Callisto Septima Malfoy
Nazwisko matki: Avery
Miejsce zamieszkania: Wilton w hrabstwie Wiltshire
Czystość krwi: czysta szlachetna
Status majątkowy: bogata
Zawód: panna na wydaniu, stażystka w Międzynarodowej Komisji Handlu Magicznego
Wzrost: 159 cm
Waga: 49 kilogramów
Kolor włosów: jasny blond
Kolor oczu: błękitne
Znaki szczególne:
11 cali, sztywna, drzewo różane, włos z głowy wili
Slytherin
Lis
ubłocona świnia
starymi księgami, drzewem sandałowym
siebie we wspaniałej sukni ślubnej
historią, podróżami, prawem magicznym
nie zajmuje mnie quidditch
gram na skrzypcach, układam fryzury
klasycznej; muzyki operowej, zwłaszcza arii w wykonaniu Belli
Sarah Gadon
Drzewo genealogiczne Malfoyów jest imponujące, jego korzenie sięgają jeszcze wieków ciemnych, a od najmłodszych gałęzi dzielą je już dziesiątki pokoleń. Szacunek do nazwiska i przeszłości zaś wymaga, by co najmniej dwunastu wstecz nauczyć się tak, bym wyrwana ze snu w środku nocy ani na pół słowa się nie zająknęła. Armand. Nicholas. Lucius. Brutus. Septimus. Alfred. Cronus. I wreszcie Abraxas. Miał już dwanaście lat, gdy narodziła się jego najmłodsza, ostatnia siostra, Callisto. Callisto, z łaciny: najpiękniejsza, imię upamiętnione wśród gwiazd układem Wielkiej Niedźwiedzicy. Callisto, dziecko o bladej skórze i niewielkiej wadze, ale w pierwszych miesiącach życia ciche, spokojne i nadspodziewanie mimo wątłej budowy zdrowe. W końcu, Callisto – ja. Dziewczątko rezolutne, dziecięcymi pytaniami i mądrościami doprowadzające opiekunki do łez ze śmiechu. Tupiące nóżkami gdy na podwieczorek nie było morelowej marmolady i zakochane w kolorowych wstążkach, które rzeczone opiekunki wplatały w długie, bielutkie wtedy włosy. To właśnie przy porannym czesaniu rano przed przyjęciem z okazji moich drugich urodzin rzekomo w pierwszej manifestacji magicznego talentu wprawiłam długie zielone wstążki w ruch w taki sposób, że związały ręce guwernantce zaplatającej w pośpiechu długie warkoczyki. Karę za ten „wybryk”, jeśli w ogóle, poniosła oczywiście niezdarna guwernantka. Moje przejawy talentu były co najwyżej przyczynkiem do tym huczniejszego świętowania. Jeśli zaś idzie o wymierzanie młodym Malfoyom kar, robiono to rzadko, zwykle jednokrotnie. I skutecznie do przerażającego stopnia. Dzieci rodzin krwi szlachetnej nie występowały poza swój krąg; nie tylko przez snobistyczne zapędy rodziców, ale też zwyczajnie dlatego, że wychowywane w przeciętnym domu dzieci nigdy nie polubiłyby takiej gromady małych, z braku lepszego określenia, gnojków. Nie przeszkadzało mi jednak ograniczone towarzystwo – zawczasu zadbano wszak, bym uważała otoczenie dzieci z brudną krwią za uwłaczające i zupełnie niepotrzebne. Zwłaszcza, że – jak stale dawano mi do zrozumienia – miałam być grzeczniejsza i mądrzejsza od innych.
Mówią: milczenie jest złotem. A przez wszystkie lata spisane w rejestrach i kronikach magicznej Europy, Malfoyowie niezmiennie lubowali się w srebrach, toteż zamiast posłusznego zachowywania ciszy uczono w Wilton wszystkie dzieci sztuki dyskusji. Rozróżniania, kiedy warto doprowadzić argument do końca, a kiedy nie opłaca się strzępić języka. Nie chodzi wszak wcale o to, by zagadać interlokutora do siwizny; sztuka tkwi w przykuciu jego uwagi i zapewnieniu swojej sprawie jego przychylności. Dotrzeć do mistrzostwa w umiejętności rozmowy pomagał mi najstarszy brat, który z konieczności w końcu zajął w moim sercu miejsce Lycusa. Zalewałam się łzami po jego zniknięciu; układy naszego świata były mi jeszcze na tyle obce, by było odejściem, porzuceniem, a nie karygodną zdradą. Liczyłam, że z czasem stanie mi się równie obmierzły jak reszcie rodziny (nigdy wszak nie zrozumiałam i zrozumieć nie chcę, dlaczego z własnej woli chciałby wyrzec się wyższości, która przypadła nam w udziale), ale do tej pory trudno mi zapomnieć dobre wspomnienia, beztroskie wyprawy do świata tak innego od tego, w którym dzieciństwo było pełne wymagań. Inny nie znaczy w tym przypadku lepszy, ale w jego żyłach płynie krew identyczna jak moja. Kiedyś byliśmy podobni, i to nie tylko z wyglądu. Krew to w końcu nie woda, ale próbuję wynieść rozsądek poza sentymenty, bowiem dewizą rodu jest, że to czystość zawsze zwycięża, a nie braterska miłość.
”Fuj” – narzekałam często, bo, a to niespodzianka, często znajdywało się coś, co nijak nie przypadło do gustu pannicy Callisto. Wewnątrz wspaniałej Malfoy Manor było mnóstwo pięknych rzeczy: posrebrzane gałki przy drzwiczkach szafek i szuflad, marmurowe popiersia i stare olejne portrety. Nie cierpiałam jednak dwóch widoków: olbrzymiego smoczego łba, który rzekomo miał stanowić dowód na męstwo i długowieczność rodu Malfoy, a także obrzydliwych pomarszczonych twarzyczek skrzatów domowych. Skutecznie przedtem odgradzana od brzydoty, będąc krnąbrną czterolatką nie wahałam się nigdy przed wytarganiem któregoś za uszy i wybuchami płaczu, gdy choćby usłużna dwójka kręciła się wokół mnie, niby chcąc pomóc, ale w moich oczach jedynie wymachując patykowatymi kończynami i wybałuszając na mnie swe ogromne wodniste oczy, by wystraszyć mnie na śmierć. Przeganiałam je wtedy uparcie ze swoich pokoi, nie pozwalając nawet posprzątać, ale z czasem oswoiłam się z ich widokiem i przydatnością, która w końcu przeważyła. Przez długie lata zaś najmniej, jak rzekomo słowo w słowo mówiłam: najmniej na ciałym świecie, podobały mi się świnie. Wiejskie tereny hrabstwa Wiltshire, po których oprowadzał mnie dzielnie ukochany braciszek, oferowały co prawda przyjemność wypoczynku na łonie natury, ale obrzydliwe uczucie i paraliżujący strach, jakiego doświadczyłam wtedy (i – jestem pewna – doświadczyłabym także i dziś) na widok ubrudzonych błotem tłustych zwierząt pozostaje najgorszym wspomnieniem w całym moim życiu. Uzdrowiciel, który przyszedł wieczorem tamtego dnia, by zaaplikować mi tonik na nadszarpnięte nerwy z miną znawcy oznajmił rodzicom, że podejrzewa u mnie świniowstręt – jak się szczęśliwie później okazało, błędnie. Byłam wtedy oczywiście za mała, by cokolwiek zrozumieć, ale poważny wyraz twarzy medyka wystarczył, by wywołać kolejny napad płaczu. Ojciec z uśmiechem opowiadał mi, jakoby stanowiło to jedynie dowód mojego szlachectwa. Wtedy wydało mi się to niewiarygodne, kłamstwo wymyślone byle tylko mnie uspokoić,, ale z czasem wynajduję wśród wspomnień kilka podobnych „prób”: podarowanie mi miotełki dziecięcej, na której nauczyłam się latać jako sześciolatka, głównie z pomocą Lycusa i odporność na choroby nękające zwykle dzieci, z której wtedy, rzecz jasna, nie zdawałam sobie sprawy. Wyczytałam te kryteria ze Skorowidzu Czystości Krwi Notta, który służył mi także, wraz z gobelinami rodowymi, do studiowania historii rodziny Malfoy. Często prosiłam, by odpytywano mnie z kolejności dziedziców Wiltshire i z tamtych lat zostało mi zamiłowanie nie tylko do rodzinnych stron i ogromne przywiązanie do rodzinnych tradycji, ale też potrzeba porządku w codziennym życiu.
Właściwa dzieciom ciekawość była w moim przypadku przykro zredukowana, często do wodzenia palcem po ogromnej astronomicznej mapie rozwieszonej na ścianie mojej sypialni; często pomagałam sobie zapaść w sen wymienianiem nazw konstelacji pstrzących niebo. W pewnym momencie życia wpadłam w przeraźliwą rutynę, którą uparcie zresztą nazywam sobie opłacalnymi, pożądanymi zwyczajami i dobrą organizacją pracy, by nic więcej mnie nie zaskakiwało. Po odejściu Lycusa, mimo upływu lat, moje zdrowie psychiczne jakby osłabło; nie mogłam trwonić czasu, który można było przeznaczyć na nieudolne próby opanowania smutku i słabości, na porządkowanie tak nieistotnych detali jak dokumenty, stroje czy kolejność dnia. Wszystko musiało być na swoim miejscu. Poranna toaleta zawsze przy akompaniamencie tej samej muzyki z gramofonu. Śniadanie zawsze w tym samym krześle, z tą samą gazetą oczekującą na przeczytanie po posiłku. Sen regularnie jak w zegarku, poprzedzony zażyciem eliksirów uspokajających. I tak przez kilka lat, szczególnie podczas piątego i szóstego roku nauki, które stawiały przede mną jak najwięcej wymagań, a nie wyobrażałam sobie nie sprostać choćby jednemu. Dopiero jako pełnoletnia, młoda kobieta rozpoczynająca staż udało mi się zdobyć na odrobinę swobody; opanować marazm i niechęć, zacząć marzyć zamiast tylko podążać w przód według jasno wytyczonego planu. Zaczęłam później zasypiać, sama, w końcu także bez potrzeby picia eliksirów. Przed oczyma miałam nie wspomnienia trudnych dni minionych i zderzeń z rzeczywistością, a wizje świetlanej przyszłości. Czy ty, Callisto Malfoy, - intonowałam w myślach głębokim głosem w mojej opinii właściwym dla mistrza ceremonii zaślubin – bierzesz sobie za męża… i zanim jeszcze padło nazwisko potencjalnego kandydata do mojej ręki, zdążyłam już wykrzyknąć radosne „tak!”. Na ślubnym kobiercu stał przy moim boku wysoki i nieziemsko przystojny młodzieniec, wychowany we właściwym duchu i świata niewidzącym nie poza ogromną fortuną, którą ma odziedziczyć, tylko mną właśnie. Scena ta zaś, jak i wszystkie jej podobne rozgrywały się zawsze, ku memu rozżaleniu, wyłącznie w wyobraźni. Przygotowywana od najmłodszych lat do roli żony i matki odkąd otrzymałam zaproszenie na swój pierwszy Sabat latami wypatrywałam dnia, w którym ów Ideał z wyobrażeń podaruje mi pierścionek, a ojca i brata poprosi o moją rękę. Z zapałem godnym ważniejszych spraw starałam się, by kroki w walcu stawiać zawsze równo i nigdy nie deptać po stopach partnera, a oprócz lekcji tańca coraz więcej wieczorów trwoniłam na strojenie się przed lustrem i dobieraniem ubrań na kolejne Sabaty. Z czasem dopiero (i pomocą lady Nott, gospodyni Sabatu) i wobec haniebnego postępku Lycusa, który odbijał się echem także na mojej reputacji, wyzbyłam się wizji wielkiej miłości, nadszedł czas, by zainwestować czas w poważniejsze zainteresowania, które w obliczu zamążpójścia poszły w odstawkę i wybrać inną niż młoda żona ścieżkę kariery – marzenia o rychłym ślubie zastąpiła perspektywa zrobienia na małżeństwie interesu, załatwienia sprawy, wypełnieniu powinności. Szybko zaczęłam uczyć się, jak odróżnić w gąszczu spraw nieważnych nie to, co słuszne, wyjątkowe, ani nawet zwyczajnie ładne, lecz to, co się opłaca. Tak jak stopniowo przychodziło porzucenie wyobrażeń z dzieciństwa, coraz łatwiej było osiąść w tym, co pewne, a takie zawsze wydawały mi się księgi rachunkowe i kroniki. Z nich wzięły się moje pasje i plany na przyszłość.
Póki nie osiągnęłam jedenastego roku życia, dni wypełniały mi lekcje etykiety, tańca, francuskiego i konwersacji. Nie starczało czasu na „zwyczajne” dzieciństwo, zresztą w otoczeniu równie zajętego rodzeństwa nie miałabym z kim go spędzić. Nieliczne dni spędzone na zabawie i wycieczkach należą dziś do najlepszych z moich wspomnień, wydają się jednak bardzo odległe, prawie nierealne. Większość z nich, na domiar złego, wiąże się nierozerwalnie z osobą brata, którego już nie ma w moim życiu, czym prędzej z zaciętym uporem postanowiłam więc je odrzucić. Zamiast nich zajęłam się przygotowaniami do pierwszego roku w Hogwarcie, nowego początku w miejscu, gdzie urosnę, rozkwitnę na tle rówieśników. Nie trafiłam do szkoły pełna strachu i wątpliwości; jeszcze przed przekroczeniem progu Wielkiej Sali wiedziałam z książek i opowieści rodzeństwa o zaczarowanym sklepieniu, które wzbudziło zachwyt u wielu z moich rówieśników; słyszałam nawet o śmierci uczennicy w Komnacie Tajemnic na dwa lata przed moim przybyciem do Hogwartu; wielu jedenastolatków, którzy czekali na Przydział wraz ze mną bało się pogłosek wciąż krążących po zamku; dla mnie zaś nie była to aż taka tragedia - tamta dziewczyna była mugolaczką, cokolwiek zagroziło jej mnie nie mogło się imać; w końcu zbrodni miał dokonać dziedzic Slytherina, więc, jako czystokrwista, mogłam czuć się zupełnie bezpiecznie. Tiara wykrzyknęła nazwę Domu Węża chyba zanim jeszcze dotknęła czubka mojej głowy, co wypełniło mnie ogromną radością i dumą; oto w mojej osobie przedłużyła się kolejna rodzinna tradycja. Kapelusz, zdaje się, był gotów przystać na moje prośby, jak również rozpoznał we mnie ślizgońskie cechy: rozsądek, ambicję, pociąg do władzy, a przede wszystkim: umiłowanie dla czystości krwi. Slytherin pomagał osiągnąć wielkość, i to bez wątpienia, tym, którzy byli jego wychowankami przede mną i jasnym było, że chcę pójść w ich ślady. Choć planowałam osiągnąć wspomnianą wielkość od razu, nauka czasem stanowiła problem; szczególnie okropne były zajęcia opieki nad magicznymi stworzeniami, na które uczęszczałam niechętnie, zawsze z miną wyrażającą najwyższe obrzydzenie. Stałam na lekcjach jak kołek nie wydając z siebie nic prócz zbolałych jęków. Podobnie sprawa miała się z zielarstwem - nigdy nie kwapiłam się do grzebania w ziemi i kompoście gołymi rękami, ponieważ czynności te były stanowczo poniżej mojej godności; wyniośle reagując na upomnienia nauczycieli, cudem (a raczej za sprawą wstawiennictwa ojca) unikałam szlabanów. Ulubionym przedmiotem panny Callisto nie była też wcale astronomia, choć imię nadano mi na cześć gwiazd i księżyca, lecz historia magii, która otaczała mnie od początku życia, w której miałam we własnym mniemaniu odegrać kiedyś ważną rolę. Czas był dobry dla wielkich, przełomowych zdarzeń; niewiele pamiętam z artykułów o pojedynku Dumbledore'a z Grindelwaldem czytanych przy śniadaniu na pierwszym roku. Nie mogę przypomnieć sobie przemówień dyrektora, a trzeba było pamiętać. Taka wiedza przydałaby się, kiedy po latach właśnie ten sam Grindelwald przejął kontrolę nad szkołą. Byłam wtedy w ostatniej klasie i choć niektóre z postulatów nowego dyrektora Hogwartu miały jakiś sens, ja także zauważyłam, że zaczynało niedobrze się dziać. Trzeba było słuchać, zwłaszcza że z czasem zaczęłam rozumieć, co dzieje się poza murami zamku. Choć nie pozwolono mi martwić się, jakby te sprawy dotyczyły mnie osobiście, był to jakby obowiązek wobec historii, jeden przejaw dociekliwości, przedsmak powagi, wstręt przed odpowiedzialnością zbiorową i „sprawą”. Mimo tych szczątkowych odczuć, wojna i pokój nie miały do tamtej pory okazji odbić się na moim kształtującym się dopiero życiu, które strzeżono przed naprawdę ważnymi, a wciąż niewłaściwymi informacjami, póki do nich nie dorosłam. Ale to nie szkodzi, nigdy nie były to stany niezmienne. Nauka o przeszłości pozwalała wykorzystywać logikę, doskonalić rozumienie konsekwencji działań, uczyła myśleć perspektywicznie. Zachowując rezerwę i spokój na innych zajęciach, podczas lekcji historii za wszelką cenę musiałam mieć rację; często podejmowałam dyskusję nie tylko z innymi uczniami, ale też profesorem prowadzącym. Dopiero przygotowując się do SUMów zrozumiałam, że to wielki przejaw chamstwa i nie powinnam tak uporczywie udowadniać swojej wyższości, a zamiast tego skupić się na przyswajaniu wiedzy i wykazywaniu się nią wtedy, gdy przyjdzie mi z tego konkretna korzyść. O ile nauka historii sprawiała mi zawsze ogromną przyjemność, zdobycie wysokich ocen z innych przedmiotów było jedynie środkiem do celu, na jaki wybrałam staż w Ministerstwie Magii, i wymagało znacznie większego wysiłku. Długie godziny spędzone w szkolnej bibliotece nad książkami uniemożliwiły mi uprawianie sportów czy działanie w szkolnych klubach. Dopiero rok po tym, gdy na piątym roku otrzymałam tytuł jednego z prefektów Slytherinu profesor Slughorn zaprosił mnie na pierwsze spotkanie Klubu Ślimaka. Zaproszono mnie tam, jak profesor nie omieszkał wyjaśnić, przez wzgląd na wyśmienite pochodzenie, wybitne oceny z historii i zaangażowanie w działanie Klubu Dyskusyjnego, do którego zdecydowałam się jednak dołączyć po SUMach. Nie można powiedzieć, bym zasłużyła sobie na ten zaszczyt odnosząc sukcesy na froncie towarzyskim: o ile łatwo było skupić się na nauce i zmusić do wyrzeczeń, o tyle rozmowy z rówieśnikami męczyły mnie nader często. Nie byłam lubiana wśród uczniów, co najmniej raz w tygodniu padałam ofiarą żałosnych żartów, gdy mojego starszego rodzeństwa zabrakło już w Hogwarcie. Rozmowy ze Slughornem były więc jednymi z niewielu mających miejsce poza pokojem wspólnym ślizgonów, a oglądanie fotografii z galeryjki jego ulubieńców pomogły mi w wyklarowaniu szczegółów mojej przyszłej kariery, dalszego pokierowania jej z Ministerstwa, którego już wcześniej byłam pewna: zamiłowanie do toczenia dyskusji skłaniało mnie do prawa, a zdolność analizy i wrodzona chyba potrzeba ubicia dobrego interesu na każdym kroku sugerowała bankowość. Któż w końcu może znać się na pieniądzach lepiej niż osoba, która od pierwszego dnia życia czerpała z wielopokoleniowych bogactw i potrafi je szanować, a przy tym wykorzystać jako środek do każdego celu? Doradztwo finansowe zawsze spotka się z zainteresowaniem, wszak historia uczy że niejedno wielkie przedsięwzięcie zostało zaprzepaszczone przez złe gospodarowanie kapitałem w złocie. I chociaż pieniądze są w tym świecie priorytetem (zamiast czystości krwi, co swoją drogą uważam za wyznacznik schamienia społeczeństwa i wystarczający powód, by połowę z niego zwyczajnie humanitarnie wybić), zamierzam na przekór oskarżeniom o kobiecą nieporadność, wytrwać w tym postanowieniu. Uczyłam się zasad ekonomii, bankowości i zarządzania jak każdy, kto planuje karierę w tej dziedzinie. A jeśli to nie wystarczy... w końcu stoi za mną cała familia Malfoyów i dzięki ich wsparciu nikt lepiej ode mnie nie udowodni wszystkim, że wiem co mówię, nawet jeśli mówię to wysokim głosem kobiety.
Nie będę siedzieć bezczynnie. Praca w Ministerstwie, którą od ręki zagwarantowała mi prośba ojca, jest nudna, przeszkadza mi protekcjonalny ton przełożonych i błahość powierzanych mi zadań, ale wykonuję ją bez narzekania (przynajmniej nie w twarz pracodawców); jest środkiem do celu. Nie ma znaczenia, że pracują ze mną osoby półkrwi, a może i szlamy. Jestem ponad to. Oni zatrzymają się na etapie stemplowania papierków, nie będą pytani o zdanie. Ja też nie jestem, ale to kwestia kilku miesięcy, może roku. Z ugrzecznioną minką przesiaduję w gabinetach urzędników wyższych rangą, przysłuchuję się im, by jak najszybciej móc zająć ich miejsce; dorzucam krótkie, rzeczowe wzmianki, zdejmuję irytujący ciężar drobiazgów z ich barków. W milczeniu, by potem w domu rozmyślać, analizować i planować własny sukces w branży. Podbudowana tą myślą, co rano staję przed lustrem i nim podejmę jakiekolwiek działanie, czeszę włosy. Jasne, kiedyś niemal białe, mój najwcześniejszy powód do dumy; dzięki nim jestem tak podobna do ojca, że choćby chciał, nie może się mnie wyprzeć. Jestem w stu procentach potomkinią Malfoyów, a jedyną wadą typowych dla naszej rodziny jasnych włosów jest trudność w dostrzeżeniu pojawiającej się wśród nich siwizny. Dopiero dwadzieścia dwa lata, figura jak spod igły i uroda, choć chłodna jak luty, w którym przyszłam na świat, to rzekomo wspanialsza niż dwóch pozostałych sióstr. Nie odniosłam nigdy wrażenia, by mi zazdrościły młodości czy wyglądu, lecz córki Cronusa Malfoya nauczono ukrywać tak prymitywne emocje jak zazdrość czy gniew. Mamy je wzbudzać, nie odczuwać, jak do znudzenia powtarzała matka. Rywalizacja między naszą trójką, która siłą rzeczy musiała w końcu się wywiązać, pozostała zatem milczącą i nigdy nierozstrzygniętą. Najstarsza panna Malfoy nie jest już ani panną ani Malfoy, ale wciąż mogę (czy wręcz powinnam?) ścigać się z drugą siostrą do ołtarza. Brak męża albo chociaż pierścionka z brylantem na palcu, nawet mimo jasno określonych ambicji doskwiera mi tym silniej, skoro wiem, że przecież mogłabym z nią wygrać. Każda z nas wszak, zapewne podobnie jak chłopcy (wciąż trudno mi wmówić sobie, że Abraxas przecież nie miał z kim współzawodniczyć w dziecięcych zabawach, że brata mamy tylko jednego), uważa się za lepszą od pozostałych. Trudno się wobec tego dziwić, że choć od urodzenia mieszkam w Wilton i nie ma dla mnie (i już nie będzie) innego prawdziwego domu, życie tam nie należy do najłatwiejszych, nawet zważywszy na fakt, że możemy pławić się w luksusie. Dorastałam wśród aksamitów, mahoniu, jedwabiu i kości słoniowej, ale z dala od ojcowskiego gabinetu, nigdy nie przeszkodziwszy mu dziecięcą zabawą w pracy. Pocałunki matki, choć szczere jak jej życiowe rady, były racjonowane na nieliczne popołudnia wolne od nianiek i nauczycieli. Zamiast bliskości z rodzicami musiała mi wystarczyć więź z rodzeństwem; do dnia dzisiejszego został mi z tamtych bezwarunkowych i wielkich dziecięcych miłości tylko bliska relacja z najstarszym z braci. Gdy patrzę na Abraxasa, chcę wyłącznie widzieć, gdy jest dobrym ojcem. Nasz też w pełni zasługiwał na podobną pochwałę. Nie można za to uznać, by był rodzicem troskliwym i czułym. Wolałabym – a mimo zmian zaszłych w jego usposobieniu pod wpływem nękającej go choroby została jeszcze jakaś niewielka cząstka mnie skłonna do podobnej naiwności – by mój brat nie poszedł po tym względem w jego ślady.
Synowie Malfoyów wyrastają na wytrawnych polityków, dociekliwych badaczy, statecznych arystokratów. Mogę tylko mieć nadzieję, że i mój będzie godnym potomkiem wspaniałego rodu. Córki z kolei na piękne szlachcianki, które mają coś do powiedzenia. Wszystko to widać gołym okiem, wręcz na pierwszy jego rzut. Żeby daleko nie szukać, wspomnijmy przykre wydarzenie: pogrzeb Lamii Malfoy z Averych. Wszystkie pięcioro jej dzieci i mąż stali nad jej grobem i choćby zaglądać im w twarz w najmniej oczekiwanym momencie, żadnemu z gości także oddających hołd pamięci lady Malfoy nie udałoby się dojrzeć oznak rozpaczy. Nie wyszli ze swoich ról, każdy z nich, nawet odtrącony Lycus, który od lat już nie przebywał z nimi, zachowali ten sam rodzaj wyuczonego spokoju. Dopóki ktoś patrzy, Malfoyowie są wzorem: opanowania, klasy, jedności. Oto obraz, jaki sobie malują będąc razem w towarzystwie (co, swoją drogą, zdarza się coraz rzadziej). Co zaś działo się wewnątrz murów domostwa rodziny niech nikogo lepiej nie interesuje. Prawda, dajmy teraz dojść do głosu bezstronnemu narratorowi, jest bowiem co najmniej rozczarowująca. Rodzice moi byli skupieni na czas mojego dzieciństwa – albo przynajmniej tak mi się zdawało – jedynie na tym, by wykształcić mnie w dziedzinach języków obcych i gry na skrzypcach i ułożyć zgodnie z zasadami savoir-vivre. Nie można było jednak pochwalić ich za okazywanie czułości czy chętne wysłuchiwanie nieistotnych dziecięcych żali. Pozostawieni sami sobie z ładunkami wstydu i gniewu, których nikt nigdy nie tłumaczył, musiałby zdarzyć się cud, byśmy nie wyrośli (a przynajmniej jedno z nas) na ludzi zamkniętych, skonfliktowanych i tylko powierzchownie spokojnych i szczęśliwych. Chociaż jesteśmy z jednej krwi i wychowano nas tak samo, w domowym zaciszu czasem trudno mi znaleźć swobodne słowa, które mogłabym skierować do rodzeństwa, zwłaszcza do sióstr. Rywalizacja pomiędzy nami istnieje od lat, łatwiej więc ukryć ją pod tymi samymi maskami, które nosimy na co dzień, w mieście czy w pracy. I bardzo dobrze. Liczy się tylko to, co widać na zewnątrz; to, co mówimy i kto słucha. I tak sanctimonia vincet semper.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 10 | Brak |
Zaklęcia i uroki: | 15 | +3 (różdżka) |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 5 | +1 (różdżka) |
Eliksiry: | 5 | +1 (różdżka) |
Sprawność: | 0 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
francuski | II | 2 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Historia magii | III | 25 |
Retoryka | II | 10 |
Kłamstwo | II | 10 |
Astronomia | I | 2 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Starożytne runy | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Szlachecka etykieta | I | 0 |
Ekonomia | I | 5 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | II | 3 |
Muzyka (wiedza) | I | 0,5 |
Muzyka (gra na skrzypcach) | I | 0,5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Taniec balowy | II | 7 | Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Genetyka (jasnowidz, półwila, wilkołak lub brak) | - | 0 |
Reszta: 1 |
sowa
Ostatnio zmieniony przez Callisto Malfoy dnia 01.08.17 12:49, w całości zmieniany 9 razy