Wybrzeże
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże
Biała Willa mieści się tuż nad morskim brzegiem - wyspa jest na tyle mało zamieszkana, że zagarnięcie kawałku brzegu nie spotkało się z oporem, a dodatkowe zaklęcia, dzięki którym mugole nawet nie próbują się tutaj zapuszczać, pomagają utrzymać to miejsce w ciszy i bezpieczeństwie. Brzeg wydaje się ponury, dziki, ciężkie morskie fale stanowią doskonały pokaz potężnych sił przyrody. Pobliskie skały od lat służyły za artystyczną inspirację. Niewielki fragment brzegu sztucznie usypano miękkim piaskiem.
Jesień łaskawie wynagradzała ponure lato, ozłacając promieniami słońca iskrzące się fale i nieco wilgotny od mijających deszczów piasek. Deirdre zmrużyła oczy, przyglądając się skąpanemu w blasku wybrzeżu, którego urok podkreślała tylko obecność smukłej sylwetki niezwykłej istoty; kobiety zrodzonej podobno z morskiej piany. Boska Wenus przywoływana w zupełnie innym kontekście, już nie tak bolesnym, choć wyraźnie naznaczonym doświadczeniami z zamkniętej w karmazynowych pokojach przeszłości.
Potrzebowała Solene. Nie dlatego, że przygotowywała dla niej najlepsze, najbardziej wyzywające suknie oraz sypialniane kreacje, nie zadając przy tym żadnych zbędnych pytań - chociaż to stanowiło miły, satysfakcjonujący dodatek. Nie dlatego, że niezbędna była jej przyjaciółka, powierniczka sekretów, ktoś, kto zastąpi Cassandrę w dopytywaniu o jej zdrowie i ocieraniu czoła z potu problemów. Nie dlatego, że ceniła piękno w każdej postaci, a im dłużej przebywała w bezpośredniej bliskości mężczyzn, tym wrażliwsza stawała się na to, co pobudzało ich do żywszej reakcji. Potrzebowała Solene dla niego; porzucała egoizm, coraz głębiej zapadając się w ruchome piaski zależności, już nawet nie próbując wyrwać się z pochłaniającego ją żywcem żywiołu. Traciła kontrolę nad sobą i jednocześnie nigdy wcześniej nie czuła takiego spokoju. Przeświadczenia, że rozsypane pionki powróciły na szachownicę a ona może rozpocząć nową grę. Tym razem na własnych zasadach, sprawiedliwie ustawiona na równi z przeciwnikiem, nie pod nim - a być może nawet przewyższając każdego, kto pragnął zasiąść z nią do stołu. Nęcąca półwila nie była częścią rozgrywki a darem, pewną pieczęcią, subtelną obietnicą. Obawiała się, że Tristan może uważać rozpoczęcie pracy w Fantasmagorii jako wyrwanie się spod jego władzy, a na niesubordynację, nawet wyimaginowaną, reagował coraz brutalniej, mimowolnie szukała więc możliwości złagodzenia niechęci. Udowodnienia, że nie zapomni o swych domowych obowiązkach. Podkreślenia, że wie, co jest dla niego najbardziej istotne i dlaczego sprowadził ją do swego domu.
Do którego zapraszała Solene. Ze szczerą intencją poszerzenia sukni oraz zapewnienia jej relaksu, chwili spokoju; porzucenia sztywnych ram relacji opłacanej projektantki. Deirdre pamiętała ostatni pocałunek, który otrzymała od półwili przed kilkunastoma dniami, delikatną zapowiedź czegoś więcej. Flirtu lub przyjaźni - obrazka mogącego usatysfakcjonować Tristana. Tsagairt przeprowadziła Solene zewnętrzną werandą, prosto na wybrzeże. Czarne, rozpuszczone włosy spływały lekko na prostą, białą sukienkę, kontrastującą z jej orientalną, nieco opaloną już skórą.
- Mnie też zaskoczyła zmiana rozmiarów garderoby - odpowiedziała lekko, takim tonem, jakim zapewne posługiwały się dobre znajome, dzielące się informacjami na temat projektów, ubrań i przymiarek. - Pozytywnie, wydaje mi się, że dawno nie wyglądałam tak dobrze - uściśliła, spoglądając na Solene z uśmiechem. Nie kłamała, potworne mdłości i rozedrganie, towarzyszące jej przez całe lato, minęły właściwie bezpowrotnie. Czuła się silniejsza, pełniejsza, żyła w dostatku już prawie pół roku, co musiało wpłynąć na zabiedzoną sylwetkę, zmieniając ją z wychudzonej dziwki w kobietę zadbaną - choć Tristan dalej miał na ten temat inne zdanie, palące ją bolesnym wspomnieniem. Nie chciała do tego wracać, chciała znów mu się podobać: i przypodobać, a w tym mogła pomóc jej Solene. - Tak, wszystko...zadziwiająco się układa - odpowiedziała po chwili zamyślenia, delikatnie muskając ramię półwili, sugerując, by usiadły. Prosto na piasku - oby Baudelaire także miała w sobie coś z dzikuski. - Mam nadzieję, że tobie także sprzyja los. Wydajesz się odrobinę spięta. Zapracowana? Spętana miłosnym zawodem lub męczącymi cię adoratorami? - spytała, dobrze udając zaciekawienie. Wyciągnęła przed siebie długie nogi, złota bransoleta zalśniła na tuż przy kostce a materiał letniej, białej sukienki podjechał aż nad nieco posiniaczone kolana. Deirdre skupiała się jednak na siedzącej tuż obok blondynce: musiała zmrużyć oczy. Piękno blondynki, podkreślone blaskiem słońca, bryzą targającą leciutkie kosmyki włosów, drobinkami piasku błyszczącymi brokatem na zaróżowionych policzkach, wydawało się wręcz niemożliwe.
Potrzebowała Solene. Nie dlatego, że przygotowywała dla niej najlepsze, najbardziej wyzywające suknie oraz sypialniane kreacje, nie zadając przy tym żadnych zbędnych pytań - chociaż to stanowiło miły, satysfakcjonujący dodatek. Nie dlatego, że niezbędna była jej przyjaciółka, powierniczka sekretów, ktoś, kto zastąpi Cassandrę w dopytywaniu o jej zdrowie i ocieraniu czoła z potu problemów. Nie dlatego, że ceniła piękno w każdej postaci, a im dłużej przebywała w bezpośredniej bliskości mężczyzn, tym wrażliwsza stawała się na to, co pobudzało ich do żywszej reakcji. Potrzebowała Solene dla niego; porzucała egoizm, coraz głębiej zapadając się w ruchome piaski zależności, już nawet nie próbując wyrwać się z pochłaniającego ją żywcem żywiołu. Traciła kontrolę nad sobą i jednocześnie nigdy wcześniej nie czuła takiego spokoju. Przeświadczenia, że rozsypane pionki powróciły na szachownicę a ona może rozpocząć nową grę. Tym razem na własnych zasadach, sprawiedliwie ustawiona na równi z przeciwnikiem, nie pod nim - a być może nawet przewyższając każdego, kto pragnął zasiąść z nią do stołu. Nęcąca półwila nie była częścią rozgrywki a darem, pewną pieczęcią, subtelną obietnicą. Obawiała się, że Tristan może uważać rozpoczęcie pracy w Fantasmagorii jako wyrwanie się spod jego władzy, a na niesubordynację, nawet wyimaginowaną, reagował coraz brutalniej, mimowolnie szukała więc możliwości złagodzenia niechęci. Udowodnienia, że nie zapomni o swych domowych obowiązkach. Podkreślenia, że wie, co jest dla niego najbardziej istotne i dlaczego sprowadził ją do swego domu.
Do którego zapraszała Solene. Ze szczerą intencją poszerzenia sukni oraz zapewnienia jej relaksu, chwili spokoju; porzucenia sztywnych ram relacji opłacanej projektantki. Deirdre pamiętała ostatni pocałunek, który otrzymała od półwili przed kilkunastoma dniami, delikatną zapowiedź czegoś więcej. Flirtu lub przyjaźni - obrazka mogącego usatysfakcjonować Tristana. Tsagairt przeprowadziła Solene zewnętrzną werandą, prosto na wybrzeże. Czarne, rozpuszczone włosy spływały lekko na prostą, białą sukienkę, kontrastującą z jej orientalną, nieco opaloną już skórą.
- Mnie też zaskoczyła zmiana rozmiarów garderoby - odpowiedziała lekko, takim tonem, jakim zapewne posługiwały się dobre znajome, dzielące się informacjami na temat projektów, ubrań i przymiarek. - Pozytywnie, wydaje mi się, że dawno nie wyglądałam tak dobrze - uściśliła, spoglądając na Solene z uśmiechem. Nie kłamała, potworne mdłości i rozedrganie, towarzyszące jej przez całe lato, minęły właściwie bezpowrotnie. Czuła się silniejsza, pełniejsza, żyła w dostatku już prawie pół roku, co musiało wpłynąć na zabiedzoną sylwetkę, zmieniając ją z wychudzonej dziwki w kobietę zadbaną - choć Tristan dalej miał na ten temat inne zdanie, palące ją bolesnym wspomnieniem. Nie chciała do tego wracać, chciała znów mu się podobać: i przypodobać, a w tym mogła pomóc jej Solene. - Tak, wszystko...zadziwiająco się układa - odpowiedziała po chwili zamyślenia, delikatnie muskając ramię półwili, sugerując, by usiadły. Prosto na piasku - oby Baudelaire także miała w sobie coś z dzikuski. - Mam nadzieję, że tobie także sprzyja los. Wydajesz się odrobinę spięta. Zapracowana? Spętana miłosnym zawodem lub męczącymi cię adoratorami? - spytała, dobrze udając zaciekawienie. Wyciągnęła przed siebie długie nogi, złota bransoleta zalśniła na tuż przy kostce a materiał letniej, białej sukienki podjechał aż nad nieco posiniaczone kolana. Deirdre skupiała się jednak na siedzącej tuż obok blondynce: musiała zmrużyć oczy. Piękno blondynki, podkreślone blaskiem słońca, bryzą targającą leciutkie kosmyki włosów, drobinkami piasku błyszczącymi brokatem na zaróżowionych policzkach, wydawało się wręcz niemożliwe.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Bez oporów usiadła na piasku, nie przejmując się tym, że delikatna, jedwabna sukienka może się pozaciągać, gdy okazji do podobnych warunków spotkań w interesach nie miała wiele. Zazwyczaj było to samo; te same cztery ściany pracowni albo sztywne zasady i równie niewygodne krzesła w posiadłościach szlacheckich. Zawsze zresztą było jej bliżej do natury, niż miasta, którego nie cierpiała całym sercem; szczególnie tego, wprawiającego ją wielokrotnie w niemałe załamanie nerwowe.
– Wyglądasz inaczej, niż na początku sierpnia – przyznała, korzystając z okazji i przyglądając się Deirdre z bliska – emanuje od ciebie coś, czego nie jestem w stanie opisać słowami, wcześniej tego nie zauważyłam – Francuzka emanowała wilą aurą, przysparzającą jej kłopotów a podobny blask u normalnych kobiet widziała tylko w dwóch przypadkach: gdy były zakochane lub w ciąży. Nie była to jednak jej sprawa, więc nie zamierzała ani poruszać tego tematu ani wtrącać się w nieswoje sprawy, bo nie interesowała się szczególnie takimi detalami z życia swoich klientek, choć wzrok, słuch i pamięć miała zdecydowanie za dobre i wyczulone nawet na najmniejsze drobiazgi – ale wyglądasz zdrowiej, to dobrze – uśmiechnęła się, zauważając, że blada, niemal biała, przed nieco ponad miesiącem skóra kobiety przybrała naturalnego kolorytu a fioletowe plamy pod oczami nieco zmalały. Wyprostowała nogi, spierając się jedną dłonią za plecami, wzrokiem zaś omiotła okolicę, do której wciąż próbowała przekonać samą siebie.
– Sezon ślubny powoli dobiega końca, więc niedługo odejdzie mi trochę pracy z ubraniami – odparła, specjalnie pomijając dwie pozostałe kwestie; miejsca, w których jeszcze niedawno miała odbite pięć śladów zapiekły, przypominając jej o sobie i o osobie, której nie chciała znać – chciałabym zrobić sobie krótką przerwę w szyciu sukien – miała plany; własny lokal, nowa kolekcja, praca dla poważanych instytucji kultury i przede wszystkim plan zagłębienia się w tajniki magicznego krawiectwa, które zdecydowanie wyróżniłoby ją na tle innych osób w zawodzie. Miała plany, lecz równoważyły je krótkie chwile zwątpienia i podważania, czy aby na pewno jej to potrzebne, odwiedzające ją podczas nieprzespanych do końca nocy. Wiedziała, że potrzebuje kogoś, kto nie pozwoli jej odrzucić tych marzeń, ale zauważyła, że w ostatnim czasie nastąpiło nagłe ochłodzenie kontaktów z osobami, które nazywała przyjaciółmi; wszystkimi, bez wyjątku. Liliana przepadła, Flavien z kolei nie potrafił prowadzić z nią podobnych rozmów, bezpodstawnie wytykając jej lenistwo i niepełne poświęcenie sztuce... reszta nie potrafiła do końca zrozumieć jej toku myślenia.
– Byłam niedawno we Francji – zmieniła temat, przenosząc jasnoniebieskie tęczówki z wody na swoją towarzyszkę – mój kuzyn zabrał mnie w ramach urodzin na krótką wycieczkę, zdecydowanie za krótką – nie ukrywała, że tęskni za Francją i że dalej wolałaby mieszkać tam, niż w spętanej brzydką pogodą oraz zakłóceniami magii Anglii, ale wiedziała też, że nie mogła ryzykować swojej reputacji; nie była przecież pewna, czy we Francji odniosłaby podobny sukces – i nie był najlepszym towarzyszem zakupów – westchnęła z uśmiechem na ustach; Laurent przecież nigdy ich nie lubił. Jak każdy zresztą mężczyzna.
– Wyglądasz inaczej, niż na początku sierpnia – przyznała, korzystając z okazji i przyglądając się Deirdre z bliska – emanuje od ciebie coś, czego nie jestem w stanie opisać słowami, wcześniej tego nie zauważyłam – Francuzka emanowała wilą aurą, przysparzającą jej kłopotów a podobny blask u normalnych kobiet widziała tylko w dwóch przypadkach: gdy były zakochane lub w ciąży. Nie była to jednak jej sprawa, więc nie zamierzała ani poruszać tego tematu ani wtrącać się w nieswoje sprawy, bo nie interesowała się szczególnie takimi detalami z życia swoich klientek, choć wzrok, słuch i pamięć miała zdecydowanie za dobre i wyczulone nawet na najmniejsze drobiazgi – ale wyglądasz zdrowiej, to dobrze – uśmiechnęła się, zauważając, że blada, niemal biała, przed nieco ponad miesiącem skóra kobiety przybrała naturalnego kolorytu a fioletowe plamy pod oczami nieco zmalały. Wyprostowała nogi, spierając się jedną dłonią za plecami, wzrokiem zaś omiotła okolicę, do której wciąż próbowała przekonać samą siebie.
– Sezon ślubny powoli dobiega końca, więc niedługo odejdzie mi trochę pracy z ubraniami – odparła, specjalnie pomijając dwie pozostałe kwestie; miejsca, w których jeszcze niedawno miała odbite pięć śladów zapiekły, przypominając jej o sobie i o osobie, której nie chciała znać – chciałabym zrobić sobie krótką przerwę w szyciu sukien – miała plany; własny lokal, nowa kolekcja, praca dla poważanych instytucji kultury i przede wszystkim plan zagłębienia się w tajniki magicznego krawiectwa, które zdecydowanie wyróżniłoby ją na tle innych osób w zawodzie. Miała plany, lecz równoważyły je krótkie chwile zwątpienia i podważania, czy aby na pewno jej to potrzebne, odwiedzające ją podczas nieprzespanych do końca nocy. Wiedziała, że potrzebuje kogoś, kto nie pozwoli jej odrzucić tych marzeń, ale zauważyła, że w ostatnim czasie nastąpiło nagłe ochłodzenie kontaktów z osobami, które nazywała przyjaciółmi; wszystkimi, bez wyjątku. Liliana przepadła, Flavien z kolei nie potrafił prowadzić z nią podobnych rozmów, bezpodstawnie wytykając jej lenistwo i niepełne poświęcenie sztuce... reszta nie potrafiła do końca zrozumieć jej toku myślenia.
– Byłam niedawno we Francji – zmieniła temat, przenosząc jasnoniebieskie tęczówki z wody na swoją towarzyszkę – mój kuzyn zabrał mnie w ramach urodzin na krótką wycieczkę, zdecydowanie za krótką – nie ukrywała, że tęskni za Francją i że dalej wolałaby mieszkać tam, niż w spętanej brzydką pogodą oraz zakłóceniami magii Anglii, ale wiedziała też, że nie mogła ryzykować swojej reputacji; nie była przecież pewna, czy we Francji odniosłaby podobny sukces – i nie był najlepszym towarzyszem zakupów – westchnęła z uśmiechem na ustach; Laurent przecież nigdy ich nie lubił. Jak każdy zresztą mężczyzna.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Cieszyła ją obecność Solene - Solene pięknej i co równie ważne, Solene pozbawionej nieprzyjemnej wścibskości. Ani razu spomiędzy jej różanych ust nie padły pytania dotyczące zbudowanej na skarpie Białej Will lub te dotyczące właścicieli posiadłości. Pomijała typowe uprzejme pogawędki o narzeczonych, mężach i dzieciach, po prostu ciesząc się chwilą, chwytając ten słoneczny dzień, być może jeden z ostatnich tak ciepłych w tym roku. Może i w ogóle, anomalie zmieniały świat, niszczyły plany, wprowadzały oddech w drżenie: Deirdre postanowiła o tym na moment zapomnieć, poddając się przyjemnej bryzie i słońcu pieszczącemu promieniami policzki, wdychając głęboko w płuca pomieszany zapach morza i nagrzanej, kobiecej skóry.
Półwile nawet pachniały inaczej, nie potrafiła nazwać tej nęcącej woni, zupełnie innej od charakteryzującego ją samą ciężkiego opium. Uśmiechnęła się lekko, słysząc wyjaśnienie i komplement zarazem, nie zastanawiając się nad jego znaczeniem. Gdyby wyszła z roli, powracając do prawdziwej, urzędniczej siebie, wymieniłaby rzeczowo przyczyny tego dobrego wyglądu. Jedzenie, ruch, nawiedzające ją ostatnimi czasy same dobre informacje; rosła w siłę, tą czarnomagiczną i cielesną, odżywając po katuszach burdelu. A w porównaniu z dziwkarskim wymęczeniem, pogłębionym jedynie koszmarem Azkabanu, nawet w swym normalnym wydaniu prezentowałaby się zaskakująco zjawiskowo.
Bez porównania z towarzyszącą jej kobietą, do której ciągle powracał jej wzrok. Pochyliła się lekko w jej stronę, czubkiem nosa muskając ciepłą szyję blondynki, przelotnie wtulając policzek w jasne włosy, falujące pod wpływem bryzy i gorącego oddechu. - Czym pachniesz, Solene? Cóż to za perfumy? - spytała zamiast odpowiedzi, odsuwając się nieco: na wpół pieszczota, na wpół przyjacielskie zapytanie o słodkie wonności, jakimi skraplała skórę. Czarne oczy błyszczały, porzucały obojętny mat a pełne, ostro wykrojone usta dalej rozciągały się w uśmiechu. Ciepłym aczkolwiek zbyt intensywnym na emanowanie wyłącznie koleżeńską czułością. - Dopadła cię stagnacja? Rutyna tych samych próśb, podobnych projektów, braku ambitnych wymagań? - dopytała słysząc o przerwie w przygotowywaniu kreacji. Potrafiła ją poniekąd zrozumieć, sama zawsze łaknęła więcej, prawie nigdy nie osiągając pełnej satysfakcji. - Myślę, że możemy coś na to zaradzić - przynajmniej dzisiaj - zaproponowała nagle, powoli wstając z piasku, obsypującego się z białej sukienki. Przystanęła nad Solene, wyciągając do niej dłoń, by pomóc jej wstać - i zaciągnąć na brzeg. - Potraktuj to jako namiastkę Francji, wycieczkę zapewne jeszcze krótszą, ale mogę obiecaj, że równie przyjemną - mrugnęła do niej, delikatnie oplatając długie, zimne palce wokół jej nadgarstka. - Zdziwisz się, jak ciepła jest woda - rzuciła przez ramię, porzucając temat zakupów, te niezbyt ją interesowały, a nie potrafiła dobrze odegrać swej roli, jeśli w charakterze wybranej postaci nie znajdowało się chociaż ziarno prawdy. Kiełkujące powoli pod wpływem uroku półwili i własnych planów. Fale uderzały już w ich nogi, bieląc się na szczytach, łaskocząc stopy, przemaczając dół sukienek - pociągnęła ją nieco dalej. - Przeżyłaś w Paryżu coś interesującego? - spytała z błyskiem w oczach, zastanawiając się, czy z kuzynem mogło łączyć ją coś więcej. Solene, mimo anielskiej prezencji, miała w sobie drobny diabelski ognik, iskrę mogącą podpalić papierowe wyobrażenia o półwili.
Półwile nawet pachniały inaczej, nie potrafiła nazwać tej nęcącej woni, zupełnie innej od charakteryzującego ją samą ciężkiego opium. Uśmiechnęła się lekko, słysząc wyjaśnienie i komplement zarazem, nie zastanawiając się nad jego znaczeniem. Gdyby wyszła z roli, powracając do prawdziwej, urzędniczej siebie, wymieniłaby rzeczowo przyczyny tego dobrego wyglądu. Jedzenie, ruch, nawiedzające ją ostatnimi czasy same dobre informacje; rosła w siłę, tą czarnomagiczną i cielesną, odżywając po katuszach burdelu. A w porównaniu z dziwkarskim wymęczeniem, pogłębionym jedynie koszmarem Azkabanu, nawet w swym normalnym wydaniu prezentowałaby się zaskakująco zjawiskowo.
Bez porównania z towarzyszącą jej kobietą, do której ciągle powracał jej wzrok. Pochyliła się lekko w jej stronę, czubkiem nosa muskając ciepłą szyję blondynki, przelotnie wtulając policzek w jasne włosy, falujące pod wpływem bryzy i gorącego oddechu. - Czym pachniesz, Solene? Cóż to za perfumy? - spytała zamiast odpowiedzi, odsuwając się nieco: na wpół pieszczota, na wpół przyjacielskie zapytanie o słodkie wonności, jakimi skraplała skórę. Czarne oczy błyszczały, porzucały obojętny mat a pełne, ostro wykrojone usta dalej rozciągały się w uśmiechu. Ciepłym aczkolwiek zbyt intensywnym na emanowanie wyłącznie koleżeńską czułością. - Dopadła cię stagnacja? Rutyna tych samych próśb, podobnych projektów, braku ambitnych wymagań? - dopytała słysząc o przerwie w przygotowywaniu kreacji. Potrafiła ją poniekąd zrozumieć, sama zawsze łaknęła więcej, prawie nigdy nie osiągając pełnej satysfakcji. - Myślę, że możemy coś na to zaradzić - przynajmniej dzisiaj - zaproponowała nagle, powoli wstając z piasku, obsypującego się z białej sukienki. Przystanęła nad Solene, wyciągając do niej dłoń, by pomóc jej wstać - i zaciągnąć na brzeg. - Potraktuj to jako namiastkę Francji, wycieczkę zapewne jeszcze krótszą, ale mogę obiecaj, że równie przyjemną - mrugnęła do niej, delikatnie oplatając długie, zimne palce wokół jej nadgarstka. - Zdziwisz się, jak ciepła jest woda - rzuciła przez ramię, porzucając temat zakupów, te niezbyt ją interesowały, a nie potrafiła dobrze odegrać swej roli, jeśli w charakterze wybranej postaci nie znajdowało się chociaż ziarno prawdy. Kiełkujące powoli pod wpływem uroku półwili i własnych planów. Fale uderzały już w ich nogi, bieląc się na szczytach, łaskocząc stopy, przemaczając dół sukienek - pociągnęła ją nieco dalej. - Przeżyłaś w Paryżu coś interesującego? - spytała z błyskiem w oczach, zastanawiając się, czy z kuzynem mogło łączyć ją coś więcej. Solene, mimo anielskiej prezencji, miała w sobie drobny diabelski ognik, iskrę mogącą podpalić papierowe wyobrażenia o półwili.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nagłe pochylenie się Deirdre i muśnięcie nosem delikatnej skóry na szyi nie przestraszyło jej w żaden sposób, a jednak wywołało ledwo zauważalną gęsią skórkę na ciele potomkini. Na pytanie o perfumy uśmiechnęła się lekko; delikatne, kwiatowo–drzewne z orzeźwiającymi nutami cytrusa, lecz nie powiedziała tego na głos.
– A co czujesz, Deirdre? – Spytała, będąc wyraźnie ciekawa czy gust i nos do perfum miała równie wykwintny co do ubrań i drogich, aksamitnych w dotyku koronek. Na początku do nozdrzy wdzierał się przyjemny zapach orzeźwiających cytrusów i czarnego pieprzu bazujący na kadzidle, po chwili ustępując miejsca eleganckiej nucie kwiatowego serca; mieszanki płatków róży, magnolii i jaśminu. Całość tworzyła idealną mieszankę, dostosowaną – według opinii i porad ekspedientki w starej, francuskiej perfumerii – do jej osobowości, aury, którą wokół siebie roztaczała. – Jak myślisz, pasuje mi ten zapach? – Dodała, odwracając podbródek i spoglądając spod wachlarza gęstych rzęs na drobną twarz towarzyszki. Była równie ciekawa jej zdania w tej kwestii; tego, jaki zapach do niej pasował, czy ten – niezmienny od wielu lat, ściągany na specjalne życzenie Francuzki w zimne, angielskie progi – podkreślał jej osobowość, czy wręcz przeciwnie: nie był już wystarczający. Może potrzebowała zmiany? Powiewu świeżości?
– Już dawno, niestety miałam za dużo zleceń, żeby tak po prostu zapaść się pod ziemię – choć nie było to wykonalne, niestety – wszyscy chcą tego samego, są odporni na zmiany, zresztą wspominałam ci już o tym – nie chciała narzekać, psuć im tego przyjemnego, zaskakująco ciepłego, popołudnia, jednak nie była w stanie tak od razu pozbyć się tylu negatywnych emocji, które zbierała w sobie przez tyle lat z okresowymi wzlotami i upadkami – mam kilka pomysłów, które chciałabym zrealizować podczas tej przerwy, ale oczywiście zawsze znajdę czas na przyjacielskie zlecenia – przez myśl przemknęło jej, czy powinna dzielić się z Tsagairt tym, co zamierzała zrobić w najbliższym czasie i chociaż nie traktowała jej jako bliskiej osoby, uznała, że ze względu na ich ledwo muśniętą znajomość była w stanie wyrazić obiektywną opinię. Póki co jednak nie powiedziała więcej, próbując wybadać grunt. Zarówno pomiędzy nimi dwiema, jak i pod stopami, bo pozwoliła kobiecie chwycić się za dłoń i pociągnąć w stronę brzegu. Traktowała jej zaproszenie i obietnicę relaksującego popołudnia w miarę na poważnie a odrzucenie wszystkich uprzejmości, schematów było tym, co lubiła w swojej pracy najbardziej.
– Nie byliśmy w Paryżu – odparła, wchodząc ostrożnie dalej, wgłąb wody; piaszczyste dno przeplatane nielicznymi kamieniami delikatnie masowało jej stopy, co akurat zawsze uznawała za niezwykle relaksujące – zabrał mnie do Marsylii, akurat nie było zbyt wielu ludzi, co dobrze mi zrobiło – nigdy nie ukrywała, że niespecjalnie przepada za tłumami, ich wzrokiem, szeptami i obecnością samą w sobie a przebywanie na wszelkich bankietach, czy uroczystościach traktowała z wymuszonym uśmiechem i grzecznością – chciałabym tam kiedyś wrócić, Anglia jest zbyt przygnębiająca – uśmiechnęła się z lekkim rozmarzeniem, wysuwając nadgarstek z uścisku i splatając palce z palcami czarownicy. Dla bezpieczeństwa; dno było nierówne.
– A co czujesz, Deirdre? – Spytała, będąc wyraźnie ciekawa czy gust i nos do perfum miała równie wykwintny co do ubrań i drogich, aksamitnych w dotyku koronek. Na początku do nozdrzy wdzierał się przyjemny zapach orzeźwiających cytrusów i czarnego pieprzu bazujący na kadzidle, po chwili ustępując miejsca eleganckiej nucie kwiatowego serca; mieszanki płatków róży, magnolii i jaśminu. Całość tworzyła idealną mieszankę, dostosowaną – według opinii i porad ekspedientki w starej, francuskiej perfumerii – do jej osobowości, aury, którą wokół siebie roztaczała. – Jak myślisz, pasuje mi ten zapach? – Dodała, odwracając podbródek i spoglądając spod wachlarza gęstych rzęs na drobną twarz towarzyszki. Była równie ciekawa jej zdania w tej kwestii; tego, jaki zapach do niej pasował, czy ten – niezmienny od wielu lat, ściągany na specjalne życzenie Francuzki w zimne, angielskie progi – podkreślał jej osobowość, czy wręcz przeciwnie: nie był już wystarczający. Może potrzebowała zmiany? Powiewu świeżości?
– Już dawno, niestety miałam za dużo zleceń, żeby tak po prostu zapaść się pod ziemię – choć nie było to wykonalne, niestety – wszyscy chcą tego samego, są odporni na zmiany, zresztą wspominałam ci już o tym – nie chciała narzekać, psuć im tego przyjemnego, zaskakująco ciepłego, popołudnia, jednak nie była w stanie tak od razu pozbyć się tylu negatywnych emocji, które zbierała w sobie przez tyle lat z okresowymi wzlotami i upadkami – mam kilka pomysłów, które chciałabym zrealizować podczas tej przerwy, ale oczywiście zawsze znajdę czas na przyjacielskie zlecenia – przez myśl przemknęło jej, czy powinna dzielić się z Tsagairt tym, co zamierzała zrobić w najbliższym czasie i chociaż nie traktowała jej jako bliskiej osoby, uznała, że ze względu na ich ledwo muśniętą znajomość była w stanie wyrazić obiektywną opinię. Póki co jednak nie powiedziała więcej, próbując wybadać grunt. Zarówno pomiędzy nimi dwiema, jak i pod stopami, bo pozwoliła kobiecie chwycić się za dłoń i pociągnąć w stronę brzegu. Traktowała jej zaproszenie i obietnicę relaksującego popołudnia w miarę na poważnie a odrzucenie wszystkich uprzejmości, schematów było tym, co lubiła w swojej pracy najbardziej.
– Nie byliśmy w Paryżu – odparła, wchodząc ostrożnie dalej, wgłąb wody; piaszczyste dno przeplatane nielicznymi kamieniami delikatnie masowało jej stopy, co akurat zawsze uznawała za niezwykle relaksujące – zabrał mnie do Marsylii, akurat nie było zbyt wielu ludzi, co dobrze mi zrobiło – nigdy nie ukrywała, że niespecjalnie przepada za tłumami, ich wzrokiem, szeptami i obecnością samą w sobie a przebywanie na wszelkich bankietach, czy uroczystościach traktowała z wymuszonym uśmiechem i grzecznością – chciałabym tam kiedyś wrócić, Anglia jest zbyt przygnębiająca – uśmiechnęła się z lekkim rozmarzeniem, wysuwając nadgarstek z uścisku i splatając palce z palcami czarownicy. Dla bezpieczeństwa; dno było nierówne.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Oddychała głęboko zapachem Solene, pozwalając nitkom aromatu musnąć nozdrza, przesunąć się po języku, utkać w gardle słodką, cienką pajęczynę. Gorące powietrze sunęło po wrażliwej skórze złotowłosej, bawiło się wśród zagubionych kosmyków, drażniło zmysły - potrafiła dotknąć kobiety tak, jak tego pragnęła, i tak, jak na to zasługiwała. Wytresowano ją w Wenus, lecz to bliskość Cassandry wyczuliła ją na tą niemożliwą do powtórzenia z mężczyzną czułość, subtelną namiętność, dawkowaną powolnymi gestami. - Coś kwaśnego, buntowniczego: grejpfrut, limonka? - zaczęła powoli, z każdym słowem muskając nosem wrażliwą skórę półwili. - I duszna, odrobinę pudrowa róża, wilgotne od potężnej ulewy płatki, delikatne, sprężyste, gładkie - zawyrokowała, nie była przesadnie spostrzegawcza, wyczuwała to, co oczywiste, ale te zapachy pasowały do Solene, uwypuklając jej urodę. Oczywistą i jednocześnie pełną genetycznej magii. - Brakuje mi tu jakiegoś łamiącego, oryginalnego elementu. Sosnowe igły? Leśne runo tuż po deszczu? Coś, co pozwoli wybrzmieć w pełni tej idealnej powłoce - wyznała szeptem prosto do jej ucha, szybko zwiększając dystans. Bliskość i separacja, mocny dotyk i pulsująca nieobecność; potrafiła igrać z ogniem, z płomieniem, z ognistą mocą półwili także. Wiatr uderzył w nią mocniej, gdy wstała, a czarne wstęgi lśniących włosów rozłożyły się na wietrze. Zaczerpnęła głęboko powietrza, świeżego, pozbawionego na moment odurzającej woli złotowłosej. Pohamowała odruch odwrócenia się przez ramię, Tristan powinien już tu być, ale nawet jeśli postanowi się tu nie zjawić, uznawała to popołudnie za udane. - Gdybyś chciała przetestować jakieś zmiany na mnie, zgadzam się bez wahania - odpowiedziała odrobinę kokieteryjnie, uśmiechając się do niej lekko. Mogła być i przyjacielskim zleceniem i wyzwaniem samym w sobie - spojrzała prosto w jej czarujące, błękitne oczy, podnosząc się z piasku. Dopiero wtedy przypomniała sobie o wyciągniętej z otchłani winiarni butelce doskonałego szampana, już otworzonej, na wpół zagrzebanej w piachu tuż obok. - Wybacz, że nie mam kieliszków - westchnęła skruszonym tonem, wypijając prosto z butelki, z gwinta, łyk pieniącego się alkoholu. Przełknęła go bez problemu, był słodki, smakował tak, jak pachniała Solene - podała jej elegancką butelkę, chcąc zobaczyć, jak różane usta obejmują górę szyjki. - Doskonały rocznik, zaufaj mi - znów szepnęła prosto do jej ucha, z uśmiechem ciągnąc ją dalej w stronę wody, tuż po tym, gdy Baudelaire skusiła się na rozluźniający łyk alkoholu. - To twój kuzyn? Czy to wersja dla...bardziej zachowawczych i oceniających dam? - spytała delikatnie, bez narzucania się; może był to jej kochanek, może ktoś bliski sercu. Brak ludzi, tak zadowalający półwilę, wydawał się jej znaczący w kontekście samotnego wyjazdu dwójki ludzi przeciwnej płci. - Możesz być ze mną szczera, Solene. Nie oceniam - wyznała prawie czule, mocniej splatając własne palce z jej. Zagłębiły się w wodę, lecz niedaleko; woda zaczynała sięgać im łydek, później kolan, oblepiając wilgocią materiał sukien. - Mi też nie podoba się tutejsza sztywność. Zachowania, obyczajów, artystycznych poglądów - zgodziła się, szukając stabilnego gruntu porozumienia - to rzeczywiste dno bywało zwodnicze, zachwiała się gwałtownie, wspierając się na ramieniu Solene, śmiejąc się cicho i perliście. - Ograniczenia sprawiają, że się duszę, że powoli każdy dzień staje się agonią. Miewasz podobnie? - spytała z pełnym emocji głosem, z idealnie zaplanowanym przejęciem. Wyższa fala przesunęła się przez nie, rozchlapując wodę znacznie wyżej; chłodne odpryski sięgały już bioder. - Masz w sobie wiele... - zaczęła z pasją, ale kolejna mocna fala dosłownie zwaliła ją z nóg: zachwiała się jeszcze mocniej, nie zdołała utrzymać równowagi, pociągnęła więc za sobą, w płyciznę, Solene, nie puszczając jej ramion ani dłoni z delikatnego uścisku. Mokry piasek i woda zamortyzowały upadek, zaśmiała się perliście; czarne mokre kosmyki mieszały się z czystym, wilgotnym złotem włosów Baudelaire, sukienki przylepiały się do ciał półleżących prawie na sobie: Deirdre widziała z bliska zarumienioną twarz blondynki, jej wielkie, błękitne oczy w identycznym odcieniu, co obserwujące ich niebo i wilgotne usta. Uśmiechnęła się lekko i przymknęła powieki, delikatnie całując Solene, nieśpiesznie, powoli, ale zadziwiająco umiejętnie - a jej wargi smakowały morską solą i wilą słodyczą.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Przyjęła uwagi ciemnowłosej do siebie, zapamiętując, by kolejnym razem poprosić w perfumerii o dodanie orzeźwiającej, leśnej nuty do wcześniejszej kompozycji zapachowej, ale szybko porzuciła ten temat i temat pracy, skupiając się na obecnej chwili; skoro miała odpocząć, musiała chociaż spróbować zapomnieć, że w pracowni wciąż czekało kilka niedokończonych projektów i szkiców oczekujących na realizację.
Uśmiechnęła się natomiast na słowa o braku kieliszków, przejmując butelkę i rzeczywiście decydując się na skosztowanie trunku, niemo przyznając rację; schłodzony szampan był przyjemnym dodatkiem do dzisiejszego popołudnia.
– Kuzyn – odparła i ucięła temat, nie czując się w żaden sposób zobowiązana do składania dalszych wyjaśnień. Laurent był jej rodziną, bliską osobą, której ufała i której nigdy by nie skrzywdziła; człowiekiem, który był z nią zawsze, nawet w najcięższych chwilach i który wiedział w jaki sposób może poprawić jej nastrój. Nigdy jednak nie popatrzyła na niego jak na potencjalny obiekt westchnień, choć wiedziała, że jest mężczyzną zarówno przystojnym, jak i inteligentnym i pełnym pasji. Pociągał wiele kobiet, zapewne, lecz wątpiła, że dopuściłaby się kiedykolwiek do złamania pewnej oczywistej granicy. Podążyła za Deirdre, ostrożnie stawiając kroki na coraz mniej bezpiecznym i równym podłożu, z każdym kolejnym badając grunt jeszcze uważniej, niż przed chwilą, bo szczerze wątpiła, że kobieta zażywała morskich kąpieli i nie mogła zaufać jej w tej kwestii – co zresztą udowodniła jej niewiele później, asekurując się jej osobą. Chociaż nie zamierzały się przecież wzajemnie, czy przypadkowo, utopić podczas spotkania, które z każdą następną chwilą przybierało coraz dziwniejszy obrót, przez moment próbowała powstrzymać czarnowłosą przed dalszym marszem wgłąb wody, ostatecznie odpuszczając.
– Są miejsca, w których wszystko wygląda inaczej – i w których w zasadzie nie powinna bywać, by nie narażać się na niebezpieczeństwo – które przypominają świat poza Londynem i... – nie skończyła mówić, gdy w zaledwie w ułamku sekundy przed oczami mignęła jej kaskada czarnych włosów a zaraz potem, pod naporem ciężaru towarzyszki i fali, znalazła się cała w wodzie. Chłód morskiej toni wprawdzie jej nie przeszkadzał, właściwie nie zarejestrowała tego, że jej ciałem wzdrygnęły dreszcze, kiedy ciemnowłosa zaskakująco złożyła na jej wargach pocałunek.
Od początku wiedziała, że ich relacja zdecydowanie wykraczała poza tą przyzwoitą, dobrze znaną i była pozbawiona profesjonalizmu, którym się kierowała na co dzień, i bez większego problemu czytała między wierszami zdań wypowiadanych przez Deirdre, nawet jeśli udawała, że wcale nie rozumie podtekstu. Widziała wszystkie gesty, spojrzenia, była wyczulona na czułe słówka, bo sama przecież była zaznajomiona z podobnymi praktykami odkąd tylko zaczęła eksperymentować ze swoim urokiem i uczyć się, jak operować ciałem, głosem i słowem, by osiągnąć wszystko to, co chce. I chociaż nie przeszkadzało jej to – bo sądziła, że kobieta nie widzi w niej tylko zewnętrznego piękna, chyba? – nigdy nie zastanawiała się, jak byłoby z kobietą.
Musnęła jej wargi delikatnie, ostrożnie, i tylko przez krótki raz, odsuwając się na nieznaczną odległość. Z trudem zignorowała pierwszy sygnał, że coś ostrego tkwiło w jej nodze, zgarniając poprzylepiane do twarzy Deirdre kosmyki i gładząc jasny policzek kciukiem.
– Moja stopa – wydusiła wreszcie z wyraźnym grymasem, wiodąc wzrokiem na nogę i zabarwioną wokół na czerwono wodę – coś się w nią wbiło – nie potrzebowała potwierdzenia, by wiedzieć, że odłamek ostrej muszli tkwił głęboko w podbiciu stopy. Wystarczyło, że czuła nieznośne pieczenie i ból, drażniony przez słoną wodę. Podniosła się z pomocą Tsagairt i wyszła na piasek, w niezgrabnym ruchu siadając na ziemi.
– Matka nigdy nie uprzedzała, że nasz urok pociąga również kobiety. A może się mylę? – wróciła po chwili milczenia, bez żadnych wyrzutów, do tematu, spoglądając spod wachlarza ciemnych, mokrych rzęs na swoją gospodynię. Stopą i brudną od krwi sukienką jak na razie przestała się przejmować, opierając ją bez problemu na udzie drugiej nogi.
Uśmiechnęła się natomiast na słowa o braku kieliszków, przejmując butelkę i rzeczywiście decydując się na skosztowanie trunku, niemo przyznając rację; schłodzony szampan był przyjemnym dodatkiem do dzisiejszego popołudnia.
– Kuzyn – odparła i ucięła temat, nie czując się w żaden sposób zobowiązana do składania dalszych wyjaśnień. Laurent był jej rodziną, bliską osobą, której ufała i której nigdy by nie skrzywdziła; człowiekiem, który był z nią zawsze, nawet w najcięższych chwilach i który wiedział w jaki sposób może poprawić jej nastrój. Nigdy jednak nie popatrzyła na niego jak na potencjalny obiekt westchnień, choć wiedziała, że jest mężczyzną zarówno przystojnym, jak i inteligentnym i pełnym pasji. Pociągał wiele kobiet, zapewne, lecz wątpiła, że dopuściłaby się kiedykolwiek do złamania pewnej oczywistej granicy. Podążyła za Deirdre, ostrożnie stawiając kroki na coraz mniej bezpiecznym i równym podłożu, z każdym kolejnym badając grunt jeszcze uważniej, niż przed chwilą, bo szczerze wątpiła, że kobieta zażywała morskich kąpieli i nie mogła zaufać jej w tej kwestii – co zresztą udowodniła jej niewiele później, asekurując się jej osobą. Chociaż nie zamierzały się przecież wzajemnie, czy przypadkowo, utopić podczas spotkania, które z każdą następną chwilą przybierało coraz dziwniejszy obrót, przez moment próbowała powstrzymać czarnowłosą przed dalszym marszem wgłąb wody, ostatecznie odpuszczając.
– Są miejsca, w których wszystko wygląda inaczej – i w których w zasadzie nie powinna bywać, by nie narażać się na niebezpieczeństwo – które przypominają świat poza Londynem i... – nie skończyła mówić, gdy w zaledwie w ułamku sekundy przed oczami mignęła jej kaskada czarnych włosów a zaraz potem, pod naporem ciężaru towarzyszki i fali, znalazła się cała w wodzie. Chłód morskiej toni wprawdzie jej nie przeszkadzał, właściwie nie zarejestrowała tego, że jej ciałem wzdrygnęły dreszcze, kiedy ciemnowłosa zaskakująco złożyła na jej wargach pocałunek.
Od początku wiedziała, że ich relacja zdecydowanie wykraczała poza tą przyzwoitą, dobrze znaną i była pozbawiona profesjonalizmu, którym się kierowała na co dzień, i bez większego problemu czytała między wierszami zdań wypowiadanych przez Deirdre, nawet jeśli udawała, że wcale nie rozumie podtekstu. Widziała wszystkie gesty, spojrzenia, była wyczulona na czułe słówka, bo sama przecież była zaznajomiona z podobnymi praktykami odkąd tylko zaczęła eksperymentować ze swoim urokiem i uczyć się, jak operować ciałem, głosem i słowem, by osiągnąć wszystko to, co chce. I chociaż nie przeszkadzało jej to – bo sądziła, że kobieta nie widzi w niej tylko zewnętrznego piękna, chyba? – nigdy nie zastanawiała się, jak byłoby z kobietą.
Musnęła jej wargi delikatnie, ostrożnie, i tylko przez krótki raz, odsuwając się na nieznaczną odległość. Z trudem zignorowała pierwszy sygnał, że coś ostrego tkwiło w jej nodze, zgarniając poprzylepiane do twarzy Deirdre kosmyki i gładząc jasny policzek kciukiem.
– Moja stopa – wydusiła wreszcie z wyraźnym grymasem, wiodąc wzrokiem na nogę i zabarwioną wokół na czerwono wodę – coś się w nią wbiło – nie potrzebowała potwierdzenia, by wiedzieć, że odłamek ostrej muszli tkwił głęboko w podbiciu stopy. Wystarczyło, że czuła nieznośne pieczenie i ból, drażniony przez słoną wodę. Podniosła się z pomocą Tsagairt i wyszła na piasek, w niezgrabnym ruchu siadając na ziemi.
– Matka nigdy nie uprzedzała, że nasz urok pociąga również kobiety. A może się mylę? – wróciła po chwili milczenia, bez żadnych wyrzutów, do tematu, spoglądając spod wachlarza ciemnych, mokrych rzęs na swoją gospodynię. Stopą i brudną od krwi sukienką jak na razie przestała się przejmować, opierając ją bez problemu na udzie drugiej nogi.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie dociekała ani nie naciskała na Solene, gdy ta zbyła ją krótkim potwierdzeniem tożsamości drogiego kuzyna: tak naprawdę nie za bardzo interesowały ją więzy niemoralnego pokrewieństwa. Nigdy nie należała do osób wścibskich, była zbyt sztywna na dzielenie się plotkami a do szczerej fascynacji potrzebowała zdecydowanie intensywniejszych bodźców. Chciała jednak, by Solene poczuła się zaopiekowana, by rozluźniła niewygodny gorset konwenansów, by pozwoliła sobie na znacznie więcej. Czyż nie tego chciała od życia - i od swych klientek, zbyt nieśmiałych, by sięgnąć po francuską ekstrawagancję w zachowaniu i ubiorze? Baudelaire zdawała sobie sprawę zarówno ze swego talentu jak i umiejętności, mogła osiągnąć wiele, o ile zdobyłaby się na odwagę - i o ile rozsądnie wybrałaby ścieżkę swej kariery oraz sprzyjających jej gości projektanckiego atelier. Patrząc na spacerującą obok niej, skąpaną w wodzie, półwilę, Deirdre potrafiła dostrzec coś ponad pięknem, choć to ono skłoniło ją do wystosowania dzisiejszego zaproszenia.
Mającego konkretny cel, do którego metodycznie dążyła; motała wokół palca mężczyzn, z kobietą nie powinno być znacznie trudniej. Zwłaszcza w tak uroczych okolicznościach przyrody, skąpane w promieniach powoli ginącego w wodzie słońca, przemoczone do suchej nitki przez przyjemnie chłodną wodę. Nie sięgała głęboko, jedynie lizała ich ciała powolnymi pieszczotami fal, równie delikatnymi co te, jakimi obdarzała jej pełne, różane usta. Słodkie i słone jednocześnie, zadziwiająco miękkie: dawno nie całowała kobiety, ba, kogoś innego od Tristana, i to doznanie, choć ulotne i niepasujące do pragnień Deirdre, charakteryzujących się ostrymi kantami szarpanin, sprawiło jej przyjemność. Gwałtownie i nieuprzejmie zakończoną: Solene odsunęła się zbyt szybko. Nawet gładzenie policzka chłodną dłonią nie mogło zgasić rosnącej w Deirdre irytacji; ukrywała ją jednak doskonale, nie zmieniając wyrazu swej twarz nawet odrobinę. Dalej zainteresowana, kusząca, wyczekująca następnego aktu, wzbogaconego o didaskalia pełne bliskości. - Cóż za pech - skomentowała dobrze oddając szczerze smutny ton, po czym pomogła wyjść złotowłosej na brzeg. Ciągle blisko wody, ale na tyle daleko, by sól nie wpłynęła do świeżej rany. Początkowo nie wierzyła w tą głupią wymówkę, spostrzegła jednak krew rozmywającą się w wodzie, barwiącą piasek, wsiąkającą w materiał ich sukienek, oblepiających ściśle ciała. - To nic wielkiego, ledwie draśnięcie - uspokoiła ją, przyklękując przy kobiecie, by delikatnie unieść jej stopę. Ostra muszla, krawędź kamienia, coś niegroźnego, krwawiącego jednak na tyle mocno, by wewnętrzna frustracja Dei nieco złagodziła się ostrym, rdzawym zapachem. Kochała gęsty, lepki aromat świeżej krwi, ale i to uczucie bez problemu ukryła pod maską wręcz romantycznej uprzejmości. - Opatrzę, nie musisz się martwić - zaproponowała, nieco unosząc się na udach. Mogłaby zawołać Prymulkę, ale na razie Baudelaire nie zasługiwała na tak profesjonalną obsługę - odtrąciła ją i swoją szansę na owocny, przyjemny wieczór. Deirdre bez większego problemu oddarła z dołu białej sukienki strzęp materiału, a następnie owinęła go wokół stopy Solene, delikatnie pochylając się nad kobietą. Złote włosy lepiły się do tych całkowicie czarnych, znajdowały się znów blisko siebie a chłodne dłonie Tsagairt muskały łydkę oraz kostkę półwili. - Może to nie twoje magiczne geny a po prostu - t y ? - spytała śmiało, płynnym francuskim, unosząc na nią spojrzenie; twarz obok twarzy, dreszcze chłodu przenikające ciało, zapach francuskich perfum. Czyżby źle odczytała intencje Solene? Byłoby jej niezwykle przykro, gdyby wieczór musiał zakończyć się w inny od zaplanowanego sposób - dawała jej jednak ostatnią szansę. Była tak piękna, że mogła wybaczyć jej pewne początkowe zawahanie.
Mającego konkretny cel, do którego metodycznie dążyła; motała wokół palca mężczyzn, z kobietą nie powinno być znacznie trudniej. Zwłaszcza w tak uroczych okolicznościach przyrody, skąpane w promieniach powoli ginącego w wodzie słońca, przemoczone do suchej nitki przez przyjemnie chłodną wodę. Nie sięgała głęboko, jedynie lizała ich ciała powolnymi pieszczotami fal, równie delikatnymi co te, jakimi obdarzała jej pełne, różane usta. Słodkie i słone jednocześnie, zadziwiająco miękkie: dawno nie całowała kobiety, ba, kogoś innego od Tristana, i to doznanie, choć ulotne i niepasujące do pragnień Deirdre, charakteryzujących się ostrymi kantami szarpanin, sprawiło jej przyjemność. Gwałtownie i nieuprzejmie zakończoną: Solene odsunęła się zbyt szybko. Nawet gładzenie policzka chłodną dłonią nie mogło zgasić rosnącej w Deirdre irytacji; ukrywała ją jednak doskonale, nie zmieniając wyrazu swej twarz nawet odrobinę. Dalej zainteresowana, kusząca, wyczekująca następnego aktu, wzbogaconego o didaskalia pełne bliskości. - Cóż za pech - skomentowała dobrze oddając szczerze smutny ton, po czym pomogła wyjść złotowłosej na brzeg. Ciągle blisko wody, ale na tyle daleko, by sól nie wpłynęła do świeżej rany. Początkowo nie wierzyła w tą głupią wymówkę, spostrzegła jednak krew rozmywającą się w wodzie, barwiącą piasek, wsiąkającą w materiał ich sukienek, oblepiających ściśle ciała. - To nic wielkiego, ledwie draśnięcie - uspokoiła ją, przyklękując przy kobiecie, by delikatnie unieść jej stopę. Ostra muszla, krawędź kamienia, coś niegroźnego, krwawiącego jednak na tyle mocno, by wewnętrzna frustracja Dei nieco złagodziła się ostrym, rdzawym zapachem. Kochała gęsty, lepki aromat świeżej krwi, ale i to uczucie bez problemu ukryła pod maską wręcz romantycznej uprzejmości. - Opatrzę, nie musisz się martwić - zaproponowała, nieco unosząc się na udach. Mogłaby zawołać Prymulkę, ale na razie Baudelaire nie zasługiwała na tak profesjonalną obsługę - odtrąciła ją i swoją szansę na owocny, przyjemny wieczór. Deirdre bez większego problemu oddarła z dołu białej sukienki strzęp materiału, a następnie owinęła go wokół stopy Solene, delikatnie pochylając się nad kobietą. Złote włosy lepiły się do tych całkowicie czarnych, znajdowały się znów blisko siebie a chłodne dłonie Tsagairt muskały łydkę oraz kostkę półwili. - Może to nie twoje magiczne geny a po prostu - t y ? - spytała śmiało, płynnym francuskim, unosząc na nią spojrzenie; twarz obok twarzy, dreszcze chłodu przenikające ciało, zapach francuskich perfum. Czyżby źle odczytała intencje Solene? Byłoby jej niezwykle przykro, gdyby wieczór musiał zakończyć się w inny od zaplanowanego sposób - dawała jej jednak ostatnią szansę. Była tak piękna, że mogła wybaczyć jej pewne początkowe zawahanie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Uważnie obserwowała poczynania ciemnowłosej, bo jeśli chodziło o uzdrawianie jakiekolwiek – ufała tylko swojej ciotce, nikomu poza tym. Nie było nic więc dziwnego w tym, że niechętnie wyprostowała nogę, zadzierając stopę i podając ją Deirdre, a potem bez większego przekonania spoglądała jak ta w miarę zwinnie pozbywa się wystającego, ostrego odłamka z podbicia stopy, owiązując ranę materiałem sukni. Chociaż pomoc ta była dość prosta, nieinwazyjna, pomogła na tyle, by z ust Francuzki zszedł po chwili obolały grymas.
– Nie kłam – przyjrzała się uważnie swojej towarzyszce, choć tym razem nie doszukiwała się u niej kłamstwa, czy innych niepokojących oznak; faktycznie trudno było jej uwierzyć w to, że ktoś potrafił spojrzeć na nią inaczej, niż przez pryzmat wilich genów, ale z drugiej strony to wydało się jej niezwykłą odmianą od dotychczasowych relacji. Wyciągnęła więc dłoń, przesuwając opuszkami po łaskoczącym piasku, w poszukiwaniu dłoni kobiety a potem zacisnęła na niej palce i pociągnęła stanowczo w swoją stronę.
– Co we mnie widzisz poza wyglądem? – Dla jednych była anielicą; piękną nimfą, teraz prawdziwą, miękką i mokrą, pachnącą solą morską, dla innych zaś wilkiem w jagnięcej skórze, wystawiającą na próbę i pokuszenie marą, która w dawnych czasach spłonęłaby na stosie. Kim była dla niej? Chciała poznać szczerą odpowiedź, była łasa na komplementy i ciągłe łechtanie swojego damskiego ego. Uśmiechnęła się lekko, spoglądając prosto w ciemne oczy towarzyszki a dłoń, którą zaciskała wokół chudego nadgarstka Deirdre przeniosła ponownie na jej policzek. Po raz kolejny zgarnęła włosy z bladej skóry za ucho, mimowolnie dopuszczając do siebie jej zapach; orientalny, ciężki, lecz nieco stłumiony wodą, korzenny, wypełniał nozdrza, wnikał w pory a jednocześnie wyklarował w jej głowię pomysł na kolejny projekt, który od wielu dni widziała jak przez mgłę, nie mogąc przenieść go na papier.
Nie zdziwiła się tym jednak wcale. Od dawna wiedziała, że artyści sięgali różnych sposobów na pobudzenie kreatywności, a posiadanie własnych prywatnych muz było jednym z nich i chyba jedynym, który odrzuciła od siebie kilka lat temu i czego poniekąd żałowała. Związek z kobietą był dla niej oczywistą nowością, ale nie mogła wyprzeć z siebie myśli, że w ostatnim czasie brakowało jej choćby jednej stałej w życiu, zainteresowania i ciepła drugiej osoby, lecz nie w sensie tylko przyjacielskim. Nie mogła też wyprzeć z siebie tamtej przeklętej wróżby: niepewna sytuacja, problemy po drodze, które na koniec miną i wszystko się ułoży – nie wiedziała czemu błędnie zamknęła się jedynie na krąg męski, skoro jak na razie Tsagairt dawała jej to, czego chciała i mogła być jej muzą; była przecież kobietą temperamentną, inteligentną i piękną, o urodzie zdecydowanie wyróżniającej się na tle pospolitego Londynu, jak na razie dobrze czytającą pomiędzy wierszami i niebojącą się wyzwań, choć te ograniczały się jak na razie do założenia koronkowej bielizny i zaprezentowania się przed nią w prywatnych czterech ścianach pracowni.
– Nie kłam – przyjrzała się uważnie swojej towarzyszce, choć tym razem nie doszukiwała się u niej kłamstwa, czy innych niepokojących oznak; faktycznie trudno było jej uwierzyć w to, że ktoś potrafił spojrzeć na nią inaczej, niż przez pryzmat wilich genów, ale z drugiej strony to wydało się jej niezwykłą odmianą od dotychczasowych relacji. Wyciągnęła więc dłoń, przesuwając opuszkami po łaskoczącym piasku, w poszukiwaniu dłoni kobiety a potem zacisnęła na niej palce i pociągnęła stanowczo w swoją stronę.
– Co we mnie widzisz poza wyglądem? – Dla jednych była anielicą; piękną nimfą, teraz prawdziwą, miękką i mokrą, pachnącą solą morską, dla innych zaś wilkiem w jagnięcej skórze, wystawiającą na próbę i pokuszenie marą, która w dawnych czasach spłonęłaby na stosie. Kim była dla niej? Chciała poznać szczerą odpowiedź, była łasa na komplementy i ciągłe łechtanie swojego damskiego ego. Uśmiechnęła się lekko, spoglądając prosto w ciemne oczy towarzyszki a dłoń, którą zaciskała wokół chudego nadgarstka Deirdre przeniosła ponownie na jej policzek. Po raz kolejny zgarnęła włosy z bladej skóry za ucho, mimowolnie dopuszczając do siebie jej zapach; orientalny, ciężki, lecz nieco stłumiony wodą, korzenny, wypełniał nozdrza, wnikał w pory a jednocześnie wyklarował w jej głowię pomysł na kolejny projekt, który od wielu dni widziała jak przez mgłę, nie mogąc przenieść go na papier.
Nie zdziwiła się tym jednak wcale. Od dawna wiedziała, że artyści sięgali różnych sposobów na pobudzenie kreatywności, a posiadanie własnych prywatnych muz było jednym z nich i chyba jedynym, który odrzuciła od siebie kilka lat temu i czego poniekąd żałowała. Związek z kobietą był dla niej oczywistą nowością, ale nie mogła wyprzeć z siebie myśli, że w ostatnim czasie brakowało jej choćby jednej stałej w życiu, zainteresowania i ciepła drugiej osoby, lecz nie w sensie tylko przyjacielskim. Nie mogła też wyprzeć z siebie tamtej przeklętej wróżby: niepewna sytuacja, problemy po drodze, które na koniec miną i wszystko się ułoży – nie wiedziała czemu błędnie zamknęła się jedynie na krąg męski, skoro jak na razie Tsagairt dawała jej to, czego chciała i mogła być jej muzą; była przecież kobietą temperamentną, inteligentną i piękną, o urodzie zdecydowanie wyróżniającej się na tle pospolitego Londynu, jak na razie dobrze czytającą pomiędzy wierszami i niebojącą się wyzwań, choć te ograniczały się jak na razie do założenia koronkowej bielizny i zaprezentowania się przed nią w prywatnych czterech ścianach pracowni.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Pierwsza magomedyczna pomoc ograniczała się jedynie do zatamowania krwawienia, nic więcej zrobić nie mogła - i nic więcej rana Solene właściwie nie wymagała, stopa czarownicy miała wkrótce zagoić się całkowicie, pozwalając jej dalej stąpać przez życie lekkim, tanecznym krokiem. Mocno zaciśnięty na nodze kobiety pas białej sukienki zaczął już przesiąkać krwią, rozpościerał płatki intensywnej barwy na bawełnianym materiale, hipnotyzując Deirdre. Po to ją tutaj przyprowadziła, po krew i piękno, ból pomieszany z satysfakcją, niewinną ofiarę umilającą słoneczne popołudnie niczym najlepszy, smyczkowy koncert. Wróżyła im przemiłą zabawę, nie zamierzała przecież pozbawiać jej głowy, nie widziała dla tego najmniejszego powodu, niszczenie tak olśniewającego dzieła czarodziejskiej genetyki byłoby świętokradztwem, pragnęła jedynie skorzystać z wdzięków złotowłosej. Sądziła, że okaże się to prostsze, to w końcu Baudelaire jako pierwsza złożyła na jej ustach pocałunek, ale widocznie się przeliczyła. Zwiedziona półwilim urokiem? Zbyt pochopnie pragnąca sprawić Tristanowi odpowiedni prezent, by nie poczuł się zaniedbany przez jej powrót do życia zawodowego? Solene ją odepchnęła, delikatnie i czule, tak, jak ponownie ją dotykała, odgarniając ciemne włosy z gładkiego policzka - co nie zmieniało faktu, że spełniać swoją funkcję. Stała się zbędną rzeźbą, niewygodną już, przeszkadzającą w ustawieniu pomieszczenia tak, jak to sobie wymarzyła. Nie dała po sobie poznać rosnącej frustracji i rozgoryczenia. Zaśmiała się tylko cicho, perliście, gdy Baudelaire zarzuciła jej kłamstwo.
- Masz wokół siebie wielu lepkich od miodu kłamstw pochlebców, Solene - potwierdziła delikatnie, dalej na pozór rozbawiona. Otaczał ją wianuszek adoratorów, być może i przyjaciółek, krewnych, kuzynów, gotowych przychylić jej nieba i obsypać komplementami, czasem niemającymi zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością - ale ja nie jestem jednym z nich - wyartykułowała gładko, śledząc ruchy palców złotowłosej. Chciała tańczyć na krawędzi, nie robiąc ruchu w żadną stronę; zbudować swoją kryształową wieżę na środku mostu, stać gdzieś pomiędzy, zwiewna i nieuchwytna, ale Tsagairt była zbyt rzeczowa, by na coś takiego pozwolić. Zaprosiła ją tu nie z dobroci serca, a egoistyczne zachcianki zostały niespełnione. - Potencjał. Duży potencjał - szepnęła, nie zwiększając dystansu między ich twarzami. Zawód wypełniał ją goryczą, uśmiechnęła się do Solene jeszcze piękniej. - Chodź, pokażę ci coś jeszcze. To miejsce posiada wiele sekretów - powiedziała nagle tonem nie znoszącym sprzeciwu, podnosząc się z piasku. Mokra, podarta sukienka była cała brudna od piachu, ale nie zwracała na to najmniejszej uwagi, prowadząc Baudelaire okrężną drogą ku głównemu wejściu do willi. Ciągle trzymała jej ciepłą dłoń w swojej, przejeżdżając opuszkami palców po delikatnej biżuterii półwili, kontynuując rozmowę po francusku. Dopiero gdy znalazły się przy ścieżce, szybko skręciła w bok, wprowadzając blondynkę w otaczający Białą Willę las, dalej od głównego wejścia - pod pozorem ujrzenia wspomnianej wcześniej niespodzianki.
Rozważała pożegnanie półwili Imperiusem, igranie z losem projektantki nie było jednak aż tak fascynujące - zresztą, mogła się jeszcze przydać. Zastanawiała się tylko sekundę, zanim dyskretnie uniosła różdżkę: sekundę później niewerbalne Obliviate uderzyło w plecy kobiety, czyszcząc ostatnie kwadranse spędzone na Wyspie Sheppey. Deirdre uśmiechnęła się nieco gorzko i wycofała się w cień wysokich drzew, znikając w gęstwinie, prowadzącej do niewidocznej już dla Solene Białej Willi. Frustracja rozmywała się w poczuciu porażki, nie zamierzała tego jednak tak zostawić - jeśli nie teraz, to później, być może wykorzystają ciało półwili do nieco bardziej narkotycznej przyjemności. Ta wizja stanowiła niejakie pocieszenie; zadrżała, jej przemoczone ciało przeszedł chłód, przyśpieszający jej powrót do ciepłych wnętrz willi.
| ztx2
- Masz wokół siebie wielu lepkich od miodu kłamstw pochlebców, Solene - potwierdziła delikatnie, dalej na pozór rozbawiona. Otaczał ją wianuszek adoratorów, być może i przyjaciółek, krewnych, kuzynów, gotowych przychylić jej nieba i obsypać komplementami, czasem niemającymi zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością - ale ja nie jestem jednym z nich - wyartykułowała gładko, śledząc ruchy palców złotowłosej. Chciała tańczyć na krawędzi, nie robiąc ruchu w żadną stronę; zbudować swoją kryształową wieżę na środku mostu, stać gdzieś pomiędzy, zwiewna i nieuchwytna, ale Tsagairt była zbyt rzeczowa, by na coś takiego pozwolić. Zaprosiła ją tu nie z dobroci serca, a egoistyczne zachcianki zostały niespełnione. - Potencjał. Duży potencjał - szepnęła, nie zwiększając dystansu między ich twarzami. Zawód wypełniał ją goryczą, uśmiechnęła się do Solene jeszcze piękniej. - Chodź, pokażę ci coś jeszcze. To miejsce posiada wiele sekretów - powiedziała nagle tonem nie znoszącym sprzeciwu, podnosząc się z piasku. Mokra, podarta sukienka była cała brudna od piachu, ale nie zwracała na to najmniejszej uwagi, prowadząc Baudelaire okrężną drogą ku głównemu wejściu do willi. Ciągle trzymała jej ciepłą dłoń w swojej, przejeżdżając opuszkami palców po delikatnej biżuterii półwili, kontynuując rozmowę po francusku. Dopiero gdy znalazły się przy ścieżce, szybko skręciła w bok, wprowadzając blondynkę w otaczający Białą Willę las, dalej od głównego wejścia - pod pozorem ujrzenia wspomnianej wcześniej niespodzianki.
Rozważała pożegnanie półwili Imperiusem, igranie z losem projektantki nie było jednak aż tak fascynujące - zresztą, mogła się jeszcze przydać. Zastanawiała się tylko sekundę, zanim dyskretnie uniosła różdżkę: sekundę później niewerbalne Obliviate uderzyło w plecy kobiety, czyszcząc ostatnie kwadranse spędzone na Wyspie Sheppey. Deirdre uśmiechnęła się nieco gorzko i wycofała się w cień wysokich drzew, znikając w gęstwinie, prowadzącej do niewidocznej już dla Solene Białej Willi. Frustracja rozmywała się w poczuciu porażki, nie zamierzała tego jednak tak zostawić - jeśli nie teraz, to później, być może wykorzystają ciało półwili do nieco bardziej narkotycznej przyjemności. Ta wizja stanowiła niejakie pocieszenie; zadrżała, jej przemoczone ciało przeszedł chłód, przyśpieszający jej powrót do ciepłych wnętrz willi.
| ztx2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
| 5 lipca
Zdobywanie nowej wiedzy zawsze pomagało Deirdre w trudnych sytuacjach. Gdy inne czarownice relaksowały się szydełkując, transmutując spódnice na najmodniejsze w tym sezonie kolory lub bawiąc dzieci, Mericourt sięgała do pasjonujących książek albo drobiazgowej pracy domowej, w monotonii i rutynie zadań odnajdując poczucie bezpieczeństwa, komfortu, ale także i pewnej dozy adrenaliny. Nieznane rejony magii budziły w niej fascynację, tak samo jak badanie ograniczeń swojego umysłu. Z czasem zaczęła przenosić podobne działania na ciało, wystawiane na wiele trudności, wyćwiczone, smukłe - a w ostatnich miesiącach wymagające wielkiego skupienia na powrocie do formy. Wykorzystywała prawie każdą wolną chwilę na gimnastykowanie się, lecz ciągle czuła niedosyt; pragnęła czegoś nowego, czegoś, co zajmie rozbiegane myśli, co będzie stanowiło wyzwanie, co pokaże, że pomimo trudności jest zdolna do przezwyciężenia początkowych problemów. Długo nie zastanawiała się nad wyborem nowej pasji: nie lubiła zwierząt, nie przepadała za polowaniami, lecz wiedziała, że jest to ważną częścią czarodziejskiej kultury. Próba nauki jeździectwa wymagała jednak odpowiedniego instruktora: nestor Rosierów nie pojawiał się w Białej Willi często, nawet w poszukiwaniu przyjemności, a co dopiero po to, by uczyć ją podstaw relacji z koniem. Innym, postronnym osobnikom z ujeżdżalni nie ufała aż tak, więc decyzja o tym, by polecić nadwornemu lokajowi Tristana przygotowanie nauki jeździectwa wydawała się więcej niż oczywista.
Gdy kilka dni temu zjawił się w Białej Willi, jak zwykle czujny, kontrolujący i niepomiernie irytujący, od razu przystąpiła do rzeczowego wylistowania swych pragnień. Chciała nauczyć się jeździectwa. W komfortowych, dyskretnych warunkach. Resztę pozostawiała zdolnościom czarodzieja o wielu talentach, z dobrze skrywaną niecierpliwością oczekując pierwszej lekcji. Ta w końcu nadeszła, jednego z pierwszych letnich, prawie gorących przedpołudni, zastając ją wypoczywającą na werandzie. Agatha od razu poinformowała ją o przybyciu Claude'a, kierując ją ku wybrzeżu. Deirdre ruszyła tam od razu, jednocześnie niepewna, nieco podekscytowana i jeszcze zanim spostrzegła wyniosłą, wyprostowaną sylwetkę lokaja - zirytowana jego obecnością. Nie miała żadnych powodów, by darzyć mężczyznę antypatią, ale coś w jego bacznym spojrzeniu i nienagannych manierach podrażniało ego Dei, wątłe i słabe w kontekstach swej zależności i podległości nestorowi Rosierów. Może byli zbyt podobni? W swej zachowawczości, w perfekcjonizmie i w pokorze, jaką odczuwali wobec Tristana? Nie podobały się jej takie porównania, ograniczała jednak okazywanie niechęci, witając Cunninghama z szacunkiem, kiwając mu głową. Omijając trzymane przez niego zwierzę.
Dziwnie duże; sądziła, że konie są mniejsze, oglądała je tylko z daleka, nigdy nie biorąc udziału w gonitwach ani polowaniach. - Nie miałam do czynienia z jeździectwem - zaczęła od razu od konkretów, z trudem przyznając się do całkowitej niewiedzy w tym temacie. - Będę więc wdzięczna za każdą wskazówkę - dodała niemalże przyjacielsko, choć zacięta twarz nadawała jej wyraz poddenerwowanej uczennicy, zamierzającej otrzymać Wybitny z egzaminu, o którego istnieniu do tej pory nie miała zielonego pojęcia. - Mam na niego wsiąść? - spytała, przystając nieco za Claudem, spoglądając z podejrzliwością na wysoko umiejscowione siodło. A potem - na własną suknię, czarną, prostą, sięgającą cnotliwie kostek, z szeregiem złotych guzików na przedzie. Nie wyobrażała sobie założenia spodni, zresztą, jeżdżące konno damy chyba nie przywdziewały podobnych niewymownych elementów garderoby.
Zdobywanie nowej wiedzy zawsze pomagało Deirdre w trudnych sytuacjach. Gdy inne czarownice relaksowały się szydełkując, transmutując spódnice na najmodniejsze w tym sezonie kolory lub bawiąc dzieci, Mericourt sięgała do pasjonujących książek albo drobiazgowej pracy domowej, w monotonii i rutynie zadań odnajdując poczucie bezpieczeństwa, komfortu, ale także i pewnej dozy adrenaliny. Nieznane rejony magii budziły w niej fascynację, tak samo jak badanie ograniczeń swojego umysłu. Z czasem zaczęła przenosić podobne działania na ciało, wystawiane na wiele trudności, wyćwiczone, smukłe - a w ostatnich miesiącach wymagające wielkiego skupienia na powrocie do formy. Wykorzystywała prawie każdą wolną chwilę na gimnastykowanie się, lecz ciągle czuła niedosyt; pragnęła czegoś nowego, czegoś, co zajmie rozbiegane myśli, co będzie stanowiło wyzwanie, co pokaże, że pomimo trudności jest zdolna do przezwyciężenia początkowych problemów. Długo nie zastanawiała się nad wyborem nowej pasji: nie lubiła zwierząt, nie przepadała za polowaniami, lecz wiedziała, że jest to ważną częścią czarodziejskiej kultury. Próba nauki jeździectwa wymagała jednak odpowiedniego instruktora: nestor Rosierów nie pojawiał się w Białej Willi często, nawet w poszukiwaniu przyjemności, a co dopiero po to, by uczyć ją podstaw relacji z koniem. Innym, postronnym osobnikom z ujeżdżalni nie ufała aż tak, więc decyzja o tym, by polecić nadwornemu lokajowi Tristana przygotowanie nauki jeździectwa wydawała się więcej niż oczywista.
Gdy kilka dni temu zjawił się w Białej Willi, jak zwykle czujny, kontrolujący i niepomiernie irytujący, od razu przystąpiła do rzeczowego wylistowania swych pragnień. Chciała nauczyć się jeździectwa. W komfortowych, dyskretnych warunkach. Resztę pozostawiała zdolnościom czarodzieja o wielu talentach, z dobrze skrywaną niecierpliwością oczekując pierwszej lekcji. Ta w końcu nadeszła, jednego z pierwszych letnich, prawie gorących przedpołudni, zastając ją wypoczywającą na werandzie. Agatha od razu poinformowała ją o przybyciu Claude'a, kierując ją ku wybrzeżu. Deirdre ruszyła tam od razu, jednocześnie niepewna, nieco podekscytowana i jeszcze zanim spostrzegła wyniosłą, wyprostowaną sylwetkę lokaja - zirytowana jego obecnością. Nie miała żadnych powodów, by darzyć mężczyznę antypatią, ale coś w jego bacznym spojrzeniu i nienagannych manierach podrażniało ego Dei, wątłe i słabe w kontekstach swej zależności i podległości nestorowi Rosierów. Może byli zbyt podobni? W swej zachowawczości, w perfekcjonizmie i w pokorze, jaką odczuwali wobec Tristana? Nie podobały się jej takie porównania, ograniczała jednak okazywanie niechęci, witając Cunninghama z szacunkiem, kiwając mu głową. Omijając trzymane przez niego zwierzę.
Dziwnie duże; sądziła, że konie są mniejsze, oglądała je tylko z daleka, nigdy nie biorąc udziału w gonitwach ani polowaniach. - Nie miałam do czynienia z jeździectwem - zaczęła od razu od konkretów, z trudem przyznając się do całkowitej niewiedzy w tym temacie. - Będę więc wdzięczna za każdą wskazówkę - dodała niemalże przyjacielsko, choć zacięta twarz nadawała jej wyraz poddenerwowanej uczennicy, zamierzającej otrzymać Wybitny z egzaminu, o którego istnieniu do tej pory nie miała zielonego pojęcia. - Mam na niego wsiąść? - spytała, przystając nieco za Claudem, spoglądając z podejrzliwością na wysoko umiejscowione siodło. A potem - na własną suknię, czarną, prostą, sięgającą cnotliwie kostek, z szeregiem złotych guzików na przedzie. Nie wyobrażała sobie założenia spodni, zresztą, jeżdżące konno damy chyba nie przywdziewały podobnych niewymownych elementów garderoby.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Odwiedzał Białą Willę regularnie. Prawdopodobnie częściej niż to się wydawało samej mieszkańce. Nie miał żadnych ukrytych motywów, czy też niecnych zamiarów zmuszających go do maskowania swojej obecności. Kierowała nim wyłącznie wola Nestora, a zgodnie z tą panna Mericourt nosiła status gościa. Specjalnego gościa. Zdecydowanie nie powinna więc odczuwać przesadnego zainteresowania służby, czuć jego prezencję bardziej niż to było konieczne, potrzebne. Kiedy mógł i kiedy to wypadało umykał więc egzotycznemu spojrzeniu nie chcąc naruszać swobody z jaką poruszała się po dworku. Płynnie przemieszczając się po korytarzach, pokojach wyceniał starania służby odpowiedzialnej za utrzymanie porządku; uzgadniał z kucharzami zaopatrzenie spiżarni zgłębiając wiedzę o kulinarnych upodobaniach Deirdry; mijając rzędy bibliotecznych regałów dopatrując się w nich wysuniętych lub brakujących grzbietów ksiąg... Nie o wszystkich mówiła. Nie o wszystko wypadało mu dopytywać. Skrupulatnie, zza kulis uczył się więc, studiował jej osobę. Dzisiejsza lekcja jeździectwa, którą dla niej organizował miała być też lekcją dla niego samego. Miała być lekcją o niej.
O wyznaczonym czasie znalazł się na wybrzeżu w towarzystwie kasztanowego, osiodłanego już zwierzęcia. Zaglądał w duże, poprzeczne źrenice skubiąc pieszczotliwie miękkie chrapy górującego nad nim aetonana. Zwierzę poruszało nieznacznie łbem chcąc przenieść pieszczotę wyżej, pod przepasające pysk skórzane paski ogłowia. Zaraz jednak przelało swoją uwagę na zbliżającą się ku im czarownicę obleczoną w wysmuklającą sylwetkę czerń. Zwierzę wyciągnęło szyję, postawiło w zainteresowaniu uszy oraz w typowym dla tej rasy podekscytowaniu uniosło ogon. Uprzęże wstrzymujące skrzydła przed pełnym wyprostowaniem szczęknęły metalicznie w chwili naprężenia.
- Madame... - powitał Mericourt płytkim pokłonem jeszcze nim się odezwała - Rozumiem. Cieszę się, że będę mógł pani pomóc - zwrócił się domyślając się nie tylko po stroju, lecz również po ostrożnym i okrężnym obejściu zwierzęcia, że niewiele ją łączyło z jeździectwem jakimkolwiek - Obawiam się, że na tym to niestety będzie polegało - troskliwie zmarszczył czoło. W jego głosie nie dźwięczała ani krzta kpiny, czy szyderstwa. Rozumiał możliwe obawy zaprzątające jej głowę - Rozłożyłem podest, który pomoże pani się wspiąć - spojrzał wymownie na ustawione nieopodal nich miniaturowe, drewniane schodki składające się z trzech stopni - Sam również będę służył pomocą. Siodło jest przystosowane do tego by korzystała z niego dama dlatego też proszę się nie obawiać. Niemniej, na przyszłość, zalecałbym ubrać sukienkę o bardziej luźnym kroju - najlepiej rozkloszowaną lub plisowaną z cięższym, zdobnym obszyciem. Będzie czuła się pani pewniej nie myśląc o tym, że materiał niefortunnie się ułoży lub wywinie, a i taki rodzaj garderoby lepiej się zaprezentuje w siodle - wyjaśniał starając się przedstawić sytuację w sposób mniej niepokojący niżby to mogło się początkowo wydawać. Doradził też czarownicy na przyszłość z głębi serca mając na uwadze jej dobro będące połączonym z dobrem sir Tristana - Myślę, jednak, że nim zadbamy o pani swobodne samopoczucie w siodle zaczniemy od zbudowania tego na ziemi - zaproponował dość ostrożnie ważąc przy tym słowa i zastanawiając się nad tym jak powinien pociągnąć to dalej by poczuła się pewniej przy stworzeniu - Proszę, przejdźmy się... - zachęcił czarownicę by szła po jego lewej, sam zaś prowadził stworzenie po swojej prawej stanowiąc swoisty bufor między jednym, a drugim - Jest kilka niuansów, które mogą pani pomóc lub przydać się w przyszłości, a o których nie zawsze wspomina się damom. Jak prawdopodobnie pani słyszała lub nie, aetonany są z natury bardzo temperamentne. Niejednokrotnie ich podekscytowanie i zainteresowanie mylone jest z nerwowością, czy agresją. Postawione uszy, uważne obserwowanie jeźdźca, jak i otoczenia, nieraz nieco uniesiony ogon jest oznaką zdrowego zainteresowania zwierzęcia. Obaw co do skazy na jego charakterze lub samopoczuciu należy doszukiwać się w chwili w której uszy są odchylone do tyłu, wręcz przyklejone do szyi, uzębienie jest odsłaniane przez wywijane chrapy, spojrzenie jest rozbiegane, a samo zwierze stąpa w miejscu - w takiej sytuacji proszę nie krępować się zgłosić stajennemu obaw co do przygotowanego wierzchowca i nalegać na dobór innego - opowiadał zataczając zwierze, siebie, jak i pannę Mericour w powolną drogę powrotną - Do przyszykowanego aetonan najlepiej podejść od boku, na wysokości głowy i dopiero później zbliżyć się do siodła. Zwierzęta te nie widzą nic co jest bezpośrednio przed nimi, jak i za nimi - zaskoczone mogą wyrządzić krzywdę - przestrzegł - Jeżeli zostanie pani zmuszona prowadzić swojego wierzchowca samodzielnie to proszę pamiętać, że czynić to należy od boku z lewej strony, idąc na wysokości jego łba, pilnując by nie wchodzić własnymi nogami pod kopyta. Wodze trzymać należy prawą ręką, blisko pyska tak, by mieć kontrolę prowadzeniem - nadmiaru nie owijamy wokół dłoni, a trzymamy w lewej. Co istotne - jeżeli poczuje pani, że zwierze się buntuje i przykładowo samo nadaje sobie kierunek marszu należy szarpnięciem przywołać je do porządku - krótkim, zdecydowanym. Ciągnięte może poczuć się sprowokowane do próby siły z której zawsze wyjdzie zwycięsko. Rozsądnym jest kamuflować własną słabość nie dając mu do zrozumienia, że jest w stanie nas zdominować - wątpił by taka sytuacja miała miejsce w służbowym życiu panny Mericour. Nie miał jednak pewności czy ta wiedza nie okaże się znacząca w innych okolicznościach. To wszystko co mówił, cała ta wiedza miała stanowić swoisty oręż, jak i zbroję z którym miała poczuć się pewniej. Nie mogła czuć obaw przy zwierzęciu, a tym bardziej na nim - Ma pani jakieś pytania na chwilę obecną? Coś panią martwi, troska? Chciałaby pani oprowadzić Horcusa nim go pani dosiądzie, czy jednak czuje się pani na siłach by znaleźć się na jego grzbiecie...? - podpytywał rozciągając przed czarownicą cały wachlarz możliwości. Był tu w końcu po to by ją zadowolić.
O wyznaczonym czasie znalazł się na wybrzeżu w towarzystwie kasztanowego, osiodłanego już zwierzęcia. Zaglądał w duże, poprzeczne źrenice skubiąc pieszczotliwie miękkie chrapy górującego nad nim aetonana. Zwierzę poruszało nieznacznie łbem chcąc przenieść pieszczotę wyżej, pod przepasające pysk skórzane paski ogłowia. Zaraz jednak przelało swoją uwagę na zbliżającą się ku im czarownicę obleczoną w wysmuklającą sylwetkę czerń. Zwierzę wyciągnęło szyję, postawiło w zainteresowaniu uszy oraz w typowym dla tej rasy podekscytowaniu uniosło ogon. Uprzęże wstrzymujące skrzydła przed pełnym wyprostowaniem szczęknęły metalicznie w chwili naprężenia.
- Madame... - powitał Mericourt płytkim pokłonem jeszcze nim się odezwała - Rozumiem. Cieszę się, że będę mógł pani pomóc - zwrócił się domyślając się nie tylko po stroju, lecz również po ostrożnym i okrężnym obejściu zwierzęcia, że niewiele ją łączyło z jeździectwem jakimkolwiek - Obawiam się, że na tym to niestety będzie polegało - troskliwie zmarszczył czoło. W jego głosie nie dźwięczała ani krzta kpiny, czy szyderstwa. Rozumiał możliwe obawy zaprzątające jej głowę - Rozłożyłem podest, który pomoże pani się wspiąć - spojrzał wymownie na ustawione nieopodal nich miniaturowe, drewniane schodki składające się z trzech stopni - Sam również będę służył pomocą. Siodło jest przystosowane do tego by korzystała z niego dama dlatego też proszę się nie obawiać. Niemniej, na przyszłość, zalecałbym ubrać sukienkę o bardziej luźnym kroju - najlepiej rozkloszowaną lub plisowaną z cięższym, zdobnym obszyciem. Będzie czuła się pani pewniej nie myśląc o tym, że materiał niefortunnie się ułoży lub wywinie, a i taki rodzaj garderoby lepiej się zaprezentuje w siodle - wyjaśniał starając się przedstawić sytuację w sposób mniej niepokojący niżby to mogło się początkowo wydawać. Doradził też czarownicy na przyszłość z głębi serca mając na uwadze jej dobro będące połączonym z dobrem sir Tristana - Myślę, jednak, że nim zadbamy o pani swobodne samopoczucie w siodle zaczniemy od zbudowania tego na ziemi - zaproponował dość ostrożnie ważąc przy tym słowa i zastanawiając się nad tym jak powinien pociągnąć to dalej by poczuła się pewniej przy stworzeniu - Proszę, przejdźmy się... - zachęcił czarownicę by szła po jego lewej, sam zaś prowadził stworzenie po swojej prawej stanowiąc swoisty bufor między jednym, a drugim - Jest kilka niuansów, które mogą pani pomóc lub przydać się w przyszłości, a o których nie zawsze wspomina się damom. Jak prawdopodobnie pani słyszała lub nie, aetonany są z natury bardzo temperamentne. Niejednokrotnie ich podekscytowanie i zainteresowanie mylone jest z nerwowością, czy agresją. Postawione uszy, uważne obserwowanie jeźdźca, jak i otoczenia, nieraz nieco uniesiony ogon jest oznaką zdrowego zainteresowania zwierzęcia. Obaw co do skazy na jego charakterze lub samopoczuciu należy doszukiwać się w chwili w której uszy są odchylone do tyłu, wręcz przyklejone do szyi, uzębienie jest odsłaniane przez wywijane chrapy, spojrzenie jest rozbiegane, a samo zwierze stąpa w miejscu - w takiej sytuacji proszę nie krępować się zgłosić stajennemu obaw co do przygotowanego wierzchowca i nalegać na dobór innego - opowiadał zataczając zwierze, siebie, jak i pannę Mericour w powolną drogę powrotną - Do przyszykowanego aetonan najlepiej podejść od boku, na wysokości głowy i dopiero później zbliżyć się do siodła. Zwierzęta te nie widzą nic co jest bezpośrednio przed nimi, jak i za nimi - zaskoczone mogą wyrządzić krzywdę - przestrzegł - Jeżeli zostanie pani zmuszona prowadzić swojego wierzchowca samodzielnie to proszę pamiętać, że czynić to należy od boku z lewej strony, idąc na wysokości jego łba, pilnując by nie wchodzić własnymi nogami pod kopyta. Wodze trzymać należy prawą ręką, blisko pyska tak, by mieć kontrolę prowadzeniem - nadmiaru nie owijamy wokół dłoni, a trzymamy w lewej. Co istotne - jeżeli poczuje pani, że zwierze się buntuje i przykładowo samo nadaje sobie kierunek marszu należy szarpnięciem przywołać je do porządku - krótkim, zdecydowanym. Ciągnięte może poczuć się sprowokowane do próby siły z której zawsze wyjdzie zwycięsko. Rozsądnym jest kamuflować własną słabość nie dając mu do zrozumienia, że jest w stanie nas zdominować - wątpił by taka sytuacja miała miejsce w służbowym życiu panny Mericour. Nie miał jednak pewności czy ta wiedza nie okaże się znacząca w innych okolicznościach. To wszystko co mówił, cała ta wiedza miała stanowić swoisty oręż, jak i zbroję z którym miała poczuć się pewniej. Nie mogła czuć obaw przy zwierzęciu, a tym bardziej na nim - Ma pani jakieś pytania na chwilę obecną? Coś panią martwi, troska? Chciałaby pani oprowadzić Horcusa nim go pani dosiądzie, czy jednak czuje się pani na siłach by znaleźć się na jego grzbiecie...? - podpytywał rozciągając przed czarownicą cały wachlarz możliwości. Był tu w końcu po to by ją zadowolić.
Jeszcze nie zdążyła przywyknąć do powitalnych półukłonów oraz niepozbawionych szacunku uprzejmości, jakimi obdarzał ją Claude - traktowała Białą Willę jak dom, znów zaczynała czuć się tutaj bezpiecznie, ale osoba najbardziej zaufanego lokaja Rosierów budziła w niej pewien dyskomfort. Znała swą wartość, mogła uczyć skromne czarownice pewności siebie, ale nigdy wcześniej nie znajdowała się w sytuacji tak skomplikowanie oficjalnej. Tsagairtowie żyli, by służyć; by pomagać Malfoyom, by wykonywać wszystkie obowiązki z mrówczym oddaniem. Dei wyniosła te lekcje z domu, dzielnie kontynuując rodzinną tradycję w Hogwarcie, gdzie dbała o porządek w szkolnych murach jako prefektka. Później zaś broniła zasad i regulaminów jako urzędniczka Ministerstwa Magii. Dopiero zupełne załamanie dotychczasowego życia sprawiło, że została złamana, zepchnięta poza nawias przyzwoitości - a teraz te pozorne ograniczenia naginała do własnej woli. Wciąż nie czuła się jednak przy Claudzie swobodnie, miała wrażenie, że ten ocenia każdy jej ruch, śledzi zachowania, ba, dyskomfort dyktował groteskowe wizje, w których Cunningham po powrocie do Dover sporządzał niezwykle nudne notatki z życia mieszkanki Białej Willi. Dziś znów chodziła jak prostaczka, bez bielizny. Nie odłożyła ksiąg merliniej pamięci sir Corentina na miejsce. Prawie zadeptała jedno z raczkujących dzieci. Wróciła po północy i ponownie zakrwawiła atłasowy dywan w holu.
Dziś mógłby do tej listy dodać ubraniowe nieprzygotowanie do lekcji jeździectwa, zadawanie absurdalnych pytań i spoglądanie na lokaja z mieszaniną rozbawienia, zagubienia i niedowierzania. Zmrużyła kocie oczy, przyglądając się opanowanemu Claudowi. - Jak na czarodzieja wiesz bardzo dużo o damskich ubraniach - skomentowała w końcu, dość przytłoczona detalami dotyczącymi rozkloszowania stroju oraz całej siodlarskiej otoczki. W jej głosie nie sposób było odnaleźć wesołości ani kpiny, choć ta druga na pewno pojawiła się w myślach Mericourt, nieco podejrzliwie przyglądającej się stołeczkowi usytuowanemu obok konia. - Chcę nauczyć się jeździć, nie ubierać - dodała odrobinę buntowniczo; miała wielkie ambicje, chciała wskoczyć na grzbiet tego zwierzęcia, a potem pomknąć w przestworza. Wydawało się to dość proste, ale wiedziała, że takie nie było, dlatego też przystała na propozycję Clauda, w skupieniu słuchając rzeczowej przemowy. A mówić potrafił, przyznawała to z uznaniem kogoś znającego się na prowadzeniu dysput czy monologów.- Skaza na charakterze? Co to znaczy? - weszła mu w słowo, bo dotychczas raczej pogardzała zwierzętami, uznając je za pozbawione osobowości dzikie stwory, które po prostu należało okiełznać. Bez subtelności czy prób zrozumienia. - To nie wydaje się skomplikowane - podsumowała w końcu butnie, gdy Claude wyczerpująco przedstawił szczegóły kooperacji z koniem. Serce biło Deirdre odrobinę szybciej, czuła przyjemne podekscytowanie zgłębianiem nowych lekcji. - Mnie nie da się zdominować - skwitowała tylko lekceważąco, gotowa, by przejąć od mężczyzny wodze, lejce, czy jakkolwiek się te dziwne, skórzane sznurki przy pysku nazywały. Gdy lokaj zaproponował przejście do konkretów, wyprostowała się zdecydowanie, przez moment rozważając opcje. - Najpierw chwilę go poprowadzę - zdecydowała w końcu, bo choć pragnęła zacząć jazdę - już, teraz - to nie straciła przecież wrodzonej ostrożności. Wolała nie upokorzyć się od razu spadając z grzbietu aetonana. Przejęła wodze od Claude'a i ruszyła przed siebie. Początkowo szło łatwo, ale kilkanaście kroków później koń zaparł się nogami, zaczął też popychać ją w stronę brzegu; Deirdre próbowała szarpnąć wodzami, ale rosły aetonan ani myślał poddać się smukłej kobiecie - szarpnął nią, na szczęście nie wywracając, ale to, co miało być spokojnym spacerem i zapoznaniem z koniem, zamieniło się w przepychankę, pełną niebezpiecznych tąpnięć kopytami oraz niezadowolonych prychnięć.
Dziś mógłby do tej listy dodać ubraniowe nieprzygotowanie do lekcji jeździectwa, zadawanie absurdalnych pytań i spoglądanie na lokaja z mieszaniną rozbawienia, zagubienia i niedowierzania. Zmrużyła kocie oczy, przyglądając się opanowanemu Claudowi. - Jak na czarodzieja wiesz bardzo dużo o damskich ubraniach - skomentowała w końcu, dość przytłoczona detalami dotyczącymi rozkloszowania stroju oraz całej siodlarskiej otoczki. W jej głosie nie sposób było odnaleźć wesołości ani kpiny, choć ta druga na pewno pojawiła się w myślach Mericourt, nieco podejrzliwie przyglądającej się stołeczkowi usytuowanemu obok konia. - Chcę nauczyć się jeździć, nie ubierać - dodała odrobinę buntowniczo; miała wielkie ambicje, chciała wskoczyć na grzbiet tego zwierzęcia, a potem pomknąć w przestworza. Wydawało się to dość proste, ale wiedziała, że takie nie było, dlatego też przystała na propozycję Clauda, w skupieniu słuchając rzeczowej przemowy. A mówić potrafił, przyznawała to z uznaniem kogoś znającego się na prowadzeniu dysput czy monologów.- Skaza na charakterze? Co to znaczy? - weszła mu w słowo, bo dotychczas raczej pogardzała zwierzętami, uznając je za pozbawione osobowości dzikie stwory, które po prostu należało okiełznać. Bez subtelności czy prób zrozumienia. - To nie wydaje się skomplikowane - podsumowała w końcu butnie, gdy Claude wyczerpująco przedstawił szczegóły kooperacji z koniem. Serce biło Deirdre odrobinę szybciej, czuła przyjemne podekscytowanie zgłębianiem nowych lekcji. - Mnie nie da się zdominować - skwitowała tylko lekceważąco, gotowa, by przejąć od mężczyzny wodze, lejce, czy jakkolwiek się te dziwne, skórzane sznurki przy pysku nazywały. Gdy lokaj zaproponował przejście do konkretów, wyprostowała się zdecydowanie, przez moment rozważając opcje. - Najpierw chwilę go poprowadzę - zdecydowała w końcu, bo choć pragnęła zacząć jazdę - już, teraz - to nie straciła przecież wrodzonej ostrożności. Wolała nie upokorzyć się od razu spadając z grzbietu aetonana. Przejęła wodze od Claude'a i ruszyła przed siebie. Początkowo szło łatwo, ale kilkanaście kroków później koń zaparł się nogami, zaczął też popychać ją w stronę brzegu; Deirdre próbowała szarpnąć wodzami, ale rosły aetonan ani myślał poddać się smukłej kobiecie - szarpnął nią, na szczęście nie wywracając, ale to, co miało być spokojnym spacerem i zapoznaniem z koniem, zamieniło się w przepychankę, pełną niebezpiecznych tąpnięć kopytami oraz niezadowolonych prychnięć.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Claude najwyraźniej nie napoił konia wystarczająco.
Konia, ha, dobre sobie - on nie był przecież byle jaką fajtłapą o czterech nogach zakończonych kopytami. Mówiono na niego ten wierzchowiec, ten aetonan, jeden z pozornie łagodniejszych dla początkujących, ale równie bezwzględny co każdy uskrzydlony pobratymiec, gdy u swojego boku wyczuwał nie dość przekonującą osobistość. Dziś - przyszło mu się mierzyć z dwunożną kobietą, której twarz zdawała się dziwnie wykrzywiona. Rozciągnięta na boki, wręcz karykaturalnie: nie przekonała go do siebie, wydawała się stłamszona popłochem i niepewnością, zbyt zimno wykonywała podstawowe ruchy, z których Apollin rozliczał przyszłych jeźdźców. Pałała od niej niechęć. Przestrach.
A on był dumnym aetonanem.
Nie każdy na niego zasługiwał, nieistotne, co myślał Claude, właśnie jego wybierając ze stajni jako pierwsze doświadczenie dziwnej niewiasty; miał swój honor, a przede wszystkim - był spragniony. Woda pitna czy zbyt słona, to nie miało znaczenia, nęciła go swym zapachem i rozbijającymi się o wybrzeże falami, z których pragnął zaczerpnąć choćby kilka łyków, zanim chuda, patykowata dama zasiądzie na jego grzbiecie. Ale nie mogli dojść do porozumienia. Prychnął więc głośno, uszy zarzucając do tyłu, po czym szarpnął łbem, jakby próbował wskazać jej kierunek, w którym mieli się udać; nie panowała nad nim, nie miała mocy namówić go do swej woli, a Apollin wykorzystywał jej słabość, z łatwością zarzucając rękoma próbującymi utrzymać lejce.
Ćwiczył ją w ten sposób jeszcze przez dłuższą chwilę. Chciał sprawdzić kiedy - i czy - się podda. Jeśli by to uczyniła, cóż, oznaczałoby to tyle, że nie zasługiwała na lekcję przygotowaną przez ludzkiego służącego; dopiero po chwili aetonan zastygł w bezruchu, łbem machnął raz jeszcze, przerzucając kaskadę kasztanowej grzywy na drugą stronę i parsknął, kopiąc w ziemi masywnym kopytem. Wydawał się jakby spokojniejszy. Niech już wsiądzie na to siodło, ach, miejmy to za sobą: poniesie ją wówczas do brzegu łatwiej, sam wybierze kierunek, skoro ludzie okazywali się dziś tak boleśnie niegodni i nieporadni.
Konia, ha, dobre sobie - on nie był przecież byle jaką fajtłapą o czterech nogach zakończonych kopytami. Mówiono na niego ten wierzchowiec, ten aetonan, jeden z pozornie łagodniejszych dla początkujących, ale równie bezwzględny co każdy uskrzydlony pobratymiec, gdy u swojego boku wyczuwał nie dość przekonującą osobistość. Dziś - przyszło mu się mierzyć z dwunożną kobietą, której twarz zdawała się dziwnie wykrzywiona. Rozciągnięta na boki, wręcz karykaturalnie: nie przekonała go do siebie, wydawała się stłamszona popłochem i niepewnością, zbyt zimno wykonywała podstawowe ruchy, z których Apollin rozliczał przyszłych jeźdźców. Pałała od niej niechęć. Przestrach.
A on był dumnym aetonanem.
Nie każdy na niego zasługiwał, nieistotne, co myślał Claude, właśnie jego wybierając ze stajni jako pierwsze doświadczenie dziwnej niewiasty; miał swój honor, a przede wszystkim - był spragniony. Woda pitna czy zbyt słona, to nie miało znaczenia, nęciła go swym zapachem i rozbijającymi się o wybrzeże falami, z których pragnął zaczerpnąć choćby kilka łyków, zanim chuda, patykowata dama zasiądzie na jego grzbiecie. Ale nie mogli dojść do porozumienia. Prychnął więc głośno, uszy zarzucając do tyłu, po czym szarpnął łbem, jakby próbował wskazać jej kierunek, w którym mieli się udać; nie panowała nad nim, nie miała mocy namówić go do swej woli, a Apollin wykorzystywał jej słabość, z łatwością zarzucając rękoma próbującymi utrzymać lejce.
Ćwiczył ją w ten sposób jeszcze przez dłuższą chwilę. Chciał sprawdzić kiedy - i czy - się podda. Jeśli by to uczyniła, cóż, oznaczałoby to tyle, że nie zasługiwała na lekcję przygotowaną przez ludzkiego służącego; dopiero po chwili aetonan zastygł w bezruchu, łbem machnął raz jeszcze, przerzucając kaskadę kasztanowej grzywy na drugą stronę i parsknął, kopiąc w ziemi masywnym kopytem. Wydawał się jakby spokojniejszy. Niech już wsiądzie na to siodło, ach, miejmy to za sobą: poniesie ją wówczas do brzegu łatwiej, sam wybierze kierunek, skoro ludzie okazywali się dziś tak boleśnie niegodni i nieporadni.
I show not your face but your heart's desire
Zgubiła ją własna pewność siebie. Naprawdę myślała, że będzie to prostsze - widywała przecież wiele dam w towarzystwie swych koni, owszem, prowadzonych najczęściej przez stajennych, lecz później, gdy te znajdowały się na linii startu towarzyskich gonitw bądź rozkoszowały się jesienną przejażdżką, wydawały się zupełnie nieprzejęte bliskością potężnego zwierzęcia. Deirdre nie przepadała za fauną, gardziła wszelkimi przypadkami zezwierzęcenia - pałała też czystą nienawiścią w stosunku do wilkołaków - ale w pewien sposób ceniła aetonany. Piękne, potężne, budzące słuszny lęk. Ten ostatni starała się w sobie zdławić, śmiało podążając za wskazówkami Claude'a. Przejęła wodze (albo lejce, nazewnictwo całego jeździeckiego oporządzenia mocno się jej myliło) i ruszyła w stronę nieskrępowanej przestrzeni wybrzeża, na ubitym, wilgotnym piasku, dającym swobodne podparcie zarówno kopytom, jak i jej stopom.
Już po pierwszych metrach zrozumiała, że natrafiła na wyjątkowo opornego konia. Gdy mocno szarpnął łbem, prawie pofrunęła w przód, czepiając się lejców. Tylko wyćwiczone ciało pozwoliło uniknąć wstydliwego przewrócenia na ziemię. Utrzymała jakoś pion, rzucając na Claude'a zirytowane spojrzenie. Cunnigham udzielił kolejnych nauk: pewność siebie, mocne ramiona, siła psychiczna, by przetrwać pierwsze próby charakteru. - No już, czemu jesteś taki nieposłuszny - mruknęła do siebie, wcale nie uspokajająco, raczej sfrustrowana tym, że popełniała szczeniackie błędy jeszcze zanim wsiadła na Apollina. Zbyt dumnego, by się jej poddać. W końcu przestała jednak toczyć ślepą walkę na szamotaninę: musiała podchodzić do niego jak do mężczyzny, czyli - dać ułudę tego, że to on dowodzi. Mniej szarpała za lejce, szła spokojniej, najpierw pozwalając mu na kaprysy, później dostosowała się do jego kroku, oswajając się z obecnością zwierzęcia. Gdy pokonali kilka okrążeń, powrócili w okolice lokaja Rosierów już w względnej zgodzie, a Mericourt przestała spoglądać na potężne, przewyższające ją o dwie głowy zwierzę z mieszaniną strachu i pogardy.
- Co teraz? - spytała czarodzieja, oddając mu lejce. Chciała już jeździć, szybko przeskakując kolejne stopnie wtajemniczenia, zaczynali jednak od podstaw. Od podstawienia specjalnego damskiego krzesełka, a potem instrukcji siodłania konia. Deirdre przyglądała się tym technicznym poczynaniom z dystansu, skupiona na kolejnych etapach osiodłania aetonana. Tym nie będzie musiała się zajmować, od czego wszak istniała służba, chciała jednak mieć pojęcie, jak wygląda siodło i gdzie powinna wsadzić stopy. Gdy przyszedł czas na wskoczenie na koński grzbiet, Mericourt ostrożnie weszła na stołek, znacznie ułatwiający zajęcie miejsca w siodle. Przełożenie nogi nie sprawiło żadnych trudności, tak samo jak odpowiednie usadowienie na skórzanym siedzisku. Rozluźnione, ale sprawne biodra znacznie ułatwiały dostosowanie się do pozycji jeździeckiej, lecz cała pewność siebie prysnęła, gdy Claude odstawił stołeczek i przejął wodze Apollina. Nie ruszyli jeszcze z miejsca, najpierw musieli popracować nad pozycją Deirdre - słuchała wskazań doświadczonego lokaja z uwagą, zgodnie z uwagami spinając łopatki, prostując plecy i zaciskając uda. Mimo względnego braku ruchu, zachwiała się gwałtownie, pochylając do przodu, po czym desperacko, by nie spaść z grzbietu, pochwyciła konia za grzywę, co spotkało się z niezadowoleniem zarówno zwierzęcia, jak i Clauda, w uprzejmych słowach besztającego ją za tak prymitywne i niezgodne ze sztuką zachowanie. Zadziwiające, na ile detali musiała zwracać uwagę; jak bardzo pilnować każdej części swego ciała, by nie złamać sobie karku. W końcu wyprostowała się ponownie i odpowiednio ułożyła na boku konia łydkę, dociskając ją tak, jak rozkazał Cunningham: najwidoczniej zrobiła jednak to zbyt mocno i koń, mimo przytrzymywania na lonży, wyrwał się do przodu w zawrotnym tempie. Zawrotnym dla samej Deirdre, bo obiektywny obserwator uznałby to za ślamazarny krok konia znudzonego staniem w miejscu.
Już po pierwszych metrach zrozumiała, że natrafiła na wyjątkowo opornego konia. Gdy mocno szarpnął łbem, prawie pofrunęła w przód, czepiając się lejców. Tylko wyćwiczone ciało pozwoliło uniknąć wstydliwego przewrócenia na ziemię. Utrzymała jakoś pion, rzucając na Claude'a zirytowane spojrzenie. Cunnigham udzielił kolejnych nauk: pewność siebie, mocne ramiona, siła psychiczna, by przetrwać pierwsze próby charakteru. - No już, czemu jesteś taki nieposłuszny - mruknęła do siebie, wcale nie uspokajająco, raczej sfrustrowana tym, że popełniała szczeniackie błędy jeszcze zanim wsiadła na Apollina. Zbyt dumnego, by się jej poddać. W końcu przestała jednak toczyć ślepą walkę na szamotaninę: musiała podchodzić do niego jak do mężczyzny, czyli - dać ułudę tego, że to on dowodzi. Mniej szarpała za lejce, szła spokojniej, najpierw pozwalając mu na kaprysy, później dostosowała się do jego kroku, oswajając się z obecnością zwierzęcia. Gdy pokonali kilka okrążeń, powrócili w okolice lokaja Rosierów już w względnej zgodzie, a Mericourt przestała spoglądać na potężne, przewyższające ją o dwie głowy zwierzę z mieszaniną strachu i pogardy.
- Co teraz? - spytała czarodzieja, oddając mu lejce. Chciała już jeździć, szybko przeskakując kolejne stopnie wtajemniczenia, zaczynali jednak od podstaw. Od podstawienia specjalnego damskiego krzesełka, a potem instrukcji siodłania konia. Deirdre przyglądała się tym technicznym poczynaniom z dystansu, skupiona na kolejnych etapach osiodłania aetonana. Tym nie będzie musiała się zajmować, od czego wszak istniała służba, chciała jednak mieć pojęcie, jak wygląda siodło i gdzie powinna wsadzić stopy. Gdy przyszedł czas na wskoczenie na koński grzbiet, Mericourt ostrożnie weszła na stołek, znacznie ułatwiający zajęcie miejsca w siodle. Przełożenie nogi nie sprawiło żadnych trudności, tak samo jak odpowiednie usadowienie na skórzanym siedzisku. Rozluźnione, ale sprawne biodra znacznie ułatwiały dostosowanie się do pozycji jeździeckiej, lecz cała pewność siebie prysnęła, gdy Claude odstawił stołeczek i przejął wodze Apollina. Nie ruszyli jeszcze z miejsca, najpierw musieli popracować nad pozycją Deirdre - słuchała wskazań doświadczonego lokaja z uwagą, zgodnie z uwagami spinając łopatki, prostując plecy i zaciskając uda. Mimo względnego braku ruchu, zachwiała się gwałtownie, pochylając do przodu, po czym desperacko, by nie spaść z grzbietu, pochwyciła konia za grzywę, co spotkało się z niezadowoleniem zarówno zwierzęcia, jak i Clauda, w uprzejmych słowach besztającego ją za tak prymitywne i niezgodne ze sztuką zachowanie. Zadziwiające, na ile detali musiała zwracać uwagę; jak bardzo pilnować każdej części swego ciała, by nie złamać sobie karku. W końcu wyprostowała się ponownie i odpowiednio ułożyła na boku konia łydkę, dociskając ją tak, jak rozkazał Cunningham: najwidoczniej zrobiła jednak to zbyt mocno i koń, mimo przytrzymywania na lonży, wyrwał się do przodu w zawrotnym tempie. Zawrotnym dla samej Deirdre, bo obiektywny obserwator uznałby to za ślamazarny krok konia znudzonego staniem w miejscu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Ludzka kobieta uspokoiła się na tyle, by okazał jej łaskę. Nie szarpał już tak mocno, nie zarzucał łbem, próbując smagnąć ją jedwabistą grzywą, nawet dostosował prędkość swego chodu, gdy zdawała się nie nadążać, zbyt pozbawiona tchu. Na moment zatrzymali się przy wodzie; aetonan napił się jej odrobinę a potem prychnął jakby z zadowoleniem, od tego momentu bardziej ugodowy, dojrzalszy, pozbawiony kaprysu niezadowolonego źrebięcia. Odpowiadał damie tym, co oferowała mu ona: gdy tylko przestała fukać i jątrzyć, dokoła siebie plując jadowitą aurą, Apollin na powrót zamienił się w dumną, wystawową wręcz wersję siebie. Po plaży szedł niczym przed widownią złożoną z zachwyconych arystokratów, krok po kroku, kopyto po kopycie, zachowywał brawurową sylwetkę i prezentował ją tak, jak potrafiły wyłącznie aetonany - choć nie mógł rozłożyć skrzydeł, co wciąż irytowało. Wygodniej było mu z nimi rozwartymi w pełnej okazałości. Poniósłby wtedy tę ciemnowłosą istotę w przestworza. Wysoko ponad chmury, gdzie zachłysnęłaby się księżycowym pyłem i adrenaliną na widok malutkiego świata gdzieś daleko pod sobą. Niestety jednak - to musiało poczekać.
Apollin parsknął ponownie gdy mocowano na nim siodło. Ciężar kobiety był zdecydowanie mniej uwierający niż pozostałych jeźdźców; była smukła, na tyle, by ledwo poczuł jej obecność w skórzanym tronie, gdzie zaprzyjaźniony dwunożny zwany Claude jeszcze przez dłuższą chwilę tłumaczył, jak powinna ułożyć kończyny. Rzeczywiście, sam aetonan miał świadomość, że czasem przechylała się zbytecznie w lewą stronę, a czasem za mocno pochylała do przodu; w przypływie wspaniałomyślności stał wówczas nieruchomo i pozwalał odnaleźć jej wygodny grunt, w którym poczułaby się pewniej. Im szybciej to zrobi, tym mniej przypadkowo będzie ciągnąć za lejce bądź nieporadnie kopać w jego boki. Dopiero kiedy szarpnęła za jego grzywę okazał widoczną antypatię; zarżał głośno i sam kilka razy zarzucił łbem na obie strony, ostrzegawczo kopiąc kopytem w ziemię. Zerwałby się do biegu, podjudzony niekoniecznie stosowną pieszczotą, gdyby nie fakt, że Claude cały czas asekuracyjnie trzymał w rękach lejce.
Ach, i w końcu ruszyli! Dla ludzkiej kobiety mogło to być doświadczeniem traumatycznym, choć w rzeczywistości Apollin poruszał się zaledwie leniwym truchtem. Niósł ją wzdłuż wybrzeża, piękny, dostojny, najlepszy z najlepszych, świadom nie tyle swej urody, co i majestatu idealnie dobranych, dopasowanych genów; Deirdre co nieco obraz ten zaburzała, ale uczył się jej tak, jak ona uczyła jego. Dopiero po kilku minutach przyspieszył, najpierw niepozornie, potem coraz wyraźniej, ciekaw, czy dwunożna okaże się na tyle biegła, by skorygować jego prędkość. Pewnie nie.
Apollin parsknął ponownie gdy mocowano na nim siodło. Ciężar kobiety był zdecydowanie mniej uwierający niż pozostałych jeźdźców; była smukła, na tyle, by ledwo poczuł jej obecność w skórzanym tronie, gdzie zaprzyjaźniony dwunożny zwany Claude jeszcze przez dłuższą chwilę tłumaczył, jak powinna ułożyć kończyny. Rzeczywiście, sam aetonan miał świadomość, że czasem przechylała się zbytecznie w lewą stronę, a czasem za mocno pochylała do przodu; w przypływie wspaniałomyślności stał wówczas nieruchomo i pozwalał odnaleźć jej wygodny grunt, w którym poczułaby się pewniej. Im szybciej to zrobi, tym mniej przypadkowo będzie ciągnąć za lejce bądź nieporadnie kopać w jego boki. Dopiero kiedy szarpnęła za jego grzywę okazał widoczną antypatię; zarżał głośno i sam kilka razy zarzucił łbem na obie strony, ostrzegawczo kopiąc kopytem w ziemię. Zerwałby się do biegu, podjudzony niekoniecznie stosowną pieszczotą, gdyby nie fakt, że Claude cały czas asekuracyjnie trzymał w rękach lejce.
Ach, i w końcu ruszyli! Dla ludzkiej kobiety mogło to być doświadczeniem traumatycznym, choć w rzeczywistości Apollin poruszał się zaledwie leniwym truchtem. Niósł ją wzdłuż wybrzeża, piękny, dostojny, najlepszy z najlepszych, świadom nie tyle swej urody, co i majestatu idealnie dobranych, dopasowanych genów; Deirdre co nieco obraz ten zaburzała, ale uczył się jej tak, jak ona uczyła jego. Dopiero po kilku minutach przyspieszył, najpierw niepozornie, potem coraz wyraźniej, ciekaw, czy dwunożna okaże się na tyle biegła, by skorygować jego prędkość. Pewnie nie.
I show not your face but your heart's desire
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Wybrzeże
Szybka odpowiedź