Wydarzenia


Ekipa forum
[sen] dziecko wojny
AutorWiadomość
[sen] dziecko wojny [odnośnik]18.07.17 10:13
Trzynaście, dwanaście, jedenaście, siedem...Nie, nie, od nowa. Trzynaście, dwanaście, dziesięć, sześć: sześć tłuściutkich, rudych owieczek przeskakiwało przez płonący płot, wydając z siebie agonalny pisk. Płomienie zajmowały wełnę, od razu zamieniając ją w lepki popiół, opadający na martwą ziemię. Niezawodny sposób na spokojny sen spalił na panewce, a Wright otworzył gwałtownie oczy, siadając na materacu.
Zadziwiająco dużym materacu. Kiedy nie drzemał wciśnięty obok Margaux, zajmował prowizoryczne posłanie utkane w kącie pokoju, wygodne, ale zdecydowanie za krótkie na męskie gabaryty. Tym razem jednak nie musiał podciągać kolan pod brodę, ani uważać, by przy wstawaniu nie strącić z poduszek Kudłacza. Zgrabnie poderwał się do góry, co właściwie nie powiększyło pola obserwacji: pięcioletni Benjamin ledwie sięgał kędzierzawą główką ponad sypialniany stoliczek. Ziewnął głośno, podciągnął nieco spadające z chudych bioder flanelowe spodenki od piżamy i ruszył do łazienki. Ostrożnie, by nie budzić Vance - przecież poradzi sobie sam, jest już dużym chłopcem, nawet jeśli to, co robił każdego ranka, wywoływało mdłości a niekiedy i wstydliwe łzy, ściekające po gładkiej buzi.
Stając na palcach zdołał ściągnąć z wyższej półki bandaże; jeden wypadł mu z ręki, rozwinął się i pomknął po podłodze niczym biały dywan, rozkładany przez nowym królem. Chłopczyk szarpnął nieporadnie drugi koniec i przysiadł na brzegu wanny, zaciskając wąskie usta. Da radę. Wystarczy pomyśleć, że zaschnięta krew to po prostu resztki malinowej konfitury a zaróżowione, przerażające rany to egzotyczne gąsieniczki, wędrujące po skórze. Powoli ściągnął stare, przesiąknięte czerwienią opatrunki, odsłaniając chude przedramiona - każde głęboko rozcięte, od łokci po drobne nadgarstki. Zasklepione, lecz i tak odrzucająco świeże ślady samobójczego poświęcenia. Wargi Jaimiego wykrzywiły się w podkówkę, ale dzielnie przemył poszatkowaną skórę odpowiednim eliksirem i delikatnie, jakby opatrywał poturbowanego pieska albo ulubionego, zepsutego pluszowego smoka, owinął rączki bandażami. Syknął z bólu dopiero przy ostatnim zaciśnięciu: na tyle głośno, że nerwowo zerknął w stronę drzwi. Nie chciał, by Margaux albo Justine słyszały ten pisk słabości. Otarł wierzchem dłoni spocone czoło, do którego przykleiły się kosmyki włosów, i opuścił pomieszczenie, cichutko przemykając do kuchni. Po drodze uniósł brodę i spojrzał na zegarek - lada moment powinien pojawić się tutaj jeden z jego najlepszych przyjaciół, Uleczek. Benjamin uśmiechnął się lekko, lecz sekundę później kąciki ust znów opadły w dół - głupie, głupie myśli o innych przyjaciołach, którzy teraz woleli bawić się w wojnę po tej złej, niedobrej stronie. Wargi zadrżały, zapowiadając wybuch dziecięcego płaczu, ale chłopiec odnalazł siłę, by skoncentrować się na przygotowaniu śniadania. Z trudem przesunął niski stołeczek w kierunku blatu, wspiął się na niego i dość nieporadnie zaczął kroić chleb. Szło mu to niezbyt dobrze; starał się oszczędzać poranione ręce, ale przy każdym zgięciu łokcia czerwień coraz mocniej przebijała się przez świeży bandaż. Nie było jednak wyjścia: chciał zrobić pyszne kanapki dla Margaux i Justine, potem wstawi herbatę dla Ulyssesa, a potem jeśli zdąży, przygotuje wyśmienitą potrawkę dla siebie, żeby mieć co zjeść w rezerwacie. Wizja kontaktu ze smokami nieco go uspokoiła i pozwoliła oderwać myśli od bólu. Kroił więc dalej, przerywając dopiero w momencie, w którym usłyszał za plecami nierówne kroki.
- Ulysses, jak zwykle ponktoktalnie na czas - powitał przyjaciela, mimowolnie chwaląc się nowym słowem, którego nauczył się z książeczek Vance. Otrzepał pulchne rączki i zeskoczył ze stołka, zadzierając wysoko głowę, by spojrzeć na siwowłosego mężczyznę. Nie dosięgnąłby do niedźwiedziego uścisku, więc po prostu owinął delikatnie łapki dookoła jego nogi, przytulając się do ciepłego, szorstkiego materiału spodni. - Dobrze cię widzieć, stary - wymamrotał niewyraźnie, przydeptując bosymi stopami jego drogie, skórzane buty.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
[sen] dziecko wojny Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: [sen] dziecko wojny [odnośnik]23.07.17 22:38
W przeciwieństwie do Benjamina, wyśniony Ulysses był jak najbardziej świadomy tego, że znajdują się jedynie w sennej wyobraźni byłego (przyszłego?) Gryfona. Był przecież mądrością, rozsądkiem, doświadczeniem, Krukonem - emerytowanym, a konkretniej ujmując - staruszkiem. Tylko pierwsze chwile po przebudzeniu spędził w krainie błogiej nieświadomości - lecz cóż to! Dokładnie w tej samej krainie owieczki Benjamina zaczęły alarmująco płonąć, wzbijając w powietrze słupy ciemnego dymu. Wtedy wszystko stało się jasne jak siwizna, dostrzeżona w lustrzanym odbiciu. Powitała go jak starego przyjaciela (niczym brat z baśni Beedle’a, witający Śmierć - patrząc na obecny stan mężczyzny, wcale nie tak daleka), pobłyskując czystą bielą, rozmyta niczym chmurka na niebie. Sięgnął leniwie po okulary, chcąc upewnić się, że podpowiadany przez przeczucie scenariusz jest tak samo prawdziwy, jak nieatrakcyjny. Umieścił elegancko oprawione szkła na nosie, na co kilka bladych piegów uciekło w popłochu, przenosząc się na terytorium policzków. Stało się. Był s t a r y.
Westchnął z irytacją, niezadowolony z tak niekomfortowej wersji rzeczywistości. I wtedy wszystko do niego dotarło - wiedział o Zakonie, o poświęceniu swojego małego przyjaciela, także o jego wieku. Wiedział, że mieszka z Margaux i Justine. Pokręcił głową, niedowierzając tylko, że pięcioletni Benjamin widzi go w tak podeszłym wieku. Na szczęście oszczędził mu łysiny, zakola też wcale nie były tak wielkie, ale zanim wybrał się w podróż do londyńskiego mieszkania, musiał pozbyć się tej nieswojej brody, sięgającej ziemi. Ubranie wisiało przygotowane na wieszaku obok lustra. Dopasowana tiara - wyświechtana, co zapewne symbolizowało doświadczenie - lecz w jaskrawożółte gwiazdki, wesoło skaczące po płaszczyźnie materiału. Założył ją wyłącznie przez wzgląd na widoczne oznaki znoszenia przez lata, co musiało wskazywać na prestiż. Poza tym wolał być wiarygodny przed pięciolatkiem, dzieci potrafiły być do bólu wścibskie i wbrew pozorom szybko dostrzegały odejścia od normy. Nie mógł wzbudzić podejrzeń. Był strażnikiem tego snu. Klucznikiem tajemnicy. I najlepszym przyjacielem.
Dlatego, w razie najgorszego wypadku - starczego zaniku pamięci - spisał sobie zaszyfrowaną notkę, zawierającą wszystkie najważniejsze informacje. Na osobnej umieścił adres i był już prawie gotowy do drogi. Upewniwszy się, że Valerie jest odpowiednio otulona pierzyną, chwycił swoją trzecią nogę - rzeźbioną w wielkookie sowy, kolejny dziwny wymysł Benjamina - i ruszył wypełniać swą powinność.
Dreptał cierpliwie, od wejścia do kuchni - w którym, jak to we śnie, znalazł się znikąd.
- Pun-ktualnie - poprawił mamrocząc, zmęczony nieistniejącym dystansem. - Dość już, niszcz buty czarnomagicznych gnid, nie przyjaciół - fuknął, klepiąc go krótko po głowie i przemieszczając się do drugiego stołka, na którym przycupnął, odczuwając nieznośne łamanie w krzyżu. Z politowaniem spojrzał na wysiłki Wrighta. Twarz, choć potraktowana już solidną siatką zmarszczek, wciąż pozostawała typowo niewzruszona, a spojrzenie czujne.
- Daj mi to, Benjaminie. Wystarczająco się już pociąłeś - oznajmił, wystawiając rękę, by odebrać nóż od chłopca i przysuwając do siebie deskę z chlebem. Kromki miały dziury jak ser szwajcarski. - Podjadałeś? - zapytał sucho, unosząc białą brew. Bryła śniegu nad skutym lodem oczkiem wodnym - tęczówką. Gwiazdki na tiarze podskoczyły żwawo i zaczęły marszczyć się nieprzyjemnie, wpatrując w chłopca oskarżycielskim wzorkiem. Popiskiwały zgodnie "podjadałeś?!".


psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty

and somehow
the solitude just found me there

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
[sen] dziecko wojny Ez2Nklo
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4176-ulysses-francis-ollivander https://www.morsmordre.net/t4228-nebula#86429 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f240-lancashire-lancaster-castle https://www.morsmordre.net/t4227-skrytka-bankowa-nr-1059#86421 https://www.morsmordre.net/t4229-ulysses-francis-ollivander#86432
Re: [sen] dziecko wojny [odnośnik]24.07.17 16:10
Wyświechtana tiara pozostawała - niestety - poza zasięgiem wzroku małego Benjamina. Jedyne, co widział przed oczami, to ciemnoszary materiał spodni, przyjemnie pachnących świeżym praniem, krochmalem i drewnem. Takim prawdziwym, świeżym drewnem, ułożonym kłodami w piramidę - och, jakże chciałby wskoczyć na takie schodki a potem sturlać się przy akompaniamencie aplauzu Freddiego, zachwyconego z tak niebezpiecznej zabawy...oraz przy niezadowolonych pohukiwaniach Ulyssesa, nie widzącego żadnych profitów z nadstawiania karku. Czasy beztroskiej rozrywki minęły jednak już dawno, lekkomyślny Fox zmądrzał a mądraliński Ollivander odkrył w sobie bezkompromisową odwagę, prowadzącą go prosto do Zakonu. I prosto w ramiona poruszonego Bena, czującego jednocześnie ulgę i strach: obawiał się o zdrowie Ulyssesa, nie był w końcu młodzikiem, ale bardziej cieszył się jednak z całkowitej szczerości, na jaką mógł się w końcu zdobyć. Tulił się więc do męskiej nogi mocarnie, z całą siłą drobnych ramionek obejmując chude kolano. Chciał pokazać, że jest silny, że da radę - właściwie samemu sobie. Czuł się jak bezsilne dziecko, zbyt słabe, by nie upaść pod ciężarem odpowiedzialności, jaka na nim ciążyła, ale nie zniechęcał się, nawet jeśli poniekąd wiedział - a we śnie wiedział wszystko, jedynie fakt bycia chłopcem odrobinę mu się rozmywał - że ostatecznie przyjdzie mu zapłacić najwyższą cenę. Na jaką był gotów się zgodzić, ba, jakiej gdzieś w głębi depresyjnego ducha wypatrywał, nawet w swym chłopięcym wcieleniu.
- Pontoktko-psidwaczamać-alnie - powtórzył ze zgryźliwym przedrzeźnianiem, wulgarnie, jak to miał w dorosłym zwyczaju, i beztrosko, jak to zawsze przy przemądrzałych tekstach Ulyssesa. Wbrew prośbom - a jakże inaczej - nastąpił stópkami mocniej na skórzane buty i podskoczył dwukrotnie. Cóż, przy obecnych gabarytach nie mógł chwytać książki Ulyssesa i machać mu nią wysoko nad głową, musiał inaczej okazać swą nieustającą sympatię, przebijającą się nawet przez gęsty smutek, który towarzyszył mu tego ranka. - Czarnoksięskim ścierwom zniszczę coś więcej od butów - powiedział z dostojną powagą pięciolatka, uwalniając staruszka z uścisku. Dość czułości, trzeba zająć się kanapkami - czas gonił. Ben zerknął na zegar, ale nie potrafił odczytać cyfr: zrobił tylko poważną, zajętą minę, jaką często robiła Margaux, gdy śpieszyła się na dyżur, po czym skoczył na stołeczek. O sekundę za późno, Ulysses odebrał mu już deskę i nóż, wywołując w Benie niezadowolenie. Skrzywił gładką buzię, łypiąc na przyjaciela spode łba. Nie lubił być wyręczany. I nie lubił aluzji do rozciętych rąk. Nieporadnie schował je za sobą a usta wykrzywiły się w podkówkę; na szczęście ponownie zdołał opanować płacz, który zadziwiająco często dławił go w gardle - to na pewno gnębiwtryski albo mini-ponuraczki - a wszystko to dzięki cudnej tiarze, jaką w końcu miał okazję dojrzeć w pełnej krasie. Otworzył usta, przyglądając się szepczącym gwiazdkom. - Ale bajer - skomentował, niezbyt przejmując się retorycznym pytaniem. Miał na głowie większe problemy od wyżerania Tonks słoików z dżemami, przysłanymi jeszcze przez jej mamę. - Sprężaj się, muszę iść do rezerwatu. Praca. A potem...a potem...- pogonił go, klaszcząc w małe rączki - odsiecz. Wyspa Rzeźb. Wiesz coś o niej? - spytał, nagle poważny i przejęty, kucając na stołku, by ciągle miał w zasięgu wzroku poznaczoną zmarszczkami twarz Ollivandera. - Szukałem informacji, ale nie ma ich zbyt wiele - westchnął rozdzierająco. - Boję się - wymknęło mu się nagle, nieśmiało, a jasnobrązowe oczy nieco zawilgotniały, szybko otarte jednak wierzchem maleńkiej dłoni, na której lśniła nieproporcjonalnie duża złota obrączka.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
[sen] dziecko wojny Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: [sen] dziecko wojny [odnośnik]25.07.17 19:46
Jeszcze co, na tym świecie brakowało im tylko pięcioletniej niszczarki klocków drewna, czekających na obeznane z obróbką ręce, by w połączeniu ze szlachetnymi rdzeniami móc służyć członkom Zakonu Feniksa w walce z siłami zła. Zapowiadało się na to, że wkrótce nie tylko Margaux będzie potrzebowała nowej różdżki - a, pożal się Merlinie, Gwardziści rozmyślali nad absurdalnymi zabawami, tylko przy okazji demolującymi jego ukochany warsztat. Potem ci sami Gwardziści będą biegać do Tonks i Vance z drzazgami w tyłku, dopraszając się o szybką pomoc, bo kolejna misja za rogiem, czasu nie idzie ubłagać, a zapas eliksiru na oczy z tyłu głowy akurat się skończył i nie ma jak pozbyć się tego upierdliwego cholerstwa. Masochizm w pełnym wydaniu - kiedy próba to za mało. Staremu Ollivanderowi, pomimo rzekomej odwagi, nie spieszyło się na wyższy poziom służby - brak bojowych blizn, z tego co się orientował, niespecjalnie przeszkadzał Val. Bardziej istotne było jego życie. Nie odczytał poprawnie troski Benjamina, wyrażającej się w tym ciasnym uścisku, miażdżącym biedne kolana. Nawet nie wpadł na to, że może kryć się za tym coś więcej. Był zdecydowanie za stary na świat pięcioletnich wyobrażeń. Nie do końca pojmował ofiarność swoich przyjaciół, lecz pogodził się z nią i nawet nie podejmował prób mających ją zmniejszyć, doświadczeniem nauczony, że w pewnych kwestiach niewiele ma do gadania. Mógł powstrzymać ich - czasem - przed najgłupszą decyzją życia, ale nie w tym przypadku.
- Świetnie, zrobisz tymi postępami wrażenie na profesor Bagshot - pochwalił cynicznie, znów trochę zrzędząc, tym razem przez nieokrzesane podskoki. Przeczekał cierpliwie, w dalszym ciągu niewzruszony czułością. Właściwie właśnie w tym momencie zorientował się, że pewnie są z Bathildą w podobnym wieku i z niewiadomego powodu zrobiło mu się jakoś nieswojo. - Mhm - mruknął pod nosem niewyraźnie, nieprzejęty powagą. - kolorowe kredki? - byliby zdruzgotani. Najsilniejsza broń w strzępach.
Kolejnym spokojnym spojrzeniem podsumował niezadowolenie przyjaciela, czekając, aż opanuje swoje sprzeczne emocje i wróci do względnej normalności i stabilizacji emocjonalnej. Pięcioletni Benjamin nie był wcale w lepszej kondycji niż ten parę razy większy. Błękitne tęczówki zgromiły go, niezadowolone z komentarza na temat tiary, a pospieszenie tylko rozjuszyło poddenerwowane brakiem odpowiedzi gwiazdki. Teraz skakały w te i we w tę, burcząc nieprzyjemnie obelgi pod adresem Wrighta. Ponkto-psidwaczamać-alny ignorant!
Ulysses obserwował bacznie młodą twarzyczkę, na której emocje odbijały się momentalnie. Niezbyt sprawnie zaczął kroić nieszczęsną resztkę chleba, z efektami podobnymi do kromek pięciolatka, ale bez dziur w środku. Cóż, Just i Margo i tak usłyszą, że kanapki są dziełem Bena, zwalił więc swoją nieudolność na zachowanie autentyczności. Przerwał na te rozdzierające wyznanie - przez moment było mu nawet szkoda przyjaciela. Nawet jeśli pchał się tam z własnego wyboru. Nie zdążył jeszcze nic odpowiedzieć - uprzedziły go pobudzone do działania gwiazdki, tym razem oskarżycielsko wskazując na Benjamina rożkami i skandlując oburzonym chórem tchórz! Ollivander zignorował je.
- Najwyraźniej szukasz zbyt słabo. Trzeba było słuchać, kiedy tłumaczyłem ci, jak poruszać się po bibliotece - uznał lekceważąco, wzruszając obojętnie ramionami, z niewzruszonym wyrazem twarzy i wzrokiem skupionym na pieczywie, z którym rozprawiał się jak z największym wrogiem. Walka rangi pojedynku na legilimencję z Czarnym Panem. Spojrzał przelotnie na otwarte drzwi, za którymi widniała śpiąca Justine. - Właściwie co robi tu Tonks? Nie powinna być porwana? - zapytał sucho i rzeczowo, domagając się wyjaśnień. - Poza tym, nigdzie nie będę się spieszył. Mam nową różdżkę dla Margaux. Chyba nie chcesz jej budzić zbyt wcześnie po tych wszystkich przejściach?


psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty

and somehow
the solitude just found me there

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
[sen] dziecko wojny Ez2Nklo
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4176-ulysses-francis-ollivander https://www.morsmordre.net/t4228-nebula#86429 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f240-lancashire-lancaster-castle https://www.morsmordre.net/t4227-skrytka-bankowa-nr-1059#86421 https://www.morsmordre.net/t4229-ulysses-francis-ollivander#86432
Re: [sen] dziecko wojny [odnośnik]25.07.17 21:34
O nie, tylko nie profesor Bagshot. Przywołanie postaci staruszki od razu ustawiło Benjamina do przodu: nie tylko zaprzestał dziecięcych podskoków, ale na jego twarzy wykwitło coś w rodzaju zawstydzenia. Pamiętał, jak potwornie zawiódł i pamiętał też, dzięki komu mógł dalej służyć Zakonowi. To pojawienie się Bathildy rozjaśniło mroki, pozwalając mu na złożenie ostatecznej ofiary i powrót do przyjaciół, walczących o wygraną idei, za którą wszyscy oddaliby życie. Radość otrzymania drugiej szansy rozmywała się jednak w poczuciu winy, ciążącym na nim nieznośną klątwą, ciemnym cieniem, wyglądającym zza szaf i wyczołgującym się spod łóżka, gdy nie przykrył się wystarczająco szczelnie pachnącą kocim jedzeniem kołdrą. Sprawił wielu ludziom ból, zawiódł, tak okropnie, jak to tylko on sam potrafił - wiedział, że pomimo pozornego pogodzenia się ze swoją przeszłością, ta ciągle pulsowała mu pod skórą, powodując mdłości. Zatkał usta dłonią, patrząc na Ulyssesa z wyrzutem - szybko dał się jednak zdekoncentrować i porwać kuchennym rewolucjom, puszczając mimo uszu (umytych wczoraj wieczorem, razem z szyją i buzią) utyskiwanie Ollivandera.
Przynajmniej na kilka chwil, pozwalających mu zająć strategiczne miejsce na stołeczku, bowiem staruszek ponownie poruszył trudny temat, tym razem wyzwalający w Benie nie smutek, a złość. - Nie traktuj nas jak dzieci, mądralo - rzucił z autentycznym oburzeniem, podpierając się pod boczki. - Może i według ciebie walczymy o straconą sprawę, ale...wcale tak nie jest. Zwyciężymy a ci, którzy teraz przynoszą smutek i cierpienie, boleśnie zemrerzą. Zemerzą. No, będą wąchać bratki od lodu! - zagrzmiał z całą, pięcioletnią mocą, starając się jak najdokładniej powtórzyć metaforę, zasłyszaną kiedyś u samego Ulyssesa. Przyjaciel także wierzył w te idee, ale był dość wycofany, ostrożnie mierząc siły na zamiary - wszystko przez ten durny rozum, nakazujący mu podchodzić do wszelkich zadań z przesadną ostrożnością. Niepotrzebną, ba, przeszkadzającą w prawdziwym, męczeńskim poświęceniu. Nie miał mu tego za złe, cieszył się z obecności Ollivandera w drugim rzędzie, w głębi naiwnego serduszka wierząc, że dzięki niemu przetrwa opowieść o bohaterskim Zakonie, składającym życie na ołtarzu ofiarnym dobra.
Wyciągnął przed siebie bohatersko rączkę, chcąc pokazać swą siłę i pewność, ale okrutne podszepty gwiazdek, łypiących na niego z tiary, nieco podbudowały pewność siebie. Zerknął na nie, cały nieswój, podciągając spodenki, zsuwające się z nieco pękatego brzuszka. - Nie tchórz - zaprzeczył bezgłośnie, czując jednak, jak to stwierdzenie magicznego naszycia mocno zapada mu w pamięć, w serce, w ciałko, nagle dziwnie ciężkie i niemrawe. Opadł na stolik, siadając na drewnianym blacie, pokonany, smutny i zrezygnowany. Odetchnął ciężko. Nie był tchórzem. Pójdzie na odsiecz; pójdzie i uratuje Tonks, uratuje Cassiana, uratuje wszystkich, którzy znaleźli się w niebezpieczeństwie. On im jeszcze pokaże - głupim gwiazdkom i niedowierzającemu Ollivanderowi, który wcale tak dobrze nie kroił kromek świeżego chleba. Odkaszlnął lekko, poprawiając końcówkę rozwiązującego się bandaża. - Nie tchórz. Uratuję ich. Każdego z nich. Zobaczysz - kontynuował uparcie, smutno, ale z rosnącą siłą, kiełkującą z dziką szybkością z dziecięcego ciałka. Usiadł bardziej prosto, spinając łopatki i kładąc łokcie na kolanach - stary Ben w ciele młodziutkiego, zerkającego to na podłogę, to, z ukosa, na siwowłosego mężczyznę. - Tonks? Porwana? - zmarszczył brwi a słowa Ulyssesa rezonowały w jego głowie dziwnym, dzikim echem. Porwana? Justine? Margaux? Ale...Margaux wróciła, wiedział o tym. Tonks - została, ale - gdzie? Ministerstwo? Przesłuchanie? Wright wydał z siebie ciężkie prychnięcie, przyciskając zaciśnięte w pięści dłonie do skroni. Coś nie miało sensu, coś łamało prosty schemat snu, ale zanim zdołał pochwycić nić, prowadzącą do środka labiryntu - i, zapewne, do pełnej przytomności - wstążka zniknęła, pozostawiając go w błogiej czasoprzestrzeni. - Nie jest porwana. Wróciła. Cała i zdrowa - odetchnął z ulgą, przynajmniej w rzeczywistości snu pewien, że Justine znajduje się tuż za ścianą, oddychając lekko i beztrosko, z nieco rozchylonymi ustami i niebieskimi włosami odcinającymi się od bieli poduszki. Tak, wszystko było w porządku. Uśmiechnął się zawadiacko, jakby nie pamiętał poprzednich swych zdań, padających w przytulnej kuchni. - Pokaż mi różdżkę Margaux, nooo, proszę. Na pewno ma w sobie algi morskie i sól z morskiej wody! I dużo fal! - powiedział niecierpliwie, zeskakując ze stołka, wprost obok krzesła siwowłosego Ulyssesa. - Mam nadzieję, że pójdę ratować ludzi z Margie. Ona nie potrafi pływać a ja tak. I dużo rzeczy nie potrafi a ja je potrafię, na przykład umiem tak - i zwinął język w rulonik, prezentując staruszkowi swe oszałamiające zdolności, zapewne sprawiające, że czarnoksiężnicy padną z przerażenia. - Myślisz, że to polepszy humor? Tym uwięzionym? - spytał niecierpliwie, ocierając wierzchem dłoni nieco oślinione usta.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
[sen] dziecko wojny Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: [sen] dziecko wojny [odnośnik]27.07.17 12:56
Oczywiście - przecież doskonale wiedział, gdzie należy uderzyć, aby trafiło do skutego łba. Obserwował go wszak przez dwadzie... przez całe pięć lat. Odwoływanie się do profesor Bagshot nie było w żadnym wypadku przypadkowe. Tak, jak czyste uszy Benjamina stanowiły zapewne efekt starannych przekonywań  padających z usta Margaux i Justine. Swoją drogą - bardzo chętnie pomógłby przyjacielowi w ciężkich zmaganiach z przeszłością, ale patrząc na jego doświadczenie w tym temacie - nie stanowił najlepszego wsparcia. Pomyślał sobie tylko, że przynajmniej we śnie Wrighta mógł w spokoju zestarzeć się z Valerie i nikt nie wchodził mu przez to na głowę. W całej tej wojnie (wciąż był pewien, że nie jest jej częścią - z uporem odsuwał się od wydarzeń) widział prawdziwe zagrożenie, powagę sytuacji i potrzebę ludzi, którzy tak, jak jego przyjaciel, oddadzą się sprawie. Nie widział tylko nieporadnego pięciolatka w starciu z groźnym czarnoksiężnikiem. Ha, gdyby Ministerstwo Magii dopadło chłopca z różdżką - przecież różdżkę miał kupić dopiero za sześć lat - byłby z miejsca skreślony. Nieistotne, że Zakon Feniksa działał w sposób stanowczo sprzeczny z prawem. On zwyczajnie nie powinien dzierżyć własnej różdżki. Nie, i już. Trudnych tematów nie unikał, kiedyś trzeba było je poruszyć. Benjamin był już wystarczająco duży, by pojąć pewne sprawy. Zaszczycił go krótkim, lodowatym spojrzeniem, krytycznym i bezwzględnym - wręcz karcącym. Zimnym bardziej niż lód, spod którego Rycerze Walpurgii mieli wąchać bratki.
- Gdybym sądził, że sprawa jest przegrana, nie byłoby mnie w Zakonie - oświadczył krótko, tonem nieznoszącym sprzeciwu, z pewną dumą, która czasem lubiła zagubić się między wypowiadanymi słowami. - Ale śmiało możesz brać na siebie zbyt wiele - w ten sposób będziesz z własnego wyboru, tylko i wyłącznie, mniej przydatny - bezwzględna kpina nie szczędziła szczerości. Nie interesował się reakcją Benjamina - bardziej istotne było to, co miało do niego trafić, a nie sposób przyjęcia informacji. Posłał mu przy tym tylko kujące spojrzenie, jakby wymierzał w ten sposób siarczysty policzek, po czym ponownie skoncentrował się na upartym chlebie - no nie chciał się za nic kroić poprawnie. Nie miał pojęcia, jak skrzaty to robiły. Czarna magia. W jego własnym domu. - Zemrą. A kwiatki, mój drogi, na lodzie nawet nie zakwitną, więc za wiele sobie nie powąchają - dorzucił spokojnie, nie pouczająco, ale z wyczuwalną ironią. - Może gdyby zmarli zaczęli czuć, bratki wyrastałyby z lodowych brył. W wolnej chwili możesz przeprowadzić badania naukowe pod tym kątem - zaproponował. Być może sen pozwoli przyjąć mu tę propozycję, jako wizję całkiem wiarygodną, realną i atrakcyjną. Benjamin naukowcem. To byłyby piękne czasy, choć dla świata - trochę zbyt wybuchowe.
Uniósł brew, nie przerywając swojej własnej walki z zaciętym przeciwnikiem. Świeże pieczywo wolał jednak już podane, nie w całości. Jak oni w ogóle je robili?
- Nie wątpię, Ben - burknął pod nosem, już mając przed oczyma obraz, jak wywozi wszystkich na śmiesznym, mugolskim urządzeniu - chyba mówili na nie tadżka. Ciekawe, czy miałby siłę przepchnąć zmyślny środek transportu choćby kawałek, gdyby był pusty. - ale gwiazdkom będziesz musiał udowodnić, one nie znają cię tak jak ja, nie uwierzą ci na słowo honoru - zadanie naprawdę trudne i musiał się postarać. Bardzo postarać - jaskrawe punkty na tiarze poruszały się teraz w potwierdzających kiwnięciach i mamrotały pod nieistniejącymi nosami - tak, tak, udowodnić! Wzruszył ramionami.
- Pewnie porwali ją Zakonnicy i odstawili do domu - uznał, nie kłócąc się z logiką snu Benjamina. Nie miał wyjścia - musiał się jej podporządkować. Jak na zawołanie, podczas opisu domniemanej różdżki, nowa własność Margaux pojawiła się w marynarce Ulyssesa. Poznał to po dziwnym dźwięku - coś jakby świszczało pod materiałem. Nie, szumiało? Sam nie wiedział. To Wright tu dowodził.
- Nie - odrzekł krótko, odkładając nóż na bok - ha, zrobione. Krzywe kromki ułożył w rzędzie. - Czego nie tkniesz, to się psuje. Nie zniszczysz różdżki Margaux - zmrużył oczy w ostrzeżeniu. Będzie bronił swojego dzieła zaciekle. Jeśli trzeba, stanie nawet do walki. Z pięciolatkiem. Wywrócił za chwilę oczami, zbywając tym wagę umiejętności przyjaciela i również zwinął język w trąbkę.
- Nie jesteś wyjątkowy. Ale jeśli dodasz do tego zeza rozbieżnego, może uda ci się im pomóc - znów śmiertelnie poważnie. Wyjął z dopasowanej kieszeni różdżkę, która miała poddać się pannie Vance. Wykonana była z soli - a konkretniej drzewa solnego, którego liście nie były liśćmi, a kryształami. W drzewach tych mieszkały słone łzy. Biała, chropowata różdżka zakończona była sporym kryształem. - Kryształ będzie świecił na czerwono, kiedy Margaux będzie zła, na zielono, kiedy zapomni czegoś z domu, a na niebiesko, kiedy będzie głodna - wyjaśnił pokrótce. - Spodoba się jej?


psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty

and somehow
the solitude just found me there

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
[sen] dziecko wojny Ez2Nklo
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4176-ulysses-francis-ollivander https://www.morsmordre.net/t4228-nebula#86429 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f240-lancashire-lancaster-castle https://www.morsmordre.net/t4227-skrytka-bankowa-nr-1059#86421 https://www.morsmordre.net/t4229-ulysses-francis-ollivander#86432
Re: [sen] dziecko wojny [odnośnik]28.07.17 16:53
Koronny argument Ulyssesa faktycznie miał sens, niezaprzeczalny nawet dla pięcioletniego Benjamina. Przyjaciel nigdy nie stawał w szranki, jeśli nie był pewny wygranej, niezależnie, czy chodziło o partyjkę przenudnych szachów, eksplodującego durnia czy śmiertelną potyczkę z tajemniczym Złem, rozpleniającym się po świecie, który znali i kochali. Senne przynależenie Ollivandera do Zakonu Feniksa stanowiło okoliczność łagodzącą dla brutalnej rzeczywistości przestraszonego dziecka - miał obok siebie kogoś dużo starszego, mądrzejszego, podobnego do Dumbledore'a; kogoś, komu ufał od wielu lat i czyja obecność w tym samym szeregu niwelowała uznawanie go za korowód prowadzący prosto na szafot. On sam czy też Fox mogli biec na ślepo w objęcia bezsensownej śmierci, ale nie Ulysses. Był gwarantem szczęśliwego zakończenia, którego Jaimie pragnął najmocniej na świecie, niezależnie, czy zaklęty w drobnym, drżącym od emocji ciałku, czy w kumulacji wypracowanych na boisku mięśni.
- Nie biorę na siebie zbyt wiele - odpowiedział więc jedynie na drugą część, bliski merlińskiego oburzenia. Dawał sobie przecież ze wszystkim radę. Wyczołgał się z Nokturnu, przeżył odwyk, zadbał o Charlotte, przeszedł Próbę, pożegnał mężczyznę, którego kochał i kobietę, z którą wiązał przyszłość. Stał teraz sam, z złotą obrączką na dłoni, w pewien masochistyczny sposób czując ulgę. Nie miał już nikogo do stracenia, a ci, o których życie drżał, i tak narażali je dla Zakonu: dumnie maszerowali więc krok w krok w ciemność, a drogę oświetlała im jedynie nadzieja. Nie gasła, wbrew przerażeniu, nawet we śnie, nawet z perspektywą odsieczy, rozciągającą się czarnymi chmurami za kuchennym oknem, za które właśnie zerkał ponad głową Ollivandera.
- Zemrą, nie zemrą, nieważne. Znikną. Burza jest blisko, ale przetrwamy nawet najgorszą nawałnicę - wymamrotał bardziej do siebie niż do czujnie obserwującego go staruszka. Otarł wierzchem dłoni nos, dziwnie przeciekający od nadmiaru emocji, i westchnął rozdzierająco - jak to tylko  przeciążone powagą życia pięciolatki potrafią. - Badania nie są dla mnie, to dobre dla takich mądrali jak ty. Ja... Muszę walczyć. Chcę walczyć, w tym jestem przydatny - kontynuował uparcie, jakby chcąc przeforsować pomysł wydania zezwolenia na nocowanie u kolegi Foxa, nawet jeśli ten nie posiadał domu, rodziców ani własnego kubka z wyrytym na nim drucikiem imieniem. Drgnął odrobinę, gdy nóż opadł z finalnym trzaskiem na deskę a Ollivander powrócił do tematu gwiazdek. Początkowy zachwyt magicznym wdziankiem ustąpił chłopięcej irytacji.
- Nie muszę nic udowadniać durnym gwiazdeczkom - burknął. - Chcę udowodnić ją Zakonowi. I Garrettowi. I pani psor - dodał, wyraźnie rozmiłowany w nowym odkryciu: wcale nie musiał robić tego, czego nie chciał; często chciał też robić rzeczy, których nie musiał a które były straszne. Często też psuł, a potem żałował, kuląc się na łóżku i skupiając na rozpaczliwych obrazach. Takich jak.. Jak skamlący psidwak w magicznych wnykach. O tak. Albo jak ranny smok, wydający ostatnie tchnienie. Jak wizja zapłakanej, złotowłosej dziewczynki o baśniowej urodzie, odmawiającej mu zabawy w dom. Jak najbliższy przyjaciel nie tylko nie wybierający go do podwórkowej drużyny Quidditcha, ale i kolegujący się z głupimi starszakami, którzy lubili rzucać w niego kamieniami. Czuł swój ból, czuł strach, czuł, że zawiódł, ale jednocześnie przepełniała go dzika pewność, że wszystko naprawi. Że wszystko skończy się dobrze. Że nieobjęte małym rozumkiem wszystko zmaterializuje się tak jak Tonks, nagle tuż u jego progu, uciszając piszczący płacz.
Posmutniał, zamyślając się tak, jak to zwykle miał w zwyczaju gdy chodziło o dalekie podróże - dużo się jednak zmieniło, teraz wizje, które roiły się przed jego wielkimi oczami, były brudniejsze, naszkicowane węglem, brudem i popiołami. Zajmowały go całego; dopiero następna prowokacja Ulyssesa przywróciła małego Benjamina przytomności a pokaz językowego zacięcia wywołał na jego zadumanej twarzy uśmiech. Krótki, urywany, smętny.
- Czemu jesteś dla mnie takim niemiluchem? - spytał prostolinijnie, nie mogąc jednak powstrzymać się od odtwarzania w wyobraźni twarzy lorda Ollivandera z wystawionym językiem. Szkoda, że nie było tu Freddiego, posiusiałby się ze śmiechu, bez wątpienia. - Nie psuję wszystkiego. I wiem, że zez nie pomoże, ale rurka już tak - uparcie trwał przy swojej filozofii pomocy, odrobinę uginającej się pod ciężarem podekscytowania różdżką Margaux. Absolutnie dziwaczna i niepodobną do czegokolwiek, co kiedykolwiek widział. Zerknął na nią w zastanowieniu. - To lipna różdżka. Margie nigdy nie jest zła, nie była zła nawet jak byłem niegrzecznym chłopcem! I niczego nie zapomina, bo razem z Tonks jej przypominamy. I nie jest głodna, bo zawsze robię jej kanapki - wydał surowy werdykt, omijając staruszka, by wpakować suche kromki chleba do wielgachnego plecaka, który magicznie zmaterializował się na stole. Zwieszało się z niego brzękadło, rzemienie, rękawice chroniące przed oparzeniami - przedmioty, których potrzebował w rezerwacie. - Muszę iść do pracy. Mam już swoje własne biureczko i pokój i mogę tam nawet pluć przez okno i płakać - zawiadomił poważnym tonem, szczery jeszcze bardziej niż za dorosłych czasów, pozbawiony jakichkolwiek hamulców oprócz własnej, nadwątlonej dumy. - Mamy dziś inspekcje z Ministerstwa. A ja muszę wyjść wcześniej, poczytać o Wyspie Rzeźb - kontynuował opowieść o planach na dziś, wpychając do plecaka kolejne kromki, które zdawały się nie kończyć i - o dziwo - same nabierać objętości, wypełnione owocowym dżemem. - bo mój głupi mądrala mi nie pomoże - dokończył nieco prowokująco, z kamienną twarzą - gdyby nie łypnięcie z nadzieją na siedzącego po drugiej stronie stołu staruszka.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
[sen] dziecko wojny Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: [sen] dziecko wojny [odnośnik]31.07.17 20:09
Podczas gdy Benjamin uważał jego uczestnictwo w całym tym przedsięwzięciu (niestety wciąż było w nim dużo z ducha odwiecznej neutralności, niezaangażowania i spokoju, by uważać swój udział za bardzo aktywny) za senne, sam miał to za dużą zaletę, nie ze względu na dumę, ego czy przekonanie o własnej wartości ponad wartością innych, a przez wiedzę i umiejętność logicznego myślenia oraz wnioskowania. Miał do ludzi wyczucie, zawdzięczane dystansowi i wstrzemięźliwości w zbyt porywczych akcjach, obserwował ich czujnie, w miarę możliwości samemu pozostając w bezpiecznej pozycji, niewzbudzającej podejrzeń. Posiadał też dużą wiedzę o różdżkach - a co za tym idzie, potrafił nakreślić obraz osoby władającej nią. Pamiętał wszystkie stworzone przez siebie egzemplarze, tak jak te, które przyszło mu sprzedać w sklepie Ollivanderów. Zdarzało mu się podejmować ryzyko, mimo choroby genetycznej nie stronił od pojedynków, ale nie przepadał za otwartym atakiem. Reputacja była dla niego zbyt istotna i w pewnym sensie była gwarantem spokoju - gdyby decydował się na podobny heroizm, zbyt wiele by na tym stracił. A razem z nim, straciłby równieź Zakon Feniksa. Dlatego w myśleniu wolał być o krok do przodu, z pokorą przyjmując swój krok do tyłu w kwestii bezpośrednich starć z wrogiem. Nie bał się ich - zwyczajnie unikał.
Wzruszył ramionami, zamiast unosić brwi w powątpiewaniu. Aż strzyknęło w kościach i nie mógł powstrzymać się przed ściągnięciem ust w wąską kreskę. Więc w snach Benjamina był nie tylko siwy, ale i z deczka niedołężny? Dopiero teraz uświadomił sobie, że kroki stawiał powoli. Zniewaga, jak nic. Przecież dbał o kondycję, na jelenia!
- Brałeś. To, że teraz zrzucasz wszelkie zalegające ciężary nie znaczy, że nie weźmiesz na siebie kilku kolejnych - i tu, mój drogi, mały przyjacielu, historia lubi zataczać koło. Na męczeństwie niewiele zyskasz, a Zakon potrzebuje cię żywego - wyjaśnił powoli, jak zawsze mając argument przeciwko słowom Wrighta.
- Walcz sobie. Tylko nie przychodź do mnie z marudzeniem, jak sam zemrzesz - odpowiedział na słowa o potrzebie walki, kolejny raz wzruszając ramionami. Tym razem nie strzyknęło. Zignorował połowę jego słów, nie chcąc się wykłócać i burzyć tego zapału pomieszanego z nadzieją. Może. A może nie.
- I najpewniej - sobie. Dobrze, że przynajmniej gwiazdki odkładasz w hierarchii na bok. Uważaj tylko, jak będziesz próbował znaleźć z ich pomocą drogę w środku nocy - takie lekceważenie możesz przypłacić płaszczem chmur - poinformował. Zastanawiał się nawet chwilę, czy Dumbledore miał tiarę w gwiazdki, choć bardziej pasowały do niego cytrynowe dropsy - nigdy nie rozumiał tego zachwytu. Przewrócił oczami, wysłuchując upartego przyjaciela. Zignorował niemilucha - nie powie mu przecież, że w ten sposób troszczy się o niego i względne bezpieczeństwo. Zbyt bezpośrednie. I kompromitujące. Był przecież ponad ludzkie uczucia. - Po prostu zrób zeza, jeśli rurka jakimś cudem nie zadziała - podpowiedział, ustępując już, bo dalszą dyskusję uznawał za bezsensowną. Rozmowy powinny coś wnosić. Spojrzał na plecak i znikające w nim kanapki. Jeśli zamierzał zabrać ich tyle, to w końcu zabrakłoby dla Tonks i Margaux, mimo że deklarował swoją troskę o ich głodne brzuchy. Od razu było widać, że mały Benjamin okropnie chce urosnąć. Masa musiała się zgadzać.
- Będzie zła, kiedy okaże się, że zrobione przez ciebie kanapki się zgubiły - wzruszył ramionami i jak na zawołanie - kanapki się skończyły. Obserwował stół pokryty okruchami, tak jak i gwiazdki, które zaczęły ciskać zaklęciami w każdy, nawet najmniejszy okruch. - Giń, czarnoksiężniku, zdrajco, szumowino! rozlegało się piskliwym głosem. Ulysses odwrócił głowę w kierunku przyjaciela, łapiąc jego spojrzenie. - Rozpraw się z okruchami, jak na dorosłego pięciolatka przystało. Jak ci się uda, to pogadamy.


psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty

and somehow
the solitude just found me there

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
[sen] dziecko wojny Ez2Nklo
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4176-ulysses-francis-ollivander https://www.morsmordre.net/t4228-nebula#86429 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f240-lancashire-lancaster-castle https://www.morsmordre.net/t4227-skrytka-bankowa-nr-1059#86421 https://www.morsmordre.net/t4229-ulysses-francis-ollivander#86432
Re: [sen] dziecko wojny [odnośnik]31.07.17 21:03
Donośne strzyknięcie starych kości wybrzmiało w kuchni z głośnością armatniego wystrzału - a przynajmniej tak słyszał je drobny Benjamin, szybko przyciskając dłonie do uszu. Nie lubił takich dźwięków, nie lubił nagłych donośności, kojarzyły mu się z chaosem Próby, z płomieniami, z własnym krzykiem, odbijającym się echem w tym samym mieszkaniu, kiedy to trząsł się jak w febrze, starając się wyrzucić z organizmu resztę ohydnych toksyn. Wspomnienia wróciły słoną falą a piąstki chłopca przesunęły się z małżowin na skronie, by finalnie zamknąć oczy. Westchnął ciężko i cicho, ciągle przyciskając dłonie do powiek. Może Ulysses miał rację. Odrobinkę racji. Może uginał się pod ciężarem. Może faktycznie brał na siebie za dużo; Zakon, ochrona najbliższych, przeprowadzka z Nokturnu, spalenie za sobą mostów, awans w rezerwacie, z którym wiązało się wiele nowych obowiązków. Nie miał jednak wyjścia, musiał brnąć naprzód, żonglując sprawnie wszystkimi powinnościami, jak wyjątkowo soczystymi mandarynkami, które roztrzaskają się z cichym plaskiem o podłogę. Skulił ramionka i otarł oczka, unosząc ręce do góry. Blade kończyny, owinięte przeciekającym krwią bandażem, zalśniły srebrzyście w świetle poranka - Wright zdawał się poddawać racjonalności Ulyssesa, ale kilka sekund później, zamiast utrzymać dłonie w górze, zrobił nimi gwałtowny zamach i strącił z głowy Ollivandera tiarę. Uleciała ona na ziemię, na podłogę i Wright uśmiechnął się słabo. Triumf trwał jednak równie krótko, bowiem za chwilę na siwych włosach mężczyzny pojawiło się identyczne nakrycie głowy. Ben rozchylił usta, powstrzymawszy się od kolejnego komentarza. Widocznie postać Ulyssesa była potwornie nieustępliwa, nawet w złudnym śnie.
- No w porządku. Zadbam o siebie, okej - mruknął raczej ze zniechęceniem, niż z pokorą, kopiąc bosą stopą leżącą na ziemi tiarę. - Nie jestem dzieckiem. Nie jestem męczennikiem. Nie zemrę - kontynuował uparcie mantrę zaprzeczenia, kręcąc dodatkowo gładką buzią, by staruszek wziął jego słowa na poważnie i w końcu zrozumiał, że ma do czynienia z prawdziwym dorosłym a nie rozkapryszonym dzieciakiem. - Potrzebujecie mnie żywego - wyszeptał bezwiednie, zerkając na zakrwawione ręce. Tak. Ulek miał rację. Jego troskliwy, kochany Ulek. Nagle dopadło go dziecięce rozczulenie; nieporadnie podskoczył bliżej mężczyzny i chwycił go za sękatą, pomarszczoną dłoń. Wplótł drobne, pulchne paluszki w jego - długie i chude - i zacisnął ich dłonie razem. - Wszędzie znajdę drogę, prawda? Nauczysz mnie w gwiazdki. Dobre gwiazdki, nie takie jak te - mówił spokojnie, zerkając to na Ulyssesa, to na tiarę, to na plecak, to na kanapki, przez co jego wielkie, brązowe oczy rozbiegły się w kilku kierunkach, naprawdę tworząc magicznego zeza. Świat rozjechał się również, kolory szafek zlały się z drewnianym blatem, siwe włosy Ollivandera z tiarą, czerwień przesiąkających krwią bandaży z złotem wstającego słońca. Wrightowi zakręciło się w głowie, a gdy złapał pion, stał już w progu kuchni - ubrany w za duże ciuchy, z wielgachnym plecakiem, dociążającym go do ziemi, już na chudych ramionkach. Czuł ciężar odpowiedzialności, czuł niepokój przed zetknięciem się z nowymi wyzwaniami w rezerwacie, czuł strach przed zbliżającą się odsieczą, bał się także okropnych okruchów w dziwnych, miniaturowych maskach, ale przełknął głośno ślinę i powrócił do stołu. Jednym gestem zagarnął zgniłozielone okruszki i połknął je szybkim haustem. Ostre krawędzie zadrapały mu gardło, w oczach błysnęło coś szmaragdowego, ale już po sekundzie czarnoksięskie pozostałości spłynęły do pustego żołądka chłopczyka. Wright poklepał się po brzuchu, zasalutował gwiazdkom i ostatni raz spojrzał na rozmazującego się Ulyssesa. - Dam sobie radę, prawda? Z Odsieczą, z rezerwatem, no i z Harriett, z Percivalem, z Garrettem, z Frederickiem, z... - zaczął wymieniać wszystkie osoby, które zaprzątały pełne zdenerwowania myśli, lecz po przywołaniu Foxa imiona zamieniły się w zielone obłoczki, ulatujące w stronę chwiejącego się żyrandola, a samemu Jaimiemu znów zakręciło się w głowie. Dławiący strach chwycił go za gardło - to chyba okruszki powracały znów w górę, do życia, utrudniając mu zaczerpnięcie oddechu. Zachwiał się na czubkach palców, kurczowo chwytając się dłoni Ulyssesa, lecz było już za późno - zielona mgła wypełniła całą kuchnię, napełniając płuca pięciolatka trującym dymem.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
[sen] dziecko wojny Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: [sen] dziecko wojny [odnośnik]02.08.17 14:54
Ollivander tak przykrych doświadczeń z trzaskiem nie miał i wcale się po nie nie wybierał, lecz nie miał kontroli nad wyobraźnią senną swojego przyjaciela i łoskot usłyszał tak samo donośny, jak Benjamin. Nie pozostało mu nic innego, jak westchnąć z lekką irytacją. Widzisz, za kogo mnie masz, Wright? Nie wybaczę.
Zmierzył go uważnym spojrzeniem, bez jakichkolwiek objawów wzruszenia nagłym atakiem, dając strącić sobie tiarę z czubka głowy. Utnij głowę, a wyrosną dwie. Zdawało się, że nawet nie zauważył, jak pierwszy kapelusz skacze chwilę po posadzce. Gwiazdki piszczały głośno, ze złością, przerażeniem - ich odgłosy były tym razem bardziej realne, mniej piskliwe, przedstawiały znajome głosy. Tiara bawiła się we wróżenie. Czyżby było to echo z przyszłości, odsiecze? Ostatni skok kapelusza zakończył się świstem, przypominającym ten słyszalny, gdy zaklęcie przelatywało tuż obok ucha. Jak na zawołanie, pomieszczenie przez chwilę zabarwiło się zielonym promieniem Zaklęcia Niewybaczalnego. Staruszek w dalszym ciągu sprawiał wrażenie niezainteresowanego - jakby nic się nie stało, jakby podobne anomalie były czymś normalnym. Czuł wyraźnie, jak niepokój wypełnia powoli senne więzienie, podłoga pokrywała się już ledwo widocznym dymem - on zaś za misję obrał sobie odciągnięcie uwagi przyjaciela od tych szczegółów. Zrobiłby - znowu - coś głupiego, nieprzemyślanego i skończyłby na straconej pozycji. O ile wyszedłby z tego cało, ponownie musiałby mierzyć się z komplikacjami po fakcie. W każdym razie, Ollivander postarał się utrzymać z nim kontakt wzrokowy.
- Mam nadzieję - rzekł, na poły ostrzegawczo, na poły poważnie. Ciężko i zobowiązująco, by wziął sobie do serca nie tylko rady, ale i własne obietnice.
Coś w końcu trafiło do tej małej łepetynki, na co wskazywała wyraźnie reakcja chłopca, któremu pozwolił chwycić swoją dłoń. W tle widział, jak mgła ciemnieje i skrywa pod sobą podłogę, omiatając również ich kostki. Nie spuszczał wzroku z Benjamina, ten zaś musiał patrzyć w górę i nie dostrzegał nadchodzącego bezpieczeństwa. To nie on był tu od obserwowania.
- Zażalenia proszę składać do Departamentu Kontroli nad Magicznymi Gwiazdkami. Cztery sektory prosto, potem w lewo - powiedział, ale jego głos stał się na chwilę głosem znanym Wrightowi z Ministerstwa Magii. - Nie odpowiadamy za niedogodności związane z naturą moralną rzeczonych gwiazdek - uzupełnił głos. Wtedy zaczął się rozglądać i zezować, a sen, z perspektywy starszego przyjaciela, zrobił się jakby niestabilny - nowa różdżka Margaux zaczęła przesypywać się do solniczki, która podzieliła się na fragmenty, próbujące atakować okruchy. Zdążył tylko powiedzieć, już swoim głosem - Znajdę ci kogoś, kto umie w dobre gwiazdki.
Wiedział, że sen dobiega końca i łudził się jeszcze, że zapobiegnie przemianie w koszmar, ale niewiele mógł zrobić. Mgła sięgała im do kolan i zaczynała zmieniać się w piekielny ogień, wspinający się coraz wyżej - Benjamin, skupiony na okruchach, wciąż go nie widział.
- Coś ty najlepszego zrobił, Wright?! - zapytał donośnie, prawie krzycząc, kiedy zrywał się z miejsca. Ściągnął z głowy kapelusz i zgarnął z niego gwiazdki w dłoń, kucając obok chłopca i patrząc na niego z niepokojem. - Jasne, dasz radę - burknął szybko, ale wszystko już płonęło. Wcisnął mu w dłoń złociste punkciki, których głosy mieszały się z coraz donośniejszym trzaskiem płomieni. - Tylko zjedz te gwiazdki i nigdy więcej nie próbuj zeżreć wszystkiego na raz!
Cóż. Nie zdążył.

k o n i e c


psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty

and somehow
the solitude just found me there

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
[sen] dziecko wojny Ez2Nklo
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4176-ulysses-francis-ollivander https://www.morsmordre.net/t4228-nebula#86429 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f240-lancashire-lancaster-castle https://www.morsmordre.net/t4227-skrytka-bankowa-nr-1059#86421 https://www.morsmordre.net/t4229-ulysses-francis-ollivander#86432
[sen] dziecko wojny
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach