Esmeralda Mori
Nazwisko matki: Atteberry
Miejsce zamieszkania: Przedmieścia Londynu
Czystość krwi: Mugolska
Status majątkowy: nędzny
Zawód: Uliczna tancerka, złodziejka
Wzrost:165
Waga: 66kg
Kolor włosów: Brązowe
Kolor oczu: ciemno brązowe
Znaki szczególne:
Jarzębina, Róg garboroga, 12 cali, bardzo sztywna
Gryffindor
Jastrząb
Szyszymora
olejek jaśminowy pomieszany z delikatną nutą fiołków
Morze, szerokie morze... świadczące o tym, że pragnie wolności.
Taniec, śpiew
nie jest kibicem
Taniec uliczny
jak ma taką sposobność to każdej
Maude Fealy
Jawen Sasta Bahtałe
Aby w jakiś sensowny sposób zacząć moją historię życia powinnam była przybliżyć wam pewną grupę ludzi, nie ważne czy jesteś mugolem czy czarodziejem, na pewno nie raz i nie dwa ich minęliście, i najpewniej reagowaliście w bardzo podobny sposób, zrzucając ich na margines społeczny. Cyganie, nazywanie również plagą tego świata. Rozleźli się po świecie nim kto kolwiek zdążył temu zaradzić. Skąd pochodzą?, jaki jest ich cel?... cóż tego najpewniej nawet oni sami nie wiedzą *w tych latach jeszcze raczej nikt nie wiedział, że pochodzą z Indii* Mogłabym teraz próbować bawić się w robienie wam wykładów, ale tak naprawdę nie widzę w tym sensu, i tak większość z was nie zrozumie, ponieważ nigdy nie poznaliście prawdziwej wolności.
W roku 1934 jeden z taborów cygańskich zatrzymał się na obrzeżach Londynu. Irish Travellers, bowiem tak w Anglii nazywano tych cyganów. Byli ludźmi, którzy wbrew obiegowej opinii nie byli aż tak bardzo zepsuci. Zdarzało się, że czasami pomagali rolnikom w gospodarstwie, a w zamian za to ci dawali im trochę jedzenia jako zapłatę. Głównie, jednak handlowali końmi, wyrabiali garnki, patelnie, cyganki zajmowały się wróżeniem. I mogłabym was cyganić, że nie kradli... kradli, ale tylko dlatego, że nie rozumieli pojęcia "prywatności" byli wychowywani przez ziemię, mieszkali w lasach, na polanach... cała ziemia była wspólna, więc wszystko co na niej się znajdowało również. Kontakt z ludźmi spoza ich wąskiej grupy ograniczali tylko do handlu, jakie kolwiek bliższe kontakty z nie-cyganiami często były karany skalaniem oraz wypędzeniem z taboru. Może i to dobrze... chwilami odnoszę wrażenie, że aż za bardzo się od ciebie różnimy.
To właśnie do jednego z takich taborów zostałam podrzucona pewnej marcowej nocy, zawinięta w jakieś szmatki, pozostawiona na pastwę losu. Nim mnie znaleźli upłynęło trochę czasu, w końcu ktoś usłyszał cichy płacz i takim o to sposobem jedna z cyganek przygarnęła mnie do swojej rodziny. Nikt nie wiedział kim byłam, skąd pochodziłam ani kto mnie zostawił. Nie było żadnego listu. Nie wiedzieć dlaczego kobieta która postanowiła mnie przygarnąć nadała mi imię Esmeralda, natomiast nazwisko, naturalnie przyjęłam po mojej cygańskiej matce, a raczej po jej mężu a wówczas moim ojcu. Byłam wyjątkowym niemowlakiem rzadko płakałam, szybko zyskiwałam sympatię innych cyganów, nawet w chwili kiedy nie umiałam mówić ani chodzić, po prostu było we mnie... jak to nie raz określali coś magicznego. Nigdy nie spędzaliśmy w jednym miejscu więcej czasu niż tydzień czasami przeciągało się do dwóch tygodni. Coś cały czas tych ludzi gnało przed siebie, nawet nie wiedzieli gdzie chcą dojść ani czego tam będą szukać... po prostu szli, czasami o pustych brzuchach, ale wówczas zaczęli po prostu sobie śpiewać, bo jak to mówili wtedy zapominali o głodzie. Naturalnie ja jako niemowlak cały czas znajdowałam się wówczas w bezpiecznych ramionach cyganki, którą nawet teraz nazywam matką. Podróży z okresu niemowlęcia nie pamiętam, bo to jest jak najbardziej zrozumiałe, ale z okresu trzech lat pamiętam pewne urywki obrazów, niezwykle radosnych i beztroskich. Tak miałam beztroskie dzieciństwo. W chwili kiedy inne dzieci musiały chodzić do szkoły, czy wykonywać inne trudne czynności ja biegałam po polu na którym nasz tabor się zatrzymywał i wpatrywałam się w to jak powoli mija życie. Zapytacie się pewnie czy czułam się bezpieczna? W żadnym innymi miejscu nie czułam się tak bezpieczna jak na łonie natury od małego ją kochałam a ona kochała mnie.
Rosłam, czas mijał nieubłaganie, chociaż dla cyganów wydawało się, że tak naprawdę stanął w miejscu. Niestety nasz spokój miał zostać już niedługo bardzo mocno zachwiany, świat który znaliśmy musiał się zmienić aby przetrwać, a my... nie chcieliśmy zmian... życie jakie wiedliśmy może nie było najlepszym życiem, ale dla nas było czymś idealnym. W każdym miejscu w jakim się zatrzymywaliśmy było słychać o napiętej atmosferze w innych krajach, nastroje wojenne wydawało się wręcz wyczuwać w powietrzu, i wielu ludzi mówiło, że wybuch wojny to tylko kwestia czasu. Każdy chciał mieć nadzieję, że to, jednak się nie wydarzy... nadzieje umiera ostatnia, i nasza właśnie chyba nigdy nie umarła, przez co wiedzieliśmy, że co by się nie działo przeżyjemy. W roku 1939 wieść o wybuchu II wojny światowej obiegła całą Anglię. Spełniły się najgorsze koszmary wszystkich ludzi. Każdy wiedział o obsesji Hitlera, o jego nienawiści do żydów oraz nacji cygańskiej. Miałam wówczas pięć lat. Nie rozumiałam zbyt wiele, ale czułam, że coś jest nie tak, że czasy bezpieczeństwa mijają. Anglia względem cyganów była w miarę tolerancyjna,
przed wojną niektórzy oferowali nawet im schronienie przed zimą. Niestety kiedy nastała wojna, i niemieccy żołnierze docierali do Anglii każdy się bał chociażby wspomnieć coś o cyganach, a co dopiero mowa o dawaniu im schronienia. W końcu za takie czyny zabijali bezwzględnie. Romowie byli zmuszeni ukrywać się po lasach, często wędrować pod osłoną nocy. Wcześniejsza tułaczka była zwykłą podróżą, teraz nagle zmieniła się w paniczną ucieczkę aby ratować życie swoje i dzieci. Wszystko się zmieniło, nikt już nie śpiewał, nie tańczył... nawet dźwięk skrzypiec ucichł... jedyne co zostało to cisza... cisza która była przepełniona niemym krzykiem przerażenia. Kopaliśmy schrony w ziemi, tylko po to aby bezpiecznie przespać dzień, aby w nocy wyjść z ukrycia i zmienić swoje położenie. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Niektóre eskapady które miały na celu zdobycie trochę wody i jedzenia czasami kończyły się tak, że nikt nie wracał, a czasami wróciła tylko jedna osoba, co i tak było sporym sukcesem. Kiedy straciliśmy kolejnego kompana... ba członka rodziny każdy już rozumiał, że dłużej nie mogą ukrywać się pod ziemią jak szczury, bo w takim tempie nie zostanie przy życiu nikt. Z opowieści innych ludzi wiedzieli, że jak na razie Londyn jeszcze nie został aż tak drastycznie dotknięty wojną, a i wówczas los im sprzyjał. W końcu znajdowali się tylko trzy dni od stolicy kraju, byli tak naprawdę bardzo blisko. To była dla nich jedyna szansa, dotrzeć do Londynu, spróbować wmieszać się jakoś w tłum i spróbować przetrwać. Tak teraz to brzmi jak prosty w realizacji plan, z naszej perspektywy wyglądało to niestety z goła inaczej. Były to trzy dni ciężkiej tułaczki... często w deszczu, błocie, o silnym głodzie i nawet pragnieniu. Mimo to obietnica przeżycia była silniejsza, i to ona nas pchała do naszego celu. To było nasze światełko w tunelu, które pokazywało nam drogę w chwili zwątpienia.
I tak o to jest... w końcu ziemia obiecana. Kiedy w oddali zobaczyliśmy majaczące budynki szczęście i radości nie było końca. Faktycznie w samym Londynie chociaż nadal nastroje wojenne były wyczuwalne, co chwila gdzieś widziało się wojsko, to mimo to dało się tam żyć. Ja nawet nie wiedziałam wówczas, że wróciłam do miejsca gdzie tak naprawdę wszystko się zaczęło. Zatrzymaliśmy się jak zwykle na obrzeżach Londynu, aby nie drażnić nikogo swoją obecnością. Czasami ktoś z naszych szedł do miasta, aby trochę zarobić, albo aby coś ukraść... czasy były ciężkie, nędza była taka, że nawet bieda przestała piszczeć. Mimo to cieszyliśmy się z tego, że żyjemy, że nasze życie wróciło względnie do normy.
Rok 1940 miał sprawić, że świat który znali cyganie miał się skończyć na dobre. Anglia odrzuciła propozycję Hitlera a tym samym naraziła się na wielkie niebezpieczeństwo na skutek którego zginęło nie tylko mnóstwo żołnierzy, ale również cywilów. Mimo to wszyscy mieli nadzieję, że stolica Anglii zostanie uchroniona, że jakaś siła wyższa ocali ich od katastrofy. Gdybyśmy wtedy wiedzieli jak bardzo mylne są to nadzieje oraz co planuje wróg... ucieklibyśmy jak najszybciej, ale przeznaczenia nie da się oszukać, on i tak dopadnie ciebie w najmniej oczekiwanym momencie. Pomimo tego, że miałam wówczas już sześć lat, to wspomnienia tamtego dnia zapisały się na dobre w mojej pamięci, czasami nawet śnią mi się po nocach. Był to dzień jak każdy inny. Ludzie zajmowali się swoimi sprawami starając się nie myśleć o wojnie, która niebezpiecznie zbliżała się do Londynu. Nagle spokój został przerwany. Najpierw słyszało się dźwięk śmigieł, a dopiero potem na niebie można było dostrzec samoloty... mnóstwo samolotów, wyglądały zupełnie jak stada kruków, był to naprawdę spektakularny widok, nie dano się mi nim cieszyć długo. Bomby zostały zrzucane jedna po drugiej, ludzie wpadli w panikę, uciekali we wszystkie strony rozpaczliwie szukając schronienia. Budynki... jeden po drugim waliły się zupełnie jak zwykły domek z kart. Pech chciał, że ja z matką i paroma innymi cyganami znajdowałam się w samym sercu piekła. Matula wzięła mnie na ręce, niestety przez spanikowany tłum zostałyśmy oddzielone od reszty naszych przyjaciół. Byłyśmy same, i musiałyśmy sama sobie poradzić, a w zasadzie tak naprawdę wszystko było w rękach mojej matki. Ukryłyśmy się w jakimś już zrujnowanym budynku, tylko tyle można było zrobić... siedzieć na gruzach i modlić się o to aby pokruszone ściany wytrzymały jeszcze chwilę. Wiecie jaki to straszny widok, kiedy słyszycie dziwne skrzypienie, osypywanie się tynku, a zaraz potem czujecie jak ktoś was odpycha, słyszycie straszny huk... tumany kurzu oraz wapna wzbijają się w powietrze sprawiając tym samym, że przez chwilę nic nie widzicie, a kiedy brud opada waszym oczom ukazuje się tona gruzu w miejscu gdzie jeszcze widzieliście ciepłe spojrzenie swojej matki....
Nie wiem ile czasu siedziałam w tym budynku, próbując odgarnąć gruz, ale dla sześciolatki był on zbyt ciężki. Dźwięk śmigieł zaczął cichnąć, mimo to krzyk i płacz na ulicach nadal był wyraźnie słyszalny. Kompletnie nie wiedziałam co miałabym zrobić... byłam przerażona, zmarznięta i głodna. Jedyne co mi pozostało to czekać... czekać na to, że los się zlituje, albo przyśle po mnie śmierć aby i mnie zabrała.
Życie chyba, jednak mnie naprawdę polubiło. Po kilku godzinach, jakiś mężczyzna który przechodził akurat tamtędy usłyszał mój płacz. Nie wahając się ani chwili wpadł do ruin budynku, i mnie wyciągnął. Dla mojej matki niestety było za późno na ratunek i jedyne co mogli zrobić to wydobyć ją spod gruzów i pogrzebać. Ja sama trafiłam do miejsca gdzie zbierano wszystkie uratowane dzieci. Tam już czekał na nas zespół wyszkolonych lekarzy, oraz opiekunowie którzy próbowali nas uspokoić. Tak to była pierwsza wersja sierocińca... bardzo polowa wersja. Z czasem ludzie otrząsnęli się po tej tragedii i wszyscy wzięli się za odbudowywanie swojego miasta. Na czas budowy rozmieszczano ludzi w budynkach które jakimś cudem przetrwały, a potem ich się przenosiło do nowych świeżo wybudowanych domów. Tak samo wybudowano sierociniec, w którym umieszczono wszystkie dzieci które na skutek bombardowania albo utraciły swoich rodziców, albo po prostu były bezdomne. W tej gromadzie znalazłam się również ja. Moje życie nagle się zmieniło, trafiłam do świata którego kompletnie nie rozumiałam. Wszyscy byli... poważni, aż zbyt poważni. Nikt nie śpiewał na cały głos, ani nie tańczył z byle powodu. Nikt nie znał opowieści o zbójach którzy ukrywali skarby w dziupli drzewa. Zaczęto wymagać od mojej osoby rzeczy których wcześniej nie musiałam robić. Moje brązowe włosy zamiast rozpuszczone i rzucone na wiatr, codziennie przyozdabiano w niebieską kokardę, moje stare ciuchy do których byłam przywiązana zamieniona w dziecięce sukieneczki, a na nóżkach pojawiały się czarne błyszczące trzewiki. Dzieci z którymi tam mieszkałam oraz siostry zakonne po prostu mnie się bały. Inne dzieci często wytykały palcem i wyzywały, uciekali, albo w chwili kiedy coś ginęło zawsze oskarżali mnie. Cóż przyznaję się, do niektórych kradzieży, ale czy można winić dziecko za to, że żyło tak jak zostało nauczone przez rodziców? A czemu siostry zakonne mnie się bały, cóż... pewnie dlatego, że byłam inna niż pozostałe dzieci, i to w każdym tego słowa znaczeniu. Zdarzały mi się naprawdę dziwne rzeczy. Podczas kilku kłótni z jakimiś dziećmi zdarzało się, że jakiś niewielki przedmiot poleciał prosto w głowę tego który mnie prowokował, kiedy złościłam się, potrafiły zbić się żarówki w co najmniej kilku pokojach... pamiętam nawet, że zdarzyło mi się kilka razy unieść trochę nad ziemię. Na szczęście o tym wiem tylko ja. Wówczas wydawało mi się, że to duch mojej matki opiekuje się mną, i dba aby nie stała mi się krzywda. Opiekunki często wzywały do mnie różnych lekarzy, psychiatrów... wszyscy, jednak jednogłośnie stwierdzali, że jestem jak najbardziej zdrowym prawidłowo rozwijającym się dzieckiem. Zakonnice w końcu przestały się kryć ze swoją niechęcią do mnie. Często wymagały ode mnie więcej niż od innych dzieci. Podczas lekcji z czytania czy pisania jaki kolwiek nawet najmniejszy błąd był surowo karany, w chwili kiedy inni mieli taryfę ulgową. Pomimo tak surowego traktowania rozwinęło się we mnie pewne zainteresowanie. Zainteresowałam się literaturą, jej historią. Kochałam czytać książki, oraz biografię różnych pisarzy. Jednocześnie zainteresowałam się również śpiewem. Siostry prowadziły zajęcia z chóru, podczas porannych i wieczornych mszy również się śpiewało. Jednocześnie usiłowały nauczyć nas trochę wiedzy podstawowej a propos muzyki. Nie powiem, dzięki treningowi mój głos naprawdę się poprawił. Niestety nawet to nie wypełniało dziwnej pustki. Tęskniłam za moim prawdziwym domem, za lasami, łąkami, za śpiewem innych cyganów, oraz za opowieściami matki kiedy ta mnie usypiała. W sierocińcu wpajano mi, że cyganie są źli, że to patologia oraz margines społeczny, ale tylko ja wiedziałam jaka jest prawda, wiedziałam bo żyłam z nimi bo przyjęli mnie pod swój dach... o ile tak można to nazwać. Czy tacy ludzie, którzy przyjmują obce dziecko, dzielą się z nim jedzeniem są naprawdę źli?
Czas w sierocińcu mijał niezwykle wolno, i chociaż źle się tam czułam to nie mogłam nigdzie pójść... bo gdzie taka jedenastolatka miałaby się podziać, bez grosza przy duszy. Nie spodziewałam się, że moje jedenaste urodziny okażą się być najbardziej emocjonującym przeżyciem w całym moim życiu. Do sierocińca przybył pewien dziwny mężczyzna, w długiej szacie, z szerokim uśmiechem na twarzy, lekko zapadniętymi policzkami, oraz niezwykle błyszczącymi oczami. Podał się za psychiatrę, który został przysłany tutaj na wyraźne życzenie swojego przyjaciela.
Nie skłamał, w chwili kiedy moje moce pierwszy raz dały o sobie znać, ministerstwo magii musiało mieć nad tym kontrole, dlatego też od czasu do czasu przysyłało się do sierocińca kilku pracowników aby wybadać jak wygląda sytuacja.
Naturalnie mężczyźnie została bardzo szczegółowo opisana sytuacja, a ten jakby nigdy nic chciał po prostu ze mną porozmawiać, co już wydawało się być inne. Niektórzy prawdziwi lekarze jedyne co robili to osłuchiwali, sprawdzali odruchy i inne rzeczy... nawet słowa ze mną nie zamienili. Rozmowa nie trwała długo, ale była niezwykle treściwa, oraz zaskakująca. Był niezwykle zdziwiony tym, że nie miałam pojęcia o istnieniu magii, Hogwartu, czy samych czarodziejów. Opowiedział mi wówczas trochę o mojej prawdziwej matce. Mówił, że nazywała się Helena Atteberry, również była czarownicą, on był pewien, że trafiłam do sierocińca bo ta zginęła w zamieszkach w Londynie, ciężko było mu uwierzyć w to co mu powiedziałam. Nawet on do końca nie wiedział czemu ta kobieta mnie zostawiła... mówił, że mogłoby to mieć coś wspólnego ze stworzeniem listy czystości krwi. Ponoć była jasnowidzem, możliwe, że ujrzała coś co ją przeraziło. Z tego co mi mówił to była dziwna kobieta, którą strasznie ciężko było zrozumieć, z resztą sama mało o sobie mówiła. Czy uznałam ją za matkę? cóż nawet jeżeli mnie urodziła, to mnie nie wychowała, nigdy jej nie poznałam, i nie wiadomo czy poznam. Przecież nie ważne jest kto urodzi a kto wychowa. W mojej głowie na miejscu matki znajdowała się zupełnie inna kobieta... kobieta która już dawno nie żyła. Mężczyzna po zakończonej rozmowie ze mną, powiedział moim opiekunkom, że sytuacja nie jest tragiczna, że na okres roku szkolnego przyjmie mnie do swojego placówki specjalnie przystosowanej dla takich przypadków. Zapewnił, że będę miała tam wszystko zapewnione, łącznie z nauczycielami. Za to miałam wracać do sierocińca na okres wakacji. Cóż siostry zakonne niezwykle radośnie przystały na tę propozycję. W końcu oznaczało to pozbycie się problemu na dłuższy czas.
Czas do wycieczki na ulicę pokątną odliczałam z tłukącym się w piersi sercem. Zaprowadził mnie tam ówczesny gajowy szkoły. Oczywiście obowiązkowa była wizyta w banku, bowiem od samego początku martwiło mnie to, że nie miałam czym zapłacić za rzeczy które zostały wymienione liście zakupów. Tam spotkała mnie kolejna niespodzianka, moja matka założyła mi skrytkę w banku, do której wpłaciła niewielką ilość galeonów, ale wystarczającą aby zakupić chociażby używane rzeczy, oraz od czasu do czasu móc sobie pozwolić na kupienie sobie jakiś czarodziejskich specjałów. Zakupy przebiegały spokojnie, bez żadnych niespodzianek, więc może przejdziemy już do kolejnej części opowieści
Hogwart... był spełnieniem dziecięcych marzeń. W końcu kto za dzieciaka nie bawił się patykiem udając, że to magiczna różdżka. Teraz nie dość, że miałam prawdziwą różdżkę, to jeszcze byłam naprawdę czarownicą. W chwili przyjścia do szkoły byłam tak naprawdę podwójnie szczęśliwie. W końcu w maju ogłoszono zakończenie wojny, oznaczało to, że teraz świat będzie musiał skupić się na tym aby odbudować to co stracił. Byłam szczęśliwa, ale jednocześnie dręczyła mnie zgryzota. Świat się odbuduje, ludzie wrócą do swojego życia... ale ja... biedna zapomniana przez świat cyganka. Utraciłam dwa razy swoją rodzinę. Pierwszy raz w chwili kiedy biologiczna matka mnie zostawiła, a drugi raz przez wojnę. Czy zastanawiałam się nad tym, że ktoś być może mógł przeżyć? Nawet jeżeli, to doskonale wiedziała,, że szansa na to była nikła. Dlatego też w pewnym momencie zrozumiałam, że nie ma sensu myśleć o przeszłości... w końcu życie to nie sport dla obserwatorów. Z resztą koniec jednej wojny rozpoczął kolejną tym razem czarodziejską... gdybym wtedy wiedziała jakie przybierze oblicze... chociaż tak naprawdę i tak nie mogłabym nic zrobić.
W Hogwardzie trafiłam do Gryffindoru... czemu tiara zadecydowała tak a nie inaczej,
cóż może dlatego, że przeżyłam dużo, a mimo to nie załamałam się, tylko dalej szłam do przodu. Świadczyło to o naprawdę dużej odwadze, bo stać w miejscu jest łatwo, trudniej zrobić krok do przodu. Lojalna również byłam... nigdy nie wyrzekłam się tego, że mimo wszystko jestem cyganką, nigdy nie wyrzekłam się swoich braci cyganów, co więcej mówiłam o tym ze swego rodzaju dumą. I chociaż tiara przydzieliła mnie do tego domu miała pewne wątpliwości, mimo to uznała, że mogę się nauczyć tego i owego o zaufaniu, którego przez to, że cyganie byli zamkniętą grupą niestety trochę brakowało. Moja nauka w Hogwardzie to nie droga usłana różami... jak mówiłam na samym początku tej opowieści cyganie są znani tak naprawdę wszystkim, i mniej więcej każdy człowiek mam podobne zdanie jeżeli chodzi o cyganów. Nie było łatwo... często słyszałam wyzwiska, a ze strony ślizgonów... chwilami przekraczało to już jakie kolwiek granice. I tyle co naprawdę rzadko płaczę, to w tamtych latach zdarzało się to wyjątkowo często, ale moja duma nie pozwalała na to aby komu kolwiek to pokazać. Nauczyłam się być dzielna. Czy w szkole miałam przyjaciół... słowo to jest zdecydowanie za mocne.
Miałam koleżanki i kolegów którzy w większym lub mniejszym stopniu mnie lubili,
ale nie pamiętam aby ktoś chciał mieć ze mną bliższe relacje. Wynikało to pewnie z tego, że nie rozumieli mnie, mojego świata, mojej kultury oraz czasami języka romskiego którym się posługiwałam w chwilach największej słabości. Co do kradzieży bo wiem, że pewnie o to się zapytacie... cóż zdarzały się, nie często, ale były takie chwile kiedy musiałam odrobić szlaban... tak byłam uparta i twardo stałam przy tym co wyniosłam z domu. Natomiast jaki był mój stosunek do czystej bądź brudnej krwi... o ile brudna istnieje. Nie miało dla mnie to żadnego znaczenia.
Od zawsze liczył się dla mnie tak naprawdę człowiek, nie to gdzie się urodził, skąd pochodzi, czy ile miał pieniędzy. Wszystkich traktowałam na równi... a przynajmniej się starałam.
No, ale szkoła to nie sam kontakt z rówieśnikami. Zawsze mówię, że uczennicą byłam raczej przeciętną. Czasami miałam problemy z moją różdżką jeżeli chodzi o komunikacje z nimi. Nauczyciele często powtarzali mi, że aby rzucać zaklęcia muszę nauczyć się panować nad emocjami... jeżeli mam w sobie płomień muszę nauczyć się go kontrolować, aby w odpowiedniej chwili zmniejszyć go do rozmiarów ogniska. Łatwo było im mówić... byłam cyganką wszystko czułam dwa razy bardziej niż normalny człowiek. Czasami było to naprawdę irytujące. Jeżeli miałabym mimo to powiedzieć co tak naprawdę najgorzej mi szło... była to zdecydowanie transmutacja, zawsze coś musiałam zepsuć bo nie skupiałam się wystarczająco. Ile razy to moje zwierzątko miało tylko zmieniony fragment ciała,
albo stało się z nim zupełnie coś innego niż pierwotnie miało. Oczywiście wówczas wybuchały śmiechy w klasie... bo faktycznie niektóre moje twory były naprawdę zabawne. Natomiast moim konikiem zdecydowanie było wróżbiarstwo... nie dlatego, że rzekomo moja matka była jasnowidzem. Przecież wychowywałam się wśród cyganów, wróżenie z kart, ręki czy innych rzeczy to była dla mnie norma, oraz sam przedmiot był niezwykle fascynujący. Często ludzie prosili mnie abym pomogła im w pracach domowych bo nie rozumieli tej całej mistycznej otoczki.
Jakie zajęcia najbardziej zapadły mi w pamięć. Pamiętam jedne zajęcia obrony przed czarną magią, kiedy to przerabialiśmy akurat różne magiczne stworzenia. Mój wzrok spoczął na ilustracji która przedstawiała... kobietę, trupio bladą kobietę, z zapadniętymi policzkami, oraz czarnymi jak noc oczami. Miała na sobie suknię, postrzępioną suknię, której skrawki unosiły się w powietrzu. Jej dłonie zakończone długimi pazurami były wyciągnięte w moim kierunku, zupełnie tak jak by chciała mnie wciągnąć w książkę. A jej usta... szeroko otwarte w niemym krzyku. Poczułam jak zimny dreszcz przebiega mi przez plecy sprawiając tym samym, że zatrzasnęłam szybko książkę. Szyszymora, albo Banshee wśród mugoli naprawdę mnie przeraziła. Do pewnego momentu znałam o niej tylko historie które mi matko opowiadała, teraz kiedy okazało się, że jest prawdziwa, że może kiedyś zdarzyć się tak, że usłyszę jej przeraźliwy krzyk zapowiadający moją zgubę... nie chciałam o tym myśleć. Niestety nie dane mi to było. Niedługo po tym mieliśmy zajęcia o boginach, i nie trudno się domyślić w co zmienił się mój bogin, a ja po prostu stałam. Nie umiałam w żaden sposób wyobrazić sobie tej zjawy w śmieszny sposób... pamiętam tylko strach i nic więcej, z resztą było to zrozumiałe. Każdy przecież boi się śmierci. Pomimo tej jednej wpadki jakoś wyjątkowo źle sobie nie radziłam jeżeli chodzi o obronę przed czarną magią, chociaż nie ukrywam, że byłam lepsza w teorii niż w praktyce. Eliksiry natomiast, to już trochę inna bajka. Jak mam być szczera bardzo lubiła te zajęcia. Ważenie mikstur, przygotowywanie składników, mieszanie w kociołkach, nie szło mi to najgorzej. Wiadomo raczej do tytułu mistrzyni eliksirów brakowało mi bardzo dużo, ale moje eliksiry zawsze były dostatecznie dobre. Chociaż jest jeden eliksir który zawsze wychodził mi niezwykle dobrze... była to amortencja. Może dlatego, że sama wkładałam w nią bardzo dużo serca.
Jeżeli chodzi o ostatni rok w szkole... miałam naprawdę wielkie szczęście, ponieważ rządy Grindelwalda mnie nie dosięgnęły... a nawet jeśli by tak było. Nie chciałam mieszać się w ten spór, cyganie zawsze starali się być neutralni jeżeli chodzi o politykę... mieli swoje życie i nie widzieli sensu w mieszanie się w sprawy nie-romów. Jak każdy podeszłam do egzaminów końcowych, problem był taki, że ja kompletnie nie wiedziałam po co. Nie wiedziałam kim chcę zostać po szkole, nigdy dla mnie jakoś to nie miało większego znaczenia. Ta dziecięca beztroska nadal gdzieś tam we mnie była, i jedyne czego pragnęłam to wyruszyć w świat... tak jak kiedyś to miało miejsce. Egzaminy zdałam na raczej zadowalającym poziomie, jak mówiłam... nie byłam wybitnym uczniem. I tak o to przyszedł czas przywitać dorosłość...
Los... przewrotna z niego bestia. Jedyne co jest w nim pewne to to, że nic nie jest pewne oraz oczywiste. Po ukończeniu Hogwart'u wróciłam na jeszcze rok do sierocińca, w końcu w świecie mugoli siedemnaście lat to jeszcze nie pełnoletność. Siostry zakonne były niezwykle zadowolone z tego, że tak długa terapia podziałała oraz, że stałam się w miarę normalnym dzieckiem, ale moje pochodzenie niestety nadal budziło te same kontrowersje, więc ostatecznie nie wiele się zmieniło, ale nauczyłam się po prostu z tym żyć i jakoś to tolerować. W sierocińcu miałam trochę czasu aby zastanowić się nad tym co bym chciała robić jako dorosła czarownica, ale nadal nic mi do głowy nie przychodziło... tylko ten cichy głos w głowie... aby pójść przed siebie i zobaczyć co to będzie.
Kiedy osiągnęłam wiek osiemnastu lat zostałam wystawiona za drzwi sierocińca,
tak naprawdę bez niczego bo i nic nie miałam przy sobie kiedy tam trafiłam... no po za różdżką, paroma książek z zaklęciami, eliksirami, i innymi magicznymi rzeczami oraz ubraniami które miałam na sobie. Wszystko w zasadzie zmieściło się w malutkiej skórzanej walizce. Co zrobiłam najpierw... wyciągnęłam z włosów niebieską wstążkę i puściłam ją aby wiatr porwał ten skrawek materiały gdzieś daleko. Doskonale wiedziałam, że pokazanie się na ulicy pokątnej, czy w ogóle w jej okolicach nie byłoby zbyt rozsądne. Zdawałam sobie sprawę z tego co się działo... obsesja na punkcie czystości krwi, łapanie tych którzy urodzili się w rodzinie mugoli, pozbawianie ich różdżek, było to bezprawie w biały dzień. Ministerstwo urządziło biednym mugolakom taki sam los jak mugole cyganom, dlatego rozumiałam co czują, ale nic nie mogłam zrobić, bezpieczeństwo było najważniejsze. Dlatego krążyłam po uliczkach Londynu i robiłam to co umiałam najlepiej, wróżyłam z ręki, czasami zaśpiewało się jakąś cygańską piosenkę, którą pamiętałam za czasów dzieciństwa, czasami zawirowało się gdzieś w tańcu, a jeszcze czasami zabrało się ze straganu jakąś kurę, albo kawałek chleba. W końcu nie raz widziałam jak inni to robili, znałam te sztuczki... Najczęściej robiona sztuczka... brałam kawałek kamienia, i kładłam go ukradkiem na ręku, po czym podchodziłam do straganu z jajkami, brałam jedno z pytaniem ile kosztuje. Oczywiście dla mnie było niezwykle dziwne, po czym rozgniatało się je, i pokazywało paćkany w białku i żółtku kamień. Niektórzy w to wierzyli, wtedy wystarczyło poprosić o pierścionek, albo parę monet aby "ściągnąć diabła"... i wtedy zaczęła się wielka ucieczka. Znałam Londyn, dlatego szybko udawało mi się znaleźć kryjówkę. Aż pewnego dnia w jednej z moich stałych kryjówek spotkałam pewnego cygana, dziwnie znajomego. Tak to był mąż mojej matki a mój przyszywany ojciec. Nie poznał mnie od razu, cóż nie dziwię się sama bym siebie nie poznała. Zmieniłam się od czasu kiedy miałam pięć lat. Wyrosłam, miałam dłuższe brązowe włosy, a duże również brązowe oczy odbijały najmniejsze źródło światła. Dlatego też pokazałam mu wisiorek ze szmaragdem który nosiłam na swojej szyi przez cały ten czas, nie rozstawałam się z nim nawet przez chwilę. Radości było co niemiara... Rodzina w końcu się odnalazła, stało się coś na co już dawno straciłam nadzieję. Wiedziałam, że teraz nie mogę odwrócić się i udać, że nic się nie stało. Miałam szansę na to aby moje stare życie wróciło. Na dodatek teraz kiedy byłam trochę silniejsza nie mogłam mojego ojca, oraz tych cyganów do których dołączył pozostawić na pastwę losu. Znałam realia, sami by sobie w razie niebezpieczeństwa ze strony czarodziejów nie dali by rady. Jeszcze tego samego dnia, ojciec zaprowadził mnie na obrzeża Londynu w miejsce gdzie tabor się zatrzymał. Nie mogłam przestać się uśmiechać... Od razu wyprawiono zabawę na cześć tego, że córka wróciła do ojca, oraz obcy cyganie przyjęli mnie tak jak bym od zawsze razem z nimi wędrowała, chociaż tak naprawdę prawie nikogo tam nie znałam. Naturalnie szybko musiałam nadrobić to co straciłam przez te kilka lat, podszkolić swój romski, oraz nauczyć się tego co kobieta umieć musi... czyli gotowanie, i w moim wypadku krawiectwo, w końcu podstawowe naprawy ubrań innych cyganów było jak najbardziej potrzebne. No i oczywiście taniec cygański aby móc coś zarobić...
Dlatego wierzę w przeznaczenie, jestem cyganką, i cyganką mam pozostać,
i pozostanę nią co kolwiek by się wydarzyło. A teraz gdzie jestem? Możesz mnie czasami zobaczyć na ulicach Londynu, a czasami na pokątnej. To ta dziewczyna która nosi długie spódnice, często jest zaplątana w różnokolorowe chusty, nosi przy sobie talie starych kart którymi przepowiada przyszłość oraz zostawia szczęście tym którzy tego chcą. To jest ta, która śpiewa na ulicy, a czasami bez żadnego powodu potrafi ruszyć w tan... Tak to właśnie ja,
w końcu na swoim miejscu.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 11 | +3 |
Zaklęcia i uroki: | 10 | +2 |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | |
Transmutacja: | 6 | Brak |
Eliksiry: | 8 | Brak |
Sprawność: | 2 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Romski | I | 1 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Zielarstwo | I | 2 |
ONMS | I | 2 |
Historia Magii | I | 2 |
Zręczne ręce | III | 10 |
Silna wola | II | 5 |
Wróżbiarstwo | III | 10 |
Spostrzegawczość | II | 5 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Mugoloznastwo | II | 0 |
Nazwa biegłości | zależne | zależne |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | II | 7 |
Muzyka (śpiew) | II | 7 |
Gotowanie | I | 1 |
Krawiectwo | I | 1 |
Muzyka (wiedza) | II | 7 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Taniec cygański | II | 7 |
Genetyka (jasnowidz, półwila, wilkołak lub brak) | - | 0 |
Reszta: 8 |
Różdżka...
Ostatnio zmieniony przez Esmeralda Mori dnia 10.08.17 23:54, w całości zmieniany 7 razy