Sypialnia
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Sypialnia
Elegancka alkowa od lat służyła raczej męskim potomkom rodziny - tudzież ich małżonkom. Ozdobione drogocennymi werdiurami ściany sprawiają wrażenie przestronnych, a wrażenie to pogłębia ogromne lustro osadzone w złotej, bogato zdobionej ramie. Łoże z baldachem, okryte narzutą z białego futra, nigdy nie było używane często - daleka wiejska rezydencja z rzadka zatrzymywała gości na noc. Wąski szezlong pozwala na odpoczynek za dnia, a wysokie, drewniane szafy zajmują w dużej mierze męskie drobiazgi związane z polowaniami, do których doskonale nadają się pobliskie tereny, przedmioty użyteczne w smokologii oraz parę męskich szat, ale i wystawnych dworskich sukien, a w kufrach - cenna rodowa biżuteria, która już od dawna nie oglądała światła dziennego.
| 10 stycznia
Znała wiele rodzajów bólu. Rwący, ten z rozszarpanej tkanki; pulsujący, wzmagający się z każdym kolejnym uderzeniem; palący, wzbogacony o swąd stającej w płomieniach skóry; i wiele, wiele innych, zapowiadanych świstem rzemienia lub ochrypłym, czułym szeptem, wsączanym prosto do ucha. Wenus nauczyło ją wiele o życiu i o cierpieniu – wtedy wydawało się to katorgą, obecnie solidną lekcją, którą wykorzystywała, sycąc się czarną magią. Wiedza ofiarowana przez Rosiera a później przez samego Czarnego Pana, przepisała na nowo żmudną sztukę życia, ustawiając ją tym razem w roli kata. Świadomego, gdzie uderzyć, by pozornie delikatny dotyk stał się torturą – i co powiedzieć, by marzenia, wspomnienia lub nadzieje stały się kamieniami ciągnącymi na dno szaleństwa. Każde trudne doświadczenie budowało ją od nowa, tej interpretacji trzymała się niezwykle kurczowo zwłaszcza ostatnio, gdy łamiące jej kości koło zatoczyło pełen okrąg, znów wyciągając ją gdzieś ponad brud i marazm, do luksusów, rażących jednak, ciągle obcych i niewygodnie znajomych zarazem. Czy fioletowe zasinienia na tle aksamitów i jedwabi bolały mniej od tych przykrytych zapchlonym, poszarzałym prześcieradłem? Ból doganiał ją przecież na Wyspie Sheppey, choć tym razem wyjątkowy, nieznanego pochodzenia, dziwny. Nowy.
A Deirdre do nowości podchodziła z rezerwą, z niepokojem perfekcjonistki, nieznoszącej, gdy coś psuło plany – nawet jeśli dotyczyły one tylko nakreślenia kilku listów do marszandów. Siadała właśnie przy biurku w gabinecie Corentina, gdy coś dziwnie szarpnęło się pod napiętą skórą brzucha. Zignorowała to, dziecko poruszało się rzadziej, ale gwałtowniej, lecz wrażenie narastało z każdym kolejnym kwadransem, wkrótce zamieniając się w ściskający wnętrzności w imadle ból. Skurcz, podobny do tego, który zwiastował nadejście księżycowych dni każdej czarownicy, lecz po tysiąckroć silniejszy, sięgający aż do podbrzusza, wręcz zginający w pół. Próbowała go lekceważyć, zająć czymś myśli, ale nie potrafiła – własny organizm zdradzał ją, zsyłając intensyfikujące się katusze. Coś było nie tak, działo się coś niedobrego, wyczuwała to instynktownie, po kolejnym, wyciskającym z niej łzy uderzeniu bólu próbując podnieść się z fotela. Kolana trzęsły się, krew odpłynęła z twarzy Deirdre, oddychającej płytko przez nos. Zamierzała zawołać Prymulkę, lecz skrzatka pojawiła się jeszcze zanim otworzyła usta. Cassandra, sprowadź Cassandrę z Nokturnu – tylko to była w stanie wypowiedzieć, artykułując polecenie z niedorzecznym spokojem. Jęknęła ponownie dopiero wtedy, gdy usłyszała trzask deportacji. Osłabienie nakazywało ponowne zajęcie miejsca na krześle, ale nie potrafiła usiedzieć w miejscu. Jakaś nieznana część jej ciała, jej charakteru, jej przeklętej duszy, powoli przejmowała kontrolę. A może była to po prostu panika?
To nie był czas porodu, styczeń dopiero się zaczynał; gorączkowo obliczała w pamięci detale, lecz bezwzględna matematyka wcale nie złagodziła kolejnego skurczu, napadającego ją, gdy przechodziła korytarzem do salonu. Chwyciła dłońmi brzeg komody i pochyliła się do przodu, przyciskając policzek do chłodnego drewna, zagryzając wargi niemal do krwi. Nie, to nie mogło się tak skończyć; to dziecko nie mogło wyrwać sobie teraz drogi na zewnątrz. Dopiero niedawno powróciła do Białej Willi, sądząc, że ma przed sobą jeszcze kilka tygodni, że zdoła podjąć decyzję, narysować plan, że sobie poradzi. Lęk zaczął dławić ją na równi z skurczem, powoli odpływającym; względna ulga skraplała się na jej ciele zimnym potem. Wyprostowała się niepewnie na tyle, na ile mogła, dopiero wtedy orientując się, że drzwi wejściowe trzasnęły a bladym świetle żyrandola spostrzegła już Vablatsky. – Przepraszam, że niepokoję cię tak bez zapowiedzi, ale… - zaczęła, chcąc brzmieć spokojnie, profesjonalnie, lecz głos zaczynał już jej drżeć. Ciało przestało ją słuchać, miała wrażenie, że każdy drobny mięsień drży a pod serce wsunięto rozżarzony pręt, wykręcający wnętrzności. Wypuściła z cichym jękiem powietrze, spoglądając w twarz uzdrowicielki z nieskrywaną ją paniką. Pot lał się z niej strumieniem, czuła że dół sukni przemókł, ale nie zastanawiała się nad tym. – Boli, ale z przerwami. To…to jakiś atak? – wychrypiała, z dłońmi ciągle wbitymi w krawędź mebla: potrzebowała się czegoś uchwycić, by nadchodząca fala bólu nie zachwiała równowagą. Odzyskała ją tak niedawno, a znów traciła: tak samo jak kontrolę nad samą sobą.
Znała wiele rodzajów bólu. Rwący, ten z rozszarpanej tkanki; pulsujący, wzmagający się z każdym kolejnym uderzeniem; palący, wzbogacony o swąd stającej w płomieniach skóry; i wiele, wiele innych, zapowiadanych świstem rzemienia lub ochrypłym, czułym szeptem, wsączanym prosto do ucha. Wenus nauczyło ją wiele o życiu i o cierpieniu – wtedy wydawało się to katorgą, obecnie solidną lekcją, którą wykorzystywała, sycąc się czarną magią. Wiedza ofiarowana przez Rosiera a później przez samego Czarnego Pana, przepisała na nowo żmudną sztukę życia, ustawiając ją tym razem w roli kata. Świadomego, gdzie uderzyć, by pozornie delikatny dotyk stał się torturą – i co powiedzieć, by marzenia, wspomnienia lub nadzieje stały się kamieniami ciągnącymi na dno szaleństwa. Każde trudne doświadczenie budowało ją od nowa, tej interpretacji trzymała się niezwykle kurczowo zwłaszcza ostatnio, gdy łamiące jej kości koło zatoczyło pełen okrąg, znów wyciągając ją gdzieś ponad brud i marazm, do luksusów, rażących jednak, ciągle obcych i niewygodnie znajomych zarazem. Czy fioletowe zasinienia na tle aksamitów i jedwabi bolały mniej od tych przykrytych zapchlonym, poszarzałym prześcieradłem? Ból doganiał ją przecież na Wyspie Sheppey, choć tym razem wyjątkowy, nieznanego pochodzenia, dziwny. Nowy.
A Deirdre do nowości podchodziła z rezerwą, z niepokojem perfekcjonistki, nieznoszącej, gdy coś psuło plany – nawet jeśli dotyczyły one tylko nakreślenia kilku listów do marszandów. Siadała właśnie przy biurku w gabinecie Corentina, gdy coś dziwnie szarpnęło się pod napiętą skórą brzucha. Zignorowała to, dziecko poruszało się rzadziej, ale gwałtowniej, lecz wrażenie narastało z każdym kolejnym kwadransem, wkrótce zamieniając się w ściskający wnętrzności w imadle ból. Skurcz, podobny do tego, który zwiastował nadejście księżycowych dni każdej czarownicy, lecz po tysiąckroć silniejszy, sięgający aż do podbrzusza, wręcz zginający w pół. Próbowała go lekceważyć, zająć czymś myśli, ale nie potrafiła – własny organizm zdradzał ją, zsyłając intensyfikujące się katusze. Coś było nie tak, działo się coś niedobrego, wyczuwała to instynktownie, po kolejnym, wyciskającym z niej łzy uderzeniu bólu próbując podnieść się z fotela. Kolana trzęsły się, krew odpłynęła z twarzy Deirdre, oddychającej płytko przez nos. Zamierzała zawołać Prymulkę, lecz skrzatka pojawiła się jeszcze zanim otworzyła usta. Cassandra, sprowadź Cassandrę z Nokturnu – tylko to była w stanie wypowiedzieć, artykułując polecenie z niedorzecznym spokojem. Jęknęła ponownie dopiero wtedy, gdy usłyszała trzask deportacji. Osłabienie nakazywało ponowne zajęcie miejsca na krześle, ale nie potrafiła usiedzieć w miejscu. Jakaś nieznana część jej ciała, jej charakteru, jej przeklętej duszy, powoli przejmowała kontrolę. A może była to po prostu panika?
To nie był czas porodu, styczeń dopiero się zaczynał; gorączkowo obliczała w pamięci detale, lecz bezwzględna matematyka wcale nie złagodziła kolejnego skurczu, napadającego ją, gdy przechodziła korytarzem do salonu. Chwyciła dłońmi brzeg komody i pochyliła się do przodu, przyciskając policzek do chłodnego drewna, zagryzając wargi niemal do krwi. Nie, to nie mogło się tak skończyć; to dziecko nie mogło wyrwać sobie teraz drogi na zewnątrz. Dopiero niedawno powróciła do Białej Willi, sądząc, że ma przed sobą jeszcze kilka tygodni, że zdoła podjąć decyzję, narysować plan, że sobie poradzi. Lęk zaczął dławić ją na równi z skurczem, powoli odpływającym; względna ulga skraplała się na jej ciele zimnym potem. Wyprostowała się niepewnie na tyle, na ile mogła, dopiero wtedy orientując się, że drzwi wejściowe trzasnęły a bladym świetle żyrandola spostrzegła już Vablatsky. – Przepraszam, że niepokoję cię tak bez zapowiedzi, ale… - zaczęła, chcąc brzmieć spokojnie, profesjonalnie, lecz głos zaczynał już jej drżeć. Ciało przestało ją słuchać, miała wrażenie, że każdy drobny mięsień drży a pod serce wsunięto rozżarzony pręt, wykręcający wnętrzności. Wypuściła z cichym jękiem powietrze, spoglądając w twarz uzdrowicielki z nieskrywaną ją paniką. Pot lał się z niej strumieniem, czuła że dół sukni przemókł, ale nie zastanawiała się nad tym. – Boli, ale z przerwami. To…to jakiś atak? – wychrypiała, z dłońmi ciągle wbitymi w krawędź mebla: potrzebowała się czegoś uchwycić, by nadchodząca fala bólu nie zachwiała równowagą. Odzyskała ją tak niedawno, a znów traciła: tak samo jak kontrolę nad samą sobą.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Dostrzegłszy skrzata niosącego wiadomość w pierwszej chwili pomyślała, że to istota wysłana przez Edgara, jakież było jej zdziwienie, gdy zaprosił ją do posiadłości, w której przebywała Deirdre. Ósmy miesiąc, nie dziewiąty, za wcześnie - czy działo się coś niepokojącego? W pośpiechu zebrała najistotniejsze rzeczy, w tym eliksiry, które mogłyby się przydać - były dziś same z Lysandrą, więc zabrała ze sobą również córkę, nie chcąc zostawiać jej w domu samej. Pojawienie się Ignotusa zmieniało wszystko, musiały wzmocnić środki ostrożności - bacząc na jego ostatnie zachowanie miała podstawy podejrzewać, że mógłby chcieć zrobić z nią to, czego pragnął Vasyl. Stanął wszak w jego obronie nie bacząc na bezpieczeństwo Lysy - sądząc kiedyś, że byli przyjaciółmi, pomyliła się srogo, nie potrafiąc równać jej minięcia się z prawdą do oddania jej córki w ręce zwyrodnialca. Nie chciała dać Lysandrze do zrozumienia, że niebezpieczeństwo rzeczywiście się czai - choć przeprowadziła z nią rozmowę o tym, że z różnych powodów musi być teraz ostrożniejsza, starała się własną troskę tuszować zabawą - dokładnie tak jak teraz, gdy poprosiła ją, by zabrała ze sobą doniczkę z miętą, którą wręczy cioci Deirdre. Obie pochwyciły drobne, powykręcane i szorstkie od pracy rączki skrzatki, która przeniosła je na miejsce - do Białej Willi, nowego siedliska Deirdre, w którym Cassandra miała się znaleźć po raz pierwszy, a które już od progu budziło w niej odrazę męskiej władczości. Może i było tutaj pięknie, ale najpiękniejsza klatka nie mogła równać się wolności. Z obawą spojrzała na córkę, przyglądając się reakcjom jej ciała: to była jedna z pierwszych teleportacji jej życia, jeśli nie pierwsza w ogóle, mogła odczuwać nudności - na szczęście miały pod ręką miętę. I poważniejsze problemy.
Wartkim krokiem ruszyła za skrzatką, odnajdując przyjaciółkę w agonalnej pozycji. W pierwszym odruchu spojrzała na jej krocze, na podłogę, szukając śladów krwi, na ubraniu, na drewnianych panelach posadzki, jej suknia rzeczywiście była mokra, choć przez czarny materiał nie mogła rozpoznać barwy; nie zapanowała nad pierwszym odruchem, w którym jej oczy zaokrągliły się w zaskoczeniu - prędko jednak zapanowała nad mimiką, podbiegając do Deirdre. Przez jej ramię dostrzegła jeszcze jedną osobę - młodą dziewczynę - nie mniej zresztą wystraszoną.
- Pomóż mi - rzuciła do niej, zawieszając sobie przez szyję ramię Deirdre, delikatnie otaczając ręką jej plecy. - Zaprowadź nas do sypialni - zażądała zaraz, odsuwając przyjaciółkę od mebla. Słyszała, pamiętała jej pytanie, ale najpierw musiały zacząć działać - jeszcze nie znała zresztą odpowiedzi. Po drodze przetarła dłonią materiał jej sukni, dostrzegając, że ciesz nie była krwią, a wodą o specyficznym rybnym zapachu wód płodowych. Było o miesiąc za wcześnie. Miesiąc to niewiele, dzieci rodzą się osłabione, ale zdrowe. Przeważnie. - To już, Deirdre - wyjaśniła jej ze spokojem; pot na jej twarzy był widoczny, oczywisty, panika w jej oczach przerażająca - a teraz tylko spokój mógł ją ocalić. Musiała zachować zimne nerwy, pomóc jej przez to przejść i nie wydać się z mimowolnie odczuwanym lękiem. Z Eir wszystko poszło dobrze. Tym razem też pójdzie, musiało pójść. - Twoje dziecko domaga się przyjścia na świat. Widocznie bardzo się niecierpliwi - dodała, wraz z Agathą pomagając położyć się Deirdre na miękkiej pierzynie. Przynajmniej miała tutaj komfortowe warunki.
- Przynieś ręczniki - zwróciła się do dziewczyny - pomóż jej, Lysa - poprosiła córkę, ogniskując wzrok na przyjaciółce, przy nogach których przysiadła. - Spróbuj się skupić, Dei - powiedziała spokojnie, ale stanowczo. - Jęknij za każdym razem, kiedy ból będzie najmocniejszy. Muszę oszacować czas pomiędzy skurczami. - Odnalazła dotykiem jej dłoń, ściskając ją mocno. Nic się nie działo. Wszystko będzie dobrze. Musiało być dobrze.
Wartkim krokiem ruszyła za skrzatką, odnajdując przyjaciółkę w agonalnej pozycji. W pierwszym odruchu spojrzała na jej krocze, na podłogę, szukając śladów krwi, na ubraniu, na drewnianych panelach posadzki, jej suknia rzeczywiście była mokra, choć przez czarny materiał nie mogła rozpoznać barwy; nie zapanowała nad pierwszym odruchem, w którym jej oczy zaokrągliły się w zaskoczeniu - prędko jednak zapanowała nad mimiką, podbiegając do Deirdre. Przez jej ramię dostrzegła jeszcze jedną osobę - młodą dziewczynę - nie mniej zresztą wystraszoną.
- Pomóż mi - rzuciła do niej, zawieszając sobie przez szyję ramię Deirdre, delikatnie otaczając ręką jej plecy. - Zaprowadź nas do sypialni - zażądała zaraz, odsuwając przyjaciółkę od mebla. Słyszała, pamiętała jej pytanie, ale najpierw musiały zacząć działać - jeszcze nie znała zresztą odpowiedzi. Po drodze przetarła dłonią materiał jej sukni, dostrzegając, że ciesz nie była krwią, a wodą o specyficznym rybnym zapachu wód płodowych. Było o miesiąc za wcześnie. Miesiąc to niewiele, dzieci rodzą się osłabione, ale zdrowe. Przeważnie. - To już, Deirdre - wyjaśniła jej ze spokojem; pot na jej twarzy był widoczny, oczywisty, panika w jej oczach przerażająca - a teraz tylko spokój mógł ją ocalić. Musiała zachować zimne nerwy, pomóc jej przez to przejść i nie wydać się z mimowolnie odczuwanym lękiem. Z Eir wszystko poszło dobrze. Tym razem też pójdzie, musiało pójść. - Twoje dziecko domaga się przyjścia na świat. Widocznie bardzo się niecierpliwi - dodała, wraz z Agathą pomagając położyć się Deirdre na miękkiej pierzynie. Przynajmniej miała tutaj komfortowe warunki.
- Przynieś ręczniki - zwróciła się do dziewczyny - pomóż jej, Lysa - poprosiła córkę, ogniskując wzrok na przyjaciółce, przy nogach których przysiadła. - Spróbuj się skupić, Dei - powiedziała spokojnie, ale stanowczo. - Jęknij za każdym razem, kiedy ból będzie najmocniejszy. Muszę oszacować czas pomiędzy skurczami. - Odnalazła dotykiem jej dłoń, ściskając ją mocno. Nic się nie działo. Wszystko będzie dobrze. Musiało być dobrze.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Słuchała ciszy, dzisiaj jakby głośniejszej, osiadającej na wszystkich powierzchniach, zalegającej w każdym kącie. Opadała szybko, kiedy lecznicę opuszczał ostatni pacjent. Siedziała blisko matki, jedną dłonią gładząc koci kark pokryty miękkim futrem, a drugą przytrzymując kartę w książce i obserwując, jak zmienia się nocne niebo nad głową łowcy, który trzymał w swoich dłoniach bijące serce. Spadająca gwiazda w poszarpanym biegu przerwała niezmącony na pergaminie spokój i zniknęła znów za krawędzią. Mężczyzna, jak tylko ją zobaczył, ruszył w dalszą drogę i jego sylwetka schowała się za wzgórzem. Powinna przewrócić stronę, spróbować przeczytać kolejne kilka linijek, ale zanim zdążyła, w korytarzu pojawiło się dziwne stworzenie. Z niezrozumieniem w oczach odszukała twarz matki i podążyła nim za jej poruszającą się sylwetką, gdy słuchała wiadomości od skrzatki. Bez wahania wstała i poszła do suszarni, by spełnić prośbę Wrony i przynieść doniczkę z odpowiednim ziołem. Liście mięty pachniały świeżością, ziemia była wciąż wilgotna, podlewała ją dzisiaj rano. Zdziwiła się, gdy miała pochwycić dłoń skrzatki z jej nienaturalnie długimi palcami. Zrobiła to jednak. I za chwilę już tego żałowała.
Zachybotała się niebezpiecznie mocno, gdy stanęły znów na twardej ziemi, upadając sekundę później na jedno kolano. Zakręciło jej się w głowie, poczuła, jak żołądek robi fikołka, a nieprzyjemna żółć podchodzi do gardła, ale nie zwymiotowała. Wiedziała jednak, że to nie było dla niej nic dobrego. Doniczka wciąż była cała, więc poprawił na niej uścisk i pobiegła za dłonią matki, szybko biorąc się w garść, choć wciąż czuła ciążenie w brzuchu. Napierało na nią napięcie, nie tylko z powodu dyskomfortu, ale i... bogactwa, które nagle ją otoczyło. Trzymała się blisko matki, uważając na to, jak chodzi i czego dotyka. Nie chciała, żeby stała im się krzywda. Oddychając nieco szybciej niż zazwyczaj, przez otwarte usta, zobaczyła w końcu, dlaczego tutaj były. Widziała już gdzieś taki widok. Gdy łania rodziła. Jasnowłosa dziewczyna, które dziecko nie dożyło nawet dnia. I wtedy przypomniała sobie swój sen. Ten, gdy pantera cierpiała w samotności, wykręcała swoje ciało, wyrzucała z siebie cierpiętnicze, kocie jęki, wyżynała pazury, pokazywała kły. Deirdre wiedziała o tej wizji. Piękny kot splątany szałem bólu. Ledwo dosłyszała polecenie matki, ale nie czekała z jego wykonaniem.
– Potrzebujemy alkoholu i miski z letnią wodą – w spirytusie matka mogła obmyć dłonie, żeby usunąć z nich nieczystości, woda miała posłużyć dziecku, by zanurzyć w niej jeden z ręczników i usunąć resztki kobiecego wnętrza z jego drobnego ciałka.
Poszła za przestraszoną dziewczyną i pomogła jej dobrać wszystkie składniki z proponowanych przez nią zasobów. Znalazła odpowiednią misę, porcelanową i ciężką, oddała więc ją do niesienia służce. Sama zabrała mniejsze naczynie, butelkę czystego spirytusu i kilka ręczników. Tak opakowane wróciły do sypialni. Lysa czuła, jak jej małe serce biło się mocno w kostnej klatce z żeber.
Zachybotała się niebezpiecznie mocno, gdy stanęły znów na twardej ziemi, upadając sekundę później na jedno kolano. Zakręciło jej się w głowie, poczuła, jak żołądek robi fikołka, a nieprzyjemna żółć podchodzi do gardła, ale nie zwymiotowała. Wiedziała jednak, że to nie było dla niej nic dobrego. Doniczka wciąż była cała, więc poprawił na niej uścisk i pobiegła za dłonią matki, szybko biorąc się w garść, choć wciąż czuła ciążenie w brzuchu. Napierało na nią napięcie, nie tylko z powodu dyskomfortu, ale i... bogactwa, które nagle ją otoczyło. Trzymała się blisko matki, uważając na to, jak chodzi i czego dotyka. Nie chciała, żeby stała im się krzywda. Oddychając nieco szybciej niż zazwyczaj, przez otwarte usta, zobaczyła w końcu, dlaczego tutaj były. Widziała już gdzieś taki widok. Gdy łania rodziła. Jasnowłosa dziewczyna, które dziecko nie dożyło nawet dnia. I wtedy przypomniała sobie swój sen. Ten, gdy pantera cierpiała w samotności, wykręcała swoje ciało, wyrzucała z siebie cierpiętnicze, kocie jęki, wyżynała pazury, pokazywała kły. Deirdre wiedziała o tej wizji. Piękny kot splątany szałem bólu. Ledwo dosłyszała polecenie matki, ale nie czekała z jego wykonaniem.
– Potrzebujemy alkoholu i miski z letnią wodą – w spirytusie matka mogła obmyć dłonie, żeby usunąć z nich nieczystości, woda miała posłużyć dziecku, by zanurzyć w niej jeden z ręczników i usunąć resztki kobiecego wnętrza z jego drobnego ciałka.
Poszła za przestraszoną dziewczyną i pomogła jej dobrać wszystkie składniki z proponowanych przez nią zasobów. Znalazła odpowiednią misę, porcelanową i ciężką, oddała więc ją do niesienia służce. Sama zabrała mniejsze naczynie, butelkę czystego spirytusu i kilka ręczników. Tak opakowane wróciły do sypialni. Lysa czuła, jak jej małe serce biło się mocno w kostnej klatce z żeber.
mógłbyś przysiąc, że widziałeś wczoraj
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
Obecność Cassandry zadziałała niemalże natychmiastowo - jakby ktoś rozpylił w powietrzu eliksir uspokajający o słodkim aromacie miodu zmieszanego z ziołami. Serce zwolniło rytm, a Deirdre wiedziała, że znajduje się w dobrych rękach, że zaraz ból się skończy, a rzeczowe słowa uzdrowicielki szarpną kurtyną tajemniczej paniki, odsłaniając prymitywne, brzydkie sekrety brzemiennego ciała. Odkąd powróciła do Białej Willi odczuwała przecież skurcze, słabsze, niespodziewane; te, które zawładnęły nią tego dnia wyskakiwały poza skalę, lecz na pewno była to wina czegoś, co dało się wyjaśnić i zakończyć. Zmiany klimatu, spożycia zbyt dużej liczby sytych kalorii, spania na wygodnym, miękkim łożu a nie sztywnych deskach. Rozpaczliwie szukała wyjaśnień, zarówno w swej głowie, jak i w uważnym spojrzeniu wielkich oczu Vablatsky.
Zarówno tej, która objęła ją ramieniem, pomagajac się wyprostować, jak i mniejszej wersjii o równie bladej, poważnej twarzyczce. Dei zagryzła wargi, starając się posłać dziewczynce uśmiech; ta widziała w lecznicy niejedno, ale Mericourt nigdy nie chciała pokazywać się Lysie w takim stanie. Słaba, niepanująca nad swym ciałem, w przemoczonej sukni i zlana potem. - Coś ci się ostatnio śniło, Lyso? - wychrypiała, niedorzecznie, mało przytomnie, nawet w tej sytuacji starając się zaprezentować dobrze w roli gospodyni. To zdanie było jednak ostatnim sensownym, które wydarło się spomiędzy zagryzionych warg. Jęknęła ponownie, chwiejnie stawiając nogi - wsparcie dwóch kobiet pomogło dotrzeć do łoża, na które opadła, na chwilę odurzona ulgą w przerwie pomiędzy promieniującym z podbrzusza bólem.
- Nie, to nie może być teraz - odparła od razu, spokój, który pojawił się w Białej Willi wraz z Cassandrą, zniknął natychmiastowo. - To coś innego, proszę, sprawdź jeszcze raz...Po prostu... - ciągnęła dalej, nieskładnie, oddychając coraz płyciej - czuła bowiem powrót narastającego skurczu. Nerwowo odargnęła z czoła mokre włosy, wpatrując się w Vablatsky jak w ostatnią nadzieję; w sędziego, mogącego wydać ułaskawiający wyrok - lub ten skazujący ją na długą agonię. - Cassie, to nie może być już, ja nie jestem gotowa, nie wiem co... - Wyrzucała z siebie jedno słowo po drugim, z trudem; nie wiedziała, jak sobie poradzi i nie wiedziała, co zrobi z dzieckiem. Panika ponownie wspinała się po jej trzęsących się nogach - panowała nad własnym ciałem, znała je, kontrolowała w najdrobniejszych gestach. I po raz pierwszy traciła to panowanie, w środku rozgorzał pożar, wnętrzności zaciskały się w z taką siłą, że zaparło jej dech w piersiach. Zacisnęła wilgotne palce na pewnej, suchej dłoni Cass, nie odwracając od niej spojrzenia. Błagalnego, pełnego bólu; sądziła, że zniosła już największe cierpienie, lecz życie udowadniało, że wcale nie posiadła wiedzy na temat tajemnic świata. Pozostawała bezbronna i bierna, drżąca na poduszkach, z niemożliwym do powstrzymania jękiem. Wsparła spocone czoło o ramię siedzącej przy niej Vablatsky, ból zelżał, ale po chwili powracał, jak nieustępliwa fala. Deirdre oddychała szybko i płytko a mimo to brakowało jej powietrza; nie wypuszczała ręki uzdrowicielki, która wydawała się jedynym wsparciem, realnym znakiem, że nie była w tych torturach sama. - Zatrzymasz to, prawda? Podasz mi coś i to zatrzymasz - wyszeptała słabo w momencie chwilowej ulgi pomiędzy uczuciem rozdzierania żywcem na pół. Coś było nie tak, wyczuwała to instynktownie; zarówno w ruchach Cassandry, jak i we własnym ciele, w napięciu kręgosłupa, sztywności brzucha i febrycznym drżeniu każdego najmniejszego mięśnia. Chciała powiedzieć coś jeszcze, może nawet dopytać, czy obecność malutkiej Lysandry to dobry pomysł, ale nie miała na to sił, znów zgięta w wibrującym jęku kolejnego skurczu, czyszczącego umysł z każdej sensownej myśli, pozostawiając po sobie wyłącznie obezwładniającą panikę.
Nie była gotowa.
Zarówno tej, która objęła ją ramieniem, pomagajac się wyprostować, jak i mniejszej wersjii o równie bladej, poważnej twarzyczce. Dei zagryzła wargi, starając się posłać dziewczynce uśmiech; ta widziała w lecznicy niejedno, ale Mericourt nigdy nie chciała pokazywać się Lysie w takim stanie. Słaba, niepanująca nad swym ciałem, w przemoczonej sukni i zlana potem. - Coś ci się ostatnio śniło, Lyso? - wychrypiała, niedorzecznie, mało przytomnie, nawet w tej sytuacji starając się zaprezentować dobrze w roli gospodyni. To zdanie było jednak ostatnim sensownym, które wydarło się spomiędzy zagryzionych warg. Jęknęła ponownie, chwiejnie stawiając nogi - wsparcie dwóch kobiet pomogło dotrzeć do łoża, na które opadła, na chwilę odurzona ulgą w przerwie pomiędzy promieniującym z podbrzusza bólem.
- Nie, to nie może być teraz - odparła od razu, spokój, który pojawił się w Białej Willi wraz z Cassandrą, zniknął natychmiastowo. - To coś innego, proszę, sprawdź jeszcze raz...Po prostu... - ciągnęła dalej, nieskładnie, oddychając coraz płyciej - czuła bowiem powrót narastającego skurczu. Nerwowo odargnęła z czoła mokre włosy, wpatrując się w Vablatsky jak w ostatnią nadzieję; w sędziego, mogącego wydać ułaskawiający wyrok - lub ten skazujący ją na długą agonię. - Cassie, to nie może być już, ja nie jestem gotowa, nie wiem co... - Wyrzucała z siebie jedno słowo po drugim, z trudem; nie wiedziała, jak sobie poradzi i nie wiedziała, co zrobi z dzieckiem. Panika ponownie wspinała się po jej trzęsących się nogach - panowała nad własnym ciałem, znała je, kontrolowała w najdrobniejszych gestach. I po raz pierwszy traciła to panowanie, w środku rozgorzał pożar, wnętrzności zaciskały się w z taką siłą, że zaparło jej dech w piersiach. Zacisnęła wilgotne palce na pewnej, suchej dłoni Cass, nie odwracając od niej spojrzenia. Błagalnego, pełnego bólu; sądziła, że zniosła już największe cierpienie, lecz życie udowadniało, że wcale nie posiadła wiedzy na temat tajemnic świata. Pozostawała bezbronna i bierna, drżąca na poduszkach, z niemożliwym do powstrzymania jękiem. Wsparła spocone czoło o ramię siedzącej przy niej Vablatsky, ból zelżał, ale po chwili powracał, jak nieustępliwa fala. Deirdre oddychała szybko i płytko a mimo to brakowało jej powietrza; nie wypuszczała ręki uzdrowicielki, która wydawała się jedynym wsparciem, realnym znakiem, że nie była w tych torturach sama. - Zatrzymasz to, prawda? Podasz mi coś i to zatrzymasz - wyszeptała słabo w momencie chwilowej ulgi pomiędzy uczuciem rozdzierania żywcem na pół. Coś było nie tak, wyczuwała to instynktownie; zarówno w ruchach Cassandry, jak i we własnym ciele, w napięciu kręgosłupa, sztywności brzucha i febrycznym drżeniu każdego najmniejszego mięśnia. Chciała powiedzieć coś jeszcze, może nawet dopytać, czy obecność malutkiej Lysandry to dobry pomysł, ale nie miała na to sił, znów zgięta w wibrującym jęku kolejnego skurczu, czyszczącego umysł z każdej sensownej myśli, pozostawiając po sobie wyłącznie obezwładniającą panikę.
Nie była gotowa.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
- Spokojnie, Dei - szepnęła, gładząc jej czarne włosy; nerwy nie mogły jej w niczym pomóc. Bała się - jak każda przyszła matka - bała się i nie wyczekiwała swojego dziecka z taką miłością, z jaką wyczekiwały dzieci większość kobiet. - Im szybciej to przyjdzie, tym szybciej będziesz to miała za sobą. Za miesiąc też nie byłabyś na to gotowa. - Kiedy kobieta dowiaduje się, że jest w ciąży, dziewięć miesięcy wydaje się całą wiecznością: jednak kiedy próbuje przygotować się do rozwiązania, do życia z dzieckiem, do wzięcia odpowiedzialności za życie, nagle wszystko zaczyna przedstawiać się w zupełnie innych barwach. Chciała być bardziej empatyczna, chciała, ale nie mogła, rozckliwianie się nad przyjaciółką nie zatrzymałoby strumienia jej emocji - musiała pozostać po przeciwnej stronie, chłodem zbić rozgorączkowane emocje.
- Zrobię, co będzie trzeba - odparła wymijająco, nie zamierzała opowiadać jej o szczegółach, zapewniać ją w pragnieniach ani obiecywać zdarzeń, nad którymi nie miała kontroli. Musiała jej zaufać - zaufać, że była w dobrych rękach i że wszystko przebiegnie dokładnie tak, jak przebiegnąć powinno. Wiedziała, że było już za późno na zatrzymanie akcji porodowej, przepełnione bólem jęki Deirdre nie pozostawiały złudzeń. Położyła dłoń na jej twarzy, by ściągnąć ku sobie jej spojrzenie. Wiedziała, że to bolało, ale tak naprawdę miały jeszcze trochę czasu. - Posłuchaj mnie - poprosiła szeptem - wszystko będzie dobrze, rozumiesz? Zajmę się tobą najlepiej, jak umiem i zrobię wszystko, co mogę, żeby było dobrze. Jesteś w najlepszych rękach, w jakich mogłaś się znaleźć. A teraz połóż się, zamknij oczy i oddychaj, użyj przepony. - Nie pozwoliła jej jednak cofnąć dłoni, którą chwyciła, sprawdzając tętno, przy zamkniętych oczach sprawdzając jej ogólny stan. Rosło. W zastraszającym tempie - a ona zaczęła czuć, jak jej serce goniło tętno Deirdre. Nie mogła dać po sobie poznać strachu - to przeraziłoby ją jeszcze bardziej, a powodów do strachu miała wystarczająco wiele. Przeszła na drugi koniec łóżka, sprawdzając rozwarcie, które wydawało się jednak zbyt małe w stosunku do reakcji jej organizmu. Jej przyjaciółka była młoda i zdrowa, ale przechodziła swoją pierwszą ciążę w wieku, w którym mogłaby już być matką - i, co najgorsze, raz już sama - z jej pomocą - wywołała poronienie. Ostrzegała ją wtedy, że podobne zmiany zostają w ciele już na zawsze, że mogą w przyszłości zwiastować problemy. I problemy nadeszły.
Obejrzała się przez ramię, dostrzegając służkę wraz z jej córką, które niosły już wszystko, co miało być potrzebne. Ściągnęła z ramienia torbę - wdzięczna losowi, że ją zabrała - po drewnianych panelach przesuwając ją w kierunku Lysandry.
- Wyjmij z niej mój wywar z maku i podaj go cioci - poleciła krótko, pośpiesznie, nieco zbyt drżącym od zdenerwowania głosem - pozostała przy Deirdre, kontrolując sytuację, która jednak z chwili na chwilę nie wyglądała ani trochę lepiej. Kątem oka obserwowała Lysę z fiolką, czuwając, by Deirdre nie oponowała przed wypiciem; w tym czasie przetarła obie dłonie alkoholem. Mak znieczulał w sposób bezpieczny dla dziecka. - Dwie fiolki, Lysa - dodała po chwili, decydując o zwiększeniu dawki. Poród musiał rozpocząć się natychmiast; zaczęły się pojawiać pierwsze krople krwi, a Cassandra już dawno nie czuła tak bardzo, że traci kontrolę nad sytuacją. Była zdolną wiedźmą, wyjątkową uzdrowicielką, ale czasem los pisał scenariusze, jakich nawet ona nie była w stanie przewidzieć. Musiała uśpić Deirdre twardym snem i wziąć sprawy we własne ręce. Odczekała, aż druga z fiolek opustoszeje, aż źrenice Deirdre zmętnieją i zwężą się do rozmiarów główek igieł, podejmując rozmowę, gdy jeszcze była przytomna, ale już nic nie rozumiała. Lysandra powinna uczyć się już teraz.
- Deirdre jest w ósmym miesiącu ciąży, ale bywa i tak, że dzieci przychodzą na świat wcześniej, niż powinny. Po prostu nie chcą być dłużej same. Czasem są przez to słabsze - jeszcze nie urosły dość duże, by funkcjonować samodzielnie, bez matki. A czasem radzą sobie doskonale. - Chwyciła nożyce, które wyjęła z torby; nie było innego wyjścia. Poród musiał zacząć się natychmiast, a wcale nie wyglądał, jakby ku temu zmierzał. - Wiesz, jak kobiety rodzą, Lysa - ciągnęła temat, nie dekoncentrując jednak myśli; rozpięła górę sukni Deirdre, zsuwając z niej wierzch ubrania i obnażając uwydatnione łono. Sama była w ciąży, przysiadła na łóżku obok, nie nadwyrężając nóg. - Nie zawsze wszystko jednak jest takie proste. Czasem musi w tym pomóc uzdrowiciel - po prostu wyjąć dziecko z łona matki, kiedy ta nie ma sił sama sprowadzić go na świat. Ale nic jej nie będzie. - Szmatką nasączoną stężonym alkoholem przetarła brzuch Deirdre, podbrzusze, miejsca, w których wytyczyła cięcie. Przetarła również same nożyce, nim w końcu wcięła się w ciało przyjaciółki, dosłownie rozrywając je na pół; nie robiła tego po raz pierwszy, też nie po raz drugi, w okolicach Nokturnu miała znacznie bliżej do domów kobiet niż uzdrowiciele z Munga; niekiedy pojawiała się nawet na Pokątnej, z lepszych domów zabierając lepszy zarobek. Niekiedy dziewczyny same przychodziły pod drzwi jej lecznicy, nie do końca pojmując, że naprawdę były w ciąży; robiła wszystko, żeby pomóc tym kobietom. Tak jak dziś - zrobiłaby wszystko dla Deirdre. I nie dla jej dziecka: a dla dzieci, winna zorientować się znacznie wcześniej. Bliźnięta, chłopiec i dziewczynka. Pierwsze dziecko przekazała na ręce Agathy, drugie - na ręce Lysandry - która okazała się dziś bardziej potrzebna, niż Cassandra mogłaby się spodziewać. Cud narodzin - był w tym jakiś dysonans, że każdy cud okupiony musiał zostać wieloma litrami krwi. Najpierw jednak musiała zająć się Deirdre - jej raną, krwotokiem, zaszyć skórę mocną nicią i silnym splotem. Była silną czarownicą, stanie na nogi szybciej, niż jej się wydawało. Przysiadła znów obok niej, dając znak Agacie i Lysandrze, że to już koniec. Że wszystko było w porządku.
- Agatho, przynieś jej czyste ubranie. Lysa, posprzątacie razem, proszę? Najpierw trzeba zmienić tę pościel. - Potem wyszorować podłogę, ale to mogła zrobić Agatha - nie lubiła siedzieć bezczynnie, kiedy inni pracowali, ale dziś nie miała wyboru - ze względu na własny stan nie mogła się przemęczać.
- Zrobię, co będzie trzeba - odparła wymijająco, nie zamierzała opowiadać jej o szczegółach, zapewniać ją w pragnieniach ani obiecywać zdarzeń, nad którymi nie miała kontroli. Musiała jej zaufać - zaufać, że była w dobrych rękach i że wszystko przebiegnie dokładnie tak, jak przebiegnąć powinno. Wiedziała, że było już za późno na zatrzymanie akcji porodowej, przepełnione bólem jęki Deirdre nie pozostawiały złudzeń. Położyła dłoń na jej twarzy, by ściągnąć ku sobie jej spojrzenie. Wiedziała, że to bolało, ale tak naprawdę miały jeszcze trochę czasu. - Posłuchaj mnie - poprosiła szeptem - wszystko będzie dobrze, rozumiesz? Zajmę się tobą najlepiej, jak umiem i zrobię wszystko, co mogę, żeby było dobrze. Jesteś w najlepszych rękach, w jakich mogłaś się znaleźć. A teraz połóż się, zamknij oczy i oddychaj, użyj przepony. - Nie pozwoliła jej jednak cofnąć dłoni, którą chwyciła, sprawdzając tętno, przy zamkniętych oczach sprawdzając jej ogólny stan. Rosło. W zastraszającym tempie - a ona zaczęła czuć, jak jej serce goniło tętno Deirdre. Nie mogła dać po sobie poznać strachu - to przeraziłoby ją jeszcze bardziej, a powodów do strachu miała wystarczająco wiele. Przeszła na drugi koniec łóżka, sprawdzając rozwarcie, które wydawało się jednak zbyt małe w stosunku do reakcji jej organizmu. Jej przyjaciółka była młoda i zdrowa, ale przechodziła swoją pierwszą ciążę w wieku, w którym mogłaby już być matką - i, co najgorsze, raz już sama - z jej pomocą - wywołała poronienie. Ostrzegała ją wtedy, że podobne zmiany zostają w ciele już na zawsze, że mogą w przyszłości zwiastować problemy. I problemy nadeszły.
Obejrzała się przez ramię, dostrzegając służkę wraz z jej córką, które niosły już wszystko, co miało być potrzebne. Ściągnęła z ramienia torbę - wdzięczna losowi, że ją zabrała - po drewnianych panelach przesuwając ją w kierunku Lysandry.
- Wyjmij z niej mój wywar z maku i podaj go cioci - poleciła krótko, pośpiesznie, nieco zbyt drżącym od zdenerwowania głosem - pozostała przy Deirdre, kontrolując sytuację, która jednak z chwili na chwilę nie wyglądała ani trochę lepiej. Kątem oka obserwowała Lysę z fiolką, czuwając, by Deirdre nie oponowała przed wypiciem; w tym czasie przetarła obie dłonie alkoholem. Mak znieczulał w sposób bezpieczny dla dziecka. - Dwie fiolki, Lysa - dodała po chwili, decydując o zwiększeniu dawki. Poród musiał rozpocząć się natychmiast; zaczęły się pojawiać pierwsze krople krwi, a Cassandra już dawno nie czuła tak bardzo, że traci kontrolę nad sytuacją. Była zdolną wiedźmą, wyjątkową uzdrowicielką, ale czasem los pisał scenariusze, jakich nawet ona nie była w stanie przewidzieć. Musiała uśpić Deirdre twardym snem i wziąć sprawy we własne ręce. Odczekała, aż druga z fiolek opustoszeje, aż źrenice Deirdre zmętnieją i zwężą się do rozmiarów główek igieł, podejmując rozmowę, gdy jeszcze była przytomna, ale już nic nie rozumiała. Lysandra powinna uczyć się już teraz.
- Deirdre jest w ósmym miesiącu ciąży, ale bywa i tak, że dzieci przychodzą na świat wcześniej, niż powinny. Po prostu nie chcą być dłużej same. Czasem są przez to słabsze - jeszcze nie urosły dość duże, by funkcjonować samodzielnie, bez matki. A czasem radzą sobie doskonale. - Chwyciła nożyce, które wyjęła z torby; nie było innego wyjścia. Poród musiał zacząć się natychmiast, a wcale nie wyglądał, jakby ku temu zmierzał. - Wiesz, jak kobiety rodzą, Lysa - ciągnęła temat, nie dekoncentrując jednak myśli; rozpięła górę sukni Deirdre, zsuwając z niej wierzch ubrania i obnażając uwydatnione łono. Sama była w ciąży, przysiadła na łóżku obok, nie nadwyrężając nóg. - Nie zawsze wszystko jednak jest takie proste. Czasem musi w tym pomóc uzdrowiciel - po prostu wyjąć dziecko z łona matki, kiedy ta nie ma sił sama sprowadzić go na świat. Ale nic jej nie będzie. - Szmatką nasączoną stężonym alkoholem przetarła brzuch Deirdre, podbrzusze, miejsca, w których wytyczyła cięcie. Przetarła również same nożyce, nim w końcu wcięła się w ciało przyjaciółki, dosłownie rozrywając je na pół; nie robiła tego po raz pierwszy, też nie po raz drugi, w okolicach Nokturnu miała znacznie bliżej do domów kobiet niż uzdrowiciele z Munga; niekiedy pojawiała się nawet na Pokątnej, z lepszych domów zabierając lepszy zarobek. Niekiedy dziewczyny same przychodziły pod drzwi jej lecznicy, nie do końca pojmując, że naprawdę były w ciąży; robiła wszystko, żeby pomóc tym kobietom. Tak jak dziś - zrobiłaby wszystko dla Deirdre. I nie dla jej dziecka: a dla dzieci, winna zorientować się znacznie wcześniej. Bliźnięta, chłopiec i dziewczynka. Pierwsze dziecko przekazała na ręce Agathy, drugie - na ręce Lysandry - która okazała się dziś bardziej potrzebna, niż Cassandra mogłaby się spodziewać. Cud narodzin - był w tym jakiś dysonans, że każdy cud okupiony musiał zostać wieloma litrami krwi. Najpierw jednak musiała zająć się Deirdre - jej raną, krwotokiem, zaszyć skórę mocną nicią i silnym splotem. Była silną czarownicą, stanie na nogi szybciej, niż jej się wydawało. Przysiadła znów obok niej, dając znak Agacie i Lysandrze, że to już koniec. Że wszystko było w porządku.
- Agatho, przynieś jej czyste ubranie. Lysa, posprzątacie razem, proszę? Najpierw trzeba zmienić tę pościel. - Potem wyszorować podłogę, ale to mogła zrobić Agatha - nie lubiła siedzieć bezczynnie, kiedy inni pracowali, ale dziś nie miała wyboru - ze względu na własny stan nie mogła się przemęczać.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Rozbiegany wzrok usiłowała zogniskować na jednej sylwetce, ale bodźców było na tyle dużo do pochwycenia, że nie dała rady. Przeskakiwała z twarzy matki, skupionej i zdeterminowanej, na twarz cioci, spiętej w bólu i cierpiącej. Usłyszała pytanie o wizje, ale nie chciała o niej opowiadać teraz, tutaj – nie było na to ani pory, ani dobrej chwili. Za to odstawiła misę z gryzącym w nos alkoholem i poinstruowała, żeby służka położyła wodę w odpowiednim miejscu, a sama odnalazła róg łóżka dla ręczników. Uszy nadstawiła, gdy dosłyszała głos matki, i natychmiast schyliła się po torbę, łapiąc za nią i kładąc na niskiej, zdobionej etażerce. W ślad za poleceniem wyjęła z wnętrza skóry fiolki z odpowiednią mikstura, rozpoznając ją po odpowiednim kształcie i kolorze. Wdrapała się z nimi na łóżko, podając cioci Deirdre jedną z nich.
– Proszę, ciociu. Czarny kot nie będzie cierpiał dzięki temu – podsunęła jej drugą, zachęcająco unosząc brwi, dłonią gładząc po jasnej skórze. Nie była obcą kobietą, która kierowana dobrym słowem o Cassandrze odnalazła lecznicę, by błagać o pomoc. Była im bliska, jej sylwetka znana była na ulicy Nokturnu, Umhra nie reagował na jej widok groźnym pomrukiwaniem. Dopilnowała, by fiolki zostały opróżnione i pomogła Deirdre ułożyć głowę na poduszkach. Choć dłonie miała małe, wypróbowana były przez pracę. Wiedziała, co robić. Pogładziła ją po raz ostatni po wilgotnych, czarnych włosach, po czym zeszła z łóżka i podeszła bliżej matki, słuchając uważnie jej głosu. Spokojnego, skupionego. Nie przerywała jej, chłonęła, wiedząc, że musi wyciągnąć z tego lekcję. Ważną, taką, która przyda się w przyszłości. Przełknęła ślinę, czując, jak cienka rurka gardła kurczy się, gdy oczom ukazują się ostre nożyce. Patrzyła, jak rozcinają ubranie, a potem – jak rozcinają skórę. Zaglądała, popychana ciekawością, gdy pierwsza bariera ukazała wnętrze ciała, a w nim dwie kryjące się ze sobą sylwetki. Małe, splecione w ciasnym uścisku, w nierozerwalnej więzi życia. Patrzyła, jak Agatha odbiera chłopca, odcięta pępowina była już całkiem niepotrzebna – mogły żyć same, oddychać same. Przyjęła do dłoni dziewczynkę, płaczącą, słabą, czerwoną od krwi, którą zaczęła zmywać z jej drobnego ciałka wilgotnym ręcznikiem, delikatnie, nie chcąc jej uszkodzić. Do tej pory nie wiedziała, jak obchodzić się z tak małymi dziećmi, choć często pomagała matce przy cudzych porodach. Te jednak wydawały się inne, jakby prawie wcale nie były gotowe na przyjście na ten świat. Nuciła cichą kołysankę, obmywając dziecko, by za chwilę zawinąć je w pieluchę, jak wskazała jej Agatha, i odłożyć dziewczynkę obok chłopca. Spojrzała w stronę matki, gdy ta siedziała, widocznie zmęczona, i przyniosła jej nasączony alkoholem ręcznik, żeby mogła obmyć dłonie z krwi. Ślady czerwonej posoki były wszędzie, zanieczyszczały krajobraz brzydkimi plamami. Z wahaniem wysłuchała słów mamy, wcale nie chciała sprzątać, chciała upewnić się, że nic jej nie jest, ale dostosowała się do prośby, wciąż jednak na nią zerkając. Pomogła kobiecie zmienić pościel i ubrać ciocię w świeżą, lekką sukienkę, póki spała. Była zmęczona – alarmującym skrzatem, podróżą, wysiłkiem. Kiedy tylko nadarzyła się na to okazja, usiadła obok niej, przytulając się do boku, łaknąc bliskości i chwili odpoczynku w ciepłych ramionach matki. To była ciężka noc. Każda z nich przeżyła ją na swój sposób. Zasnęła szybko, nie wiedziała nawet, w jakiej pozycji.
– Proszę, ciociu. Czarny kot nie będzie cierpiał dzięki temu – podsunęła jej drugą, zachęcająco unosząc brwi, dłonią gładząc po jasnej skórze. Nie była obcą kobietą, która kierowana dobrym słowem o Cassandrze odnalazła lecznicę, by błagać o pomoc. Była im bliska, jej sylwetka znana była na ulicy Nokturnu, Umhra nie reagował na jej widok groźnym pomrukiwaniem. Dopilnowała, by fiolki zostały opróżnione i pomogła Deirdre ułożyć głowę na poduszkach. Choć dłonie miała małe, wypróbowana były przez pracę. Wiedziała, co robić. Pogładziła ją po raz ostatni po wilgotnych, czarnych włosach, po czym zeszła z łóżka i podeszła bliżej matki, słuchając uważnie jej głosu. Spokojnego, skupionego. Nie przerywała jej, chłonęła, wiedząc, że musi wyciągnąć z tego lekcję. Ważną, taką, która przyda się w przyszłości. Przełknęła ślinę, czując, jak cienka rurka gardła kurczy się, gdy oczom ukazują się ostre nożyce. Patrzyła, jak rozcinają ubranie, a potem – jak rozcinają skórę. Zaglądała, popychana ciekawością, gdy pierwsza bariera ukazała wnętrze ciała, a w nim dwie kryjące się ze sobą sylwetki. Małe, splecione w ciasnym uścisku, w nierozerwalnej więzi życia. Patrzyła, jak Agatha odbiera chłopca, odcięta pępowina była już całkiem niepotrzebna – mogły żyć same, oddychać same. Przyjęła do dłoni dziewczynkę, płaczącą, słabą, czerwoną od krwi, którą zaczęła zmywać z jej drobnego ciałka wilgotnym ręcznikiem, delikatnie, nie chcąc jej uszkodzić. Do tej pory nie wiedziała, jak obchodzić się z tak małymi dziećmi, choć często pomagała matce przy cudzych porodach. Te jednak wydawały się inne, jakby prawie wcale nie były gotowe na przyjście na ten świat. Nuciła cichą kołysankę, obmywając dziecko, by za chwilę zawinąć je w pieluchę, jak wskazała jej Agatha, i odłożyć dziewczynkę obok chłopca. Spojrzała w stronę matki, gdy ta siedziała, widocznie zmęczona, i przyniosła jej nasączony alkoholem ręcznik, żeby mogła obmyć dłonie z krwi. Ślady czerwonej posoki były wszędzie, zanieczyszczały krajobraz brzydkimi plamami. Z wahaniem wysłuchała słów mamy, wcale nie chciała sprzątać, chciała upewnić się, że nic jej nie jest, ale dostosowała się do prośby, wciąż jednak na nią zerkając. Pomogła kobiecie zmienić pościel i ubrać ciocię w świeżą, lekką sukienkę, póki spała. Była zmęczona – alarmującym skrzatem, podróżą, wysiłkiem. Kiedy tylko nadarzyła się na to okazja, usiadła obok niej, przytulając się do boku, łaknąc bliskości i chwili odpoczynku w ciepłych ramionach matki. To była ciężka noc. Każda z nich przeżyła ją na swój sposób. Zasnęła szybko, nie wiedziała nawet, w jakiej pozycji.
mógłbyś przysiąc, że widziałeś wczoraj
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
Nigdy wcześniej nie czuła się tak rozedrgana; dosłownie i w przenośni. Każdy najmniejszy mięsień drgał niczym napięta struna, każda kostka obijała się o kolejny odcinek szkieletu, każdy wdech szarpał tkankę płuc na kawałeczki, roznosił krwistą mgiełkę po żyłach pęczniejących od nadmiaru buzującej w nich czerwieni. Panika mijała, tak samo chwilowy spokój - Deirdre znajdowała się w niemożliwym do opisania stanie, utknęła gdzieś pomiędzy. Pomiędzy skurczami, mierzącymi zapętlony czas, lecz także pomiędzy tym, co czuła i tym, czego pierwotnie domagało się napięte ciało. Dyszała ciężko, rozbieganym spojrzeniem nie odstępując Cassandry nawet na krok, a sekundy mrugnięć zdawały się przerażać na równi z wyginającymi się z bólu plecami: tylko uzdrowicielce mogła zaufać, w jej ręce ułożyła własny los. Robiła to wielokrotnie, ale tym razem nie broczyła krwią z ran otrzymanych w pojedynkach, nie stawała na nogi po czarnomagicznym osłabieniu, nie walczyła ze śmiercią, a z nowym życiem.
I nawet w tym chaosie wierzyła w każde spokojne słowo, padające z ust Vablatsky. Przytrzymujące twarz dłonie otulały ją ciepłem, dodawały sił, tak samo jak pewność, z jaką magimedyczka obrazowała dalsze działania. Zaprzeczenia zdały się na nic, zresztą Deirdre i tak nie miałą sił ich powtarzać, błagalnie lub gniewnie, nieistotne; natura zdecydowała za nią, spychając ją do roli biernego widza, mogącego tylko doświadczać dziejącego się na wątpliwie atrakcyjnej scenie cudu narodzin.
- Pamiętaj, że... - wychrypiała tylko słabo, błagalnie, starając się odnaleźć dalsze słowa w tęczówkach Cass, lecz kolejny silny skurcz odebrał jej zdolność formułowania sensownych wypowiedzi. Później z spierzchniętych ust wydobywał się tylko tłumiony jęk. Starała się kurczowo przytrzymywać poleceń uzdrowicielki, pogłębiała wdechy na tyle, na ile tylko mogła, choć wnętrzności wykręcały się, gięły, rozpadały. Zacisnęła dłonie na pościeli i przekręciła głowę w bok, na mokrą już od potu poduszkę; śmieszne, podobnie mięła w smukłych palcach prześcieradło podczas uniesień, paznokcie wbijały się w materiał z prawie taką samą siłą a pot spływał po karku tymi samymi ścieżkami. Nawet ochrypły, stłumiony krzyk bólu niósł ze sobą upajające echo innych dźwięków. Czyżby traciła zmysły - a raczej instynktownie przekierowywała je dalej, uciekając od rzeczywistego cierpienia? Bez namysłu wychyiła podaną jej przez Lysandrę - tak mądrą, tak odważną, tak spokojną - fiolkę, prawie przygryzając szkło. Naczynie wkrótce wysunęło się z drżącej dłoni Deirdre, turlajac się po łóżku, by w końcu miękko opaść na dywan.
Tak jak i sama czarownica osunęła się w miękkość nieświadomości, początkowo krzywiąc się na kanciaste przebłyski bólu, później będąc świadoma każdego cięcia, ale odseparowana od jego esencji. Magiczny wywar spełnił swoją funkcję, rozpościerając przed Mericourt zasłonę, miłosiernie pozwalając odpłynąć w dziwny półsen. Pełen cierpienia, o jakim jednak zapominała niezwykle szybko w chaosie bodźców. Czas zagiął się, zatrzymał, a później przyśpieszył - pozwalała więc mu mijać, skoncentrowana na oddechu, na wpół sennym, na wpół urywanym, normującym się dopiero w chwili, gdy świeża, chłodna koszula nocna spłynęła na ciało, a otumanienie narkotycznym napojem rozmywało się, budząc ją w zupełnie nowej roli - roli matki - bólem promieniującym z podbrzusza. Zamrugała gwałtownie, podnosząc się nieco na poduszkach, zdezorientowana, dalej otumaniona, najpierw spoglądając na siedzącą obok niej Cass o bladej, zmęczonej twarzy, później na drzemiącą u jej boku Lysandrę...i dopiero w ostatnim momencie wzrok spłynął niżej, na podawane jej zawiniątko.
- Jak... - wyszeptała, sama nie wiedząc, o co chciała spytać. Język skołowaciał, dalej czuła się potwornie osłabiona, jakby ktoś odebrał jej połowę sił życiowych. Być może skumulowanych w ciałku, bezbronnym, delikatnym, tak przerażająco małym. Bała się; lęk dławił ją, gdy nieporadnie ujęła niemowlę, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w zamknięte oczka. Wszystko w tej twarzyczce było fascynująco małe i delikatne. Intrygujące, dziwaczne, rozczulające i straszne zarazem. Wyglądała jak nie z tego świata; jak tajemnicza inkantacja nie posiadająca jeszcze swej materialnej formy, jak zapowiedź czego potężnego, co na razie dopiero kiełkowało w magicznym kokonie. Deirdre ostrożnie dotknęła zimnym palcem gładkiego policzka - i usłyszała cichutkie kwilenie. Dziwne, usta dziecka pozostały zamknięte, dźwięk zdawał się też dobiegać z boku; Mericourt nie podnosiła jednak wzroku, nie potrafiła odjąć go od tej drobnej istoty, niewielkimi rączkami sięgającą na ślepo przed siebie. Jak zahipnotyzowana śledziła ruch rzęs a później cieniutkich powiek, odsłaniających duże, wilgotne oczka o kształcie niemalże identycznym z jej własnymi.
I odcieniu już teraz, niedawno po porodzie, przypominającym nieco blask ciemnych tęczówek Tristana.
I nawet w tym chaosie wierzyła w każde spokojne słowo, padające z ust Vablatsky. Przytrzymujące twarz dłonie otulały ją ciepłem, dodawały sił, tak samo jak pewność, z jaką magimedyczka obrazowała dalsze działania. Zaprzeczenia zdały się na nic, zresztą Deirdre i tak nie miałą sił ich powtarzać, błagalnie lub gniewnie, nieistotne; natura zdecydowała za nią, spychając ją do roli biernego widza, mogącego tylko doświadczać dziejącego się na wątpliwie atrakcyjnej scenie cudu narodzin.
- Pamiętaj, że... - wychrypiała tylko słabo, błagalnie, starając się odnaleźć dalsze słowa w tęczówkach Cass, lecz kolejny silny skurcz odebrał jej zdolność formułowania sensownych wypowiedzi. Później z spierzchniętych ust wydobywał się tylko tłumiony jęk. Starała się kurczowo przytrzymywać poleceń uzdrowicielki, pogłębiała wdechy na tyle, na ile tylko mogła, choć wnętrzności wykręcały się, gięły, rozpadały. Zacisnęła dłonie na pościeli i przekręciła głowę w bok, na mokrą już od potu poduszkę; śmieszne, podobnie mięła w smukłych palcach prześcieradło podczas uniesień, paznokcie wbijały się w materiał z prawie taką samą siłą a pot spływał po karku tymi samymi ścieżkami. Nawet ochrypły, stłumiony krzyk bólu niósł ze sobą upajające echo innych dźwięków. Czyżby traciła zmysły - a raczej instynktownie przekierowywała je dalej, uciekając od rzeczywistego cierpienia? Bez namysłu wychyiła podaną jej przez Lysandrę - tak mądrą, tak odważną, tak spokojną - fiolkę, prawie przygryzając szkło. Naczynie wkrótce wysunęło się z drżącej dłoni Deirdre, turlajac się po łóżku, by w końcu miękko opaść na dywan.
Tak jak i sama czarownica osunęła się w miękkość nieświadomości, początkowo krzywiąc się na kanciaste przebłyski bólu, później będąc świadoma każdego cięcia, ale odseparowana od jego esencji. Magiczny wywar spełnił swoją funkcję, rozpościerając przed Mericourt zasłonę, miłosiernie pozwalając odpłynąć w dziwny półsen. Pełen cierpienia, o jakim jednak zapominała niezwykle szybko w chaosie bodźców. Czas zagiął się, zatrzymał, a później przyśpieszył - pozwalała więc mu mijać, skoncentrowana na oddechu, na wpół sennym, na wpół urywanym, normującym się dopiero w chwili, gdy świeża, chłodna koszula nocna spłynęła na ciało, a otumanienie narkotycznym napojem rozmywało się, budząc ją w zupełnie nowej roli - roli matki - bólem promieniującym z podbrzusza. Zamrugała gwałtownie, podnosząc się nieco na poduszkach, zdezorientowana, dalej otumaniona, najpierw spoglądając na siedzącą obok niej Cass o bladej, zmęczonej twarzy, później na drzemiącą u jej boku Lysandrę...i dopiero w ostatnim momencie wzrok spłynął niżej, na podawane jej zawiniątko.
- Jak... - wyszeptała, sama nie wiedząc, o co chciała spytać. Język skołowaciał, dalej czuła się potwornie osłabiona, jakby ktoś odebrał jej połowę sił życiowych. Być może skumulowanych w ciałku, bezbronnym, delikatnym, tak przerażająco małym. Bała się; lęk dławił ją, gdy nieporadnie ujęła niemowlę, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w zamknięte oczka. Wszystko w tej twarzyczce było fascynująco małe i delikatne. Intrygujące, dziwaczne, rozczulające i straszne zarazem. Wyglądała jak nie z tego świata; jak tajemnicza inkantacja nie posiadająca jeszcze swej materialnej formy, jak zapowiedź czego potężnego, co na razie dopiero kiełkowało w magicznym kokonie. Deirdre ostrożnie dotknęła zimnym palcem gładkiego policzka - i usłyszała cichutkie kwilenie. Dziwne, usta dziecka pozostały zamknięte, dźwięk zdawał się też dobiegać z boku; Mericourt nie podnosiła jednak wzroku, nie potrafiła odjąć go od tej drobnej istoty, niewielkimi rączkami sięgającą na ślepo przed siebie. Jak zahipnotyzowana śledziła ruch rzęs a później cieniutkich powiek, odsłaniających duże, wilgotne oczka o kształcie niemalże identycznym z jej własnymi.
I odcieniu już teraz, niedawno po porodzie, przypominającym nieco blask ciemnych tęczówek Tristana.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Ostrożnie objęła dłońmi własną córkę, wsuwając palce pomiędzy czarne kosmyki jej uwiązanych w warkocz włosów, wzrokiem wodząc pomiędzy jednym niemowlęciem a drugim, już czystymi, zawiniętymi, Lysandra bardzo pomogła. Gładziła jej skórę, głowę, wspominając słowa Deirdre, słowa, w których obiecała przyjaciółce, że otruje jej dziecko, jeśli po narodzinach wciąż będzie tego chciała. Cassandra tego nie chciała - i ani myślała przypominać o tym samej Deirdre. Ale bała się. Bała się, co się stanie, kiedy otworzy oczy i ujrzy dwoje dzieci, własnych dzieci; widywała matki bardziej zagubione od niej, które odnajdywały się w swoim przeznaczeniu z zadziwiającą łatwością, kobiety miały we krwi coś niezwykłego. I coś, co splatało je na zawsze z życiem dziecka. Pamiętała przyjście na świat Lysy: z trudem przychodziła jej dzisiaj myśl, że i ona nie była dzieckiem chcianym ani wyczekiwanym. Jej ojciec nie był nigdy materiałem na ojca, nie chciała dla dziecka życia przy nim, choć wkrótce okazać się miało, że przy nim czekała ją tylko śmierć. Nie wiedziała, jak to jest być matką - bała się, że temu nie podoła - nie pozbierała jeszcze wtedy własnego życia. Ale szybko okazało się, że jest w stanie go poukładać tylko po to, by jej dziecko było kiedyś szczęśliwe. Że jest w stanie obrócić wszystko, stanąć na głowie, tylko dla niej. Dla małej Lysy, która w jakiś sposób ocaliła jej wtedy życie. To ona zabrała ją od Vasyla, to ona nią wstrząsnęła, to ona zmusiła ją, żeby się usamodzielniła. Cassandra zawdzięczała córce wszystko, co miała. Bo wszystko robiła dla niej.
Ale niektóre matki odtrącały swoje dzieci, nieprawidłowa reakcja alchemiczna ukierunkowywała myśli inaczej, ku zmęczeniu, rezygnacji i depresji. Deirdre była na to za silna. Prawda? Prawda, odpowiadała sama sobie, nie będąc pewna, czy zamierza przekonać w ten sposób siebie, czy niemowlęta, w oczy które spoglądała z mieszaniną strachu, bólu i smutku. Nie chciała robić im krzywdy. I nie zamierzała. Tak jak nie zamierzała pozwolić na to, by Deirdre skrzywdziła je mniej humanitarnie niż zrobiłaby to ona sama. Od ich rozmowy wiele się przecież zmieniło, musiała dać im szansę.
Bo przecież nie wątpiła, że się przebudzi - wszystko poszło zgodnie z planem, jednak poruszenie się Deirdre i tak tchnęło w nią pewną ulgę.
- Jak się czujesz? - zapytała, dopełniając jej pytania; inne nie miało teraz znaczenia. - Odpowiedz, kiedy będziesz w stanie - dodała zaraz, chcąc dać jej chwilę oddechu. Przed momentem była rozcięta na pół, silny wywar przeciwbólowy mógł ten ból przyćmiewać - ale otępiał zarazem. Na krótko przeniosła wzrok na Lysandrę, nie chciała budzić jej bez potrzeby. Śpij, kochanie. - Było trochę za wcześnie, ale to nic - stwierdziła, pewna, że Deirdre wolała w tym momencie słuchać niż mówić. - Są zdrowe, choć będą potrzebowały czasu, żeby nabrać sił. Bliźnięta często przychodzą na świat wcześniej. Nie zauważyłyśmy tego wcześniej - Właściwie, zauważyłyśmy; ciążowy brzuch Deirdre był większy do jej, Cassandra po prostu zignorowała oznaki. - Urodziłaś chłopca i dziewczynkę, Dei - Uniosła wzrok na Agathę, która stała obok - z drugim dzieckiem na rękach, gotowa podać je swojej pani, jeśli tyko sobie tego zażyczy. Mówiła powoli, ale odciąganie tych wiadomości w czasie wydało jej się niecelowe.
Ale niektóre matki odtrącały swoje dzieci, nieprawidłowa reakcja alchemiczna ukierunkowywała myśli inaczej, ku zmęczeniu, rezygnacji i depresji. Deirdre była na to za silna. Prawda? Prawda, odpowiadała sama sobie, nie będąc pewna, czy zamierza przekonać w ten sposób siebie, czy niemowlęta, w oczy które spoglądała z mieszaniną strachu, bólu i smutku. Nie chciała robić im krzywdy. I nie zamierzała. Tak jak nie zamierzała pozwolić na to, by Deirdre skrzywdziła je mniej humanitarnie niż zrobiłaby to ona sama. Od ich rozmowy wiele się przecież zmieniło, musiała dać im szansę.
Bo przecież nie wątpiła, że się przebudzi - wszystko poszło zgodnie z planem, jednak poruszenie się Deirdre i tak tchnęło w nią pewną ulgę.
- Jak się czujesz? - zapytała, dopełniając jej pytania; inne nie miało teraz znaczenia. - Odpowiedz, kiedy będziesz w stanie - dodała zaraz, chcąc dać jej chwilę oddechu. Przed momentem była rozcięta na pół, silny wywar przeciwbólowy mógł ten ból przyćmiewać - ale otępiał zarazem. Na krótko przeniosła wzrok na Lysandrę, nie chciała budzić jej bez potrzeby. Śpij, kochanie. - Było trochę za wcześnie, ale to nic - stwierdziła, pewna, że Deirdre wolała w tym momencie słuchać niż mówić. - Są zdrowe, choć będą potrzebowały czasu, żeby nabrać sił. Bliźnięta często przychodzą na świat wcześniej. Nie zauważyłyśmy tego wcześniej - Właściwie, zauważyłyśmy; ciążowy brzuch Deirdre był większy do jej, Cassandra po prostu zignorowała oznaki. - Urodziłaś chłopca i dziewczynkę, Dei - Uniosła wzrok na Agathę, która stała obok - z drugim dzieckiem na rękach, gotowa podać je swojej pani, jeśli tyko sobie tego zażyczy. Mówiła powoli, ale odciąganie tych wiadomości w czasie wydało jej się niecelowe.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Od zawsze gubiła się w tym, co czuła, stroniąc od niepewnych emocji, stąpając w zamian po pewnych faktach – po ścieżce wybrukowanej obojętną rzeczowością. Dlatego tak ceniła hierarchię, podporządkowywała się regulaminom, hołubiła zasady. Głównie te spisane, poparte bogatą bibliografią, a wbrew pozorom moralne nie stanowiły dla niej uwłaczającego żartu. Uważała się wszak za kogoś kierującego się rozsądkiem i dobrem wspólnym, o sztywnym kręgosłupie moralnym, podtrzymującym ją w chwilach zawahania. Tak jak i teraz, gdy nieporadnie trzymała w rękach ciepłe, miękkie zawiniątko, przesłaniając je w połowie kurtyną własnych włosów; pochylona nad tą nową, życiową zagadką, wpatrzona w nią tak, jak wpatrywała się w podrzucone na biurko niezbadane jeszcze kodeksy. Czyste pergaminy, gotowe do zapisania drobiazgowym pismem, do przelania na nie wizji sprawiedliwego świata, gdzie mądrość i rozwaga przeważały nad emocjami.
Serce panicznie podpowiadało jej zniszczenie, absolutną dewastację tego, co nieznane, a więc groźne. Na ucieczkę nie miała sił, pozostawał atak, zdławienie panicznego lęku w zarodku, zapobiegnięcie zbliżającej się tragedii – przywiązania. Ono nie kończyło się dobrze, doświadczała tego przy Tristanie i perspektywa uzależnienia od innej istoty, przyprawiała ją o mdłości. Zacisnęła mocno wargi, nie odejmując jednak dłoni od niewiarygodnie miękkiego policzka noworodka. Rozum, o dziwo, szeptał o czymś innym; o wspólnym dziedzictwie, o anomaliach i czarnej magii buzującej w tym na razie bezbronnym ciałku. Snuł rozważania o inwestycji, o przyszłości, o fascynacji tajemnicą kryjącą się w tych niepotrafiących jeszcze skupić wzroku oczach w ciepłym odcieniu ciemnego brązu. Czy mogła zaufać niewiadomemu? Nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie, rozluźniła nieco usta, prostując się, by spojrzeć na Cassandrę. Spokój uzdrowicielki udzielił się jej natychmiastowo. – Dziwnie. Boli. I kręci mi się w głowie – odparła prawie natychmiast, język kołowaciał, ciągle czuła na nim drażniący posmak eliksiru, ale im więcej przytomności wydzierał rosnący ból, tym większą ulgę czuła. Już po wszystkim. – Są? – powtórzyła nieco nieprzytomnie, znów opierając się o poduszki. Na moment przymknęła oczy; tak dobrze byłoby zasnąć, lecz ciepły ciężar na piersi przywoływał, hipnotyzował, a instynkt domagał się zaspokojenia troski. – Jak to się stało? – spytała, zdezorientowana, znów rozchylając powieki. Kwilenie przybierało na sile, dobiegając z innych ust, z innej twarzy, z innego ciała, przytrzymywanego przez służkę. Dziecko. Drugie. Deirdre nie mogła powstrzymać chichotu, urwanego po sekundzie jękiem bólu; brzuch palił żywym ogniem, kończąc niezrozumiałą wesołość. – Powinnam się tego po nim spodziewać – wymamrotała tylko; pieprzony Rosier i jego anomalijna płodność; ciekawe, ile potomstwa z nieprawego łoża sprowadził na świat w ubiegłym roku. Przeniosła zmęczony wzrok na drugiego noworodka; jak miała poradzić sobie z dwójką? Czuła, że w gardle zbiera się płacz, że łzy drapią ją od środka niczym kwaśny, trujący deszcz, roszący pobladłe policzki. – Co mam teraz zrobić? – spytała bezradnie, tonem dawno niesłyszanym, wręcz dziecięcym. Tak żenującym, że nawet gruba zasłonka alchemicznego narkotyku nie była w stanie stłumić odrazy, jaką do siebie poczuła. Nie miała pojęcia jak przytrzymać to dziecko, jak się z nim obchodzić – a złośliwy los postanowił złożyć na jej barkach ciężar dwukrotnie większy. Żal ściskał ją za gardło, ale odruchowo przytrzymywała przy sobie dziewczynkę; jej ciepło łagodziło jakąś nieopisaną zadrę w środku, wlewało miód na rozognione cierpienie. Nie wiedziała dlaczego, ale tak właśnie się działo. I póki mała istota działała na nią w ten sposób, nie zamierzała wypuszczać jej z ramion. – Nie dam sobie rady, Cass – dodała prawie bezgłośnie, przenosząc spojrzenie z twarzy ciemnowłosej na zawiniątko w dłoniach Agathy; chciała je zobaczyć, upewnić się, że jest ich, ale nawet tego nie potrafiła zrobić, obolała, wycieńczona i przerażona czymś, co powinna odebrać jako błogosławieństwo.
Serce panicznie podpowiadało jej zniszczenie, absolutną dewastację tego, co nieznane, a więc groźne. Na ucieczkę nie miała sił, pozostawał atak, zdławienie panicznego lęku w zarodku, zapobiegnięcie zbliżającej się tragedii – przywiązania. Ono nie kończyło się dobrze, doświadczała tego przy Tristanie i perspektywa uzależnienia od innej istoty, przyprawiała ją o mdłości. Zacisnęła mocno wargi, nie odejmując jednak dłoni od niewiarygodnie miękkiego policzka noworodka. Rozum, o dziwo, szeptał o czymś innym; o wspólnym dziedzictwie, o anomaliach i czarnej magii buzującej w tym na razie bezbronnym ciałku. Snuł rozważania o inwestycji, o przyszłości, o fascynacji tajemnicą kryjącą się w tych niepotrafiących jeszcze skupić wzroku oczach w ciepłym odcieniu ciemnego brązu. Czy mogła zaufać niewiadomemu? Nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie, rozluźniła nieco usta, prostując się, by spojrzeć na Cassandrę. Spokój uzdrowicielki udzielił się jej natychmiastowo. – Dziwnie. Boli. I kręci mi się w głowie – odparła prawie natychmiast, język kołowaciał, ciągle czuła na nim drażniący posmak eliksiru, ale im więcej przytomności wydzierał rosnący ból, tym większą ulgę czuła. Już po wszystkim. – Są? – powtórzyła nieco nieprzytomnie, znów opierając się o poduszki. Na moment przymknęła oczy; tak dobrze byłoby zasnąć, lecz ciepły ciężar na piersi przywoływał, hipnotyzował, a instynkt domagał się zaspokojenia troski. – Jak to się stało? – spytała, zdezorientowana, znów rozchylając powieki. Kwilenie przybierało na sile, dobiegając z innych ust, z innej twarzy, z innego ciała, przytrzymywanego przez służkę. Dziecko. Drugie. Deirdre nie mogła powstrzymać chichotu, urwanego po sekundzie jękiem bólu; brzuch palił żywym ogniem, kończąc niezrozumiałą wesołość. – Powinnam się tego po nim spodziewać – wymamrotała tylko; pieprzony Rosier i jego anomalijna płodność; ciekawe, ile potomstwa z nieprawego łoża sprowadził na świat w ubiegłym roku. Przeniosła zmęczony wzrok na drugiego noworodka; jak miała poradzić sobie z dwójką? Czuła, że w gardle zbiera się płacz, że łzy drapią ją od środka niczym kwaśny, trujący deszcz, roszący pobladłe policzki. – Co mam teraz zrobić? – spytała bezradnie, tonem dawno niesłyszanym, wręcz dziecięcym. Tak żenującym, że nawet gruba zasłonka alchemicznego narkotyku nie była w stanie stłumić odrazy, jaką do siebie poczuła. Nie miała pojęcia jak przytrzymać to dziecko, jak się z nim obchodzić – a złośliwy los postanowił złożyć na jej barkach ciężar dwukrotnie większy. Żal ściskał ją za gardło, ale odruchowo przytrzymywała przy sobie dziewczynkę; jej ciepło łagodziło jakąś nieopisaną zadrę w środku, wlewało miód na rozognione cierpienie. Nie wiedziała dlaczego, ale tak właśnie się działo. I póki mała istota działała na nią w ten sposób, nie zamierzała wypuszczać jej z ramion. – Nie dam sobie rady, Cass – dodała prawie bezgłośnie, przenosząc spojrzenie z twarzy ciemnowłosej na zawiniątko w dłoniach Agathy; chciała je zobaczyć, upewnić się, że jest ich, ale nawet tego nie potrafiła zrobić, obolała, wycieńczona i przerażona czymś, co powinna odebrać jako błogosławieństwo.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
- Tylko tyle? - dopytała, z czymś pomiędzy rozbawieniem a próbą uspokojenia przyjaciółki; w rzeczywistości jej słowa były jedynie świadectwem tego, że eliksiry znieczulające nie przestały jeszcze działać. A może to szok nie pozwalał poczuć jej tego w pełni. Co by to nie było, odczuwała względem tego wdzięczność. Nie doświadczyła nigdy podobnego bólu, ale wielokrotnie widziała kobiety, które cierpiały; była pewna, że trudno było go porównać do czegokolwiek, co znała. - Pojawiły się pewne... komplikacje. Dbałaś o siebie ostatnio? Twoje ciało wydało się przemęczone, nie byłaś w stanie urodzić ich sama. Musiałam... zainterweniować. - Rozciąć cię na pół, mówiła powoli, uważnie obserwując reakcje jej twarzy, chcąc mieć pewność, że Deirdre rozumiała jej słowa. Tym samym unikała tych, które padły przy jej ostatniej rozmowie - nie chcąc, nie zamierzając przypominać jej, że obiecała jej pomóc pozbyć się niemowląt. Warto było zawalczyć o ich życie. O życie przy matce - Deirdre też tego potrzebowała. I potrzebowała też głosu rozsądku, który pomoże jej się wziąć w garść. Nie zdawała jej pełnej relacji ze schorzeń, nie dawała się w mało istotne szczegóły, których Deirdre ani by w tym momencie nie zapamiętała ani tym bardziej nie zrozumiała. Tak ona jak dzieci były zdrowe, choć droga do rekonwalescencji nie będzie łatwa.
- Oczywiście, że dasz sobie radę. Kobiety od wieków radziły sobie z dwójką żyjąc w biedzie, więc ty dasz sobie z radę z dwójką żyjąc w luksusowej willi i mając do swojej dyspozycji rozsądną służkę. Agatha bardzo mi pomogła - Skinęła głową dziewczynie, ceniąc jej pracowitość. Przysiadła na łóżku, ostrożnie, oddając jej w ramiona dziewczynkę i bacząc na to, by nie przygnieść materaca zbyt mocno - każde poruszenie się łóżka mogło być dla jej przyjaciółki dyskomfortem. Szczęśliwie, było obszerne i miękkie. Przeniosła ramiona ku Agacie, biorąc od niej drugie dziecko - które wpierw przytuliła do własnej piersi, uważnie przyglądając się matczynym odruchom Deirdre. - Teraz wreszcie staniesz się kobietą - wyznała. - Nam wszystkim na początku wydaje się to trudne. I to jest trudne, bo macierzyństwo jest drogą pełną wyrzeczenia. Ale szybko zorientujesz się, że te dwa małe diabły oddadzą ci znacznie więcej, niż ci zabrały. Przystaw ją do piersi, nakarm ją. To bardzo ważne, za pierwszym razem oddajesz jej najwięcej siebie - i swojego zdrowia. Będzie niezadowolona, twoje mleko od teraz, do kilku godzin, będzie koszmarnie słodkie. Ale właśnie dzięki niemu twoje dzieci nabiorą magicznej mocy i staną się tak potężne, jak ich matka. - Poprawiła uchwyt chłopca. - Uważaj na jej głowę, ona jeszcze nie ma mięśni szyi. Póki się nie pojawią, twoje dłonie będą jej szyją. Te niemowlęta są od ciebie w pełni zależne, nigdy o tym nie zapomnij. Nie potrzebujesz wiedzy, Deirdre, daj się poprowadzić instynktowi, który wie najlepiej. - Ostrożnie położyła chłopca na łóżku, pozwalając Deirdre przyjrzeć się również jemu. Już na pierwszy rzut oka wydawał się spokojniejszy od dziewczynki.
- Mam w lecznicy pomocnicę - wyznała, odnajdując spojrzenie przyjaciółki. - Zostawiłam jej lecznicę na głowie - w tym stanie i tak nie jestem w niej zbyt pomocna. Jeśli chcesz, zostanę z tobą do jutra. - Odnalazłaby jej dłoń, uścisnęła ją, gdyby tylko stan Deirdre był lepszy; teraz nie chciała jej dotykać, potęgując bólu, który wkrótce uderzy pełnią sił.
- Lysandra przyniosła doniczkę z miętą, posadzi ci ją w ogrodzie. Kiedy wstanie, poproszę ją też, żeby poszukała pokrzywy - wywar z tych ziół pomoże ci uśmierzyć ból. Sprawi, że nie braknie ci pokarmu - przy bliźniętach możesz mieć z tym problemy. I pozwoli zachować atuty twojego ciała, kiedy już z tym skończysz. - Wiele kobiet skarżyło się na utratę jędrności po karmieniu, ale natura znała na to sposoby. Zamierzała też wysłać przyjaciółce maści na skórę brzucha, minie trochę czasu, nim wchłonie się w pełni - ciało po porodzie potrzebowało łagodnego i czułego traktowania.
- Oczywiście, że dasz sobie radę. Kobiety od wieków radziły sobie z dwójką żyjąc w biedzie, więc ty dasz sobie z radę z dwójką żyjąc w luksusowej willi i mając do swojej dyspozycji rozsądną służkę. Agatha bardzo mi pomogła - Skinęła głową dziewczynie, ceniąc jej pracowitość. Przysiadła na łóżku, ostrożnie, oddając jej w ramiona dziewczynkę i bacząc na to, by nie przygnieść materaca zbyt mocno - każde poruszenie się łóżka mogło być dla jej przyjaciółki dyskomfortem. Szczęśliwie, było obszerne i miękkie. Przeniosła ramiona ku Agacie, biorąc od niej drugie dziecko - które wpierw przytuliła do własnej piersi, uważnie przyglądając się matczynym odruchom Deirdre. - Teraz wreszcie staniesz się kobietą - wyznała. - Nam wszystkim na początku wydaje się to trudne. I to jest trudne, bo macierzyństwo jest drogą pełną wyrzeczenia. Ale szybko zorientujesz się, że te dwa małe diabły oddadzą ci znacznie więcej, niż ci zabrały. Przystaw ją do piersi, nakarm ją. To bardzo ważne, za pierwszym razem oddajesz jej najwięcej siebie - i swojego zdrowia. Będzie niezadowolona, twoje mleko od teraz, do kilku godzin, będzie koszmarnie słodkie. Ale właśnie dzięki niemu twoje dzieci nabiorą magicznej mocy i staną się tak potężne, jak ich matka. - Poprawiła uchwyt chłopca. - Uważaj na jej głowę, ona jeszcze nie ma mięśni szyi. Póki się nie pojawią, twoje dłonie będą jej szyją. Te niemowlęta są od ciebie w pełni zależne, nigdy o tym nie zapomnij. Nie potrzebujesz wiedzy, Deirdre, daj się poprowadzić instynktowi, który wie najlepiej. - Ostrożnie położyła chłopca na łóżku, pozwalając Deirdre przyjrzeć się również jemu. Już na pierwszy rzut oka wydawał się spokojniejszy od dziewczynki.
- Mam w lecznicy pomocnicę - wyznała, odnajdując spojrzenie przyjaciółki. - Zostawiłam jej lecznicę na głowie - w tym stanie i tak nie jestem w niej zbyt pomocna. Jeśli chcesz, zostanę z tobą do jutra. - Odnalazłaby jej dłoń, uścisnęła ją, gdyby tylko stan Deirdre był lepszy; teraz nie chciała jej dotykać, potęgując bólu, który wkrótce uderzy pełnią sił.
- Lysandra przyniosła doniczkę z miętą, posadzi ci ją w ogrodzie. Kiedy wstanie, poproszę ją też, żeby poszukała pokrzywy - wywar z tych ziół pomoże ci uśmierzyć ból. Sprawi, że nie braknie ci pokarmu - przy bliźniętach możesz mieć z tym problemy. I pozwoli zachować atuty twojego ciała, kiedy już z tym skończysz. - Wiele kobiet skarżyło się na utratę jędrności po karmieniu, ale natura znała na to sposoby. Zamierzała też wysłać przyjaciółce maści na skórę brzucha, minie trochę czasu, nim wchłonie się w pełni - ciało po porodzie potrzebowało łagodnego i czułego traktowania.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Zamrugała gwałtownie, zdezorientowana, zagubiona, nie wiedząc dokładnie, co czuje - i jak to nazwać. Pulsowała pustką, dziwnym brakiem, którego nie spodziewała się czuć, a gdzieś obok czaił się ból. Już obecny, lecz wyciszony, zbliżający się jak zapowiedziany gość, który najpierw delikatnie wyciera buty o wycieraczkę, by chwilę później kopniakiem wyważyć drzwi. Rozumiała, że po narodzinach dziecka zmieni się wszystko, ale nie sądzła, że ogrom zmian osiągnie taki poziom, dziwnie było więc jedynym określeniem, które przychodziło jej do głowy. A była zbyt słaba, by swą myśl rozwinąć; zbyt rozkojarzona, wystraszona i wycieńczona. - Przez jakiś czas mieszkałam w paskudnym miejscu. Było tam tak zimno, Cass - wychrypiała cicho, a krążący w żyłach makowy eliksir nie pozwalał na zatrzymanie prawdy dla siebie, wypłukując na języku strzępki niewygodnych informacji. Przez ostatnie tygodnie ciąży zdarzało się, że chodziła głodna, a chłód przeszywał ją do szpiku kości. A ostatnia konfrontacja z Tristanem przyniosła najwidoczniej krwawe żniwo. Uśmiechnęła się nieświadomie, krzywo, z bólem i niezdrową satysfakcją jednocześnie. Pamiętała dokładnie każdy detal tęsknoty, jaką tłumił w jej ciele - chciała wierzyć, że właśnie to uczucie nim kierowało, podniosłe, dające nadzieję, a nie równie czysta chęć zniszczenia, zawładnięcia, pozostawienia po sobie popiołów. - I on...chyba nie powinien tego robić, to mogło przyśpieszyć poród, ale... - kontynuowała nieskładnie i cicho, nie mogąc oderwać wzroku od bezradnego niemowlęcia, przyciśniętego mocniej do piersi. Kilkadziesiąt cali, znikomy ciężar, nieprzytomne spojrzenie brązowych, dużych oczu - wyglądało niewinnie, niegroźnie, więc dlaczego tak bardzo się go bała? Słowa Cassandry zdawały się potwierdzać ten lęk, wspominała o wyrzeczeniach, o diabłach; Dei wzdrygnęła się lekko, zaciskając spierzchnięte wargi, lecz uzdrowicielka umiejętnie wyciągnęła w jej stronę amulet nadziei. Wiary w przyszłość, jaką symbolizowało dziecko. Wizja potęgi, jaką zrodziła, czarnomagicznej siły, mającej za jakiś czas zdobyć władzę i kontynuować dzieło rodziców, łagodziła niepokój. - Co one mogą mi dać? Są takie słabe - wychrypiała bezradnie i z pewnym wyrzutem, postępując jednak zgodnie ze słowami uzdrowicielki. Podtrzymała główkę dziewczynki, starając się nie poruszać za bardzo: ciepło rozchodzące się z brzucha wspinało się krąg po kręgu bólem, promieniującym powoli na całe plecy i biodra. - Nie umiem - dodała po chwili sfrustrowana; nie potrafiła karmić, niemowlę niewygodnie gięło się w jej rękach, a obok leżało kolejne dziecko. To na nie przeniosła część swojej uwagi, dotykając ciepłego policzka chłopca jednym palcem, jakby poznawała egzotyczny owoc lub sprawdzała świeżo odkryty artefakt. Obecność Agathy i wsparcie Cassandry pozwalało mieć nadzieję, że sobie poradzi, ale na razie nie potrafiła niczego zaplanować ani powiązać ze sobą toku chaotycznych myśli. Podążała za wskazówkami Vablatsky, posłuszna jak wtedy, gdy po raz pierwszy stanęła pod drzwiami jej lecznicy. Równie samotna i przerażona, z drugim sercem bijącym pod własnym. Historia zatoczyła koło, wypaczone, przeklęte - ale Deirdre nie wracała wspomnieniami do wypełnionej czerwoną wodą wanny, skupiając się na jednym przebłysku przeszłości. Na mocnej, ale delikatnej dłoni Cassie, którą ścisnęła ponad ciałkiem niemowlęcia, kurczowo. Potrzebowała jej talentu, wiedzy, a przede wszystkim obecności. Tylko ona pozostawała w życiu czarownicy pewną stałą, nieszarpaną porywami zmiennego wiatru mijających dni. - Tak. Zostań - wyrzuciła z siebie gwałtownie, a serce przyśpieszyło rytm. Prosiła o wiele, wiedziała, jak Cassandra przywiązana jest do lecznicy, do swojego bezpiecznego miejsca. W Białej Willi nic jej jednak nie groziło, miała przy sobie Lysandrę, a dom otoczono potężnymi zaklęciami ochronnymi. Mogła zostać i pomóc przeżyć tą pierwszą noc, zapowiadającą się na jedną z najcięższych w życiu. - Czy one...są zdrowe? - w końcu spytała o coś względnie racjonalnego, przymykając lekko powieki. Czy były normalne, czy Mroczny Znak pulsujący na lewym ramieniu matki, nie zakaził ich trujacą krwią? Czy dziedzictwo ojca oddającego duszę Czarnemu Panu nie skazało ich na powolną zagładę? Cicho wypuściła powietrze z płuc, czując, że zapada się głębiej w miękkie poduszki, a głos uzdrowicielki docierał do niej lekko przytłumiony. - Nie chcę ich karmić - wymruczała niechętnie, zerkając spod przymrużonych powiek na w końcu odnajdującą pierś córkę. Bolało, czuła nieprzyjemny nacisk, ale i ulgę; mimo to nie wyobrażała sobie uzależnienia od dzieci. Ani nawet następnej godziny, postanowiła więc odpuścić, usłuchać Cassandry i po prostu poddać się temu, co miało nadejść. Powierzając się zupełnie opiece uzdrowicielki i matki, która wychowała mądrą i dzielną młodą czarownicę. Wiadomości o ziołach nie zatrzymały się na długo w głowie Deirdre - po raz pierwszy od dawna nie martwiła się swoim ciałem, stając nieco poza nim, poza rozciętym na pół brzuchem, poza szaleństwem hormonów, poza zachwianiem wewnętrznej magii pomnożonej na dwoje nowych istot. Dalej jedną dłonią ściskała rękę Cassandry, drugą tuliła dziecko, machinalnie i instynktownie, pozwalając temu niedorzecznemu koszmarowi rozpływać się w mgle przemieniającej go w niezwykle męczący sen - pozbawiony paraliżującego strachu, zastąpionego nieśpieszną, zadziwioną akceptacją.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Ściągnęła brew, a jej lico zakrył grymas zmartwienia, gdy opowiedziała o swoich ostatnich miesiącach; na jej usta cisnęło się teraz wiele pytań, jedno bardziej cierpkie od drugiego, dlaczego, Dei, gdzie był on, dlaczego nie przyszłaś do mnie, ale każde z nich mogło jedynie rozbudzić ponure wspomnienia strasznego miejsca, nie chciała z nią o tym rozmawiać teraz, teraz nie było na to ani czasu ani miejsca. Teraz - teraz Deirdre nie miała na to sił. Brak podstawowych warunków wyjaśniał słabość jej ciała, choć wymuszał też większą czujność względem dzieci - nim opuści ten dom przyjrzy się im raz jeszcze, ale teraz, teraz musieli zakosztować chwili spokoju, wszyscy... troje. Smutek, nad którym nie potrafiła zapanować, pogłębił się na jej twarzy na kolejne wyznanie czarownicy, nie powinna przy nim zostać. Nie powinna przy nim trwać. Ucieczka od zmarłego już Mulcibera było najlepszą decyzją, jaką podjęła w życiu, decyzją, która ją ukształtowała i która zamieniła porcelanę jej skóry w stal. Nie była pewna, czy czułaby większe obrzydzenie do siebie czy do niego, gdyby zgwałcił ją pod koniec ciąży; nie była pewna, czy zgwałciłby wtedy tylko ją, czy już je obie, ją i Lysandrę. Ale nie zamierzała prawić jej morałów teraz, nie zamierzała jej pouczać, zmuszać do bolesnych zwierzeń, dopytywać; może za kilka dni, tygodni, kiedy stanie na nogi i znów będzie silna. Znów będzie wiedziała, że może sobie poradzić - to były tylko dzieci, nikt tak jak ona, ich matka, nie znał ich potrzeb. Nikt lepiej od niej nigdy się nimi nie zajmie.
- Urosną - odparła spokojnie, jej głos był naznaczony pewnością, stanowczością; urosną jak Lysandra, która wciąż była tylko dzieckiem, a już stanowiła niezastąpioną pomoc. Urosną, jak urosło każde z nas, odpłacając dług z dzieciństwa wobec własnych rodziców: w taki sposób, w jaki sobie na niego zasłużyli. - Wdzięczne za wszystko, co dla nich zrobisz. To będzie trudna droga, Deirdre. Ale pokonałaś już trudniejsze - Deirdre nie była słaba, była silną, zdeterminowaną kobietą, która potrafiła sięgnąć po swoje; Cassandra wierzyła, że mimo oddania się pod protekcję mężczyzny, mimo iż nie uwolniła się do końca spod jarzma Wenus, była w stanie stanąć na nogi dość pewnie, by odchować te dzieci na czarodziejów, których życie potoczy się lepiej, niż potoczyło się życie ich obu. Odwzajemniła uścisk jej dłoni, mocno, chcąc dać jej oparcie, którego tak mocno teraz potrzebowała. - Nikt nie mówił, że musisz umieć - odparła, przenosząc spojrzenie na twarz niemowlęcia, potrafiła odnaleźć w niej charakterystyczne rysy Deirdre; czarne oczy, czarne włosy, kształt oczu, choć znacznie mniej wyrazisty niż u ich matki. - Wystarczy, że one wiedzą - niemowlę instynktownie odnajdywało pierś matki, to zadziwiające, jak skomplikowane procesy potrafiła stworzyć natura: i jak doskonale przygotowała swoje dzieci na to, by się im poddały. Nie powiedziała nic więcej, krótką chwilę przyglądając się intymnej scenie matki i dziecka, czując ukłucie we własnym brzuchu; siedząc na skraju łóżka naszedł ją lęk o własną przyszłość. Skinęła łagodnie głową, nie zamierzała zostawiać przyjaciółki w takiej chwili. I tak nie była w stanie pracować tyle, co wcześniej.
- Na razie wszystko wygląda dobrze - odparła z zastanowieniem. - Są słabe, ale przy bliźniętach i tak bywa, a biorąc pod uwagę twój... - twoje przemarznięcie i niedożywienie - stan, nie doszukuję się w tym niczego szczególnie niepokojącego. Dojdą do siebie, potrzebują tylko czasu i może kilku kropel eliksirów. Ale będę je obserwować - obiecała na koniec, dobrze wiedząc, o co konkretnie pyta jej przyjaciółka; zdradziła przecież jej obawy przed paroma długimi tygodniami.
- A one pewnie wolałyby zjeść porządne schabowe, lecz mają tylko twoją pierś - odparła bezdusznie, wzruszając lekko ramieniem. - Nikt cię nie pyta, czego chcesz, muszą dostać od ciebie pokarm, żeby przeżyć. Nie jesteś już dzieckiem, jesteś kobietą, nie wypieraj się tego. - Takie było nasze przeznaczenie, takie było nasze powołanie; to my dajemy życie. Wyślizgnęła dłoń z jej uścisku, by odgarniać nią włosy z czoła Deirdre i ucałować czule jego skórę, poradzisz sobie. Oczywiście, że tak.
/zt x2
- Urosną - odparła spokojnie, jej głos był naznaczony pewnością, stanowczością; urosną jak Lysandra, która wciąż była tylko dzieckiem, a już stanowiła niezastąpioną pomoc. Urosną, jak urosło każde z nas, odpłacając dług z dzieciństwa wobec własnych rodziców: w taki sposób, w jaki sobie na niego zasłużyli. - Wdzięczne za wszystko, co dla nich zrobisz. To będzie trudna droga, Deirdre. Ale pokonałaś już trudniejsze - Deirdre nie była słaba, była silną, zdeterminowaną kobietą, która potrafiła sięgnąć po swoje; Cassandra wierzyła, że mimo oddania się pod protekcję mężczyzny, mimo iż nie uwolniła się do końca spod jarzma Wenus, była w stanie stanąć na nogi dość pewnie, by odchować te dzieci na czarodziejów, których życie potoczy się lepiej, niż potoczyło się życie ich obu. Odwzajemniła uścisk jej dłoni, mocno, chcąc dać jej oparcie, którego tak mocno teraz potrzebowała. - Nikt nie mówił, że musisz umieć - odparła, przenosząc spojrzenie na twarz niemowlęcia, potrafiła odnaleźć w niej charakterystyczne rysy Deirdre; czarne oczy, czarne włosy, kształt oczu, choć znacznie mniej wyrazisty niż u ich matki. - Wystarczy, że one wiedzą - niemowlę instynktownie odnajdywało pierś matki, to zadziwiające, jak skomplikowane procesy potrafiła stworzyć natura: i jak doskonale przygotowała swoje dzieci na to, by się im poddały. Nie powiedziała nic więcej, krótką chwilę przyglądając się intymnej scenie matki i dziecka, czując ukłucie we własnym brzuchu; siedząc na skraju łóżka naszedł ją lęk o własną przyszłość. Skinęła łagodnie głową, nie zamierzała zostawiać przyjaciółki w takiej chwili. I tak nie była w stanie pracować tyle, co wcześniej.
- Na razie wszystko wygląda dobrze - odparła z zastanowieniem. - Są słabe, ale przy bliźniętach i tak bywa, a biorąc pod uwagę twój... - twoje przemarznięcie i niedożywienie - stan, nie doszukuję się w tym niczego szczególnie niepokojącego. Dojdą do siebie, potrzebują tylko czasu i może kilku kropel eliksirów. Ale będę je obserwować - obiecała na koniec, dobrze wiedząc, o co konkretnie pyta jej przyjaciółka; zdradziła przecież jej obawy przed paroma długimi tygodniami.
- A one pewnie wolałyby zjeść porządne schabowe, lecz mają tylko twoją pierś - odparła bezdusznie, wzruszając lekko ramieniem. - Nikt cię nie pyta, czego chcesz, muszą dostać od ciebie pokarm, żeby przeżyć. Nie jesteś już dzieckiem, jesteś kobietą, nie wypieraj się tego. - Takie było nasze przeznaczenie, takie było nasze powołanie; to my dajemy życie. Wyślizgnęła dłoń z jej uścisku, by odgarniać nią włosy z czoła Deirdre i ucałować czule jego skórę, poradzisz sobie. Oczywiście, że tak.
/zt x2
bo ty jesteś
prządką
prządką
| 10 października
Dziwnie było patrzeć na samą siebie, nieporuszoną, stałą, zaklętą na wieczność na płótnie, uwięzioną w złotej ramie, rytej w drobny, dyskretny wzór węży i kwiatów róży. Czym innym było kontrolne przyglądanie się w lustrze - za czym skądinąd nie przepadała; potrafiła przybrać wybraną maskę bez kontroli mimiki - a czym innym konfrontacja ze sobą opisaną pociągnięciami pędzla. Deirdre przyglądała się obrazowi namalowanemu przez Bojczuka uważnie, doszukując się skaz lub zakłamania, lecz ich nie dostrzegała. Johnatan sprostał absurdalnie wysokim wymaganiom, dodając do swojej twórczości sekretny dodatek: prawdę. O jej ciele, tak odmiennym od tego, które przywykła widzieć w krzywych zwierciadłach Wenus, gdzie przemykała wychudzona, wymęczona, skrywająca osłabienie i zabiedzenie pod grubą warstwą makijażu i koronkowych fatałaszków. Może i w luksusowym burdelu przytłaczała urodą, lecz teraz, pierwszy raz w całym swoim życiu, naprawdę dostrzegała własne piękno. Krągłość bioder, ciężar pełnych piersi, egzotyczny odcień zdrowej skóry, pukle lśniących, gładkich włosów, całą sytość ulepszonej wersji siebie. Zderzenie się z tym, jak silna się stała - także fizycznie, estetycznie - wprawił ją w dziwne drżenie. Ekscytacji, dumy i wdzięczności. I właśnie tą ostatnią chciała okazać, ofiarowując Tristanowi swoją podobiznę. Może w tej motywacji tkwiło coś niekoniecznie czystego, jakieś pragnienie utrwalenia tego, co ich łączyło, przypomnienia o sobie, zaakcentowania swojej stałej - już? czy mogła być tego pewna? - obecności w jego życiu. Oczyma wyobraźni widziała obraz wiszący nad jego biurkiem w rezerwacie lub, kto wie, nawet w gabinecie nestora w Chateu Rose. Zabezpieczony zaklęciami przed spojrzeniami innych osób, ale bliski, obecny, niemożliwy do zignorowania, przynoszący lordowi ukojenie po ciężkich pertraktacjach.
Na razie jednak obraz stał oparty o dębowe biurko w sypialni, w Białej Willi, a leniwe promienie zachodzącego na purpurowo słońca, przesuwające się prawie pieszczotliwie po namalowanym ciele, podkreślały intensywność barw, czyniąc czerwień ust i czerń oczu prawie żywymi. Zbyt intensywnymi; Deirdre podeszła do ramy i nasunęła na nią ciemnogranatową płachtę, skrywając prezent w dyskretnym półmroku. Sama się w nim znajdowała, zawsze obok, w półcieniu, odseparowana od Tristana - ostatnio notorycznie widywali się w miejscach publicznych, lecz wtedy zawsze towarzyszyła mu Evandra, a on nie zaszczycał ją nawet spojrzeniem. Czy to bolało? Zapewne, magia Locus Nihil stępiła jednak jej uczucia, odcinając ją i czyniąc raczej obserwatorkę swoich doświadczeń. Tego przecież pragnęła, być oschła, wyniosła, zaprzeczając człowieczeństwu, ale nawet zza bariery magicznego doświadczenia przy pradawnym artefakcie przebijało się pragnienie. Zbyt prymitywne, by zniszczyć je do końca - a może zbyt silnie wpojone w esencję tego, kim się stała jako Deirdre Mericourt, by wyprać ją do cna.
Było widoczne w jej spojrzeniu, gdy powoli odwróciła się, słysząc kroki na korytarzu. Źrenice rozszerzyły się w oczekiwaniu; wiedziała, że dziś tu przyjdzie, sugerowała to w jednej z ostatnich służbowych rozmów - i czekała na niego. W nowej czarnej sukni z wszytym gorsetem podkreślającym dekolt: i z głębokim rozcięciem, odsłaniającym pończochę oraz pobłyskującą na kostce złotą bransoletę. Chciała być dla niego piękna, nie wiedziała, co nią kierowało, a nawet jeśli to pojęła - w końcu, gdy stanął w drzwiach, z włosami wilgotnymi od deszczu i postawionym kołnierzem eleganckiej peleryny - zapomniała o tym w ułamku sekund. Moc Locus Nihil okazała się silniejsza niż podejrzewała. Spojrzała na niego z powagą i wdzięcznością, z tęsknotą i pożądaniem, lecz trwało to ledwie sekundę, krótkie mignięcie emocjonalnej nagości, niszczejące w potwornym płomieniu gniewu. Ruszyła w jego stronę, rozjuszona, wściekła, kierowana agresją, być może na pierwszy rzut oka nieodróżnialną od pasji, z jaką zazwyczaj go witała. Kiedyś, ostatnio dzielił ich dystans, pewne napięcie: mieli dla siebie coraz mniej czasu.
- Mam dość tego, jak mnie traktujesz - wysyczała, gdy znalazła się tuż przy nim, po czym popchnęła go z całej siły dłońmi w pierś, zadzierając jednocześnie głowę, by na niego spojrzeć. Był tam, w Locus Nihil, w mroku Gringotta, a to tylko napędzało atak nienaturalnej furii. - Przychodzisz tu tylko po to, by szarpnąć mnie za włosy na kolana, a potem po prostu znikasz. Mijamy się na tych wszystkich bankietach, pogrzebach i publicznych procesach, nie zaszczycisz mnie nawet spojrzeniem, za to w międzyczasie grozisz mi, że zaczniesz mną stręczyć. Za kogo ty mnie masz? Za kogo nas masz? - kontynuowała zaciekle, zajadle, a wargi drżały z oburzenia, gdy na zewnątrz wylewały się podświadome emocje, ukrywany żal, obcy nawet dla samej Deirdre. Musiał to zauważyć, znał ją, wiedział, że nigdy nie traci kontroli: a teraz stała przez nim roztrzęsiona, z drżącymi ramionami, znów podnosząc na niego rękę, by go popchnąć, szarpnąć za mokrą szatę, gotowa wbić paznokcie w odsłoniętą szyję. - Zamieniłeś moje życie w piekło. I to, że cię kocham, nie znaczy, że nie pociągnę cię do niego za sobą - warknęła, nieświadoma, że po raz pierwszy ujęła w słowa, to, co czuła - i to, co przerażało ją nawet bardziej od magicznego braku kontroli, który popychał ją do kolejnego, agresywnego szarpnięcia za przód jego szaty.
k1 na locus nihil, agresja, ech
Dziwnie było patrzeć na samą siebie, nieporuszoną, stałą, zaklętą na wieczność na płótnie, uwięzioną w złotej ramie, rytej w drobny, dyskretny wzór węży i kwiatów róży. Czym innym było kontrolne przyglądanie się w lustrze - za czym skądinąd nie przepadała; potrafiła przybrać wybraną maskę bez kontroli mimiki - a czym innym konfrontacja ze sobą opisaną pociągnięciami pędzla. Deirdre przyglądała się obrazowi namalowanemu przez Bojczuka uważnie, doszukując się skaz lub zakłamania, lecz ich nie dostrzegała. Johnatan sprostał absurdalnie wysokim wymaganiom, dodając do swojej twórczości sekretny dodatek: prawdę. O jej ciele, tak odmiennym od tego, które przywykła widzieć w krzywych zwierciadłach Wenus, gdzie przemykała wychudzona, wymęczona, skrywająca osłabienie i zabiedzenie pod grubą warstwą makijażu i koronkowych fatałaszków. Może i w luksusowym burdelu przytłaczała urodą, lecz teraz, pierwszy raz w całym swoim życiu, naprawdę dostrzegała własne piękno. Krągłość bioder, ciężar pełnych piersi, egzotyczny odcień zdrowej skóry, pukle lśniących, gładkich włosów, całą sytość ulepszonej wersji siebie. Zderzenie się z tym, jak silna się stała - także fizycznie, estetycznie - wprawił ją w dziwne drżenie. Ekscytacji, dumy i wdzięczności. I właśnie tą ostatnią chciała okazać, ofiarowując Tristanowi swoją podobiznę. Może w tej motywacji tkwiło coś niekoniecznie czystego, jakieś pragnienie utrwalenia tego, co ich łączyło, przypomnienia o sobie, zaakcentowania swojej stałej - już? czy mogła być tego pewna? - obecności w jego życiu. Oczyma wyobraźni widziała obraz wiszący nad jego biurkiem w rezerwacie lub, kto wie, nawet w gabinecie nestora w Chateu Rose. Zabezpieczony zaklęciami przed spojrzeniami innych osób, ale bliski, obecny, niemożliwy do zignorowania, przynoszący lordowi ukojenie po ciężkich pertraktacjach.
Na razie jednak obraz stał oparty o dębowe biurko w sypialni, w Białej Willi, a leniwe promienie zachodzącego na purpurowo słońca, przesuwające się prawie pieszczotliwie po namalowanym ciele, podkreślały intensywność barw, czyniąc czerwień ust i czerń oczu prawie żywymi. Zbyt intensywnymi; Deirdre podeszła do ramy i nasunęła na nią ciemnogranatową płachtę, skrywając prezent w dyskretnym półmroku. Sama się w nim znajdowała, zawsze obok, w półcieniu, odseparowana od Tristana - ostatnio notorycznie widywali się w miejscach publicznych, lecz wtedy zawsze towarzyszyła mu Evandra, a on nie zaszczycał ją nawet spojrzeniem. Czy to bolało? Zapewne, magia Locus Nihil stępiła jednak jej uczucia, odcinając ją i czyniąc raczej obserwatorkę swoich doświadczeń. Tego przecież pragnęła, być oschła, wyniosła, zaprzeczając człowieczeństwu, ale nawet zza bariery magicznego doświadczenia przy pradawnym artefakcie przebijało się pragnienie. Zbyt prymitywne, by zniszczyć je do końca - a może zbyt silnie wpojone w esencję tego, kim się stała jako Deirdre Mericourt, by wyprać ją do cna.
Było widoczne w jej spojrzeniu, gdy powoli odwróciła się, słysząc kroki na korytarzu. Źrenice rozszerzyły się w oczekiwaniu; wiedziała, że dziś tu przyjdzie, sugerowała to w jednej z ostatnich służbowych rozmów - i czekała na niego. W nowej czarnej sukni z wszytym gorsetem podkreślającym dekolt: i z głębokim rozcięciem, odsłaniającym pończochę oraz pobłyskującą na kostce złotą bransoletę. Chciała być dla niego piękna, nie wiedziała, co nią kierowało, a nawet jeśli to pojęła - w końcu, gdy stanął w drzwiach, z włosami wilgotnymi od deszczu i postawionym kołnierzem eleganckiej peleryny - zapomniała o tym w ułamku sekund. Moc Locus Nihil okazała się silniejsza niż podejrzewała. Spojrzała na niego z powagą i wdzięcznością, z tęsknotą i pożądaniem, lecz trwało to ledwie sekundę, krótkie mignięcie emocjonalnej nagości, niszczejące w potwornym płomieniu gniewu. Ruszyła w jego stronę, rozjuszona, wściekła, kierowana agresją, być może na pierwszy rzut oka nieodróżnialną od pasji, z jaką zazwyczaj go witała. Kiedyś, ostatnio dzielił ich dystans, pewne napięcie: mieli dla siebie coraz mniej czasu.
- Mam dość tego, jak mnie traktujesz - wysyczała, gdy znalazła się tuż przy nim, po czym popchnęła go z całej siły dłońmi w pierś, zadzierając jednocześnie głowę, by na niego spojrzeć. Był tam, w Locus Nihil, w mroku Gringotta, a to tylko napędzało atak nienaturalnej furii. - Przychodzisz tu tylko po to, by szarpnąć mnie za włosy na kolana, a potem po prostu znikasz. Mijamy się na tych wszystkich bankietach, pogrzebach i publicznych procesach, nie zaszczycisz mnie nawet spojrzeniem, za to w międzyczasie grozisz mi, że zaczniesz mną stręczyć. Za kogo ty mnie masz? Za kogo nas masz? - kontynuowała zaciekle, zajadle, a wargi drżały z oburzenia, gdy na zewnątrz wylewały się podświadome emocje, ukrywany żal, obcy nawet dla samej Deirdre. Musiał to zauważyć, znał ją, wiedział, że nigdy nie traci kontroli: a teraz stała przez nim roztrzęsiona, z drżącymi ramionami, znów podnosząc na niego rękę, by go popchnąć, szarpnąć za mokrą szatę, gotowa wbić paznokcie w odsłoniętą szyję. - Zamieniłeś moje życie w piekło. I to, że cię kocham, nie znaczy, że nie pociągnę cię do niego za sobą - warknęła, nieświadoma, że po raz pierwszy ujęła w słowa, to, co czuła - i to, co przerażało ją nawet bardziej od magicznego braku kontroli, który popychał ją do kolejnego, agresywnego szarpnięcia za przód jego szaty.
k1 na locus nihil, agresja, ech
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Unikał jej, od opuszczenia tamtych podziemi, starał się nie spoglądać w jej stronę, nie zatrzymywać na niej uwagi na dłużej, nie zajmować się jej osobą, nie odwiedzał jej, nie pojawił się u progu Białej Willi, lakonicznie odpisywał na listy, sugestia, by się tu zjawił, wybrzmiała jednak zbyt kusząco, by zdecydował się ją odrzucić - nawet, jeśli wiedział, że powinien. Duchy tamtego miejsca opętały i jego, przeniknęły jego serce na wskroś gniewem, łaknęły krwi; nie chciały cierpienia, bólu, żalu, karmiły się posoką, która jego brzydziła. Lubował się w bardziej finezyjnym zadawaniu bólu, lubował się w rozkawałkowywaniu ludzkiej psychiki, on sam wolał żywić się strachem niż mięsem. Podobna brutalność, niczym niepowstrzymana furia, była mu obca - i przerażała go. Deirdre potrafiła sobie radzić, ale nie mogła, nie miała prawa sprzeciwić się jemu - i doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Nie chciał, nie mógł jej skrzywdzić. Kusząca sugestywnym szeptem propozycja, która przemknęła się gdzieś pomiędzy bardziej formalnymi rozmowami przełamała mur i ugięła jego wolę, sprowadzając go na piaszczystą plażę okalającą Białą Willę. Poprawił poły płaszcza po zbyt szybkiej teleportacji, szybkim krokiem kierując się ku wejściu do budynku, zdjął kapelusz tuż za progiem, zawieszając go na drewnianym wieszaku - kiedy z naprzeciwka wyszła i ona, rozjuszona jak wściekła kotka. Cofnął się pół kroku, zaskoczony jej powitaniem, kiedy pchnęła go w pierś, odnalazł spojrzeniem jej czarne oczy, pobłyskujące czarną goryczą. Złość iskrzyła od niej jak od ognia tańczącego na palenisku, była jak trącana patykiem żmija, gotowa do ataku. Poczuł pisk w uszach między jednym jej słowem a drugim, ściągnął brew w dół, przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą, niepewny - czy znów ją słyszał? Czy duch kobiety o mrocznej żądzy znów szeptał mu do ucha potworności? Prowokowała ją. Umyślnie, nieroztropnie, lekkomyślnie jak zawsze. Walczył, gdzieś pomiędzy odcięciem się od tych szeptów, a skupieniem się na jej słowach.
- Milcz - syknął ze złością, nie poświęcał jej ostatnio czasu, prawda, nie miał go, nie miał go dla niej. Nie miał go dla nikogo, bo był zagrożeniem dla samego siebie. - Powiedziałem milcz - powtórzy, gdy nie ucichła, nieco podniesionym tonem, by wziąć zamach i uderzyć ją w twarz, z otwartej dłoni, co sił; musiała otrzeźwieć. Tuż przed jego ciosem padły słowa o miłości, który na ułamek chwili sprawiły, że mięśnie jego twarzy stężały; czy mówiła o niej wprost kiedykolwiek wcześniej? Wiedział, że kochała, widział to w niej, w jej słowach, w jej oczach, czuł to w jej ustach i czuł od jej dotyku. Ale wypowiedziane na głos brzmiało jak zaklęcie, którego efekt wybrzmiał głuchym uderzeniem. - Zapominasz się, Deirdre - wycedził przez zaciśnięte zęby, niedelikatnym gestem odrzucając ją na bok, odpychając od siebie, od swojej szaty, za którą wciąż szarpała. - I zapominasz, gdzie jest twoje miejsce. Na co liczyłaś, na publiczne pocałunki, trzymanie się za dłonie? Że zaryzykuję swoją pozycję - dla ciebie? - Utkwił spojrzenie w źrenicach jej oczu, nie mogła o tym myśleć, wiedziała, jak ważna była dla niego krew. Jak ważny był on. Ona też czerpała z jego pieniędzy pełnymi garściami. - Piekła nie ma. Diabły są tutaj - odparł, cytatem klasyka, choć w tym kontekście dwuznacznym, jeszcze niedawno byłby pewien, że nie spotka go zło większe niż on sam: dziś nie był już tego taki pewien, duch kobiety go przechytrzył. - A ty je bezmyślnie prowokujesz - dodał, zamierzając ją wyminąć i udać się dalej, w głąb korytarza.
- Milcz - syknął ze złością, nie poświęcał jej ostatnio czasu, prawda, nie miał go, nie miał go dla niej. Nie miał go dla nikogo, bo był zagrożeniem dla samego siebie. - Powiedziałem milcz - powtórzy, gdy nie ucichła, nieco podniesionym tonem, by wziąć zamach i uderzyć ją w twarz, z otwartej dłoni, co sił; musiała otrzeźwieć. Tuż przed jego ciosem padły słowa o miłości, który na ułamek chwili sprawiły, że mięśnie jego twarzy stężały; czy mówiła o niej wprost kiedykolwiek wcześniej? Wiedział, że kochała, widział to w niej, w jej słowach, w jej oczach, czuł to w jej ustach i czuł od jej dotyku. Ale wypowiedziane na głos brzmiało jak zaklęcie, którego efekt wybrzmiał głuchym uderzeniem. - Zapominasz się, Deirdre - wycedził przez zaciśnięte zęby, niedelikatnym gestem odrzucając ją na bok, odpychając od siebie, od swojej szaty, za którą wciąż szarpała. - I zapominasz, gdzie jest twoje miejsce. Na co liczyłaś, na publiczne pocałunki, trzymanie się za dłonie? Że zaryzykuję swoją pozycję - dla ciebie? - Utkwił spojrzenie w źrenicach jej oczu, nie mogła o tym myśleć, wiedziała, jak ważna była dla niego krew. Jak ważny był on. Ona też czerpała z jego pieniędzy pełnymi garściami. - Piekła nie ma. Diabły są tutaj - odparł, cytatem klasyka, choć w tym kontekście dwuznacznym, jeszcze niedawno byłby pewien, że nie spotka go zło większe niż on sam: dziś nie był już tego taki pewien, duch kobiety go przechytrzył. - A ty je bezmyślnie prowokujesz - dodał, zamierzając ją wyminąć i udać się dalej, w głąb korytarza.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Strona 1 z 2 • 1, 2
Sypialnia
Szybka odpowiedź