaj - dodał na jednym tchu, robiąc unik w bok przed jej natarciem - że paznokcie to śmiercionośna broń. - Kobiety w roli aurorek niepotrzebnie krępowały się z nich korzystać. Wydawało im się to niepoważne, ale wcale tak nie było: ból mógł poważnie zdekoncentrować przeciwnika.
Kolejny unik, odskok, blok, deszcz spływał po ciężkich, mokrych włosach.
Musiała się jeszcze dużo nauczyć - ale stanęła już na dobrej drodze.
Prostą dźwignią powalił ją na plecy.
zt
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
| 01.06
Gdy przed południem aportowała się nieopodal Scafell Pike, powietrze było parne i wilgotne. Pachniało burzą, która z pewnością niedawno musiała tu przechodzić; Charlene mogła wychwycić w powietrzu charakterystyczną woń, wymieszaną z zapachem mokrych drzew i trawy. Miała nadzieję, że kolejna nie nadejdzie zbyt szybko; chciała w końcu zdążyć trochę pochodzić po lesie z Susanne i poszukać ingrediencji, nie musząc obawiać się nawałnicy, siekącego deszczu ani piorunów.
Wiedząc że pogoda w ostatnich dniach była nieprzewidywalna, na wszelki wypadek zabrała ze sobą cieplejsze przeciwdeszczowe okrycie z kapturem i włożyła wyższe buty z mocnymi cholewami i solidnymi podeszwami, by nie skręcić sobie kostki na śliskich kamieniach i korzeniach ani nie ugrzęznąć w błocie. Chociaż wychowała się na wybrzeżu Kornwalii, spędzając czas raczej na klifach i plaży niż w lasach czy górach, niegdyś od czasu do czasu brat zabierał ją w takie okolice jak ta, odwiedzała je też kiedy sama wyprawiała się po składniki. A mimo że najczęściej korzystała z zapasów kupionych w aptece lub na bazarze, czasem, gdy miała wolny dzień, lubiła sama udać się do lasu i własnoręcznie nazbierać ziół i poszukać ingrediencji pochodzących od zwierząt. Zazwyczaj tych bardziej pospolitych, ale czasem udało jej się też znaleźć jakiś rarytas, choć rzadkie stworzenia zwykle bytowały w niedostępnych i często niebezpiecznych miejscach. A w takie już nierozsądnie byłoby się wybrać samej, choć Scafell Pike chyba nie obfitowało w szczególnie groźne gatunki.
Była tu kiedyś właśnie z bratem, dlatego mniej więcej pamiętała część ścieżek, ale było to dość dawno, w któreś z letnich wakacji w czasach gdy jeszcze uczyła się w Hogwarcie. Idąc po mokrej trawie gdzie niegdzie poznaczonej kamieniami rozglądała się uważnie, próbując odszukać głaz, który opisała jej w liście Susanne; miał przypominać pszczołę. Ale, jak się okazało, jako pierwsze dostrzegła niemal białe włosy dawnej szkolnej koleżanki i dopiero potem zauważyła, że skała w pobliżu faktycznie nieco przypomina pszczołę, jeśli jej się bardzo dobrze przyjrzeć.
- Jestem, już jestem – powiedziała, idąc w jej stronę i przerzucając przez ramię pszeniczny warkocz. – Tak miło cię widzieć. Cieszę się, że się zgodziłaś na tą wyprawę – dodała, wyciągając ręce, by na przywitanie uściskać dziewczynę. Dobrze było ją znowu zobaczyć, a domyślała się, że miała za sobą niełatwy okres. Dobrze więc zrobi jej to wyjście i wspólne poszukiwania. – Mam nadzieję że nie musiałaś czekać długo? Teleportowałam się kawałek za daleko i musiałam odnaleźć to miejsce – wyjaśniła, rozglądając się. Przed nimi było widać wzgórze, a poniżej w dolinie znajdował się las, choć były tu też łąki i pastwiska. Największe szanse znaleźć ingrediencje miały jednak w lesie. – Byłaś tu kiedyś? Ja byłam, ale dobrych kilka lat temu. Wiem jednak, że można tu napotkać różne zwierzęta i rośliny. Może znajdziemy przydatne ingrediencje... lub napotkamy stworzenie, któremu będziemy mogły pomóc? Przez te okropne anomalie i pogodę zwierzęta muszą mieć utrudnione życie. – A Charlie, jako osoba wrażliwa na krzywdę zwierząt, przejmowała się tym pewnie równie mocno jak Sue. – Jesteś gotowa? – zapytała ją, poprawiając na ramieniu paski materiałowego plecaka, w którym miała torebki na składniki a także prowiant. Nie wiadomo, ile czasu spędzą w tych lasach.
Gdy przed południem aportowała się nieopodal Scafell Pike, powietrze było parne i wilgotne. Pachniało burzą, która z pewnością niedawno musiała tu przechodzić; Charlene mogła wychwycić w powietrzu charakterystyczną woń, wymieszaną z zapachem mokrych drzew i trawy. Miała nadzieję, że kolejna nie nadejdzie zbyt szybko; chciała w końcu zdążyć trochę pochodzić po lesie z Susanne i poszukać ingrediencji, nie musząc obawiać się nawałnicy, siekącego deszczu ani piorunów.
Wiedząc że pogoda w ostatnich dniach była nieprzewidywalna, na wszelki wypadek zabrała ze sobą cieplejsze przeciwdeszczowe okrycie z kapturem i włożyła wyższe buty z mocnymi cholewami i solidnymi podeszwami, by nie skręcić sobie kostki na śliskich kamieniach i korzeniach ani nie ugrzęznąć w błocie. Chociaż wychowała się na wybrzeżu Kornwalii, spędzając czas raczej na klifach i plaży niż w lasach czy górach, niegdyś od czasu do czasu brat zabierał ją w takie okolice jak ta, odwiedzała je też kiedy sama wyprawiała się po składniki. A mimo że najczęściej korzystała z zapasów kupionych w aptece lub na bazarze, czasem, gdy miała wolny dzień, lubiła sama udać się do lasu i własnoręcznie nazbierać ziół i poszukać ingrediencji pochodzących od zwierząt. Zazwyczaj tych bardziej pospolitych, ale czasem udało jej się też znaleźć jakiś rarytas, choć rzadkie stworzenia zwykle bytowały w niedostępnych i często niebezpiecznych miejscach. A w takie już nierozsądnie byłoby się wybrać samej, choć Scafell Pike chyba nie obfitowało w szczególnie groźne gatunki.
Była tu kiedyś właśnie z bratem, dlatego mniej więcej pamiętała część ścieżek, ale było to dość dawno, w któreś z letnich wakacji w czasach gdy jeszcze uczyła się w Hogwarcie. Idąc po mokrej trawie gdzie niegdzie poznaczonej kamieniami rozglądała się uważnie, próbując odszukać głaz, który opisała jej w liście Susanne; miał przypominać pszczołę. Ale, jak się okazało, jako pierwsze dostrzegła niemal białe włosy dawnej szkolnej koleżanki i dopiero potem zauważyła, że skała w pobliżu faktycznie nieco przypomina pszczołę, jeśli jej się bardzo dobrze przyjrzeć.
- Jestem, już jestem – powiedziała, idąc w jej stronę i przerzucając przez ramię pszeniczny warkocz. – Tak miło cię widzieć. Cieszę się, że się zgodziłaś na tą wyprawę – dodała, wyciągając ręce, by na przywitanie uściskać dziewczynę. Dobrze było ją znowu zobaczyć, a domyślała się, że miała za sobą niełatwy okres. Dobrze więc zrobi jej to wyjście i wspólne poszukiwania. – Mam nadzieję że nie musiałaś czekać długo? Teleportowałam się kawałek za daleko i musiałam odnaleźć to miejsce – wyjaśniła, rozglądając się. Przed nimi było widać wzgórze, a poniżej w dolinie znajdował się las, choć były tu też łąki i pastwiska. Największe szanse znaleźć ingrediencje miały jednak w lesie. – Byłaś tu kiedyś? Ja byłam, ale dobrych kilka lat temu. Wiem jednak, że można tu napotkać różne zwierzęta i rośliny. Może znajdziemy przydatne ingrediencje... lub napotkamy stworzenie, któremu będziemy mogły pomóc? Przez te okropne anomalie i pogodę zwierzęta muszą mieć utrudnione życie. – A Charlie, jako osoba wrażliwa na krzywdę zwierząt, przejmowała się tym pewnie równie mocno jak Sue. – Jesteś gotowa? – zapytała ją, poprawiając na ramieniu paski materiałowego plecaka, w którym miała torebki na składniki a także prowiant. Nie wiadomo, ile czasu spędzą w tych lasach.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Zdarzało jej się tu bywać i, nie wiedząc czemu, wyjątkowo zapamiętała okolicę. Zanim przybyła tu pierwszy raz, na wyprawie z całą rodziną, wiele nasłuchała się o krajobrazie, jaki rozciąga się ze Scafell Pike - szczególnie jej babcia przekonywała o wyjątkowości terenów. Dla Sue, która uwielbiała zapuszczać się w miejsca przedziwne - im dziwniejsze, tym lepsze - nie było tu nic specjalnego, lecz teraz, gdy nie mogła już słuchać o pierwszej wspinaczce oraz o późniejszych przygodach swojej babki, wszystko nabierało większego znaczenia. Szczególnie zapamiętała głaz, który budził zachwyt rodziców. Powtarzali pół drogi, że trzeba postawić taki kamień między ulami.
Westchnęła, nie pilnując czasu. Rozglądała się tylko, ze smutkiem przyjmując znajome otoczenie. Miała chwilę na uronienie paru łez, lecz otarła je prędko i parę minut później nie było po nich żadnego śladu. Nie była gotowa na obnoszenie się ze stratą, od której minęło już półtorej miesiąca - miała wrażenie, że wcale nie jest lżej, że tęsknota i rozpacz nigdy się nie skończą, lecz bliskie osoby wiedziały o trudnych wydarzeniach. Otrzymywała wsparcie, wolała więc nie użalać się dzisiaj i skupić na paru miłych chwilach w towarzystwie dawnej znajomej, przy okazji wykonując swoje obowiązki i wypełniając drobne zlecenie. Póki co, w pobliżu pszczelego głazu, nie dostrzegła żadnych stworzeń. Planowała obejść głównie las w dolinie, ale wiedziała, że podczas wspinaczki także miały okazję natrafić na różne stworzenia.
Obejrzała się za siebie, witając pannę Leighton ciepłym, ale dosyć subtelnym - jak na siebie - uśmiechem. Z przyjemnością uściskała dziewczynę, przypominając sobie jej głos.
- Wzajemnie, Charlie - odparła, zbierając powoli dobry humor - Nie, w porządku, dobrze było przypomnieć sobie okolice. Bywałam tu czasami, też dosyć dawno, ale ta skała wyjątkowo zapada w pamięć - zerknęła na kamień ponownie. Był już prawie suchy, choć ciemnoszare plamy gdzieniegdzie go jeszcze zdobiły. Kiwnęła głową, wracając wzrokiem do towarzyszki. - Mam nadzieję. Choć szczerze mówiąc, wolałabym widzieć stworzenia całe i zdrowe. Jestem gotowa, chodźmy. Możesz wybrać, czy najpierw podejdziemy kawałek w górę, czy od razu wolisz spróbować z poszukiwaniami w lesie, obydwie opcje są w porządku, na pewno na coś trafimy - obiecała. Wiedziała, jak podążać za stworzeniami, przynajmniej niektórymi.
Westchnęła, nie pilnując czasu. Rozglądała się tylko, ze smutkiem przyjmując znajome otoczenie. Miała chwilę na uronienie paru łez, lecz otarła je prędko i parę minut później nie było po nich żadnego śladu. Nie była gotowa na obnoszenie się ze stratą, od której minęło już półtorej miesiąca - miała wrażenie, że wcale nie jest lżej, że tęsknota i rozpacz nigdy się nie skończą, lecz bliskie osoby wiedziały o trudnych wydarzeniach. Otrzymywała wsparcie, wolała więc nie użalać się dzisiaj i skupić na paru miłych chwilach w towarzystwie dawnej znajomej, przy okazji wykonując swoje obowiązki i wypełniając drobne zlecenie. Póki co, w pobliżu pszczelego głazu, nie dostrzegła żadnych stworzeń. Planowała obejść głównie las w dolinie, ale wiedziała, że podczas wspinaczki także miały okazję natrafić na różne stworzenia.
Obejrzała się za siebie, witając pannę Leighton ciepłym, ale dosyć subtelnym - jak na siebie - uśmiechem. Z przyjemnością uściskała dziewczynę, przypominając sobie jej głos.
- Wzajemnie, Charlie - odparła, zbierając powoli dobry humor - Nie, w porządku, dobrze było przypomnieć sobie okolice. Bywałam tu czasami, też dosyć dawno, ale ta skała wyjątkowo zapada w pamięć - zerknęła na kamień ponownie. Był już prawie suchy, choć ciemnoszare plamy gdzieniegdzie go jeszcze zdobiły. Kiwnęła głową, wracając wzrokiem do towarzyszki. - Mam nadzieję. Choć szczerze mówiąc, wolałabym widzieć stworzenia całe i zdrowe. Jestem gotowa, chodźmy. Możesz wybrać, czy najpierw podejdziemy kawałek w górę, czy od razu wolisz spróbować z poszukiwaniami w lesie, obydwie opcje są w porządku, na pewno na coś trafimy - obiecała. Wiedziała, jak podążać za stworzeniami, przynajmniej niektórymi.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Charlene podobało się to miejsce. Wtedy, z bratem, udało im się wejść na samą górę, co szczególnie efektowne było po nastaniu zmroku, gdy na niebie pojawiły się gwiazdy. Nawet bez pomocy teleskopu mogła zaobserwować wiele gwiazd, które na londyńskim niebie pozostawały niewidoczne. Nocne niebo budziło w Charlene dużą fascynację, tym bardziej, że dobra znajomość astronomii szła w parze z alchemią i bardzo ułatwiała warzenie mikstur.
Zdawała sobie sprawę z tragedii która dotknęła Sue i naprawdę jej współczuła. Sama straciła siostrę, więc wiedziała, jak wielkim bólem jest utrata kogoś bliskiego, zwłaszcza tak tragiczna i nagła. Sama zdążyła już się w pewnym sensie oswoić ze śmiercią Helen, nawet jeśli nadal nie pogodziła się z nią do końca. Ale dawno już minął ten początkowy etap głębokiego żalu, żyła normalnie, skupiając się na swoich zajęciach, ale nosiła w sercu pamięć dziewczynki, która kiedyś chciała być taka jak ona, która teraz uczyłaby się w Hogwarcie i wkrótce wróciłaby do domu na letnie wakacje. Niestety nigdy nie doczekała pójścia do szkoły i nieubłaganie zbliżała się piąta rocznica jej odejścia.
Wielu ludzi przeżywało swoje tragedie, zwłaszcza ostatnio. Anomalie zabrały lub poraniły wielu ludzi, a i wcześniejsze miesiące obfitowały w dziwne zgony i zniknięcia; była ich świadoma jako członkini Zakonu Feniksa. I podobnie jak inni członkowie organizacji pragnęła ukrócić to pasmo tragedii.
Miała wrażenie że Susanne wygląda bladziej i dojrzalej niż wtedy gdy widziały się po raz ostatni, ale może to tylko ulotne wrażenie. Choć w Hogwarcie spędzały ze sobą dużo czasu, później, już po szkole, ich znajomość nieco się rozluźniła, między innymi właśnie przez nagłą śmierć Helen oraz zajęcie się kursem alchemicznym i nauką animagii, co pochłaniało bardzo dużo jej czasu i poważnie ograniczyło życie towarzyskie. Jednak skoro teraz obie miały stanąć ramię w ramię do walki po tej samej stronie, warto było odnowić dawną znajomość. Ta współpraca przy poszukiwaniu składników mogła stanowić ich nowy początek, tym bardziej że Sue miała naprawdę niezwykłą wiedzę o zwierzętach.
- Tak, to piękne miejsce. I dobrze zapamiętać tę skałę, choć nie musimy się później teleportować z dokładnie tego samego miejsca, bo nie wiadomo, gdzie zaprowadzą nas ścieżki – powiedziała, znów się rozglądając. – Też wolałabym widzieć je zdrowe i zadowolone z życia. Ale pracując jako alchemik w Mungu widziałam sporo skutków anomalii, i obawiam się, że nie tylko ludzie na nich cierpią... – dodała ze smutkiem. Współczuła zwierzętom, one nie mogły sobie tak łatwo pomóc jak czarodzieje, którzy mogli pójść do uzdrowiciela lub zażyć eliksir. Były zdane tylko na siebie. – Możemy pójść lasem, o ile pamiętam w pewnym momencie jest tam ścieżka, która prowadzi w stronę góry, więc możemy ją odszukać. – Jej brat kiedyś jej ją pokazywał. Pytanie tylko, czy teraz ją odnajdzie?
Ruszyły w stronę dolinki porośniętej lasem, nad którym górowało wzniesienie Scafell Pike. Las nie wyglądał złowieszczo, sprawiał całkiem przyjemne wrażenie, ale dzięki odosobnieniu tego miejsca mogli tu znaleźć magiczne stworzenia i zioła. Charlie rozglądała się dookoła uważnie; póki co widziała tylko zwyczajne, niemagiczne rośliny, a na pobliskim drzewie mignęła jej sylwetka umykającej wiewiórki. Pewnie musiały wejść nieco głębiej.
- Dobrze jest się czasem oderwać od kociołka. Choć niestety przez anomalie nie zawsze łatwo o składniki, ostatnimi czasy często spotykałam niedobory – powiedziała z żalem. – Mam nadzieję, że te wahania temperatur nie wykończyły wszystkich ziół. I że napotkamy jakieś zwierzęta – zamyśliła się na moment. – Wspominałaś w liście, że teraz pracujesz w lecznicy dla zwierząt? – zapytała nagle, próbując się zorientować, co działo się w życiu jej koleżanki jeśli chodzi o takie przyjemniejsze sprawy.
Zdawała sobie sprawę z tragedii która dotknęła Sue i naprawdę jej współczuła. Sama straciła siostrę, więc wiedziała, jak wielkim bólem jest utrata kogoś bliskiego, zwłaszcza tak tragiczna i nagła. Sama zdążyła już się w pewnym sensie oswoić ze śmiercią Helen, nawet jeśli nadal nie pogodziła się z nią do końca. Ale dawno już minął ten początkowy etap głębokiego żalu, żyła normalnie, skupiając się na swoich zajęciach, ale nosiła w sercu pamięć dziewczynki, która kiedyś chciała być taka jak ona, która teraz uczyłaby się w Hogwarcie i wkrótce wróciłaby do domu na letnie wakacje. Niestety nigdy nie doczekała pójścia do szkoły i nieubłaganie zbliżała się piąta rocznica jej odejścia.
Wielu ludzi przeżywało swoje tragedie, zwłaszcza ostatnio. Anomalie zabrały lub poraniły wielu ludzi, a i wcześniejsze miesiące obfitowały w dziwne zgony i zniknięcia; była ich świadoma jako członkini Zakonu Feniksa. I podobnie jak inni członkowie organizacji pragnęła ukrócić to pasmo tragedii.
Miała wrażenie że Susanne wygląda bladziej i dojrzalej niż wtedy gdy widziały się po raz ostatni, ale może to tylko ulotne wrażenie. Choć w Hogwarcie spędzały ze sobą dużo czasu, później, już po szkole, ich znajomość nieco się rozluźniła, między innymi właśnie przez nagłą śmierć Helen oraz zajęcie się kursem alchemicznym i nauką animagii, co pochłaniało bardzo dużo jej czasu i poważnie ograniczyło życie towarzyskie. Jednak skoro teraz obie miały stanąć ramię w ramię do walki po tej samej stronie, warto było odnowić dawną znajomość. Ta współpraca przy poszukiwaniu składników mogła stanowić ich nowy początek, tym bardziej że Sue miała naprawdę niezwykłą wiedzę o zwierzętach.
- Tak, to piękne miejsce. I dobrze zapamiętać tę skałę, choć nie musimy się później teleportować z dokładnie tego samego miejsca, bo nie wiadomo, gdzie zaprowadzą nas ścieżki – powiedziała, znów się rozglądając. – Też wolałabym widzieć je zdrowe i zadowolone z życia. Ale pracując jako alchemik w Mungu widziałam sporo skutków anomalii, i obawiam się, że nie tylko ludzie na nich cierpią... – dodała ze smutkiem. Współczuła zwierzętom, one nie mogły sobie tak łatwo pomóc jak czarodzieje, którzy mogli pójść do uzdrowiciela lub zażyć eliksir. Były zdane tylko na siebie. – Możemy pójść lasem, o ile pamiętam w pewnym momencie jest tam ścieżka, która prowadzi w stronę góry, więc możemy ją odszukać. – Jej brat kiedyś jej ją pokazywał. Pytanie tylko, czy teraz ją odnajdzie?
Ruszyły w stronę dolinki porośniętej lasem, nad którym górowało wzniesienie Scafell Pike. Las nie wyglądał złowieszczo, sprawiał całkiem przyjemne wrażenie, ale dzięki odosobnieniu tego miejsca mogli tu znaleźć magiczne stworzenia i zioła. Charlie rozglądała się dookoła uważnie; póki co widziała tylko zwyczajne, niemagiczne rośliny, a na pobliskim drzewie mignęła jej sylwetka umykającej wiewiórki. Pewnie musiały wejść nieco głębiej.
- Dobrze jest się czasem oderwać od kociołka. Choć niestety przez anomalie nie zawsze łatwo o składniki, ostatnimi czasy często spotykałam niedobory – powiedziała z żalem. – Mam nadzieję, że te wahania temperatur nie wykończyły wszystkich ziół. I że napotkamy jakieś zwierzęta – zamyśliła się na moment. – Wspominałaś w liście, że teraz pracujesz w lecznicy dla zwierząt? – zapytała nagle, próbując się zorientować, co działo się w życiu jej koleżanki jeśli chodzi o takie przyjemniejsze sprawy.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Czas był niewzruszony, nie zatrzymywały go żadne tragedie, niezależnie od ich skali. Mogły być małe, drobne, zawalające tylko czyjś mikroświat - nic więcej. Koncentrowały się na takich maleństwach, jak Sue czy Charlene, na pojedynczych jednostkach, ale mogły być kontrastowo wielkie, dotykające całe społeczeństwa, kraje, może cały duży świat, ich ziemską kulę. Czas po prostu płynął, nie oglądając się za siebie, bo to zadanie przypadało maleństwom. On widział tylko przyszłość i to na niej się skupiał. Chciałaby wskazać przed sobą punkt, który dałby ukojenie, spokój i wizję akceptacji straty, lecz nawet stawanie na palcach, ba, wznoszenie się na miotle pod niebiosa, nie pozwalały dostrzec, kiedy taki moment nadejdzie. Może były to tygodnie, może miesiące, może lata - wiedziała tylko, że teraz jest na to za wcześnie, zbyt świeżo. Próbowała oddychać - z bólem, ale i uporem.
Cóż, blada była zawsze, lecz ostatnie dwa miesiące wycisnęły z niej mnóstwo siły. Miewała dni słabości, na ogół nie dbała o siebie tak, jak przed pasmem tragedii, dlatego jej skóra mogła przybrać jeszcze bielszy odcień. Zazwyczaj ludzie nie widzieli różnicy, dla nich była zwyczajnie... wybitnie biała. Od szkoły zmieniło się wiele, sama była świadkiem mnóstwa przemian wśród swoich znajomych, lecz teraz jakby na nie oślepła. Może mniejszy entuzjazm nie pozwalał jej na chłonięcie każdej cząstki świata i dogłębne obserwacje, przygaszona traciła nieco ze specyficznego uroku - jak z kolei nie być przygaszonym, kiedy barwom świata bliżej do szarości, niż tych wszystkich cudownych barw, które zawsze podziwiała? Musiała walczyć nawet o nadzieję, sumiennie przypominając sobie o jej istnieniu.
- To prawda, raczej wydostaniemy się z innego miejsca, bez sensu byłoby tutaj wracać, skoro żadne zaklęcia nie utrudnią nam teleportacji - odpowiedziała. W końcu ich głównym celem było skontrolowanie otoczenia i pozyskanie ingrediencji, nie powrót do skały, który zabrałby zapewne sporo czasu. - Niestety, jestem świadkiem tego, jak wielkie żniwo zbierają wśród zwierząt - przyznała. Momentami widok był przerażający, zastawała już stworzenia w różnym stanie. Niektórych nie dało się już uratować.
- W razie potrzeby, różdżki wskażą nam drogę - uznała, wiedząc, że wzgórze będzie na północ od lasu, do jakiego zmierzały. - Chodźmy więc, im więcej czasu poświęcimy pracy, tym lepiej - naprawdę liczyła na to, że zdoła pomóc jakiemuś stworzeniu. W torbie, przerzuconej przez ramię, miała kilka przydatnych rzeczy - nim weszły do lasu, upewniła się co do zawartości. Chyba nie zapomniała niczego istotnego.
Rozglądała się chwilę, choć nie spodziewała się niczego niezwykłego tuż przy skraju lasu. Drzewa były tu rozsypane dosyć rzadko i tylko pojedyncze elementy przykuwały uwagę. Spojrzała na Charlene z cieniem uśmiechu i kiwnęła głową na jej pytanie.
- Tak. To cudowne miejsce, naprawdę się tam odnajduję, choć pracuję od niedawna a... - urwała, spuszczając wzrok na moment. - ...przykre okoliczności sprawiły, że na wejściu miałam sporą przerwę od pracy. Cieszy mnie każdy zwierzak, który wychodzi od nas bez bólu, teraz klientów nie brakuje - szły ścieżką, ale w pewnym momencie Sue zatrzymała się, rozglądając na boki. - Chodźmy tam, nie spotkamy niczego ciekawego wzdłuż ścieżki. A ty, jak sobie radzisz? Poza tym, że teraz jest mnóstwo pracy.
Cóż, blada była zawsze, lecz ostatnie dwa miesiące wycisnęły z niej mnóstwo siły. Miewała dni słabości, na ogół nie dbała o siebie tak, jak przed pasmem tragedii, dlatego jej skóra mogła przybrać jeszcze bielszy odcień. Zazwyczaj ludzie nie widzieli różnicy, dla nich była zwyczajnie... wybitnie biała. Od szkoły zmieniło się wiele, sama była świadkiem mnóstwa przemian wśród swoich znajomych, lecz teraz jakby na nie oślepła. Może mniejszy entuzjazm nie pozwalał jej na chłonięcie każdej cząstki świata i dogłębne obserwacje, przygaszona traciła nieco ze specyficznego uroku - jak z kolei nie być przygaszonym, kiedy barwom świata bliżej do szarości, niż tych wszystkich cudownych barw, które zawsze podziwiała? Musiała walczyć nawet o nadzieję, sumiennie przypominając sobie o jej istnieniu.
- To prawda, raczej wydostaniemy się z innego miejsca, bez sensu byłoby tutaj wracać, skoro żadne zaklęcia nie utrudnią nam teleportacji - odpowiedziała. W końcu ich głównym celem było skontrolowanie otoczenia i pozyskanie ingrediencji, nie powrót do skały, który zabrałby zapewne sporo czasu. - Niestety, jestem świadkiem tego, jak wielkie żniwo zbierają wśród zwierząt - przyznała. Momentami widok był przerażający, zastawała już stworzenia w różnym stanie. Niektórych nie dało się już uratować.
- W razie potrzeby, różdżki wskażą nam drogę - uznała, wiedząc, że wzgórze będzie na północ od lasu, do jakiego zmierzały. - Chodźmy więc, im więcej czasu poświęcimy pracy, tym lepiej - naprawdę liczyła na to, że zdoła pomóc jakiemuś stworzeniu. W torbie, przerzuconej przez ramię, miała kilka przydatnych rzeczy - nim weszły do lasu, upewniła się co do zawartości. Chyba nie zapomniała niczego istotnego.
Rozglądała się chwilę, choć nie spodziewała się niczego niezwykłego tuż przy skraju lasu. Drzewa były tu rozsypane dosyć rzadko i tylko pojedyncze elementy przykuwały uwagę. Spojrzała na Charlene z cieniem uśmiechu i kiwnęła głową na jej pytanie.
- Tak. To cudowne miejsce, naprawdę się tam odnajduję, choć pracuję od niedawna a... - urwała, spuszczając wzrok na moment. - ...przykre okoliczności sprawiły, że na wejściu miałam sporą przerwę od pracy. Cieszy mnie każdy zwierzak, który wychodzi od nas bez bólu, teraz klientów nie brakuje - szły ścieżką, ale w pewnym momencie Sue zatrzymała się, rozglądając na boki. - Chodźmy tam, nie spotkamy niczego ciekawego wzdłuż ścieżki. A ty, jak sobie radzisz? Poza tym, że teraz jest mnóstwo pracy.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
W skali ogromu wszechświata były niczym, marnym pyłem, ulotnym jak motyle. Podczas gdy gwiazdy na niebie wydawały się stałe i niezmienne, bo tak długie było ich istnienie, to ich żywoty trwały szybko, krótko i rzadko miały znaczenie w szerszym aspekcie. Charlene spędziła wiele czasu patrząc w gwiazdy, niezmiennie zafascynowana ich odległym majestatem, obojętnością z jaką spoglądały na świat, nic sobie nie robiąc z mniejszych i większych ludzkich tragedii.
Oczywiście czasem idealistycznie marzyła, że może mogłaby zrobić coś więcej, nie być tylko kolejną szarą jednostką która przemknie przez życie, nie pozostawiając po sobie śladów. Chciała pozostawić po sobie ślady w alchemii, miała całe życie, żeby rozwinąć umiejętności jeszcze bardziej i dokonać czegoś, co zostanie zapamiętane i pomoże przyszłym eliksirotwórcom. Ale to był cel na bardziej odległą przyszłość, póki co jej myśli mknęły raczej ku ciemnym chmurom zbierającym się powoli nad ich światem. Kto wie, może jako członkinie Zakonu Feniksa miały jeszcze szansę zrobić coś naprawdę pięknego, by ich świat stał się lepszym i bardziej przyjaznym miejscem, by do takich tragedii, jak ta która spotkała rodzinę Sue nie dochodziło?
- Więc tak właśnie zróbmy – rzekła. – Niestety też o tym słyszałam. Jak nie magia, to pogoda stanowi zagrożenie – westchnęła, idąc przez trawę, która nie była tak soczyście zielona jak powinna być o tej porze roku. – Mam nadzieję że nie pojawi się kolejna burza, która zmusi nas do skrócenia czasu. Chciałabym trochę się tu rozejrzeć, żeby zdążyć cokolwiek znaleźć.
Przy skraju lasu nie zauważyła niczego szczególnie niezwykłego; magiczne rośliny i zwierzęta zwykle staranniej się kryły. Las miał jednak swój urok, i nawet teraz pięknie pachniał mieszaniną leśnych woni oraz powietrza po burzy i ulewnym deszczu, który musiał tu spaść, bo ściółka była mokra, a mech uginał się pod podeszwami butów.
- To musi być przyjemna praca. Choć smutna, kiedy widzisz tyle cierpiących zwierząt. Ale z pewnością pokrzepiający może być widok, jak powracają do zdrowia – powiedziała. Gdyby nie wciągnęła ją alchemia, to całkiem możliwe że też chciałaby pracować przy zwierzętach. I może by pracowała, bo pierwotnie wcale nie planowała pracy dla Munga, ta myśl powstała dopiero po śmierci Helen. – W Mungu jest zawsze dużo pracy, ale od maja jest jej jeszcze więcej. Przez anomalie jest dużo więcej urazów i chorób, więc muszę warzyć więcej eliksirów. Pozostaje mi się cieszyć, że Mung jeszcze nie narzeka na dostępność ingrediencji, ale o te do prywatnej zabawy z eliksirami muszę się bardziej starać – wyjaśniła. – Tak, chodźmy głębiej. Tam możemy znaleźć coś ciekawszego, a do ścieżki zawsze możemy wrócić lub odnaleźć inną.
Zeszły ze ścieżki, idąc przez las, w obszary poza główną drogą, gdzie była większa szansa, by coś odnaleźć. Po kilku minutach marszu po mokrej ściółce, uginającym się sprężyście mchu i połamanych gałązkach udało jej się znaleźć kępę ziół, a kawałek dalej kolejną. Pochyliła się przy niej na moment, by zerwać je i wpakować do jednej z torebek, które zabrała na składniki. Przeskoczyła przez przewrócony pień, pokonując kolejne metry lasu, a kawałek dalej znalazła też kilka ptasich piór, wyglądających na sowie, które również zabrała, bo czasem przydawały się jako dodatek do niektórych mikstur.
Ale kawałek dalej piór było jeszcze więcej. Spojrzała na Sue, która znajdowała się nieopodal.
- Co o tym myślisz? – zapytała, zastanawiając się, czy ptakowi, który zgubił tyle piór, mogło się tu coś stać i czy był gdzieś w pobliżu. Pióra wyglądały na stosunkowo świeże i czyste, nie mogły tu leżeć długo.
Oczywiście czasem idealistycznie marzyła, że może mogłaby zrobić coś więcej, nie być tylko kolejną szarą jednostką która przemknie przez życie, nie pozostawiając po sobie śladów. Chciała pozostawić po sobie ślady w alchemii, miała całe życie, żeby rozwinąć umiejętności jeszcze bardziej i dokonać czegoś, co zostanie zapamiętane i pomoże przyszłym eliksirotwórcom. Ale to był cel na bardziej odległą przyszłość, póki co jej myśli mknęły raczej ku ciemnym chmurom zbierającym się powoli nad ich światem. Kto wie, może jako członkinie Zakonu Feniksa miały jeszcze szansę zrobić coś naprawdę pięknego, by ich świat stał się lepszym i bardziej przyjaznym miejscem, by do takich tragedii, jak ta która spotkała rodzinę Sue nie dochodziło?
- Więc tak właśnie zróbmy – rzekła. – Niestety też o tym słyszałam. Jak nie magia, to pogoda stanowi zagrożenie – westchnęła, idąc przez trawę, która nie była tak soczyście zielona jak powinna być o tej porze roku. – Mam nadzieję że nie pojawi się kolejna burza, która zmusi nas do skrócenia czasu. Chciałabym trochę się tu rozejrzeć, żeby zdążyć cokolwiek znaleźć.
Przy skraju lasu nie zauważyła niczego szczególnie niezwykłego; magiczne rośliny i zwierzęta zwykle staranniej się kryły. Las miał jednak swój urok, i nawet teraz pięknie pachniał mieszaniną leśnych woni oraz powietrza po burzy i ulewnym deszczu, który musiał tu spaść, bo ściółka była mokra, a mech uginał się pod podeszwami butów.
- To musi być przyjemna praca. Choć smutna, kiedy widzisz tyle cierpiących zwierząt. Ale z pewnością pokrzepiający może być widok, jak powracają do zdrowia – powiedziała. Gdyby nie wciągnęła ją alchemia, to całkiem możliwe że też chciałaby pracować przy zwierzętach. I może by pracowała, bo pierwotnie wcale nie planowała pracy dla Munga, ta myśl powstała dopiero po śmierci Helen. – W Mungu jest zawsze dużo pracy, ale od maja jest jej jeszcze więcej. Przez anomalie jest dużo więcej urazów i chorób, więc muszę warzyć więcej eliksirów. Pozostaje mi się cieszyć, że Mung jeszcze nie narzeka na dostępność ingrediencji, ale o te do prywatnej zabawy z eliksirami muszę się bardziej starać – wyjaśniła. – Tak, chodźmy głębiej. Tam możemy znaleźć coś ciekawszego, a do ścieżki zawsze możemy wrócić lub odnaleźć inną.
Zeszły ze ścieżki, idąc przez las, w obszary poza główną drogą, gdzie była większa szansa, by coś odnaleźć. Po kilku minutach marszu po mokrej ściółce, uginającym się sprężyście mchu i połamanych gałązkach udało jej się znaleźć kępę ziół, a kawałek dalej kolejną. Pochyliła się przy niej na moment, by zerwać je i wpakować do jednej z torebek, które zabrała na składniki. Przeskoczyła przez przewrócony pień, pokonując kolejne metry lasu, a kawałek dalej znalazła też kilka ptasich piór, wyglądających na sowie, które również zabrała, bo czasem przydawały się jako dodatek do niektórych mikstur.
Ale kawałek dalej piór było jeszcze więcej. Spojrzała na Sue, która znajdowała się nieopodal.
- Co o tym myślisz? – zapytała, zastanawiając się, czy ptakowi, który zgubił tyle piór, mogło się tu coś stać i czy był gdzieś w pobliżu. Pióra wyglądały na stosunkowo świeże i czyste, nie mogły tu leżeć długo.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Od małego podziwiała gwiazdy. Szczególnie ciekawe wydały jej się po wstrząsającej informacji, że te małe punkciki, zasiewające calutkie niebo, gdy nadchodzi zmrok, są większe niż wszystko, co znają, lecz tak odległe, że wydają się mniejsze niż główki szpilek, jakimi babcia posługiwała się podczas szycia. Przy takiej rewelacji - zdaniem Sue - nikt nie powinien się dziwić historiami, jakie potrafiły wyjść z jej wyobraźni. Mówili, że jest dziwna, ale czy te cudowne gwiazdy nie były dziwniejsze? Właśnie dlatego utrzymywała odpowiedni dystans względem prześmiewczych uwag i wytknięć palcami. Ludzie zbyt mało zastanawiali się, o co im właściwie chodzi. Nieprzejęta ich gderaniem stawiała sobie wyraźne cele. I starała się o nich pamiętać nawet w ciężkim czasie, choć czasem potrzebowała bliskich, by przypomnieli o dawnych postanowieniach. Tak, jak lista, którą z początkiem maja stworzyła z Bertiem. Sama obecność Charlene, choć było to w pewien sposób przykre, przypominała jej o tym, że nie tylko ona straciła kogoś szalenie bliskiego. Skoro ona przetrwała, skoro przebrnęli wszyscy inni, Lovegood też musiała się trzymać.
- Miejmy nadzieję, że nie. Póki co nie zapowiada się na to, powinnyśmy mieć wystarczająco dużo czasu. Oby okazało się, że wybrałyśmy idealny moment - spojrzeniem omiotła korony drzew, doszukując się między gałęziami i liśćmi - znacznie przerzedzonymi, słyszała i czuła owe gałązki i liście pod stopami - nieba. Biel wymieszana z niegroźną szarością przebłyskiwała wyraźnie, gdzieniegdzie odsłaniając błękitne plamy. Miała świadomość, że może być to kwestią chwili, gdy anomalie kierowały pogodą, lecz wolała skupić się na obecnym stanie, niż wybiegać w niedaleką przyszłość.
- Kiedy daje się podopiecznym energię, wcale nie jest tak smutno i przykro - odpowiedziała z lekkim uśmiechem. Tak, jak w pracy z dziećmi - dzielony entuzjazm dawał wszystkim świetną zabawę z ogromem korzyści. - Choć bywają smutne momenty, to prawda, ale większość trafiających do nas stworzeń wychodzi zdrowych.
Okolica robiła się coraz bardziej dzika i zarośnięta, minęły kilka krzaków dorodnych jagód oraz parę pomniejszych zwierząt, wyglądających na całe i zdrowe. Nic, póki co, dalej nie przykuło uwagi Sue.
- Och, tak, jest ogromny problem - przyznała, przypominając sobie, jak wygląda sytuacja w lecznicy - o niektóre z eliksirów czy składników naprawdę trzeba było się starać, zapisując odpowiednio wcześniej na listy i pilnując, by rzeczywiście dotarły. - Też mamy z tym trochę zamieszania - wyjaśniła cicho, nie chcąc płoszyć zwierząt zbyt głośną rozmową, choć wiedziała, że las jest świadomy ich obecności. - Również planuję zająć się eliksirami, na potrzeby lecznicy i dla odświeżenia własnej pamięci, choć przyznaję, że to transmutacja wciąż przoduje w moich zainteresowaniach. Rozejrzyjmy się tutaj - poleciła, dostrzegając pierwsze z piór, jeszcze gdy Charlene zbierała zioła. Podążyła ich tropem, kręcąc się wokół.
- Sowie - potwierdziła przypuszczenia znajomej, zakładając kosmyk białych włosów za ucho. - Musiała z czymś walczyć, nie sądzę, by gubiła pióra bez powodu, w dodatku w takim chaosie - mruknęła zmartwiona, idąc dalej ścieżką pozostawionych śladów, aż w końcu jęknęła pod nosem, dostrzegając szczątki rzeczonej sowy. Nie było szans na to, by ją uratować, wystarczył rzut oka nawet niedoświadczonej osoby. Bardziej zmartwiły ją inne pióra, znajdujące się obok - znalazła tylko trzy i podała je Charlene. - Lelka wróżebnika - wyjaśniła krótko. - Coś musiało je napaść, nigdy nie widziałam by się ze sobą spierały, zresztą truchło sowy jest... umh... całe. Nie chciał jej zjeść, lelki nie żywią się ptakami - wyjaśniła, rozglądając się jeszcze wokół.
| rzucam k3
1 - nic się nie dzieje, las jest spokojny,
2 - rozlega się niski, drgający dźwięk, dziewczęta zostają zaatakowane przez zdziczałego lelka wróżebnika,
3 - chwila ciszy i spokoju zostaje przerwana przez trzy jednakowe dźwięki, następujące po sobie w niewielkich odległościach czasowych - to trzy żaberty zeskakują z drzew, przyglądając się Charlene i Susanne.
- Miejmy nadzieję, że nie. Póki co nie zapowiada się na to, powinnyśmy mieć wystarczająco dużo czasu. Oby okazało się, że wybrałyśmy idealny moment - spojrzeniem omiotła korony drzew, doszukując się między gałęziami i liśćmi - znacznie przerzedzonymi, słyszała i czuła owe gałązki i liście pod stopami - nieba. Biel wymieszana z niegroźną szarością przebłyskiwała wyraźnie, gdzieniegdzie odsłaniając błękitne plamy. Miała świadomość, że może być to kwestią chwili, gdy anomalie kierowały pogodą, lecz wolała skupić się na obecnym stanie, niż wybiegać w niedaleką przyszłość.
- Kiedy daje się podopiecznym energię, wcale nie jest tak smutno i przykro - odpowiedziała z lekkim uśmiechem. Tak, jak w pracy z dziećmi - dzielony entuzjazm dawał wszystkim świetną zabawę z ogromem korzyści. - Choć bywają smutne momenty, to prawda, ale większość trafiających do nas stworzeń wychodzi zdrowych.
Okolica robiła się coraz bardziej dzika i zarośnięta, minęły kilka krzaków dorodnych jagód oraz parę pomniejszych zwierząt, wyglądających na całe i zdrowe. Nic, póki co, dalej nie przykuło uwagi Sue.
- Och, tak, jest ogromny problem - przyznała, przypominając sobie, jak wygląda sytuacja w lecznicy - o niektóre z eliksirów czy składników naprawdę trzeba było się starać, zapisując odpowiednio wcześniej na listy i pilnując, by rzeczywiście dotarły. - Też mamy z tym trochę zamieszania - wyjaśniła cicho, nie chcąc płoszyć zwierząt zbyt głośną rozmową, choć wiedziała, że las jest świadomy ich obecności. - Również planuję zająć się eliksirami, na potrzeby lecznicy i dla odświeżenia własnej pamięci, choć przyznaję, że to transmutacja wciąż przoduje w moich zainteresowaniach. Rozejrzyjmy się tutaj - poleciła, dostrzegając pierwsze z piór, jeszcze gdy Charlene zbierała zioła. Podążyła ich tropem, kręcąc się wokół.
- Sowie - potwierdziła przypuszczenia znajomej, zakładając kosmyk białych włosów za ucho. - Musiała z czymś walczyć, nie sądzę, by gubiła pióra bez powodu, w dodatku w takim chaosie - mruknęła zmartwiona, idąc dalej ścieżką pozostawionych śladów, aż w końcu jęknęła pod nosem, dostrzegając szczątki rzeczonej sowy. Nie było szans na to, by ją uratować, wystarczył rzut oka nawet niedoświadczonej osoby. Bardziej zmartwiły ją inne pióra, znajdujące się obok - znalazła tylko trzy i podała je Charlene. - Lelka wróżebnika - wyjaśniła krótko. - Coś musiało je napaść, nigdy nie widziałam by się ze sobą spierały, zresztą truchło sowy jest... umh... całe. Nie chciał jej zjeść, lelki nie żywią się ptakami - wyjaśniła, rozglądając się jeszcze wokół.
| rzucam k3
1 - nic się nie dzieje, las jest spokojny,
2 - rozlega się niski, drgający dźwięk, dziewczęta zostają zaatakowane przez zdziczałego lelka wróżebnika,
3 - chwila ciszy i spokoju zostaje przerwana przez trzy jednakowe dźwięki, następujące po sobie w niewielkich odległościach czasowych - to trzy żaberty zeskakują z drzew, przyglądając się Charlene i Susanne.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
The member 'Susanne Lovegood' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Charlene w dzieciństwie spotkało wiele takich zaskoczeń i kiedy była małą dziewczynką, trudno było jej sobie wyobrazić, jak ogromne są gwiazdy i jak daleko się znajdują. Były tylko zbiorem mrugających na niebie punkcików, które dopiero z czasem zyskały nazwę i dodatkowy magiczny kontekst, kiedy mama nauczyła ją, jak ważne są podczas warzenia eliksirów. Leonia Leighton była wspaniałą alchemiczką i ciepłą, troskliwą matką, która bardzo chętnie dzieliła się wiedzą z dziećmi i była zadowolona że Charlene idzie w jej ślady i ulega fascynacji alchemią i astronomią.
Nie przeszkadzały jej nigdy dziwactwa Susanne, szybko zapałała do niej sympatią. Lubiła ludzi oryginalnych i z pasją, Sue dostrzegała wiele rzeczy na które inni nie zwracali uwagi i dzielnie radziła sobie z przeciwnościami ze strony ludzi i losu. Sama też musiała sobie radzić.
- Oby – rzekła, także spoglądając w górę. Na ten moment nie zanosiło się, by miało się coś dziać, ale pogoda przy anomaliach była tak zmienna, że sytuacja mogła ulec zmianie w ciągu kilku minut. Póki co też nie chciała o tym myśleć, rozkoszując się spacerem po lesie, który był przyjemny sam w sobie, nawet gdyby nie znalazła nic użytecznego alchemicznie.
- To dobrze. Im więcej zdrowych i szczęśliwych zwierząt tym lepiej – powiedziała, idąc energicznym krokiem i rozglądając się. – Podejrzewam, że wam też przydadzą się eliksiry. Mówisz, że chcesz zająć się alchemią w lecznicy? Jeśli chcesz, chętnie pomogę ci odświeżyć pamięć. Wpadnij kiedyś do mnie, mieszkam pod Londynem i mam własną pracownię, możemy uwarzyć coś razem – zaproponowała jej, wzdychając cicho, kiedy przypomniała sobie, jak kiedyś demonstrowała Helen warzenie mikstur i uczyła ją podstaw astronomii. Gdyby nie umarła w wieku dziewięciu lat, pewnie po zakupie różdżki mogłaby już sama coś warzyć podczas wakacji w domu. Niestety nie dożyła tego momentu, nie dla niej był Hogwart, różdżka i samodzielne przygotowywanie eliksirów, a na każdą z tych rzeczy tak bardzo czekała. – Transmutacja też nie jest mi obojętną dziedziną. A właściwie poświęciłam jej sporo czasu zaraz obok alchemii – przyznała. Uroki transmutacji poznała w Hogwarcie, a gdy była starsza niezmiernie zafascynowała ją animagia.
Pióra przykuły jej uwagę, było ich za dużo jak na zwykłe zgubienie ich w locie. Wyglądało to raczej jakby sowa została zaatakowana przez inne stworzenie, lub może padła ofiarą kapryśnej pogody.
Ruszyła za Sue śladem piór, wypatrując sowy. Jeśli była ranna, wciąż mogłyby jej pomóc, Sue być może znała odpowiednie zaklęcia, skoro leczyła zwierzęta. Ale niestety znalazły już tylko jej martwe ciało, wyglądające naprawdę smutno z poszarpanymi piórami, martwe na tle ciemnozielonego mchu.
- Może zaatakowało je coś innego? – zastanowiła się, oglądając podane jej pióra, nie słyszała jak dotąd o przypadku lelków wróżebników żywiących się sowami, preferowały duże owady. – Może lelek uciekł, a sowa nie miała tyle szczęścia? – Nie było tu jego ciała, tylko ciało sowy oraz pióra, z których tylko parę należało do lelka.
Wtedy obie mogły usłyszeć trzy dziwne dźwięki.
- Patrz...! – szepnęła nagle, wskazując przed siebie, na dziwne stworzenia przypominające skrzyżowanie żaby z małpą. – Co one tu robią? Nie wiedziałam, że można je znaleźć na tych terenach... – powiedziała cicho, ostrożnie obserwując zwierzęta, które nie były rodzimym gatunkiem w Wielkiej Brytanii, ale mogły uciec z obejścia jakiegoś czarodzieja entuzjasty egzotycznych stworzeń. – Myślisz, że mogły zaatakować tę sowę? I czy mogą rzucić się... na nas?
Jak dotąd o żabertach tylko czytała, nie spotkała żadnego na wolności. Ale z tego co było jej wiadomo nie stanowiły zagrożenia dla ludzi, choć mogły atakować ptaki i drobne stworzenia. Dla pewności wolała ich nie prowokować, z powodu anomalii mogły być głodne i agresywne. Ale czy zdecydowałyby się na atak na czarownice?
- Może lepiej ostrożnie się wycofać i poszukać innej drogi? – zasugerowała.
| k3:
1 – Nic się nie dzieje, żaberty tylko obserwują dziewczęta.
2 – Jedno ze stworzeń nagle chwyta ciało martwej sowy i ucieka z nim.
3 – Jedno ze stworzeń skacze w kierunku Charlene.
Nie przeszkadzały jej nigdy dziwactwa Susanne, szybko zapałała do niej sympatią. Lubiła ludzi oryginalnych i z pasją, Sue dostrzegała wiele rzeczy na które inni nie zwracali uwagi i dzielnie radziła sobie z przeciwnościami ze strony ludzi i losu. Sama też musiała sobie radzić.
- Oby – rzekła, także spoglądając w górę. Na ten moment nie zanosiło się, by miało się coś dziać, ale pogoda przy anomaliach była tak zmienna, że sytuacja mogła ulec zmianie w ciągu kilku minut. Póki co też nie chciała o tym myśleć, rozkoszując się spacerem po lesie, który był przyjemny sam w sobie, nawet gdyby nie znalazła nic użytecznego alchemicznie.
- To dobrze. Im więcej zdrowych i szczęśliwych zwierząt tym lepiej – powiedziała, idąc energicznym krokiem i rozglądając się. – Podejrzewam, że wam też przydadzą się eliksiry. Mówisz, że chcesz zająć się alchemią w lecznicy? Jeśli chcesz, chętnie pomogę ci odświeżyć pamięć. Wpadnij kiedyś do mnie, mieszkam pod Londynem i mam własną pracownię, możemy uwarzyć coś razem – zaproponowała jej, wzdychając cicho, kiedy przypomniała sobie, jak kiedyś demonstrowała Helen warzenie mikstur i uczyła ją podstaw astronomii. Gdyby nie umarła w wieku dziewięciu lat, pewnie po zakupie różdżki mogłaby już sama coś warzyć podczas wakacji w domu. Niestety nie dożyła tego momentu, nie dla niej był Hogwart, różdżka i samodzielne przygotowywanie eliksirów, a na każdą z tych rzeczy tak bardzo czekała. – Transmutacja też nie jest mi obojętną dziedziną. A właściwie poświęciłam jej sporo czasu zaraz obok alchemii – przyznała. Uroki transmutacji poznała w Hogwarcie, a gdy była starsza niezmiernie zafascynowała ją animagia.
Pióra przykuły jej uwagę, było ich za dużo jak na zwykłe zgubienie ich w locie. Wyglądało to raczej jakby sowa została zaatakowana przez inne stworzenie, lub może padła ofiarą kapryśnej pogody.
Ruszyła za Sue śladem piór, wypatrując sowy. Jeśli była ranna, wciąż mogłyby jej pomóc, Sue być może znała odpowiednie zaklęcia, skoro leczyła zwierzęta. Ale niestety znalazły już tylko jej martwe ciało, wyglądające naprawdę smutno z poszarpanymi piórami, martwe na tle ciemnozielonego mchu.
- Może zaatakowało je coś innego? – zastanowiła się, oglądając podane jej pióra, nie słyszała jak dotąd o przypadku lelków wróżebników żywiących się sowami, preferowały duże owady. – Może lelek uciekł, a sowa nie miała tyle szczęścia? – Nie było tu jego ciała, tylko ciało sowy oraz pióra, z których tylko parę należało do lelka.
Wtedy obie mogły usłyszeć trzy dziwne dźwięki.
- Patrz...! – szepnęła nagle, wskazując przed siebie, na dziwne stworzenia przypominające skrzyżowanie żaby z małpą. – Co one tu robią? Nie wiedziałam, że można je znaleźć na tych terenach... – powiedziała cicho, ostrożnie obserwując zwierzęta, które nie były rodzimym gatunkiem w Wielkiej Brytanii, ale mogły uciec z obejścia jakiegoś czarodzieja entuzjasty egzotycznych stworzeń. – Myślisz, że mogły zaatakować tę sowę? I czy mogą rzucić się... na nas?
Jak dotąd o żabertach tylko czytała, nie spotkała żadnego na wolności. Ale z tego co było jej wiadomo nie stanowiły zagrożenia dla ludzi, choć mogły atakować ptaki i drobne stworzenia. Dla pewności wolała ich nie prowokować, z powodu anomalii mogły być głodne i agresywne. Ale czy zdecydowałyby się na atak na czarownice?
- Może lepiej ostrożnie się wycofać i poszukać innej drogi? – zasugerowała.
| k3:
1 – Nic się nie dzieje, żaberty tylko obserwują dziewczęta.
2 – Jedno ze stworzeń nagle chwyta ciało martwej sowy i ucieka z nim.
3 – Jedno ze stworzeń skacze w kierunku Charlene.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
The member 'Charlene Leighton' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
W takim razie śmiało mogły stwierdzić, że inspirowały się nawzajem, co dawało solidną podwalinę pod bliską znajomość - mogły czerpać od siebie, dając wsparcie i otrzymując je, skoro zrozumienie przepływało sprawnie między nimi.
- Chętnie - odparła, zachowując w pamięci propozycję Charlie. Właściwie nie miała konkretnych planów poza samym zabraniem się za alchemię, uznając przebyty kurs ministerialny tylko za wstęp, szkoda było zmarnować predyspozycje, skoro już okazało się, że jednak je posiada. Większość nie wróżyła jej dobrze w tej dziedzinie, ale po ukończeniu szkoły, jak za dotknięciem różdżki, alchemia szła jej sprawniej, bez trudu domyśliła się więc, że musiała być ofiarą okropnej i wytrwałej złośliwości. Podobne wnioski można było wyciągnąć zerkając na jej oceny z zajęć, nijak nie pokrywające się z ważniejszymi egzaminami, gdzie nikt poza nią samą nie miał dostępu do kociołka. Przynajmniej sama Susanne trwała wiernie w przekonaniu, że jeszcze sobie poradzi - i na to ostatecznie wyszło. W każdym razie, wizja wspólnego spędzania czasu przy kociołkach przedstawiała się przyjemnie i mogła być pewna, że Leighton nie posunie się do żadnych paskudnych żartów, za to skontroluje, w jaki sposób białowłosa zabiera się za mikstury. - Na pewno się na to umówimy. Mogę też szepnąć słówko przełożonej, alchemików nigdy za wiele, więc od czasu do czasu mogłabyś dostać jakieś zlecenie - choć teraz i tak masz ręce pełne roboty - zaproponowała, wiedząc, że sytuacja z czasem zawsze się uspokaja.
- Pamiętam - miały okazję spędzić parę chwil nad transmutacją, ćwicząc ją razem. Nie miała jednak pojęcia, że Charlene opanowała animagię - sama Susanne ćwiczyła od pewnego czasu, lecz nie znalazła wystarczająco wielu wolnych chwil, by całkowicie oddać się temu zajęciu i zgłębić umiejętność w większym stopniu. Była na dobrej drodze, mimo wyraźnej potrzeby praktyki. Nie chwaliła się tym, bo i nie miała po co - może podjęcie owego tematu było im pisane w przyszłości. - Miło wspominam nasze ćwiczenia, nawet jeśli nie było ich wiele.
Zajęta obserwacją dolnych partii lasu nie zdążyła jeszcze odpowiednio przyjrzeć się temu, co czekało w górze, a pobieżne spojrzenie nie odsłoniło wszystkiego, co mogło kryć się pośród gałęzi. Żaberty pozostawały więc poza zasięgiem wzroku.
- Możliwe - przyznała, słysząc Charlene, lecz mimo wszystko wydawało jej się, że ptaki stoczyły walkę, a sowa z opłakanym skutkiem zakończyła ją w podszyciu lasu. Przyjrzała się ze smutkiem obrażeniom i wszystko wskazywało na to, że zostały zadane przez innego ptaka. Nie zdążyła odpowiedzieć koleżance - spojrzała szybko na ich towarzystwo. Trzy dorodne żaberty. Wytrzeszczyła lekko oczy ze zdziwienia.
- Nie powinny nas atakować - uznała, dając im chwilę na oswojenie się z ich obecnością. Nie sprawiały wrażenia groźnych ani zdziczałych, wyglądały zupełnie normalnie - Sue dla pewności chciała sprawdzić, czy nic im nie jest. - Raczej nie atakowałyby sowy, a gdyby nawet, na pewno byśmy jej tutaj nie znalazły, truchło leży tu dzień, może dwa - stwierdziła, zerkając jeszcze raz na martwego ptaka, przy którym wciąż się znajdowała. Podniosła się powoli. - Wyglądają zwyczajnie, nawet jakoś blado. Nieczęsto można je u nas spotkać, ale z wolna się rozprzestrzeniają, więc zdarzają się przypadki - dobrze trafiłyśmy - wzruszyła ramionami i ostrożnie otworzyła torbę, szukając małej przynęty na stworzenia. Suszone ogony jaszczurek powinny im posmakować, pytanie tylko, czy zdołają im zaufać. Podejrzewała, że są głodne, naprawdę wyglądały niemrawo. Na próbę rzuciła jeden ogon między nie - chwilę krążyły wokół przysmaku, aż ostatecznie któryś z nich zdecydował się na spróbowanie. Była pod wrażeniem. Kolejny wyciągnęła już na dłoni, czekając, aż stworzenie podejdzie bliżej. Trwało to chwilę, czekała w ciszy, ale opłacało się.
- Spójrz, jest ranny - powiedziała łagodnie, dostrzegając solidne wydrążenie na prawym boku żaberta. - I nie ma jednego rogu - zauważyła, spoglądając zaraz na Charlene. - Pomożesz mi zdobyć ich zaufanie? Możesz sięgnąć do mojej torby i wyjąć suszone ogony jaszczurek. Są głodne, nie powinny uciekać - uznała.
- Chętnie - odparła, zachowując w pamięci propozycję Charlie. Właściwie nie miała konkretnych planów poza samym zabraniem się za alchemię, uznając przebyty kurs ministerialny tylko za wstęp, szkoda było zmarnować predyspozycje, skoro już okazało się, że jednak je posiada. Większość nie wróżyła jej dobrze w tej dziedzinie, ale po ukończeniu szkoły, jak za dotknięciem różdżki, alchemia szła jej sprawniej, bez trudu domyśliła się więc, że musiała być ofiarą okropnej i wytrwałej złośliwości. Podobne wnioski można było wyciągnąć zerkając na jej oceny z zajęć, nijak nie pokrywające się z ważniejszymi egzaminami, gdzie nikt poza nią samą nie miał dostępu do kociołka. Przynajmniej sama Susanne trwała wiernie w przekonaniu, że jeszcze sobie poradzi - i na to ostatecznie wyszło. W każdym razie, wizja wspólnego spędzania czasu przy kociołkach przedstawiała się przyjemnie i mogła być pewna, że Leighton nie posunie się do żadnych paskudnych żartów, za to skontroluje, w jaki sposób białowłosa zabiera się za mikstury. - Na pewno się na to umówimy. Mogę też szepnąć słówko przełożonej, alchemików nigdy za wiele, więc od czasu do czasu mogłabyś dostać jakieś zlecenie - choć teraz i tak masz ręce pełne roboty - zaproponowała, wiedząc, że sytuacja z czasem zawsze się uspokaja.
- Pamiętam - miały okazję spędzić parę chwil nad transmutacją, ćwicząc ją razem. Nie miała jednak pojęcia, że Charlene opanowała animagię - sama Susanne ćwiczyła od pewnego czasu, lecz nie znalazła wystarczająco wielu wolnych chwil, by całkowicie oddać się temu zajęciu i zgłębić umiejętność w większym stopniu. Była na dobrej drodze, mimo wyraźnej potrzeby praktyki. Nie chwaliła się tym, bo i nie miała po co - może podjęcie owego tematu było im pisane w przyszłości. - Miło wspominam nasze ćwiczenia, nawet jeśli nie było ich wiele.
Zajęta obserwacją dolnych partii lasu nie zdążyła jeszcze odpowiednio przyjrzeć się temu, co czekało w górze, a pobieżne spojrzenie nie odsłoniło wszystkiego, co mogło kryć się pośród gałęzi. Żaberty pozostawały więc poza zasięgiem wzroku.
- Możliwe - przyznała, słysząc Charlene, lecz mimo wszystko wydawało jej się, że ptaki stoczyły walkę, a sowa z opłakanym skutkiem zakończyła ją w podszyciu lasu. Przyjrzała się ze smutkiem obrażeniom i wszystko wskazywało na to, że zostały zadane przez innego ptaka. Nie zdążyła odpowiedzieć koleżance - spojrzała szybko na ich towarzystwo. Trzy dorodne żaberty. Wytrzeszczyła lekko oczy ze zdziwienia.
- Nie powinny nas atakować - uznała, dając im chwilę na oswojenie się z ich obecnością. Nie sprawiały wrażenia groźnych ani zdziczałych, wyglądały zupełnie normalnie - Sue dla pewności chciała sprawdzić, czy nic im nie jest. - Raczej nie atakowałyby sowy, a gdyby nawet, na pewno byśmy jej tutaj nie znalazły, truchło leży tu dzień, może dwa - stwierdziła, zerkając jeszcze raz na martwego ptaka, przy którym wciąż się znajdowała. Podniosła się powoli. - Wyglądają zwyczajnie, nawet jakoś blado. Nieczęsto można je u nas spotkać, ale z wolna się rozprzestrzeniają, więc zdarzają się przypadki - dobrze trafiłyśmy - wzruszyła ramionami i ostrożnie otworzyła torbę, szukając małej przynęty na stworzenia. Suszone ogony jaszczurek powinny im posmakować, pytanie tylko, czy zdołają im zaufać. Podejrzewała, że są głodne, naprawdę wyglądały niemrawo. Na próbę rzuciła jeden ogon między nie - chwilę krążyły wokół przysmaku, aż ostatecznie któryś z nich zdecydował się na spróbowanie. Była pod wrażeniem. Kolejny wyciągnęła już na dłoni, czekając, aż stworzenie podejdzie bliżej. Trwało to chwilę, czekała w ciszy, ale opłacało się.
- Spójrz, jest ranny - powiedziała łagodnie, dostrzegając solidne wydrążenie na prawym boku żaberta. - I nie ma jednego rogu - zauważyła, spoglądając zaraz na Charlene. - Pomożesz mi zdobyć ich zaufanie? Możesz sięgnąć do mojej torby i wyjąć suszone ogony jaszczurek. Są głodne, nie powinny uciekać - uznała.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Charlene była młoda i na pewno miała jeszcze sporo przed sobą, jeśli chodzi o zdobywanie doświadczeń i szlifowanie umiejętności, które jak na jej wiek i tak były już spore. Ale nie zamierzała trzymać ich tylko dla siebie i chętnie pomagała swoim znajomym, warząc dla nich mikstury lub udzielając wskazówek. Nie mogła się też doczekać zleceń na eliksiry od Zakonu Feniksa, ze względu na jej niskie umiejętności w zakresie magii bitewnej to był jej główny atut – warzenie niezbędnych mikstur. Sue miała jeszcze szanse stać się świetną alchemiczką, teraz, kiedy nie musiała się już obawiać złośliwości ze strony szkolnych kolegów, którzy sabotowali jej działania. Niektórzy ludzie w Hogwarcie byli naprawdę okropni.
- Mam sporo roboty, to fakt, ale jak się trochę uspokoi, mogę was czasem poratować jakimś specyfikiem. Nie ograniczam się w swojej alchemicznej pasji tylko do murów Munga, więc chętnie przygotuję coś dla waszych podopiecznych, jeśli akurat nadarzy się konkretna potrzeba – wyjaśniła. Zakon, zlecenia od znajomych, własne próby alchemiczne... Trochę tego było, ale nie czuła przesytu, w końcu to była jej życiowa pasja, w dodatku każde nowe zlecenie czegoś ją uczyło.
Odkąd została animagiem kocia część natury stała się częścią jej życia, lubiła czasem stawać się kotem. Wiedziała też, że ta umiejętność również może okazać się przydatna dla Zakonu, więc pielęgnowała ją starannie. Chciała być przydatna.
Ale teraz jej myśli były pochłonięte głównie obserwowaniem poszycia lasu i wypatrywaniem potencjalnych składników, a później – śladów sowy, która nieszczęśliwie zakończyła swój żywot. Charlene zdziwiła myśl że sowa mogła paść ofiarą lelka wróżebnika, chyba że był to jakiś wyjątkowo agresywny okaz, co w dobie anomalii nie było nieprawdopodobne. Zanim zdążyły dokładniej przyjrzeć się sowie, okazało się, że miały towarzystwo. Początkowo Charlie myślała że to żaberty mogły zaatakować sowę, ale wiedziała też, że Sue posiada większą wiedzę i może powinna jej zaufać, gdy powiedziała, że nie powinny się na nie rzucić. Miała taką nadzieję, ale była gotowa wziąć nogi za pas, gdyby tak któreś ze stworzeń nagle skoczyło w jej stronę.
Obserwowała je, nie wykonując gwałtownych ruchów, by nie rozdrażnić zwierząt, które znała głównie z książek i opowieści. Nawet zwykły kot mógł stać się agresywny gdy był głodny i ranny, a te żaberty nie wyglądały na okazy zdrowia. Powiodła za spojrzeniem Sue, zauważając, że jeden rzeczywiście został zraniony w bok i brakowało mu rogu, zupełnie jakby i on stoczył wcześniej jakąś walkę.
- Raczej nie zrobiłaby mu tego sowa – zauważyła. – Może komuś uciekły? – zastanowiła się. Jeśli przez anomalie uciekły jakiemuś czarodziejskiemu hodowcy, mogły nawet nie być zbyt dobrze przystosowane do życia na wolności i stąd ich mizerniejszy wygląd. Lub po prostu brakowało im pożywienia i dlatego zapuściły się aż tutaj. – Pomogę ci – rzekła, ostrożnie wyciągając z torby Susanne paczuszkę z suszonymi ogonami jaszczurek. – Co chcesz z nimi zrobić? Jesteś w stanie jakoś go... uleczyć?
By zdobyć zaufanie stworzeń i pokazać im, że miały dobre zamiary, także rzuciła im parę suszonych ogonów, którymi mogły się zająć i zaspokoić głód, który najwyraźniej bardzo im doskwierał, skoro podeszły tak blisko i zaczęły jeść to, co im rzuciły. Zachowywały się spokojnie, więc i Charlie nieco się rozluźniła, razem z Sue próbując zdobyć ich zaufanie, tak, by panna Lovegood mogła je obejrzeć uważniej. Na swój sposób było to ciekawe doświadczenie, nie codziennie napotykało się taki gatunek. Umieściła jeden ogon na dłoni tak jak przed chwilą zrobiła to Sue; żabert wyraźnie się wahał, ale głód zwyciężył i błoniastą dłonią szybko pochwycił przysmak, znów odsuwając się od dziewczyny.
- Na swój sposób wydają się... miłe – zauważyła. Raczej niewielu nazwałoby te istoty ładnymi, ale Charlie ciekawiły magiczne zwierzęta i chętnie dowiadywała się o nich nowych rzeczy.
- Mam sporo roboty, to fakt, ale jak się trochę uspokoi, mogę was czasem poratować jakimś specyfikiem. Nie ograniczam się w swojej alchemicznej pasji tylko do murów Munga, więc chętnie przygotuję coś dla waszych podopiecznych, jeśli akurat nadarzy się konkretna potrzeba – wyjaśniła. Zakon, zlecenia od znajomych, własne próby alchemiczne... Trochę tego było, ale nie czuła przesytu, w końcu to była jej życiowa pasja, w dodatku każde nowe zlecenie czegoś ją uczyło.
Odkąd została animagiem kocia część natury stała się częścią jej życia, lubiła czasem stawać się kotem. Wiedziała też, że ta umiejętność również może okazać się przydatna dla Zakonu, więc pielęgnowała ją starannie. Chciała być przydatna.
Ale teraz jej myśli były pochłonięte głównie obserwowaniem poszycia lasu i wypatrywaniem potencjalnych składników, a później – śladów sowy, która nieszczęśliwie zakończyła swój żywot. Charlene zdziwiła myśl że sowa mogła paść ofiarą lelka wróżebnika, chyba że był to jakiś wyjątkowo agresywny okaz, co w dobie anomalii nie było nieprawdopodobne. Zanim zdążyły dokładniej przyjrzeć się sowie, okazało się, że miały towarzystwo. Początkowo Charlie myślała że to żaberty mogły zaatakować sowę, ale wiedziała też, że Sue posiada większą wiedzę i może powinna jej zaufać, gdy powiedziała, że nie powinny się na nie rzucić. Miała taką nadzieję, ale była gotowa wziąć nogi za pas, gdyby tak któreś ze stworzeń nagle skoczyło w jej stronę.
Obserwowała je, nie wykonując gwałtownych ruchów, by nie rozdrażnić zwierząt, które znała głównie z książek i opowieści. Nawet zwykły kot mógł stać się agresywny gdy był głodny i ranny, a te żaberty nie wyglądały na okazy zdrowia. Powiodła za spojrzeniem Sue, zauważając, że jeden rzeczywiście został zraniony w bok i brakowało mu rogu, zupełnie jakby i on stoczył wcześniej jakąś walkę.
- Raczej nie zrobiłaby mu tego sowa – zauważyła. – Może komuś uciekły? – zastanowiła się. Jeśli przez anomalie uciekły jakiemuś czarodziejskiemu hodowcy, mogły nawet nie być zbyt dobrze przystosowane do życia na wolności i stąd ich mizerniejszy wygląd. Lub po prostu brakowało im pożywienia i dlatego zapuściły się aż tutaj. – Pomogę ci – rzekła, ostrożnie wyciągając z torby Susanne paczuszkę z suszonymi ogonami jaszczurek. – Co chcesz z nimi zrobić? Jesteś w stanie jakoś go... uleczyć?
By zdobyć zaufanie stworzeń i pokazać im, że miały dobre zamiary, także rzuciła im parę suszonych ogonów, którymi mogły się zająć i zaspokoić głód, który najwyraźniej bardzo im doskwierał, skoro podeszły tak blisko i zaczęły jeść to, co im rzuciły. Zachowywały się spokojnie, więc i Charlie nieco się rozluźniła, razem z Sue próbując zdobyć ich zaufanie, tak, by panna Lovegood mogła je obejrzeć uważniej. Na swój sposób było to ciekawe doświadczenie, nie codziennie napotykało się taki gatunek. Umieściła jeden ogon na dłoni tak jak przed chwilą zrobiła to Sue; żabert wyraźnie się wahał, ale głód zwyciężył i błoniastą dłonią szybko pochwycił przysmak, znów odsuwając się od dziewczyny.
- Na swój sposób wydają się... miłe – zauważyła. Raczej niewielu nazwałoby te istoty ładnymi, ale Charlie ciekawiły magiczne zwierzęta i chętnie dowiadywała się o nich nowych rzeczy.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Obydwie miały przed sobą jeszcze mnóstwo czasu - przynajmniej teoretycznie, bowiem świat gotował im ostatnio potrawy głównie ciężkostrawne i niewiele mogły w tej kwestii poradzić. Pozostawało trwać w stałej nadziei, że wszystko niedługo się unormuje, a Zakon, składający się przecież z wielu zdolnych osobowości, poradzi sobie z największym złem, powoli docierając do jego źródła. Jej małym postanowieniem był czynny udział w przedsięwzięciach. Chciała się angażować i pomagać reszcie, działać z taką wiarą i siłą, jak reszta. Nawet jeśli na ostatnim spotkaniu zdania nieco wszystkich poróżniły, wiedziała, że mają jeden cel i tego wolała się trzymać. Kłótnie były ostatnim czego potrzebowali w organizacji.
Lovegood często oddawała się rozmyśleniom na temat swojej animagicznej postaci - tak bardzo chciałaby wiedzieć, w co przyszłoby się jej zmieniać. Czy w drobną pszczółkę, kojarzoną z domem rodzinnym, czy królika, a może sarnę? Pogrążała się w interpretacji każdego kolejnego gatunku, dumając nad ich związkiem z samą sobą. Ciężko było obiektywnie stwierdzić, z czym łączyła się charakterem na tyle, by móc przybrać tego postać. Na pewno nie byłaby kotem - one były zbyt tajemnicze i nie tak energiczne, brakowało im porywczości. Nie wyobrażała sobie też przemiany w niedźwiedzia. Albo bobra. Możliwe, że myślała o tym zbyt wiele, zamiast zająć się praktycznymi ćwiczeniami z kimś obeznanym w temacie.
Żabertom zaufała, zmartwiona ich zmatowiałą, szarawą skórą, która powinna przypominać bardziej zdrową zieleń. Prawdę mówiąc, tak zmarniałe mogły nawet podjąć się ataku, ale nie sądziła, by były w stanie zaszkodzić im poważnie. W razie takiej ewentualności szybciej spróbowałaby je uspokoić niż uciekać.
- Prawdopodobnie. Wyglądają, jakby miały wcześniej kontakt z człowiekiem, to znaczy - rzeczywiście są dosyć ufne - wciąż pozostawała opcja, że żyły na wolności i miały się dobrze - do czasu anomalii. Niemożliwe żeby z lasu zniknęło źródło ich pożywienia - mieściło się przecież w całkiem szerokim zakresie.
- Niewiele mogę, nie chcę mu zaszkodzić, ale spróbuję nanieść odrobinę maści z wodnej gwiazdy - podjęła decyzję, obserwując jeszcze chwilę wszystkie trzy żaberty. Tylko jeden nosił na sobie niepokojące rozcięcie. Podejrzewała, że coś porządnie go dziobnęło - czyżby ten nieszczęsny lelek? - Odwróć ich uwagę jedzeniem, a powinnam sprawnie to załatwić - poprosiła, schylając się po słoiczek z maścią. Dobrze, że wzięła z pracy mały zapas specyfików.
Zaczaiła się na stworzenie, z palcem wysmarowanym gęstym wywarem, delikatnie chwytając je za tułów i przytrzymując w miejscu, prędko, lecz wciąż dokładnie, nanosząc maść na zranienie. Bąbel na czubku głowy przybrał ostrzegawczo czerwoną barwę, ale nim się obejrzał, było już po krzyku i puściła go wolno. Reszta nie przejęła się tym wcale, zajęta jedzeniem.
- Są przeurocze, uwielbiam te ich bąble - przyznała. Nie od dziś wiadomo, że miała specyficzny gust. Wiele gatunków postrzegała jako piękne. - Nie mogę ich zabrać, ale po powrocie zgłoszę ich obecność i ktoś powinien się tym zająć. Zostawmy im ogony i chodźmy dalej - zaproponowała, chcąc rozejrzeć się jeszcze trochę po lesie i w miarę możliwości dowiedzieć się, co działo się z lelkiem.
Lovegood często oddawała się rozmyśleniom na temat swojej animagicznej postaci - tak bardzo chciałaby wiedzieć, w co przyszłoby się jej zmieniać. Czy w drobną pszczółkę, kojarzoną z domem rodzinnym, czy królika, a może sarnę? Pogrążała się w interpretacji każdego kolejnego gatunku, dumając nad ich związkiem z samą sobą. Ciężko było obiektywnie stwierdzić, z czym łączyła się charakterem na tyle, by móc przybrać tego postać. Na pewno nie byłaby kotem - one były zbyt tajemnicze i nie tak energiczne, brakowało im porywczości. Nie wyobrażała sobie też przemiany w niedźwiedzia. Albo bobra. Możliwe, że myślała o tym zbyt wiele, zamiast zająć się praktycznymi ćwiczeniami z kimś obeznanym w temacie.
Żabertom zaufała, zmartwiona ich zmatowiałą, szarawą skórą, która powinna przypominać bardziej zdrową zieleń. Prawdę mówiąc, tak zmarniałe mogły nawet podjąć się ataku, ale nie sądziła, by były w stanie zaszkodzić im poważnie. W razie takiej ewentualności szybciej spróbowałaby je uspokoić niż uciekać.
- Prawdopodobnie. Wyglądają, jakby miały wcześniej kontakt z człowiekiem, to znaczy - rzeczywiście są dosyć ufne - wciąż pozostawała opcja, że żyły na wolności i miały się dobrze - do czasu anomalii. Niemożliwe żeby z lasu zniknęło źródło ich pożywienia - mieściło się przecież w całkiem szerokim zakresie.
- Niewiele mogę, nie chcę mu zaszkodzić, ale spróbuję nanieść odrobinę maści z wodnej gwiazdy - podjęła decyzję, obserwując jeszcze chwilę wszystkie trzy żaberty. Tylko jeden nosił na sobie niepokojące rozcięcie. Podejrzewała, że coś porządnie go dziobnęło - czyżby ten nieszczęsny lelek? - Odwróć ich uwagę jedzeniem, a powinnam sprawnie to załatwić - poprosiła, schylając się po słoiczek z maścią. Dobrze, że wzięła z pracy mały zapas specyfików.
Zaczaiła się na stworzenie, z palcem wysmarowanym gęstym wywarem, delikatnie chwytając je za tułów i przytrzymując w miejscu, prędko, lecz wciąż dokładnie, nanosząc maść na zranienie. Bąbel na czubku głowy przybrał ostrzegawczo czerwoną barwę, ale nim się obejrzał, było już po krzyku i puściła go wolno. Reszta nie przejęła się tym wcale, zajęta jedzeniem.
- Są przeurocze, uwielbiam te ich bąble - przyznała. Nie od dziś wiadomo, że miała specyficzny gust. Wiele gatunków postrzegała jako piękne. - Nie mogę ich zabrać, ale po powrocie zgłoszę ich obecność i ktoś powinien się tym zająć. Zostawmy im ogony i chodźmy dalej - zaproponowała, chcąc rozejrzeć się jeszcze trochę po lesie i w miarę możliwości dowiedzieć się, co działo się z lelkiem.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Scafell Pike
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Cumberland