Sypialnia
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sypialnia
Elegancka alkowa od lat służyła raczej męskim potomkom rodziny - tudzież ich małżonkom. Ozdobione drogocennymi werdiurami ściany sprawiają wrażenie przestronnych, a wrażenie to pogłębia ogromne lustro osadzone w złotej, bogato zdobionej ramie. Łoże z baldachem, okryte narzutą z białego futra, nigdy nie było używane często - daleka wiejska rezydencja z rzadka zatrzymywała gości na noc. Wąski szezlong pozwala na odpoczynek za dnia, a wysokie, drewniane szafy zajmują w dużej mierze męskie drobiazgi związane z polowaniami, do których doskonale nadają się pobliskie tereny, przedmioty użyteczne w smokologii oraz parę męskich szat, ale i wystawnych dworskich sukien, a w kufrach - cenna rodowa biżuteria, która już od dawna nie oglądała światła dziennego.
The member 'Tristan Rosier' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Cofnął się o krok, pierwszy raz ustąpił, może zaskoczony a może obrzydzony wybuchem emocji, a gdyby nie kierująca nią magiczna furia, zapewne ten fakt wytrąciłby Deirdre z napadu szału skuteczniej od kolejnych działań mężczyzny. Coś jednak popychało ją dalej, do szarpnięć materiału, do wyrzucenia z siebie pęczniejących emocji, które wyciszone zbyt długo rozkwitały niczym trujące kwiaty o ognistych płatkach, a kilka sekund później równie gwałtownie traciły barwy, obumierały, zamieniając się w czarne kikuty. Siarczysty policzek nie wywołał szoku, choć Rosier wymierzył go z pełni sił. Głowa czarownicy odskoczyła w bok, z rozciętej wargi pociekła krew, do której od razu przykleiły się kosmyki długich włosów. Zamilkła, na moment, próbując złapać oddech i zignorować rozlewający się po prawej stronie twarzy ból. Nie podniosła dłoni do urażonego policzka, nie pozwoliła w oczach zalśnić łzom, nawet nie pisnęła, pomimo odrętwienia i pieczenia mocno zaczerwienionej skóry. Niezdrowy rumieniec rozlewał się od kącika ust aż pod oko, ale nawet mocny cios nie był w stanie wyhamować rozpędzonego uczuciem - miłością czy nienawiścią? - żaru. - Dlaczego się ograniczasz, dlaczego od razu nie rzucisz Bucco? A może Vulnerario? - wychrypiała oblizując krew z warg, spoglądając z dołu na zaciętą twarz mężczyzny. Ironizowała, kpiła? Drżenie głosu uniemożliwiało ocenę pytania. - Liczyłam na szacunek, na jaki zasługuję - tym razem już prawie warczała, rozemocjonowana obcą magią, legendarną, mityczną, wrogą siłą, która jednak słabła wobec gniewu, który budził w niej Tristan. Nie pierwszy raz podniósł na nią dłoń, pamiętała każdy z tych razów, wypalał się w pamięci niczym piętno, coraz głębiej, aż do niezdrowej, spopielonej tkanki pachnącej zgnilizną. Upokarzał ją, gdy tylko czuła się pewniej, skopywał na dół, uciszał, gdy szeptała o kwestiach najważniejszych. -Ile razy mi to jeszcze wypomnisz? Bezmyślność, zapominanie? To twoje jedyne argumenty, ale to ty zapominasz, że nie jestem już tamtą dziewczyną z Wenus, którą mogłeś zastraszyć. To ty sprawiłeś, że zamieniłam bezmyślność w wiedzę, która daje mi siłę. I nie cofniesz tego procesu, choćbyś chciał - a wiem, że podświadomie nie chcesz, że jesteś ze mnie dumny - mówiła śmiało, szybko, z dobitną artykulacją, bynajmniej jak negocjująca madame Mericourt. Ogień w jej słowach i spojrzeniu był inny, ostrzejszy, bardziej niebezpieczny, a lekko drżący przy twardszych sylabach głos, świadczył o rozbuchanych emocjach. Ktoś, kto mniej panowałby nad odruchami, w jej stanie zapewne przeszedłby już do skomlącego krzyku. Tak bardzo pragnęła, by był z niej dumny, że sama werbalizowała te słowa, masochistycznie, naiwnie, żałośnie. - Jeśli nie ze mnie jako z kobiety, to ze mnie jako z czarownicy - bo zdobyłam to, co nieosiągalne w tak krótkim czasie - wyrzucała z siebie tłumione od kilkunastu miesięcy - tak długo byli w tym mroku razem? - uczucia, pozbywała się ich bez lęku, bo były obce, jakby należały do kogoś innego, a nie były świadectwem jej słabości, a z każdym wypowiedzianym słowem czuła nie ulgę, a głębsze jeszcze liźnięcia płomieni.
Nie pozwoliła mu ruszyć dalej, znów chwyciła go za szatę, tym razem za rękaw eleganckiej koszuli, nie dając się rozkojarzyć odsłoniętym przedramionom i dłoniom. Tak dawno ich nie całowała, nie sunęła ustami po żyłach i zgrubieniach, nie znaczyła pieszczotami odcisków i słabych śladów blizn po poparzeniach. Szarpnęła go ku sobie, ponownie, a przynajmniej - spróbowała to robić, nie przestając mówić. - Nie chcę ckliwych pocałunków, nie chcę kwiatów, o tym też doskonale o tym wiesz - ale kiedy ostatni raz zabrałeś mnie na polowanie? Kiedy pozwoliłeś mi poczuć? - pytała rzeczowo, konkretnie, właściwie bez pretensji w głosie, za to z gniewem. Wiedział, o czym mówiła: o tych długich, gorących nocach, które przed rokiem spędzali tak często wspólnie, w mugolskich wioskach, w cierniowych zakątkach, w lasach i opuszczonych domach, bawiąc się tak, jak lubili najbardziej. Skąpany we krwi, dzielił się z nią swoją wiedzą, siłą, nieskrępowaną wyobraźnią, pozwalającą na wręcz baśniowe torturowanie, wzmacniające czarnomagiczną moc. Ona, zafascynowana cierpieniem i postępami w nauce, on: władczy i zrelaksowany, czerpiący pełnymi garściami przyjemność nie tylko z brutalnych aktów, ale i z tego, co działo się później, gdy zostawali nad rozszarpanymi ciałami tylko we dwoje. Wykonywali wolę Czarnego Pana, czyścili świat z brudu, doskonalili się, lecz dla Deirdre to towarzyszenie Rosierowi na tej drodze stanowiło największą nagrodę. - I kiedy pozwoliłeś na to sobie? Na zrzucenie z barków ciężaru odpowiedzialności choć na moment, na bycie po prostu sobą, na zachłyśnięcie się tym, co sprawia ci największą rozkosz? - kontynuowała z namiętną natarczywością, nie uciekając spojrzeniem, zastępując mu drogę, wierzchem wolnej dłoni ocierając zakrwawione usta. Policzek zaczynał lekko puchnąć, ale nie czuła bólu - przynajmniej nie tego fizycznego, bo w sercu kotłowały się setki sprzecznych uczuć, wylewających się wściekłością, pierwszą taką absolutną, nieustraszoną, niezmuszoną - jeszcze? - do uległości. A mimo gniewu, troszczyła się o niego, na swój sposób: wiedziała, ile znaczy dla niego pozycja nestora, lecz to nie przekreślało tego, że był kimś jeszcze więcej. Śmierciożercą, czarnoksiężnikiem, mężczyzną o rozbuchanej zmysłowości. - Znam cię. Znam cię lepiej od niej. Znam twoje potrzeby i prawdziwe pragnienia. Ona ci tego nie da, nigdy- tym razem głos zniżył się do szeptu, wcale nie spokojniejszego czy mniej groźnego, wręcz przeciwnie, tembr przypominał złowrogie mruczenie drapieżnego nundu, szykującego się do wbicia kłów w męską szyję. Na razie przesuwała tylko po niej paznokciami, świadoma, że igra nie z ogniem, a z wszystkimi żywiołami na raz, lecz nie bała się. Co gorszego mogło ją spotkać niż uderzenie, będące odpowiedzią na wyznanie miłości?
Nie pozwoliła mu ruszyć dalej, znów chwyciła go za szatę, tym razem za rękaw eleganckiej koszuli, nie dając się rozkojarzyć odsłoniętym przedramionom i dłoniom. Tak dawno ich nie całowała, nie sunęła ustami po żyłach i zgrubieniach, nie znaczyła pieszczotami odcisków i słabych śladów blizn po poparzeniach. Szarpnęła go ku sobie, ponownie, a przynajmniej - spróbowała to robić, nie przestając mówić. - Nie chcę ckliwych pocałunków, nie chcę kwiatów, o tym też doskonale o tym wiesz - ale kiedy ostatni raz zabrałeś mnie na polowanie? Kiedy pozwoliłeś mi poczuć? - pytała rzeczowo, konkretnie, właściwie bez pretensji w głosie, za to z gniewem. Wiedział, o czym mówiła: o tych długich, gorących nocach, które przed rokiem spędzali tak często wspólnie, w mugolskich wioskach, w cierniowych zakątkach, w lasach i opuszczonych domach, bawiąc się tak, jak lubili najbardziej. Skąpany we krwi, dzielił się z nią swoją wiedzą, siłą, nieskrępowaną wyobraźnią, pozwalającą na wręcz baśniowe torturowanie, wzmacniające czarnomagiczną moc. Ona, zafascynowana cierpieniem i postępami w nauce, on: władczy i zrelaksowany, czerpiący pełnymi garściami przyjemność nie tylko z brutalnych aktów, ale i z tego, co działo się później, gdy zostawali nad rozszarpanymi ciałami tylko we dwoje. Wykonywali wolę Czarnego Pana, czyścili świat z brudu, doskonalili się, lecz dla Deirdre to towarzyszenie Rosierowi na tej drodze stanowiło największą nagrodę. - I kiedy pozwoliłeś na to sobie? Na zrzucenie z barków ciężaru odpowiedzialności choć na moment, na bycie po prostu sobą, na zachłyśnięcie się tym, co sprawia ci największą rozkosz? - kontynuowała z namiętną natarczywością, nie uciekając spojrzeniem, zastępując mu drogę, wierzchem wolnej dłoni ocierając zakrwawione usta. Policzek zaczynał lekko puchnąć, ale nie czuła bólu - przynajmniej nie tego fizycznego, bo w sercu kotłowały się setki sprzecznych uczuć, wylewających się wściekłością, pierwszą taką absolutną, nieustraszoną, niezmuszoną - jeszcze? - do uległości. A mimo gniewu, troszczyła się o niego, na swój sposób: wiedziała, ile znaczy dla niego pozycja nestora, lecz to nie przekreślało tego, że był kimś jeszcze więcej. Śmierciożercą, czarnoksiężnikiem, mężczyzną o rozbuchanej zmysłowości. - Znam cię. Znam cię lepiej od niej. Znam twoje potrzeby i prawdziwe pragnienia. Ona ci tego nie da, nigdy- tym razem głos zniżył się do szeptu, wcale nie spokojniejszego czy mniej groźnego, wręcz przeciwnie, tembr przypominał złowrogie mruczenie drapieżnego nundu, szykującego się do wbicia kłów w męską szyję. Na razie przesuwała tylko po niej paznokciami, świadoma, że igra nie z ogniem, a z wszystkimi żywiołami na raz, lecz nie bała się. Co gorszego mogło ją spotkać niż uderzenie, będące odpowiedzią na wyznanie miłości?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie obejrzał się, kiedy pod wpływem jego uderzenia, z odchyloną głową, utonęła w gniewnej kurtynie kruczych włosów; zamierzał ruszyć dalej, sądząc, że tyle wystarczy, żeby sprowadzić ją na ziemię - nigdy nie powinna zapominać o tym, kim była i co tutaj robiła. Ani - może nawet zwłaszcza - skąd się tutaj właściwie wzięła. Jednak jej zachrypnięty głos prędko przeciął ciszę kolejnym wyrzutem, drwiną, do której nikt nie dał jej prawa. Nie był do tego przyzwyczajony, do sprzeciwu, do buntu, Deirdre znów nabierała niepokojącej odwagi - która budziła obawy poprzez sączącą się do krwi zazdrość, a która jednocześnie nie mogła pozostawić na jego twarzy widocznego śladu. Coś drgnęło w jego rysach, zaiskrzyła złowroga iskra, gdy przybierał maskę obojętności.
- Bucco - wypowiedział ostro, po tym, jak sięgnął po różdżkę, którą wykonał w powietrzu odpowiedni gest, doskonale znajomy, prosty zresztą, jeśli zamierzała go prowokować, testować jego cierpliwość, musiała wiedzieć, że nie miał jej dużo; wymagał od niej posłuszeństwa, zawsze, a przez ostatnie godziny nic się w tym względzie nie zmieniło. Inkantacja nie była mordercza, kolejna, którą wymieniła - już tak. Wyzywające spojrzenie, które rzucił jej w trakcie wypowiadania inkantacji, niosło ostrzeżenie. Ostre, zdecydowane i nieznoszące sprzeciwu. Przewidujące: co mogło wydarzyć się później, jeśli nie pohamuje języka. - Możesz mi przypomnieć, czym konkretnie zasłużyłaś sobie na ten szacunek, Czarna Orchideo? Stworzyłem cię taką, jaką jesteś. Znalazłaś się w śmietance towarzyskiej miasta tylko dzięki mnie. Stanęłaś przed Czarnym Panem - bo cię tam przyprowadziłem. Sama potrafiłaś się tylko kurwić i nawet, jeśli twoja wiedza o świecie nie jest zbyt duża, powinnaś wiedzieć, że nie jest to zajęcie które daje kobietom szacunek - oznajmił, panując nad tonem głosu tak, by wybrzmiewał spokojem - mimo niespokojnie szarpanych nerwów trzymanych jednak na wodzy. Nie mógł już pozwolić sobie na wyprowadzenie się z równowagi. - Swoją drogą, szczekanie też ci go nie da. Wiesz, gdzie jest miejsce suki. - Nie do końca takiego powitania się spodziewał, i po prawdzie nie tego od niej oczekiwał. Zapomniała? Nie był w nastroju, bolały go plecy - świeże rany utrudniały utrzymanie pionu , a uporczywe swędzenie rozbudzały drażliwość. Spojrzał na nią z powagą, lekko unosząc brew, kiedy zaczęła snuć kolejny rozpaczliwy monolog. Co się z tobą dzieje, Deirdre?
- Tyle razy, ile będzie trzeba, żebyś przestała być bezmyślna. Uparcie pokazujesz, że to jeszcze nie dzisiaj - odparł, wciąż zachowując spokój - choć głos zadrżał niebezpiecznie, zdradzając cienie właściwych emocji. Walka o dominację nie kończyła się nigdy, i najlepiej ułożona klacz prędzej czy później zacznie testować wytrzymałość jeźdźca. Słabość była karmą dla ognia buntu.
- Nie, teraz jesteś tą dziewczyną z Białej Willi albo tą dziewczyną z Fantasmagorii, ale wszystkie te trzy miejsca łączą się ze mną. Nic nie przekułaś w siłę, nie bądź śmieszna, to ja ci ją dałem. Beze mnie - byłabyś nikim. I srogo się mylisz, moja droga, sądząc, że nie jestem w stanie odwrócić tego procesu - Uchwycił spojrzenie jej oczu, z powagą, z obietnicą - że to, o czym mówił, gotów był spełnić. Jej ogień nie był w stanie go przerazić, nie mógł być silniejszy od jego ognia - ale destrukcyjny mógł wzniecić przerażającą pożogę, którą musiał zatrzymać w zalążku. Deirdre rzeczywiście była dziś jak płomień: zalany naftą, ale ogień płonął raz i ginął, a on nie chciał dla niej śmierci. Ostatni raz pamiętał ją taką, gdy nosiła pod sercem jego dzieci, ale to nie mógł być ten omen.
- Sięgnęłaś tylko po to, co ci dałem - skontrował jej słowa niemal natychmiast, bo jej narcystyczne skupianie się na własnych zdolnościach przypominało mu nieco szarpaninę trzymanego na łańcuchu psa. Miała być wdzięczna za ten łańcuch. Zamierzał ruszyć dalej, nalać sobie whisky i odpocząć, ale szarpnęła jego szatę - odwrócił się w jej stronę, podszedł bliżej, zadzierając brodę, na tyle, na ile pozwalał mu na to ból, by spojrzeć na nią z góry.
- Nie mam czasu taplać się w krwi dla zabawy - urwał dyskusję, bo nie widział na nią pola. Dowodził. Obmyślał strategię. Walczył. Prowadził. Przewodniczył. Jeśli chciała zaczaić się na pojedyncze szlamy, mogła to zrobić z każdym - on miał teraz wyższe cele. Cierpienie innych dawało mu radość, krzyk kobiet słodką ekstazę, a gasnące ciepło - spełnienie. Ale wojna od każdego wymagała pewnej ofiary. Dopiero jej dalsze słowa - zaskoczyły go. Karuzela nastrojów zatoczyła koło i oto objawiła się tam, gdzie znaleźć się powinna, troskliwie przejęta jego nastrojem. Jego potrzebami. Jego zmysłowością.
Lubił tę drapieżność, która wkradła się do jej późniejszych słów, kusząca zmysłowością, niebezpieczną zaczepnością. Dotyk jej palców na szyi kusił dodatkowo, odgiął głowę lekko w tył, mrużąc oczy z bólu wywołanego szarpaniną świeżych blizn. Miała w sobie coś ze zjawy, która opętała go po tamtej podróży. Coś nieprzewidywalnego. Złowrogiego, na tyle fascynującego, by pozwolił sobie zapomnieć o zawodzie, który mu sprawiła. Znała jego potrzeby i pragnienia, potrafiła je spełnić, potrafiła dać mu wszystko. Ale nie syna.
- Nalej mi wina - rozkazał krótko, delektując się zapachem jej ciała, kiedy stała tak blisko. Jego dłoń drgnęła, by uchwycić nadgarstek dłoni sięgającej jego szyi - i zakleszczyć na nim uścisk, odejmując go od skóry, naglącym skinieniem głowy wysyłając ją do dalszych komnat.
kostka na bucco
- Bucco - wypowiedział ostro, po tym, jak sięgnął po różdżkę, którą wykonał w powietrzu odpowiedni gest, doskonale znajomy, prosty zresztą, jeśli zamierzała go prowokować, testować jego cierpliwość, musiała wiedzieć, że nie miał jej dużo; wymagał od niej posłuszeństwa, zawsze, a przez ostatnie godziny nic się w tym względzie nie zmieniło. Inkantacja nie była mordercza, kolejna, którą wymieniła - już tak. Wyzywające spojrzenie, które rzucił jej w trakcie wypowiadania inkantacji, niosło ostrzeżenie. Ostre, zdecydowane i nieznoszące sprzeciwu. Przewidujące: co mogło wydarzyć się później, jeśli nie pohamuje języka. - Możesz mi przypomnieć, czym konkretnie zasłużyłaś sobie na ten szacunek, Czarna Orchideo? Stworzyłem cię taką, jaką jesteś. Znalazłaś się w śmietance towarzyskiej miasta tylko dzięki mnie. Stanęłaś przed Czarnym Panem - bo cię tam przyprowadziłem. Sama potrafiłaś się tylko kurwić i nawet, jeśli twoja wiedza o świecie nie jest zbyt duża, powinnaś wiedzieć, że nie jest to zajęcie które daje kobietom szacunek - oznajmił, panując nad tonem głosu tak, by wybrzmiewał spokojem - mimo niespokojnie szarpanych nerwów trzymanych jednak na wodzy. Nie mógł już pozwolić sobie na wyprowadzenie się z równowagi. - Swoją drogą, szczekanie też ci go nie da. Wiesz, gdzie jest miejsce suki. - Nie do końca takiego powitania się spodziewał, i po prawdzie nie tego od niej oczekiwał. Zapomniała? Nie był w nastroju, bolały go plecy - świeże rany utrudniały utrzymanie pionu , a uporczywe swędzenie rozbudzały drażliwość. Spojrzał na nią z powagą, lekko unosząc brew, kiedy zaczęła snuć kolejny rozpaczliwy monolog. Co się z tobą dzieje, Deirdre?
- Tyle razy, ile będzie trzeba, żebyś przestała być bezmyślna. Uparcie pokazujesz, że to jeszcze nie dzisiaj - odparł, wciąż zachowując spokój - choć głos zadrżał niebezpiecznie, zdradzając cienie właściwych emocji. Walka o dominację nie kończyła się nigdy, i najlepiej ułożona klacz prędzej czy później zacznie testować wytrzymałość jeźdźca. Słabość była karmą dla ognia buntu.
- Nie, teraz jesteś tą dziewczyną z Białej Willi albo tą dziewczyną z Fantasmagorii, ale wszystkie te trzy miejsca łączą się ze mną. Nic nie przekułaś w siłę, nie bądź śmieszna, to ja ci ją dałem. Beze mnie - byłabyś nikim. I srogo się mylisz, moja droga, sądząc, że nie jestem w stanie odwrócić tego procesu - Uchwycił spojrzenie jej oczu, z powagą, z obietnicą - że to, o czym mówił, gotów był spełnić. Jej ogień nie był w stanie go przerazić, nie mógł być silniejszy od jego ognia - ale destrukcyjny mógł wzniecić przerażającą pożogę, którą musiał zatrzymać w zalążku. Deirdre rzeczywiście była dziś jak płomień: zalany naftą, ale ogień płonął raz i ginął, a on nie chciał dla niej śmierci. Ostatni raz pamiętał ją taką, gdy nosiła pod sercem jego dzieci, ale to nie mógł być ten omen.
- Sięgnęłaś tylko po to, co ci dałem - skontrował jej słowa niemal natychmiast, bo jej narcystyczne skupianie się na własnych zdolnościach przypominało mu nieco szarpaninę trzymanego na łańcuchu psa. Miała być wdzięczna za ten łańcuch. Zamierzał ruszyć dalej, nalać sobie whisky i odpocząć, ale szarpnęła jego szatę - odwrócił się w jej stronę, podszedł bliżej, zadzierając brodę, na tyle, na ile pozwalał mu na to ból, by spojrzeć na nią z góry.
- Nie mam czasu taplać się w krwi dla zabawy - urwał dyskusję, bo nie widział na nią pola. Dowodził. Obmyślał strategię. Walczył. Prowadził. Przewodniczył. Jeśli chciała zaczaić się na pojedyncze szlamy, mogła to zrobić z każdym - on miał teraz wyższe cele. Cierpienie innych dawało mu radość, krzyk kobiet słodką ekstazę, a gasnące ciepło - spełnienie. Ale wojna od każdego wymagała pewnej ofiary. Dopiero jej dalsze słowa - zaskoczyły go. Karuzela nastrojów zatoczyła koło i oto objawiła się tam, gdzie znaleźć się powinna, troskliwie przejęta jego nastrojem. Jego potrzebami. Jego zmysłowością.
Lubił tę drapieżność, która wkradła się do jej późniejszych słów, kusząca zmysłowością, niebezpieczną zaczepnością. Dotyk jej palców na szyi kusił dodatkowo, odgiął głowę lekko w tył, mrużąc oczy z bólu wywołanego szarpaniną świeżych blizn. Miała w sobie coś ze zjawy, która opętała go po tamtej podróży. Coś nieprzewidywalnego. Złowrogiego, na tyle fascynującego, by pozwolił sobie zapomnieć o zawodzie, który mu sprawiła. Znała jego potrzeby i pragnienia, potrafiła je spełnić, potrafiła dać mu wszystko. Ale nie syna.
- Nalej mi wina - rozkazał krótko, delektując się zapachem jej ciała, kiedy stała tak blisko. Jego dłoń drgnęła, by uchwycić nadgarstek dłoni sięgającej jego szyi - i zakleszczyć na nim uścisk, odejmując go od skóry, naglącym skinieniem głowy wysyłając ją do dalszych komnat.
kostka na bucco
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Chciała go wytrącić z równowagi, zepchnąć z postumentu, na którym stał - taki odległy, majestatyczny, budzący lęk i szacunek, przewyższający maluczkich pod każdym względem - zatrząść posadami, by w końcu na wizerunku Tristana pojawiła się rysa. Ta sama, która pozwoliła Czarnej Orchidei na wślizgnięcie się do jego życia i zapuszczenie w nim korzeni. Pamiętała go rozwiązłego, odurzonego, zsuwającego się na spirali własnych pragnień prosto w otchłań rozkoszy, lecz najmocniej pamiętała wyraz jego oczu, gdy na nią patrzył. I gdy pozwalał się jej zbliżyć: tak naprawdę, prawie boleśnie. To nic, że nigdy na trzeźwo, to nic, że to obnażenie wynikało z uznania Miu za zbyt nieistotną, za zbyt mało ważną, by cokolwiek przed nią udawać - te sekundy, gdy kąciki ust unosiły się w trochę tęsknym, trochę wilczym uśmiechu lub te urywane momenty, gdy w ciemnych oczach widziała prawdziwy ból po stracie Marianne: to one sprawiły, że się do niego przywiązała, początkowe wyrachowanie zastępując lojalnością. Sama nie potrafiła wskazać konkretnego momentu, w jakim ich relacja uległa tak drastycznej zmianie. Bezpowrotnie utracili strzępki tamtej niewinnej zmysłowości, luksusowej beztroski, wspólnego czerpania tylko z czystych źródeł - czarna magia niepostrzeżenie pochłaniała ich kawałek po kawałku, zatruwając łączące ich uczucie. Finalnie manifestując się w zaklęciu, jakie w nią wymierzył. W chwili, w której magia uderzyła w jej żuchwę, była bliska wybuchnięcia śmiechem, gorzkim, nieco rozpaczliwym: czy osiągnęła to, co zamierzała? Czy o taką utratę panowania przez Rosiera jej chodziło? Ból rozlał się po szczęce, tym razem cała zachwiała się jeszcze gwałtowniej, cofnęła do tyłu, przytrzymując się dłonią ściany. - Przestań - syknęła, bliska uniesienia dłoni wyżej, nie po to, by go uderzyć, a by zatkać uszy. Robiło się jej niedobrze od tego chocholego tańca, od powtarzania tych samych oskarżeń; kręcili się w kółko, a każde okrążenie, każde szarpnięcie raniło ją zamiast mniej - to głębiej, trafiało na podatniejszy grunt, uderzało w odsłonięte całkiem serce. Wyznała mu miłość, te słowa ciągle tkwiły w gardle wywołując mdłości, a on znów obracał ją w karcącym tańcu, łamiąc ręce i oblewając tą samą pogardą. Krew również napłynęła jej do ust, oblizała usta, czując dziwną, nieprzyjemną nierówność - czy czarnomagiczna klątwa sprawiła, że uszkodziła kieł? - Wiem, ile ci zawdzięczam, nigdy tego nie kryłam - znów weszła mu w słowo, podnosząc głowę, wbijając paznokcie w ścianę, aż pod długimi paznokciami pozostały okruchy tynku. Otarła usta wierzchem drugiej ręki, rozmazując na niej krew. Wiele razy okazała mu wdzięczność. Chciała to zrobić też dziś, lecz nienaturalny żar wzniecony wspomnieniami z podziemi Gringotta zamienił pragnienia w pył, osiadający na zgliszczach obojętnego opanowania.- Ale to ty mnie wybrałeś, to ty poświęciłeś mi swój czas i doświadczenie, to ty ofiarowałeś mi wiedzę i wyjątkową szansę w la Fantasmagorii, to ty zrobiłeś ze mnie dziewczynę z Białej Willi. Przypomnij mi, dlaczego? - sparafrazowała jego pytanie, przełykając ślinę. Szarpiący ból szczęki był niczym wobec rozlewającej się po piersi paniki, gniewu, żalu. Moc Locus Nihil nadwyrężyła tamę chroniącą skumulowane uczucie zazdrości i tęsknoty, a ta, raz pęknięta, nie wytrzymała natłoku emocji. Patrzyła mu prosto w oczy, śmiało, lecz z paradoksalnym wstydem, obnażona i gniewna, opuszczająca powoli dłoń w dół, po ścianie, z cichym zgrzytem paznokci o drewnianą boazerię poniżej. - Dlaczego mnie wybrałeś i uczyniłeś swoją? Bo dobrze się kurwiłam? - Nie, nie chciała w to uwierzyć, nie mogła, jeśli chciała pozostać przy zdrowych zmysłach. Miał przed nią dziesiątki, jeśli nie setki dziewczyn, możliwe że piękniejszych, pokorniejszych, gotowych położyć po sobie uszy; kobiet, które zadowoliłyby się choć okruchem tego, co otrzymała. Ale nie ona, nie pragnęła ani pieniędzy ani sławy ani złotego biletu do serc wyższych sfer, choć przecież na nie zasługiwała. Oderwała się od ściany i podeszła do niego, powoli. - Więc odwróć, skoro takie jest twoje pragnienie - odparła ostro, przełykając głośno ślinę: wbrew pozorom mówiła ze spokojem, nie w złośliwej chęci prowokacji. Ta została dziwnie stłumiona, zdławiona, napięte jak postronki mięśnie bolały, tak samo jak duma, domagająca się tego, by odwróciła się na pięcie i odeszła, udowadniając, że jest ponad tym, że nawet ona ma swoje nieprzekraczalne granice. Ciągle stała jednak w miejscu, wpatrzona w niego z drapieżną złością, coraz wyraźniej podszytą jednak wilgocią obcego dotąd uczucia - smutku. - A ty sięgnąłeś po wszystko, co miałam, niezależnie od mojej zgody- wyszeptała bardziej do siebie niż do niego; tak, wszystko co miała zawdzięczała Rosierowi, ale jednocześnie on posiadł to mityczne wszystko. Ciało, duszę, talent, decyzyjność, nawet myśli. Połamał ją i złożył na nowo, a Deirdre: nie chciała być tępą marionetką. Także dlatego, że wiedziała, że podobną zabawką Tristan znudzi się niezwykle szybko - a co, jeśli już to zrobił? Poczuła się nagle głupio, w rozmazanym od uderzenia makijażu, w eleganckiej bieliźnie pod jedwabnym peniuarem, z przygotowanym specjalnie dla niego obrazem. Co sobie myślała, wszystko to planując? Miał rację, zachowywała się jak suka, skamląca o uwagę, upadlająca się i prosząca o choć jedno łaskawe spojrzenie. - Nie chcę twojej litości, nie chcę ochłapów uwagi, nie chcę widywać cię raz na kilka tygodni na urwaną godzinę - rozżarzony żal wylewał się z jej słów, ostrych, parzących, bolesnych, bo gdy wypowiadała własne lęki - potrzeby najniższego, podstawowego rzędu? - przyznawała się do tej najpodlejszej słabości. Znów odtrącona, znów wzgardzona - i znów łasząca się do niego. Uzależniona. Stał teraz blisko, chwytając ją za nadgarstek, lecz był to moment, sekunda poprzedzona odrzuceniem, zepchnięciem tego, co tworzyli do byle zabawy, taplaniny we krwi. A jej samej: do roli usługującej mu pannicy na posyłki. Wyrosła z tego, dojrzała, a może rachunek zysków i emocjonalnych strat - tak bardzo za nim tęskniła w ciągu ostatnich miesięcy - w końcu stał się nawet dla niej, zaślepionej miłością, zbyt trudny do dalszej akceptacji. - Od tego masz służbę - odparła cicho, nie odrywając rozżarzonego spojrzenia od jego twarzy, starając się, by nie brzmieć błagalnie: by choć raz móc zachować twarz. Poobijaną, zaczerwienioną, z powoli wyłaniającym się zasinieniem: ale własną, nieskrytą w wymuszonym wstydzie. - A od czego masz mnie, Tristanie? I czy w ogóle chcesz mnie mieć? - spytała wprost, nagle: beznamiętnie, surowo, stojąc przed nim z luźno opuszczonymi po obydwu stronach ciała rękami, czekając na ostateczny cios, jeszcze łudząc się, że ten nie nadejdzie; że w końcu marmurowy posąg pozwoli dostrzec w swym spojrzeniu prawdziwy ogień, który ich połączył - i w którym pozwoliła się spalić, a potem odbudować, na jego wzór i podobieństwo.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Było coś żałosnego, w tym uderzeniu, w wyrazie jej twarzy, gdy je przyjęła, we wściekłym spojrzeniu, w cofnięciu, w dłoni rozpaczliwie wspierającej się o ścianę, choć nie mogła mieć pewności, że jej bliskość była podporą czy potrzaskiem zamykającym drogę ucieczki. Żaden fragment jego twarzy nie drgnął, kiedy rozpaczliwie zakryła dłońmi uszy, badawczo wodził spojrzeniem po jej sylwetce, bynajmniej nie wzruszony jej równie rozpaczliwym rozkazem. Czy jego ostrzegawcze uderzenie przypomniało jej o jej pozycji, gdy przypomniała sobie o odczuwanej wdzięczności? Zadarł brodę nieznacznie wyżej, oczekując od niej dalszych słów - nigdy nie był przy niej szczególnie cierpliwy. Stał naprzeciw niej, gdy wymieniała wszystko, co jej dał, szukając powodów jego uwagi; kącik ust Tristana nieznacznie uniósł się w górę, gdy spojrzenie pozostało utkwione w jej ciemnych oczach.
Pytała, dlaczego akurat ona: jakiej odpowiedzi właściwie oczekiwała? Była wyjątkowa, przyciągnęła go orientem urody i zapachów, przyciągnęła go odwagą, bo nie bała się tego, co przerażało inne dziewczęta, początkowo go nie rozumiała, jego fascynacji poezją, jego wrażliwości, nie dostrzegała, nie słyszała w jego słowach drugiego dna, sądziła, że był inny, że pod żalem za zmarłą nie kryły się silniejsze demony, ale on przecież wiedział, jaka była ona. Dostrzegał jej słabości, dostrzegał jej niedopowiedziane pragnienia, bezkompromisowość i ambicję, była gotowa na wszystko - by dopiąć swego, a marzyła o życiu innym niż tamto. Potrzebowała jednak kogoś takiego jak on - kogoś, kto rozłoży jej skrzydła i zrzuci ze skarpy, by zaczęła latać; w innym scenariuszu mógłby to zrobić, w tym - wciąż mocno ściskał łańcuch, na którym była upięta, nie pozwalając jej wzlecieć zbyt daleko. Dlaczego to zrobił, bo go to bawiło. Czuł się jak twórca, gdy tworzył człowieka, wziął ją zniszczoną, lecz zniszczył do końca, by odbudowywać fragment po fragmencie tak, jak tego pragnął. Stworzył z niej wierną służkę Czarnego Pana. Stworzył z niej swoją wyuzdaną nałożnicę. Stworzył z niej koszmar dla świata i dla niej samej, dopełniając wyłącznie własnych fantazji i kaprysów.
A poza tym rzeczywiście naprawdę dobrze się kurwiła.
Miłość była słabością, okazała ją brutalnie, zwierzając się ze swych uczuć, nawet jeśli od dawna oczywistych. Czy miała swoje granice, ciekawiło go to, głęboko jednak wierzył, że kruszenie kolejnych tylko przyciągało ją do niego mocniej; odsłaniając kolejne blizny stała przed nim upokarzająco naga, nagie były jej emocje, uczucia, życie, uzależniając się w ten sposób mocniej od jego łaski. Czy potrafiłby odejść? Czy potrafiłaby żyć ze świadomością, że jego spojrzenie już na nią nie pada, że nie znajdzie dla niej rozwiązania, że nie powie jej, co robić, że nie skryje się nigdy więcej pod jego protekcją, że nikt nigdy nie zrozumie jej tak, jak rozumiał on, że nikt nigdy nie da jej już tego, co dał jej on?
Czy by jej na to pozwolił, z pewnością nie.
Czy mógł odpowiedzieć na jej miłosne wyznanie, też nie, ta gra na tym nie polegała, manipulacyjne sidła ciągnęły ją ku ziemi, której zapach potrafił ją brutalnie otrzeźwić. Zderzenie z obojętnością pobudzało krew, a wrząca wypełniała niezabliźnione rany, kara niosła ból, ból pozwalał zapamiętać. I podsycał pragnienia: a ona tak naprawdę nigdy nie pragnęła wolności. Pragnęła kogoś, kto nigdy nie pozwoli jej być wolną.
Wyciągnął ramię w bok, wspierając się o pobliską ścianę; naparł na nią, zmuszając, by oparła się o nią plecami. Znalazł się tuż obok, odgradzając jej jakąkolwiek drogę ucieczki, przeciągnął twarzą nad jej ułożonymi włosami, nad czołem, nachylając się, by zrównać się z nią spojrzeniami. Nie odpowiedział od razu, uniesiony w górę kącik ust i znaczące spojrzenie miały jedynie przytknąć jej słowom, jak gdyby potencjał, który w niej ujrzał, rzeczywiście nie miał żadnego znaczenia na tle tego, jak potrafiła się kurwić. Miała w tym względzie wyjątkowy talent i nie zamierzał jej go odmawiać.
- Jesteś zwolniona - odpowiedział na jej prowokację bez zawahania, cedząc słowa na tyle powoli, żeby była w stanie zrozumieć ich sens. Kruszenie jej granic było zabawne, ale jego miały pozostać stabilne, a ona najwyraźniej zapomniała o ich istnieniu. Prowokowała go bezmyślnie i nie mogła sądzić, że nie wywoła to żadnych konsekwencji. Chciała, by odwrócił ciąg zdarzeń, mógł zacząć od końca. Do samego początku. Chcesz tego, Deirdre? Intensywne spojrzenie wpatrzone w jej źrenice miało nieść ostrzeżenie. - Wybacz, miałem zapytać? - ciągnął, gdy oskarżyła go o odebranie jej wszystkiego wbrew jej woli, nie bądź śmieszna, Deirdre. Nawet cień skruchy nie wstąpił na jego twarz, wolna dłoń wsunęła się między rozcięcie jej spódnicy, odnajdując skórę biodra pod siatką pończoch. - Powiedz, czy zgodzisz się oddać mi siebie? - pytał, choć jego głos wybrzmiewał drwiną, brał co chciał i wtedy, kiedy tego chciał. - Swoje ciało, umysł, duszę? Czy zgodzisz się być prawdziwie moją, wyrzec wszystkiego, co dawne, i wziąć ode mnie to, co mogę ci zaoferować? - Cofnął nieznacznie głowę, przykładając przez jej szyję przedramię odgradzającej jej od ucieczki ręki, naparł na jej krtań mocno, wiedząc, że to utrudni jej wzięcie oddechu. Zapominała się. - Czy zgodzisz się, bym połamał cię kość po kości i ułożył od nowa? Czy zgodzisz się wić w agonii, bym miał czym cieszyć oczy? Czy zgodzisz się na krzyk bólu, gdy pierwsza krew popłynie? - Było już za późno, uzależnił ją od siebie znacznie wcześniej, drwina ustąpiła groźbie, niepokojącemu tonowi niosącemu dwuznaczność tych słów. - Czy zgodzisz się, bym darował ci życie? - Intensywne spojrzenie przysłoniło się cieniem, gdy jego przedramię naparło na jej krtań mocniej. Dalej, Deirdre, masz mi do powiedzenia coś jeszcze? Odmówiła jego poleceniu, nie przepadał za tym. - Służba zna swoje miejsce, Deirdre. A ty? Od czego chcesz być? Postaraj się, bym cię chciał. Nic mi po rozkapryszonej pannie, która chce brać więcej niż dawać od siebie - zakończył, nie uwalniając jej krtani. - Umyj się - rozkazał krótko, ogniskując spojrzenie na rozmazanej na krwi twarzy, odjął dłoń od jej biodra, by sięgnąć krwistej strugi dłoni, przecierając ją lekceważącym gestem. - I przynieś mi wina - powtórzył stanowczo, nie odsuwając się od niej tym razem; wpatrzony w intensywną czerń jej źrenic jak ostrzegający intruza drapieżnik. Nie lubił się powtarzać, przecież wiedziała.
Trzymał ją po to, żeby wykonywała polecenia.
Pytała, dlaczego akurat ona: jakiej odpowiedzi właściwie oczekiwała? Była wyjątkowa, przyciągnęła go orientem urody i zapachów, przyciągnęła go odwagą, bo nie bała się tego, co przerażało inne dziewczęta, początkowo go nie rozumiała, jego fascynacji poezją, jego wrażliwości, nie dostrzegała, nie słyszała w jego słowach drugiego dna, sądziła, że był inny, że pod żalem za zmarłą nie kryły się silniejsze demony, ale on przecież wiedział, jaka była ona. Dostrzegał jej słabości, dostrzegał jej niedopowiedziane pragnienia, bezkompromisowość i ambicję, była gotowa na wszystko - by dopiąć swego, a marzyła o życiu innym niż tamto. Potrzebowała jednak kogoś takiego jak on - kogoś, kto rozłoży jej skrzydła i zrzuci ze skarpy, by zaczęła latać; w innym scenariuszu mógłby to zrobić, w tym - wciąż mocno ściskał łańcuch, na którym była upięta, nie pozwalając jej wzlecieć zbyt daleko. Dlaczego to zrobił, bo go to bawiło. Czuł się jak twórca, gdy tworzył człowieka, wziął ją zniszczoną, lecz zniszczył do końca, by odbudowywać fragment po fragmencie tak, jak tego pragnął. Stworzył z niej wierną służkę Czarnego Pana. Stworzył z niej swoją wyuzdaną nałożnicę. Stworzył z niej koszmar dla świata i dla niej samej, dopełniając wyłącznie własnych fantazji i kaprysów.
A poza tym rzeczywiście naprawdę dobrze się kurwiła.
Miłość była słabością, okazała ją brutalnie, zwierzając się ze swych uczuć, nawet jeśli od dawna oczywistych. Czy miała swoje granice, ciekawiło go to, głęboko jednak wierzył, że kruszenie kolejnych tylko przyciągało ją do niego mocniej; odsłaniając kolejne blizny stała przed nim upokarzająco naga, nagie były jej emocje, uczucia, życie, uzależniając się w ten sposób mocniej od jego łaski. Czy potrafiłby odejść? Czy potrafiłaby żyć ze świadomością, że jego spojrzenie już na nią nie pada, że nie znajdzie dla niej rozwiązania, że nie powie jej, co robić, że nie skryje się nigdy więcej pod jego protekcją, że nikt nigdy nie zrozumie jej tak, jak rozumiał on, że nikt nigdy nie da jej już tego, co dał jej on?
Czy by jej na to pozwolił, z pewnością nie.
Czy mógł odpowiedzieć na jej miłosne wyznanie, też nie, ta gra na tym nie polegała, manipulacyjne sidła ciągnęły ją ku ziemi, której zapach potrafił ją brutalnie otrzeźwić. Zderzenie z obojętnością pobudzało krew, a wrząca wypełniała niezabliźnione rany, kara niosła ból, ból pozwalał zapamiętać. I podsycał pragnienia: a ona tak naprawdę nigdy nie pragnęła wolności. Pragnęła kogoś, kto nigdy nie pozwoli jej być wolną.
Wyciągnął ramię w bok, wspierając się o pobliską ścianę; naparł na nią, zmuszając, by oparła się o nią plecami. Znalazł się tuż obok, odgradzając jej jakąkolwiek drogę ucieczki, przeciągnął twarzą nad jej ułożonymi włosami, nad czołem, nachylając się, by zrównać się z nią spojrzeniami. Nie odpowiedział od razu, uniesiony w górę kącik ust i znaczące spojrzenie miały jedynie przytknąć jej słowom, jak gdyby potencjał, który w niej ujrzał, rzeczywiście nie miał żadnego znaczenia na tle tego, jak potrafiła się kurwić. Miała w tym względzie wyjątkowy talent i nie zamierzał jej go odmawiać.
- Jesteś zwolniona - odpowiedział na jej prowokację bez zawahania, cedząc słowa na tyle powoli, żeby była w stanie zrozumieć ich sens. Kruszenie jej granic było zabawne, ale jego miały pozostać stabilne, a ona najwyraźniej zapomniała o ich istnieniu. Prowokowała go bezmyślnie i nie mogła sądzić, że nie wywoła to żadnych konsekwencji. Chciała, by odwrócił ciąg zdarzeń, mógł zacząć od końca. Do samego początku. Chcesz tego, Deirdre? Intensywne spojrzenie wpatrzone w jej źrenice miało nieść ostrzeżenie. - Wybacz, miałem zapytać? - ciągnął, gdy oskarżyła go o odebranie jej wszystkiego wbrew jej woli, nie bądź śmieszna, Deirdre. Nawet cień skruchy nie wstąpił na jego twarz, wolna dłoń wsunęła się między rozcięcie jej spódnicy, odnajdując skórę biodra pod siatką pończoch. - Powiedz, czy zgodzisz się oddać mi siebie? - pytał, choć jego głos wybrzmiewał drwiną, brał co chciał i wtedy, kiedy tego chciał. - Swoje ciało, umysł, duszę? Czy zgodzisz się być prawdziwie moją, wyrzec wszystkiego, co dawne, i wziąć ode mnie to, co mogę ci zaoferować? - Cofnął nieznacznie głowę, przykładając przez jej szyję przedramię odgradzającej jej od ucieczki ręki, naparł na jej krtań mocno, wiedząc, że to utrudni jej wzięcie oddechu. Zapominała się. - Czy zgodzisz się, bym połamał cię kość po kości i ułożył od nowa? Czy zgodzisz się wić w agonii, bym miał czym cieszyć oczy? Czy zgodzisz się na krzyk bólu, gdy pierwsza krew popłynie? - Było już za późno, uzależnił ją od siebie znacznie wcześniej, drwina ustąpiła groźbie, niepokojącemu tonowi niosącemu dwuznaczność tych słów. - Czy zgodzisz się, bym darował ci życie? - Intensywne spojrzenie przysłoniło się cieniem, gdy jego przedramię naparło na jej krtań mocniej. Dalej, Deirdre, masz mi do powiedzenia coś jeszcze? Odmówiła jego poleceniu, nie przepadał za tym. - Służba zna swoje miejsce, Deirdre. A ty? Od czego chcesz być? Postaraj się, bym cię chciał. Nic mi po rozkapryszonej pannie, która chce brać więcej niż dawać od siebie - zakończył, nie uwalniając jej krtani. - Umyj się - rozkazał krótko, ogniskując spojrzenie na rozmazanej na krwi twarzy, odjął dłoń od jej biodra, by sięgnąć krwistej strugi dłoni, przecierając ją lekceważącym gestem. - I przynieś mi wina - powtórzył stanowczo, nie odsuwając się od niej tym razem; wpatrzony w intensywną czerń jej źrenic jak ostrzegający intruza drapieżnik. Nie lubił się powtarzać, przecież wiedziała.
Trzymał ją po to, żeby wykonywała polecenia.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Lubiła sądzić, że zawsze potrafi prześcignąć konkurencję: że jest szybsza od niszczącej prastare lasy wichury, od błyskawicy uderzającej w chłonną ziemię, od pierwszej kropli mknącej ku wzburzonej tafli oceanu. Zawsze krok przed innymi, przewidująca kolejne akty nierównej gry, odgadująca pragnienia i poglądy, dopasowująca się do wizji jeszcze zanim ta w ogóle sfinalizuje się w wyobraźni. Bystra, zapobiegawcza - niektórzy powiedzieliby cwana - gotowa nawet na ciosy, które sama prowokowała, by finalnie osiągnąć wymarzony cel, opłacony krwią i cierpieniem, ale finalnie gwarantujący słodką satysfakcję. Tylko Rosier umykał tym manipulacyjnym rachunkom wyrachowania, powinna się tego nauczyć, oddać mu to, co królewskie, lecz przeciekające przez membranę obojętności uczucia uczyniły ją słabą. Naiwną. Wierzącą w to, że łączyło ich coś na tyle wyjątkowego, by odmienić sadystę, psychopatę i rozkochanego w destrukcji skurwysyna w kogoś, kto tylko dla niej uchyla drzwi do... Nie, nie do serca, nie była głupia, tylko naiwna. Nie chciała jego romantycznego uczucia: pragnęła t y l k o jego siły, mądrości, uwagi, dumy; wzmocnienia łączącej ich więzi, wykraczającej daleko poza płytkie pojęcia miłości. Sznur, na jakim zawisła, początkowo pewna, że oplata ich obydwoje równie mocno - z biegiem czasu okazało się, że to, co brała za wyjątkowy, drogocenny łańcuch jest tak naprawdę stryczkiem, obrożą założoną na tylko jej szyję. I dopóki spisywała się dobrze, pokornie, tańczyła tak, jak jej zagrał, to gdy muzyka przyśpieszała do groteskowego tempa, poczuła, że nie ma już pod stopami gruntu.
Usunął go po raz kolejny. Nie tylko wypowiedzianym jednym krótkim zdaniem, pozbawiającym ją złudzeń co do przyszłości w La Fantasmagorii, ale i tym ostrym, wulgarnym niemalże uśmiechem, niewerbalnie odpowiadającym na zadane wcześniej pytanie. Po to ją tutaj sprowadził. Po to dał jej ułudę stabilności, pozwolił zbudować prawdziwy dom na gruzach przeszłości, po to prowadził za sobą ścieżką ku czarnomagicznej potędze: bo spełniała jego wszystkie najpodlejsze, najbardziej chore fantazje, przywlekając mu w szczękach dodatkowe, złotowłose i niewinne prezenty, których truchła sprzątała kolejnego poranka, zostawiając na białych dywanach krwawe ślady stóp. Teraz ona stała się jedną z tych ofiar: musiał zobaczyć w jej rozognionym spojrzeniu nagłą pustkę, prawie szok; przez sekundę kocie oczy wyrażały zdumienie. Jak to? Miała tyle planów, tyle wizji La Fantasmagorii; tak wiele poświęciła na przygotowanie zimowego repertuaru. Sprowadziła w to miejsce gwiazdy, ozłociła renomę przybytku, utworzyła prężnie działający mechanizm współprac z najbardziej kapryśnymi artystami, a on - tak po prostu jej to odbierał, by udowodnić, że może? Drgnęła nerwowo, otwierając usta, by wyrzucić z siebie rozżalenie, serię płaczliwych argumentów, że nie może zostawić La Fantasmagorii, ale powstrzymała ten więcej niż żałosny wybuch. Głównie dzięki cieniowi mężczyzny, który rozlał się na niej, gdy Tristan odgrodził ją barczystą sylwetką od reszty pomieszczenia, rozświetlonej blaskiem świec. Bała się go. Ognia w jego oczach, chłodu w kąśliwych, retorycznych pytaniach, zasypujących ją niczym grad zatrutych strzał, a przede wszystkim: prawdy. Zrobił to wszystko, darował jej nowe życie - a teraz zamierzał je odebrać? Czy zwrócić wolność? Uczynić ją znów bezpańską, zagubioną; znudził się nią? To dlatego odwiedzał ją tak rzadko? W przełyku Deirdre coraz szybciej pęczniała ołowiana kula, a kiedy lodowata dłoń Tristana wsunęła się pod materiał eleganckiej, ubranej specjalnie dla niego sukni, dotykając uda, z gardła wydobył się warkot. Ostrzegawczy, gniewny, znów niemożliwy do zamienienia w słowo protestu, bo sekundę później została przyszpilona do ściany. Oczy otworzyły się szeroko, zdziwione, nie samym gestem - nie szczędził jej wychowawczej brutalności - co jego natężeniem. Nigdy wcześniej nie przygniatał krtani tak mocno, nie miażdżył szyi umięśnionym przedramieniem, nie naciskał na nią w ten sposób. Ostateczny, zjadliwy, pozbawiony hamulców. Igrała z ogniem, a ten w końcu prawdziwie ją parzył: co jednak miała do stracenia? Sądziła, że nic, ale im mocniej ręka Rosiera przygniatała do ściany, tym większa zalewała ją panika. - Dałam ci wszystko; dosłownie, wszystko. Czego-chcesz-więcej? Co jeszcze mogę ci dać? - wycharczała spazmatycznie, prawie histerycznie, na resztkach urywanego oddechu, dzieląc słowa na pourywane sylaby, ledwie przeciskające się przez zaciśniętą krtań. Czy tego nie rozumiał? Wydrapała sobie serce i podała mu je na tacy - a on zdawał się tego nawet nie zauważać, skupiony tylko na tym, by sprawić jej ból. Odruchowo uniosła dłonie do góry, wbijając paznokcie w męskie przedramię, do krwi, jak najmocniej, chcąc, by rozluźnił uścisk choć odrobinę. Zaczynało kręcić się jej w głowie, nozdrza rozdęły się jak u oszalałego z lęku zwierzęcia, lecz prymitywny lęk o własne życie wcale nie tłumił rozlewającego się po ciele gorąca, sprzecznego z instynktem samozachowawczym i ze zdrowym rozsądkiem. Kochała go: właśnie takiego. Przekraczającego granicę, pokazującego swoją siłę, nie cofającego się przed niczym - i połamany kręgosłup moralny Deirdre oraz jej wyniszczona do cna psychika, wzniesiona na zatrutej glebie wymagań Rosiera, pragnęły więcej. Paznokcie dalej wbijały się przez materiał koszuli w jego przedramię, ciało próbowało wyswobodzić się z morderczego uścisku, ale rozchylone wargi szukały już nie tylko haustu powietrza, a jego ust. Oblizała je powoli, zmysłowo, wręcz z wulgarną wilgotnością, przejeżdżając językiem też po zębach mężczyzny; powieki trzepotały, czerń zasnuwała pole widzenia, skronie rozsadzało wrzaskliwe pragnienie tlenu. Musiała się zgodzić, kiwnąć głową na tyle, na ile mogła w tym poniżającym potrzasku.
Poluźnił uścisk, a Deirdre osunęła się wzdłuż ściany na dół, niczym zepsuta marionetka. Chciała stać, dumnie i chmurnie, lecz na wpół omdlałe z braku powietrza mięśnie zdradziły ją. Wsparła się plecami o mur, pochylając głowę i spazmatycznie zaczerpywała tchu, prawie nie słysząc, co się dookoła niej działo. Gardło piekło żywym ogniem, skóra na szyi już posiniała - a ona cały czas znajdowała się w jego cieniu, na kolanach, pokonana i upokorzona, ze smakiem jego warg mieszających się z rdzawym aromatem krwi wypełniającej usta. - Znam swoje miejsce - odparła cicho, chrapliwie, ocierając mokrą od łez wywołanych podduszeniem twarz wierzchem dłoni. - Myślałam, że jest przy tobie. Przy najpotężniejszym czarodzieju, jakiego znam. Przy kimś, kto jest dla mnie niedoścignionym wzorem, mistrzem, sensem tego, co nieposkromione, tajemnicze, mroczne. Nasze - ciągnęła dychawicznym szeptem, bardziej do siebie niż do niego, czując, że dalej drżą jej kolana. Spojrzała w górę, nagle, z tęczówkami zamglonymi niedotlenieniem.- Mówiłeś, że przy tobie jest moje miejsce. Że będziemy w tym razem - powinna wiedzieć lepiej, powinna powstrzymać tą rwącą miłość zanim opętała ją do końca, ale nie mogła już zmienić przeszłości. Pozostało ponosić sprowadzające ją na kolana konsekwencje. Spróbowała wstać, znów wspierając się o ścianę, ignorując rozchełstany materiał sukni obnażający wyzywającą bieliznę: groteskowe, śmieszne, żenujące, jak się dla niego starała - zaplanowała ten wieczór zupełnie inaczej, nie spodziewając się ani wybuchu własnej agresji ani padającego tak wyraźnie wyznania, psującego doszczętnie wszystko. Dającego Rosierowi do ręki ostateczny oręż. Czy mógł skrzywdzić ją bardziej? Nie wiedziała; ranił ją samą swoją posturą, drażnił zapachem wody kolońskiej, całą aurą pokręconego, toksycznego położenia, w jakim się znaleźli: wstała więc na tyle szybko, na ile mogła, zachwiawszy się gwałtownie. Jedną dłonią wsparła się o ścianę, drugą - o jego klatkę piersiową, na moment przymykając oczy, wdychając głęboko w płuca jego zapach. Łydki drżały, pod powiekami fruwały czarne refleksy, ale odwróciła się, by ruszyć w stronę barku. Chwiejnie, jak pijana, choć każdy krok przybliżał ją do uzyskania względnej równowagi. Trzęsącą się dłonią chwyciła za butelkę wytrawnego, skrzaciego wina - czy piła je ostatni raz? - po czym napełniła kielich, kasłając lekko, by nabrać do płuc więcej powietrza. Nalała do pełna, a potem: wychyliła naczynie do pełna, jednym nieeleganckim haustem. Potrzebowała calkoholu, by złagodzić ból gardła - i czasu, by zebrać myśli, ba, by w ogóle znów zacząć je produkować. Krew panicznie krążąca w żyłach ogłuszała, drażniła, a piekący ból krtani nie pozwalał na swobodniejsze zaczerpnięcie oddechu. Wypiła haustem kolejną porcję alkoholu, ten zapiekł w gardło razem z łzami, dziwnymi, zdawały się spływać z kącików oczu do środka, słoną cieczą przesiakać przez mózg, osiadać kryształkami na gardle, nadając jej tonowi wibrację pomruku. Na zewnątrz: nie ukazała nic, wilgoć w kącikach mogła być równie dobrze tylko wynikiem podduszenia. Zerknęła w lustro wiszące nad barkiem, na moment chwytając spojrzenie Tristana, nieodgadnione, ostre, ślizgające się po jej odkrytym, przygotowanym dla niego ciele; powróciła jednak szybko do napełniania kielicha po raz kolejny, by odwrócić się w stronę Rosiera, niezdrowo pobladła, z podkrążonymi oczami, sunąc ku niemu w dziwnym, nierównym rytmie skradającego się, zbitego psa, mimo wszystko skamlącego o uwagę. Upiła łyk z kielicha - i podała go arystokracie na wyciągniętej dłoni, spoglądając mu wyzywająco w oczy.
- A więc wypijmy za to. Za wszystkie połamane kości, za tą najpiękniejszą, najpodlejszą agonię - i za klątwę gorszą od Imperiusa - przypomniała ich pamiętną rozmowę, pierwsze powitanie w Białej Willi; bolesna klamra. Musiała nosić to uczucie niczym zbroję, sprawić, by połamane, podeptane serce stwardniało, czyniąc ją niezniszczalną, niezwyciężoną, już nigdy więcej nie narażoną na to, by umrzeć. - Bo i spod niego można się przecież w pełni wyswobodzić - dodała śmiało i żałośnie zarazem, patrząc mu prosto w oczy, chcąc ukryć cierpienie pod blaskiem udawanej pewności siebie. Podała mu alkohol, kielich lepki od wina, ze śladem jej szminki na pozłacanej krawędzi. Szarpało nimi to samo pragnienie, które mogli ukoić tylko nawzajem, bała się, panicznie, tego, co stanie się potem, ale Rosier zepchnął ją już daleko poza krawędź klifu, mogła tylko spadać, licząc na to, że zamordował ją na tyle skutecznie, by uderzenie w to, co kryło się w mgle na dole, nie pozbawiło jej życia po raz kolejny. Nie zasługiwała na taką torturę: wieczne katusze powracania do egzystencji i tracenia świadomości w najgorszy z koszmarnych sposobów, niczym nadgniły inferius, po kraniec czasów służący woli swego stwórcy. - I moje oczy źrenic twych w czerni szukały. I piłam oddech twój, słodyczy trucizn pełna. Pamiętasz to jeszcze? - przywołała skwarną, letnią noc, szeptany w namiętnym gniewie wiersz, w końcu przysięgę, którą jej składał - i jaką ona była gotowa złożyć jemu. I choć nigdy nie doszło do związania ich złocistą, wieczystą magią, to przecież nie potrzebowała prastarej siły, by robić dla niego wszystko. Docierała jednak do granicy: było go za mało w jej życiu, w jej codzienności, stawała się obłąkana, niczym pogrążony w malignie, zagubiony na pustyni czarodziej, gardzący bukłakiem z wodą, bo pragnął tylko oazy. Tym był dla niej Rosier: oazą, czymś upragnionym, wyśnionym; inne życie, inni mężczyźni byli zaledwie znikającymi w mgnieniu oka kroplami smętnej mżawki.
- Co nam teraz pozostanie? Obojętność czy nienawiść? - spytała cichym, ciągle schrypniętym głosem, minimalizując dzielącą ich odległość. Drżała na całym ciele, oddychała dalej nierówno, ton łamał się momentami w ściśniętym gardle, a kocie oczy wydawały się niezmiennie czarne, głębokie, pełne postrzępionych emocji o ostrych krawędziach. Dłonie uniosły się i przesunęły po przedzie koszuli w dół, zaczepiając paznokciami o guziki koszuli. Znała odpowiedź na to pytanie, nie potrafiła sprawić, by był jej obojętny, nawet teraz: gniew rozsadzał ją na równi z podnieceniem. - Ale zanim mnie wypuścisz - porzucisz? zwolnisz ze wszelkich obowiązków? pozbawisz życia, które dla mnie stworzyłeś? - pożegnajmy się tak, jak na to zasługujemy - stanęła na palcach, nagle zbliżając twarz do jego twarzy - i oblizując jego brodę, wargi, kącik ust, policzek, powieki, skroń, jakby chciała zachłysnąć się jego smakiem, zapamiętać fakturę skóry i zarostu. Lodowate palce zwinnie wsunęły się za pasek spodni Tristana, odpinając klamrę, wślizgując się pod drogi materiał, bezwstydnie i umiejętnie, a zakrwawione i smakujące winem usta Deirdre powróciły do szyi szlachcica, najpierw zostawiając na niej lekki pocałunek, by sekundę później wgryźć się w nią zębami, głęboko, do krwi i rozerwanej tkanki. Chciała zostawić po sobie ślad, jakikolwiek, nawet nietrwały, zachłysnąć się raz jeszcze masochistyczną bliskością, zadławić się nie brakiem powietrza, a jego szlachecką krwią.
Usunął go po raz kolejny. Nie tylko wypowiedzianym jednym krótkim zdaniem, pozbawiającym ją złudzeń co do przyszłości w La Fantasmagorii, ale i tym ostrym, wulgarnym niemalże uśmiechem, niewerbalnie odpowiadającym na zadane wcześniej pytanie. Po to ją tutaj sprowadził. Po to dał jej ułudę stabilności, pozwolił zbudować prawdziwy dom na gruzach przeszłości, po to prowadził za sobą ścieżką ku czarnomagicznej potędze: bo spełniała jego wszystkie najpodlejsze, najbardziej chore fantazje, przywlekając mu w szczękach dodatkowe, złotowłose i niewinne prezenty, których truchła sprzątała kolejnego poranka, zostawiając na białych dywanach krwawe ślady stóp. Teraz ona stała się jedną z tych ofiar: musiał zobaczyć w jej rozognionym spojrzeniu nagłą pustkę, prawie szok; przez sekundę kocie oczy wyrażały zdumienie. Jak to? Miała tyle planów, tyle wizji La Fantasmagorii; tak wiele poświęciła na przygotowanie zimowego repertuaru. Sprowadziła w to miejsce gwiazdy, ozłociła renomę przybytku, utworzyła prężnie działający mechanizm współprac z najbardziej kapryśnymi artystami, a on - tak po prostu jej to odbierał, by udowodnić, że może? Drgnęła nerwowo, otwierając usta, by wyrzucić z siebie rozżalenie, serię płaczliwych argumentów, że nie może zostawić La Fantasmagorii, ale powstrzymała ten więcej niż żałosny wybuch. Głównie dzięki cieniowi mężczyzny, który rozlał się na niej, gdy Tristan odgrodził ją barczystą sylwetką od reszty pomieszczenia, rozświetlonej blaskiem świec. Bała się go. Ognia w jego oczach, chłodu w kąśliwych, retorycznych pytaniach, zasypujących ją niczym grad zatrutych strzał, a przede wszystkim: prawdy. Zrobił to wszystko, darował jej nowe życie - a teraz zamierzał je odebrać? Czy zwrócić wolność? Uczynić ją znów bezpańską, zagubioną; znudził się nią? To dlatego odwiedzał ją tak rzadko? W przełyku Deirdre coraz szybciej pęczniała ołowiana kula, a kiedy lodowata dłoń Tristana wsunęła się pod materiał eleganckiej, ubranej specjalnie dla niego sukni, dotykając uda, z gardła wydobył się warkot. Ostrzegawczy, gniewny, znów niemożliwy do zamienienia w słowo protestu, bo sekundę później została przyszpilona do ściany. Oczy otworzyły się szeroko, zdziwione, nie samym gestem - nie szczędził jej wychowawczej brutalności - co jego natężeniem. Nigdy wcześniej nie przygniatał krtani tak mocno, nie miażdżył szyi umięśnionym przedramieniem, nie naciskał na nią w ten sposób. Ostateczny, zjadliwy, pozbawiony hamulców. Igrała z ogniem, a ten w końcu prawdziwie ją parzył: co jednak miała do stracenia? Sądziła, że nic, ale im mocniej ręka Rosiera przygniatała do ściany, tym większa zalewała ją panika. - Dałam ci wszystko; dosłownie, wszystko. Czego-chcesz-więcej? Co jeszcze mogę ci dać? - wycharczała spazmatycznie, prawie histerycznie, na resztkach urywanego oddechu, dzieląc słowa na pourywane sylaby, ledwie przeciskające się przez zaciśniętą krtań. Czy tego nie rozumiał? Wydrapała sobie serce i podała mu je na tacy - a on zdawał się tego nawet nie zauważać, skupiony tylko na tym, by sprawić jej ból. Odruchowo uniosła dłonie do góry, wbijając paznokcie w męskie przedramię, do krwi, jak najmocniej, chcąc, by rozluźnił uścisk choć odrobinę. Zaczynało kręcić się jej w głowie, nozdrza rozdęły się jak u oszalałego z lęku zwierzęcia, lecz prymitywny lęk o własne życie wcale nie tłumił rozlewającego się po ciele gorąca, sprzecznego z instynktem samozachowawczym i ze zdrowym rozsądkiem. Kochała go: właśnie takiego. Przekraczającego granicę, pokazującego swoją siłę, nie cofającego się przed niczym - i połamany kręgosłup moralny Deirdre oraz jej wyniszczona do cna psychika, wzniesiona na zatrutej glebie wymagań Rosiera, pragnęły więcej. Paznokcie dalej wbijały się przez materiał koszuli w jego przedramię, ciało próbowało wyswobodzić się z morderczego uścisku, ale rozchylone wargi szukały już nie tylko haustu powietrza, a jego ust. Oblizała je powoli, zmysłowo, wręcz z wulgarną wilgotnością, przejeżdżając językiem też po zębach mężczyzny; powieki trzepotały, czerń zasnuwała pole widzenia, skronie rozsadzało wrzaskliwe pragnienie tlenu. Musiała się zgodzić, kiwnąć głową na tyle, na ile mogła w tym poniżającym potrzasku.
Poluźnił uścisk, a Deirdre osunęła się wzdłuż ściany na dół, niczym zepsuta marionetka. Chciała stać, dumnie i chmurnie, lecz na wpół omdlałe z braku powietrza mięśnie zdradziły ją. Wsparła się plecami o mur, pochylając głowę i spazmatycznie zaczerpywała tchu, prawie nie słysząc, co się dookoła niej działo. Gardło piekło żywym ogniem, skóra na szyi już posiniała - a ona cały czas znajdowała się w jego cieniu, na kolanach, pokonana i upokorzona, ze smakiem jego warg mieszających się z rdzawym aromatem krwi wypełniającej usta. - Znam swoje miejsce - odparła cicho, chrapliwie, ocierając mokrą od łez wywołanych podduszeniem twarz wierzchem dłoni. - Myślałam, że jest przy tobie. Przy najpotężniejszym czarodzieju, jakiego znam. Przy kimś, kto jest dla mnie niedoścignionym wzorem, mistrzem, sensem tego, co nieposkromione, tajemnicze, mroczne. Nasze - ciągnęła dychawicznym szeptem, bardziej do siebie niż do niego, czując, że dalej drżą jej kolana. Spojrzała w górę, nagle, z tęczówkami zamglonymi niedotlenieniem.- Mówiłeś, że przy tobie jest moje miejsce. Że będziemy w tym razem - powinna wiedzieć lepiej, powinna powstrzymać tą rwącą miłość zanim opętała ją do końca, ale nie mogła już zmienić przeszłości. Pozostało ponosić sprowadzające ją na kolana konsekwencje. Spróbowała wstać, znów wspierając się o ścianę, ignorując rozchełstany materiał sukni obnażający wyzywającą bieliznę: groteskowe, śmieszne, żenujące, jak się dla niego starała - zaplanowała ten wieczór zupełnie inaczej, nie spodziewając się ani wybuchu własnej agresji ani padającego tak wyraźnie wyznania, psującego doszczętnie wszystko. Dającego Rosierowi do ręki ostateczny oręż. Czy mógł skrzywdzić ją bardziej? Nie wiedziała; ranił ją samą swoją posturą, drażnił zapachem wody kolońskiej, całą aurą pokręconego, toksycznego położenia, w jakim się znaleźli: wstała więc na tyle szybko, na ile mogła, zachwiawszy się gwałtownie. Jedną dłonią wsparła się o ścianę, drugą - o jego klatkę piersiową, na moment przymykając oczy, wdychając głęboko w płuca jego zapach. Łydki drżały, pod powiekami fruwały czarne refleksy, ale odwróciła się, by ruszyć w stronę barku. Chwiejnie, jak pijana, choć każdy krok przybliżał ją do uzyskania względnej równowagi. Trzęsącą się dłonią chwyciła za butelkę wytrawnego, skrzaciego wina - czy piła je ostatni raz? - po czym napełniła kielich, kasłając lekko, by nabrać do płuc więcej powietrza. Nalała do pełna, a potem: wychyliła naczynie do pełna, jednym nieeleganckim haustem. Potrzebowała calkoholu, by złagodzić ból gardła - i czasu, by zebrać myśli, ba, by w ogóle znów zacząć je produkować. Krew panicznie krążąca w żyłach ogłuszała, drażniła, a piekący ból krtani nie pozwalał na swobodniejsze zaczerpnięcie oddechu. Wypiła haustem kolejną porcję alkoholu, ten zapiekł w gardło razem z łzami, dziwnymi, zdawały się spływać z kącików oczu do środka, słoną cieczą przesiakać przez mózg, osiadać kryształkami na gardle, nadając jej tonowi wibrację pomruku. Na zewnątrz: nie ukazała nic, wilgoć w kącikach mogła być równie dobrze tylko wynikiem podduszenia. Zerknęła w lustro wiszące nad barkiem, na moment chwytając spojrzenie Tristana, nieodgadnione, ostre, ślizgające się po jej odkrytym, przygotowanym dla niego ciele; powróciła jednak szybko do napełniania kielicha po raz kolejny, by odwrócić się w stronę Rosiera, niezdrowo pobladła, z podkrążonymi oczami, sunąc ku niemu w dziwnym, nierównym rytmie skradającego się, zbitego psa, mimo wszystko skamlącego o uwagę. Upiła łyk z kielicha - i podała go arystokracie na wyciągniętej dłoni, spoglądając mu wyzywająco w oczy.
- A więc wypijmy za to. Za wszystkie połamane kości, za tą najpiękniejszą, najpodlejszą agonię - i za klątwę gorszą od Imperiusa - przypomniała ich pamiętną rozmowę, pierwsze powitanie w Białej Willi; bolesna klamra. Musiała nosić to uczucie niczym zbroję, sprawić, by połamane, podeptane serce stwardniało, czyniąc ją niezniszczalną, niezwyciężoną, już nigdy więcej nie narażoną na to, by umrzeć. - Bo i spod niego można się przecież w pełni wyswobodzić - dodała śmiało i żałośnie zarazem, patrząc mu prosto w oczy, chcąc ukryć cierpienie pod blaskiem udawanej pewności siebie. Podała mu alkohol, kielich lepki od wina, ze śladem jej szminki na pozłacanej krawędzi. Szarpało nimi to samo pragnienie, które mogli ukoić tylko nawzajem, bała się, panicznie, tego, co stanie się potem, ale Rosier zepchnął ją już daleko poza krawędź klifu, mogła tylko spadać, licząc na to, że zamordował ją na tyle skutecznie, by uderzenie w to, co kryło się w mgle na dole, nie pozbawiło jej życia po raz kolejny. Nie zasługiwała na taką torturę: wieczne katusze powracania do egzystencji i tracenia świadomości w najgorszy z koszmarnych sposobów, niczym nadgniły inferius, po kraniec czasów służący woli swego stwórcy. - I moje oczy źrenic twych w czerni szukały. I piłam oddech twój, słodyczy trucizn pełna. Pamiętasz to jeszcze? - przywołała skwarną, letnią noc, szeptany w namiętnym gniewie wiersz, w końcu przysięgę, którą jej składał - i jaką ona była gotowa złożyć jemu. I choć nigdy nie doszło do związania ich złocistą, wieczystą magią, to przecież nie potrzebowała prastarej siły, by robić dla niego wszystko. Docierała jednak do granicy: było go za mało w jej życiu, w jej codzienności, stawała się obłąkana, niczym pogrążony w malignie, zagubiony na pustyni czarodziej, gardzący bukłakiem z wodą, bo pragnął tylko oazy. Tym był dla niej Rosier: oazą, czymś upragnionym, wyśnionym; inne życie, inni mężczyźni byli zaledwie znikającymi w mgnieniu oka kroplami smętnej mżawki.
- Co nam teraz pozostanie? Obojętność czy nienawiść? - spytała cichym, ciągle schrypniętym głosem, minimalizując dzielącą ich odległość. Drżała na całym ciele, oddychała dalej nierówno, ton łamał się momentami w ściśniętym gardle, a kocie oczy wydawały się niezmiennie czarne, głębokie, pełne postrzępionych emocji o ostrych krawędziach. Dłonie uniosły się i przesunęły po przedzie koszuli w dół, zaczepiając paznokciami o guziki koszuli. Znała odpowiedź na to pytanie, nie potrafiła sprawić, by był jej obojętny, nawet teraz: gniew rozsadzał ją na równi z podnieceniem. - Ale zanim mnie wypuścisz - porzucisz? zwolnisz ze wszelkich obowiązków? pozbawisz życia, które dla mnie stworzyłeś? - pożegnajmy się tak, jak na to zasługujemy - stanęła na palcach, nagle zbliżając twarz do jego twarzy - i oblizując jego brodę, wargi, kącik ust, policzek, powieki, skroń, jakby chciała zachłysnąć się jego smakiem, zapamiętać fakturę skóry i zarostu. Lodowate palce zwinnie wsunęły się za pasek spodni Tristana, odpinając klamrę, wślizgując się pod drogi materiał, bezwstydnie i umiejętnie, a zakrwawione i smakujące winem usta Deirdre powróciły do szyi szlachcica, najpierw zostawiając na niej lekki pocałunek, by sekundę później wgryźć się w nią zębami, głęboko, do krwi i rozerwanej tkanki. Chciała zostawić po sobie ślad, jakikolwiek, nawet nietrwały, zachłysnąć się raz jeszcze masochistyczną bliskością, zadławić się nie brakiem powietrza, a jego szlachecką krwią.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Czy dla niej - wolność jeszcze istniała? Przygarnięty pod dach bezdomny pies nie chciał wolności, chciał być posiadany. Odwdzięczał się bezwarunkową miłością w zamian za okazane przywiązanie, gotów wypełnić każdy rozkaz i strzec domu po grób, wyrzucony za płot wróci, porzucony pośrodku ciemnego lasu zaginie. Ona została już porzucona, złamana kariera ciągnęła się za nią jak spalony most, ale żaden z mężczyzn, z którymi była związana, nie potrafił dać jej tyle, ile dał jej on. Nie był w stanie uwięzić ją łańcuchem silniejszym od tego - od miłości, którą darzyła go z oddaniem. Miłość, miłość zdradzała, temu uczuciu nie można było ufać, ale bez miłości - nie było życia. Tristana nudziła emocjonalna obojętność, pełna paleta barw malowała uczuciowy krajobraz interesującą feerią kształtów. Domagał się od niej posłuszeństwa, ale tej próby siły - jak zresztą żadnej innej - Deirdre nie mogła przecież wygrać. Spoglądał jej prosto w oczy, gdy pytała, czego od niej chciał, choć przecież wiedziała - chciał posłuszeństwa, względem którego zdążyła się zapomnieć. Mięśnie jego twarzy spięły się niezauważalnie, gdy wbiła palce w jego przedramię, pozostawiając po paznokciach widoczne ślady; aura subtelnego bólu rozmyła się wzdłuż ramienia drażniąco, tylko go prowokując - mocniej dociśnięta do krtani ręka miała pozbawić jej sił i odjąć tego dotyku. Zadarta z charakterystyczną dla niego nonszalancją broda okazywała wyższość.
- Przeleciało cię pół miasta, a ty stroisz fochy o stręczycielstwo? - zapytał, retoryczne, zostawił ją w niepewności, ale w zasadzie nie zamierzał oddawać jej Bissettowi. Nie lubił, kiedy ktoś dotykał jego zabawek, bez pytania zwłaszcza, ale dzielił się równie niechętnie. Nie musiała o tym wiedzieć, niepewność osuwała jej spod stóp grunt, a stąpając po niepewnym stąpała ślepo za nim, wierząc, że w ten sposób nie zapadnie się w dół. - Kurwiłaś się dla idei, nie dla korzyści? - W jego głosie wybrzmiała drwiąca nuta, jak gdyby sypianie z mężczyznami za pieniądze dzisiaj nie różniło się niczym od sypiania z nimi wtedy. Różniło, dziś należała do niego - i tylko do niego. Drwina uwidoczniła się w uśmiechu wyraźniej, gdy potraktowała go wulgarną pieszczotą; nie odsunął się, gdy język Deirdre przemknął po jego wargach i zębach, kąciki ust z satysfakcją uniosły się w górę, gdy wrząca krew popłynęła w żyłach z nagłym impetem. Zawsze potrafiła rozpalić go jednym gestem. Odpowiedział pocałunkiem, który zerwał z jej ust łapczywie, choć krótko, śmiertelnym, bo odbierającym szansę na wzięcie oddech. Dopiero, gdy biała jak kreda skinęła głową, oswobodził jej gardło, pozwalając nasycić się powietrzem.
- Doskonale - odparł krótko, na zapewnienie, że znała swoje miejsce, po czym wyminął ją i nieśpiesznym krokiem skierował się do wnętrza willi. Nie zamierzał przecież stać w korytarzu, nie odwrócił się nawet, gdy usłyszał jej skamlenie, dopraszającą się o uwagę serię słów uwznioślających jego sylwetkę i moc żałośnie przywoływanych obietnic sprzed lat. Bała się - ale to dobrze. Jego spojrzenie zetknęło się z jej spojrzeniem w lustrze naprzeciw niego - i ona spoglądała w zwierciadło - nie było w nim jednak nic prócz ostrzegawczego błysku. Dostrzegłszy ogień płonący w kominku na krótką chwilę przystanął przed nim, wsłuchując się w trzask trawionego płomieniami drewna, po chwil rozsiadł się w jednym z foteli, ciężko wyginął w tył zmęczoną głowę i składając dłonie razem w piramidkę, przed sobą, na wspartych o podłokietnikach rękach. Obejrzał się w kierunku przejścia, gdy usłyszał kroki Deirdre, nie w ten sposób powinna go tutaj witać - nawet niedopieszczona. Początkowo ani drgnął, gdy stanęła przed nim, obserwując, jak ranione gardło przełyka łyk wina i z pewnym ociąganiem sięgnął po kielich, przejmując go od kochanki, przez chwilę przyglądał się szkłu, obracając go za nóżkę, ostatecznie obracając go tak, by mieć przed sobą ślad czerwieni jej szminki, upił alkoholu dokładnie w tym samym miejscu, początkowo nie zwracając większej uwagi na jej toast.
- Połamane kości się zrastają, zerwana skóra odrasta, wszystko po to, by uczynić ciało silniejszym i bardziej zahartowanym. To zabawne, że trudniej zrobić to z umysłem: zmieszany z rzadka wraca do formy. Niewielu jest w stanie umknąć mocy potężnego imperiusa, lecz od uczucia, które cię trawi, ucieczki nie ma - oznajmił, zamierzając skreślić jej nadzieje. Jej odwaga nie robiła na nim wrażenia, wiedział, jak krucha potrafiła być. - Jak myślisz, dlaczego? - zapytał, obracając w dłoni kieliszek wina. - Może i tutaj wiesz, że tak będzie dla ciebie lepiej. Kim byłabyś bez tego? Wciąż tylko kurwą, co gorsza, kurwą Francisa. - Ściągnął brew, po tym, czego dowiedział się od szwagra, stracił do niego resztkę pozostałego szacunku. Nie był nawet pewien, na ile poważnie powinien podejść do jego zdrady zestawiając to ze szczeniackim wypisywaniem propagandowych haseł na murach. - Powiedz, jakie to uczucie, kiedy stręczy cię zagubione szczenię? - zapytał, z ciekawości wiedzionej sadystyczną naturą. Czy po tym, co robiła - w ogóle mogła upokorzyć się bardziej? - Kim jesteś wtedy ty? - Zabawką szczeniaka, niczym. Nie powinna zapominać o swoich korzeniach, to stamtąd ją zabrał. Kącik jego ust drgnął, ni to w rozbawieniu, ni to w zadowoleniu, kiedy przywołała wersy wiersza, który potrafił powiązać z poetą, choć nie z sytuacją - jego umysł poddany hedonistycznym uciechom daleki był tamtego dnia od trzeźwości. - Wieczory rozjaśnione węgli tlących żarem i wieczory w różowych dymach na balkonie - odparł na jej słowa, odnajdując czerń jej oczu. - Te szepty, pocałunki, przysięgi natchnione, z przepaści, w którą wejrzeć nie śmie nikt, czy wstaną? - mówił dalej, kącik jego ust drgnął silniej, jak gdyby rozkoszował się kolejnymi wbijanymi w jej serce ostrzami, otwarcie wątpiąc we własne słowa. Przełożył kielich wina do lewej dłoni, prawą wyciągając w jej stronę, wnętrzem ku górze. - Znam sztukę - oznajmił w końcu. - I szczęśliwe chwile znowu wskrzeszę - obiecał, a powieka ani drgnęła, wyciągnięta dłoń oczekiwała na nią.
- Nienawidzisz mnie od dawna - odparł, bo te dwa uczucia biegły bliźniaczymi torami, zbyt silne, by nigdy się nie wykoleić, zbyt silne, by kiedykolwiek przybrać na obojętności. - Obojętną być nie potrafisz - Nie mogłaby, wtedy wszystko inne - musiałoby okazać się kłamstwem. A on, on musiał zachować gardę - bo choć wojna potrzebowała go na froncie, nie pożądał jej ani trochę mniej, niż przed rokiem. Rozchylił bezwiednie usta, gdy sięgnęła językiem jego twarzy, otarł się o nią zachłannie, odchylając głowę mocniej w tył, gdy poczuł zimny dotyk jej palców, serce przyśpieszyło rytm, pożądanie wzmagało pragnienie, nie wyprowadzał jej z błędu, pozostawiając słodkie niedopowiedzenie, dalej, Czarna Orchideo, pożegnaj mnie tak, jak gdyby jutro miał się kończyć świat. Kielich z winem wypadł z jego dłoni poza fotel, czerwone wino wybarwiło posadzkę, a szkło potłukło się na drobiny, gdy jego dłonie sięgnęły jej talii, wspinając się na pierś, którą bezwstydnie podrażnił dłońmi, przez materiał sukni, dotykiem tak łapczywym, że aż bolesnym. Wplótł dłonie w jej włosy, szarpiąc ją w tył, gdy spazm bólu przemknął przez jego szyję i gwałtownie odciągnął jej głowę, spychając ją niżej.
- Jak wznoszą się na niebo słońca odmłodzone, obmyte w głębi mórz, zbryzgane słoną pianą - mówił dalej, choć już chyba bardziej do siebie, obezwładniony słodką rozkoszą chwili.
- Przeleciało cię pół miasta, a ty stroisz fochy o stręczycielstwo? - zapytał, retoryczne, zostawił ją w niepewności, ale w zasadzie nie zamierzał oddawać jej Bissettowi. Nie lubił, kiedy ktoś dotykał jego zabawek, bez pytania zwłaszcza, ale dzielił się równie niechętnie. Nie musiała o tym wiedzieć, niepewność osuwała jej spod stóp grunt, a stąpając po niepewnym stąpała ślepo za nim, wierząc, że w ten sposób nie zapadnie się w dół. - Kurwiłaś się dla idei, nie dla korzyści? - W jego głosie wybrzmiała drwiąca nuta, jak gdyby sypianie z mężczyznami za pieniądze dzisiaj nie różniło się niczym od sypiania z nimi wtedy. Różniło, dziś należała do niego - i tylko do niego. Drwina uwidoczniła się w uśmiechu wyraźniej, gdy potraktowała go wulgarną pieszczotą; nie odsunął się, gdy język Deirdre przemknął po jego wargach i zębach, kąciki ust z satysfakcją uniosły się w górę, gdy wrząca krew popłynęła w żyłach z nagłym impetem. Zawsze potrafiła rozpalić go jednym gestem. Odpowiedział pocałunkiem, który zerwał z jej ust łapczywie, choć krótko, śmiertelnym, bo odbierającym szansę na wzięcie oddech. Dopiero, gdy biała jak kreda skinęła głową, oswobodził jej gardło, pozwalając nasycić się powietrzem.
- Doskonale - odparł krótko, na zapewnienie, że znała swoje miejsce, po czym wyminął ją i nieśpiesznym krokiem skierował się do wnętrza willi. Nie zamierzał przecież stać w korytarzu, nie odwrócił się nawet, gdy usłyszał jej skamlenie, dopraszającą się o uwagę serię słów uwznioślających jego sylwetkę i moc żałośnie przywoływanych obietnic sprzed lat. Bała się - ale to dobrze. Jego spojrzenie zetknęło się z jej spojrzeniem w lustrze naprzeciw niego - i ona spoglądała w zwierciadło - nie było w nim jednak nic prócz ostrzegawczego błysku. Dostrzegłszy ogień płonący w kominku na krótką chwilę przystanął przed nim, wsłuchując się w trzask trawionego płomieniami drewna, po chwil rozsiadł się w jednym z foteli, ciężko wyginął w tył zmęczoną głowę i składając dłonie razem w piramidkę, przed sobą, na wspartych o podłokietnikach rękach. Obejrzał się w kierunku przejścia, gdy usłyszał kroki Deirdre, nie w ten sposób powinna go tutaj witać - nawet niedopieszczona. Początkowo ani drgnął, gdy stanęła przed nim, obserwując, jak ranione gardło przełyka łyk wina i z pewnym ociąganiem sięgnął po kielich, przejmując go od kochanki, przez chwilę przyglądał się szkłu, obracając go za nóżkę, ostatecznie obracając go tak, by mieć przed sobą ślad czerwieni jej szminki, upił alkoholu dokładnie w tym samym miejscu, początkowo nie zwracając większej uwagi na jej toast.
- Połamane kości się zrastają, zerwana skóra odrasta, wszystko po to, by uczynić ciało silniejszym i bardziej zahartowanym. To zabawne, że trudniej zrobić to z umysłem: zmieszany z rzadka wraca do formy. Niewielu jest w stanie umknąć mocy potężnego imperiusa, lecz od uczucia, które cię trawi, ucieczki nie ma - oznajmił, zamierzając skreślić jej nadzieje. Jej odwaga nie robiła na nim wrażenia, wiedział, jak krucha potrafiła być. - Jak myślisz, dlaczego? - zapytał, obracając w dłoni kieliszek wina. - Może i tutaj wiesz, że tak będzie dla ciebie lepiej. Kim byłabyś bez tego? Wciąż tylko kurwą, co gorsza, kurwą Francisa. - Ściągnął brew, po tym, czego dowiedział się od szwagra, stracił do niego resztkę pozostałego szacunku. Nie był nawet pewien, na ile poważnie powinien podejść do jego zdrady zestawiając to ze szczeniackim wypisywaniem propagandowych haseł na murach. - Powiedz, jakie to uczucie, kiedy stręczy cię zagubione szczenię? - zapytał, z ciekawości wiedzionej sadystyczną naturą. Czy po tym, co robiła - w ogóle mogła upokorzyć się bardziej? - Kim jesteś wtedy ty? - Zabawką szczeniaka, niczym. Nie powinna zapominać o swoich korzeniach, to stamtąd ją zabrał. Kącik jego ust drgnął, ni to w rozbawieniu, ni to w zadowoleniu, kiedy przywołała wersy wiersza, który potrafił powiązać z poetą, choć nie z sytuacją - jego umysł poddany hedonistycznym uciechom daleki był tamtego dnia od trzeźwości. - Wieczory rozjaśnione węgli tlących żarem i wieczory w różowych dymach na balkonie - odparł na jej słowa, odnajdując czerń jej oczu. - Te szepty, pocałunki, przysięgi natchnione, z przepaści, w którą wejrzeć nie śmie nikt, czy wstaną? - mówił dalej, kącik jego ust drgnął silniej, jak gdyby rozkoszował się kolejnymi wbijanymi w jej serce ostrzami, otwarcie wątpiąc we własne słowa. Przełożył kielich wina do lewej dłoni, prawą wyciągając w jej stronę, wnętrzem ku górze. - Znam sztukę - oznajmił w końcu. - I szczęśliwe chwile znowu wskrzeszę - obiecał, a powieka ani drgnęła, wyciągnięta dłoń oczekiwała na nią.
- Nienawidzisz mnie od dawna - odparł, bo te dwa uczucia biegły bliźniaczymi torami, zbyt silne, by nigdy się nie wykoleić, zbyt silne, by kiedykolwiek przybrać na obojętności. - Obojętną być nie potrafisz - Nie mogłaby, wtedy wszystko inne - musiałoby okazać się kłamstwem. A on, on musiał zachować gardę - bo choć wojna potrzebowała go na froncie, nie pożądał jej ani trochę mniej, niż przed rokiem. Rozchylił bezwiednie usta, gdy sięgnęła językiem jego twarzy, otarł się o nią zachłannie, odchylając głowę mocniej w tył, gdy poczuł zimny dotyk jej palców, serce przyśpieszyło rytm, pożądanie wzmagało pragnienie, nie wyprowadzał jej z błędu, pozostawiając słodkie niedopowiedzenie, dalej, Czarna Orchideo, pożegnaj mnie tak, jak gdyby jutro miał się kończyć świat. Kielich z winem wypadł z jego dłoni poza fotel, czerwone wino wybarwiło posadzkę, a szkło potłukło się na drobiny, gdy jego dłonie sięgnęły jej talii, wspinając się na pierś, którą bezwstydnie podrażnił dłońmi, przez materiał sukni, dotykiem tak łapczywym, że aż bolesnym. Wplótł dłonie w jej włosy, szarpiąc ją w tył, gdy spazm bólu przemknął przez jego szyję i gwałtownie odciągnął jej głowę, spychając ją niżej.
- Jak wznoszą się na niebo słońca odmłodzone, obmyte w głębi mórz, zbryzgane słoną pianą - mówił dalej, choć już chyba bardziej do siebie, obezwładniony słodką rozkoszą chwili.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Jak wiele mogła jeszcze znieść? Ile obelg przyjąć z pozornym spokojem? Ile razy obiecać samej sobie, że to już ostatni raz, że więcej na to nie pozwoli, że rzuci na stół ofiarny, wszystko, co otrzymała - i to, kim się stała - byleby tylko zakończyć te psychiczne tortury raz na zawsze? Czasem śmierć wydawała się rozsądnym rozwiązaniem: i choć brzmiało to niczym dramatyczne wyznanie bohaterki żywcem wyjętej z taniego romansu, publikowanego w odcinkach w Czarownicy, to myśl ta nie pojawiała się w głowie Deirdre wraz z żałobną pieśnią i spływającymi po twarzy łzami. Zawsze szukała wyjść z trudnych sytuacji i do momentu, w którym spotkała Rosiera, z powodzeniem wyślizgiwała się z naprawdę rozbudowanych labiryntów, pozornie pozbawionych zarówno upragnionego środka, jak i drogi ucieczki. Na początku ich znajomości myślała, że tak będzie i tym razem, że nawet jeśli powinie się jej noga, a misterny plan skręci na niespodziewany tor, to zdoła się wykaraskać, wylądować bezpiecznie na czterech łapach niczym dziki kuguchar, otrzepać się z pyłu, wylizać rany, a później wrócić na stromą drabinę, mającą doprowadzić ją do wymarzonej potęgi. Krył się za nią nie tylko arogancki triumf, ambitne pragnienie wiedzy i władzy, ale też to prymitywne: potrzeba bezpieczeństwa. Na szczycie nikt nie mógłby jej skrzywdzić, decydować za nią, manipulować, poniżać i niszczyć, a przynajmniej tak sądziła, bo gdy dzięki protekcji Rosiera znalazła się na przedostatnim stopniu, zorientowała się, że wykazała się skrajną naiwnością. Tristan nie dał się wyprzedzić na tej drodze, nie ustąpił nawet odrobinę, nie dał się zwieść czy wykorzystać, a nawet kiedy okazywał jej swoją łaskę, jak wtedy, gdy otwierał przed nią drzwi Białej Willi, wiązał ją w ten sposób jeszcze ściślej, uniemożliwiając swobodny ruch. Zamieniał słabości w siłę, znajdował się nie krok, a całe kilometry przed nią, prowadząc w mrok absolutny. Przeszła przez piekło tylko po to, by zostać sprowadzona w jego głębsze kręgi - zdawała sobie z tego boleśnie sprawę za każdym razem, gdy próbowała choć trochę się wyswobodzić, zasmakować wolności lub wyszarpać dla siebie fragment równowagi. Zasługiwała na to. Była mu wierna, oddana, lojalna ponad wszelką miarę, a on - notorycznie tym gardził, sprowadzając ją do roli kurwy. Jakby tylko tym była. Tylko to z jej przeszłości się liczyło. Jakby poza Czarną Orchideą nie było Deirdre: momentami przyłapywała się na tym, że sama zaczynała gubić swoją przedwenusjańską historię, wspomnienia zamazywały się, pozostawiając tylko te dni i noce, w których pojawiał się on. Niszczący i budujący jej życie od nowa: po raz kolejny stała więc przed nim poruszona do głębi, obdarta z marzeń i pewności siebie, a Rosier kontrolował nawet możliwość zaczerpnięcia przez nią oddechu. A może - nie musiała walczyć? Miotać się, próbując wyrwać dla siebie ochłap jego uwagi? Może w tym jednym jej nie okłamał: że gdy w końcu przestanie gryźć karmiącą ją dłoń, ta przestanie ją miażdżyć. Krew odpływająca z głowy utrudniała zebranie myśli, lecz do cna wyczyścił je dopiero urwany, krótki pocałunek Rosiera, bardziej przypominający sięgnięcie po kęs. Ust tego mężczyzny brakowało jej bardziej niż oddechu: i ta chora, zaprzeczająca wszystkiemu, co uważała za podstawę swego jestestwa, świadomość sprawiła, że w końcu się poddała.
Najpierw czysto fizycznie, opadając z sił, krztusząc się i dławiąc, by zaczerpnąć do płuc powietrza. Później: wypełniając jego butny rozkaz. I z każdym krokiem, z każdym wypowiedzianym słowem - zarówno przez nią, jak i przez niego - chęć roztrzaskania butelki wina na jego nonszalancko uśmiechniętej twarzy malała na rzecz pragnienia, by kawałkami tego samego szkła rozorać skórę na piersi, by wyrwać z niej nieposłuszne serce, ściągające na nią Ostatni przebłysk zdrowego rozsądku, gasnącego równie szybko, jak się pojawił. Stała przed Rosierem czujna, skupiona na tym, co mówił, wiedząc, że miał rację. Ucieczki nie było. Musiała to w końcu zrozumieć. I przyjąć, z takim samym spokojem - pozornym - z jakim przyjmowała kolejne obelgi, coraz gorsze, coraz plugawsze. Gardziła Francisem. Nie nienawidziła go, na to nie zasługiwał, ale brzydziła się każdym kontaktem z dawnym luksusowym sutenerem. Wytknięcie tej zależności uderzyło w nią bardziej niż sądziła; drgnęła zauważalnie, a w kocich oczach zalśniło coś oprócz szaleńczej, straceńczej determinacji - prawdziwy, głęboki, podszyty obrzydzeniem smutek, emocja najrzadsza z możliwych, którą ukazywała przy nim po raz pierwszy. Pękła. Nie coś w niej, nie wyćwiczona fasada, nie ciasne strzemiona, nie więzy nauki. Pękła ona sama i choć dalej stała przed nim z dumnie uniesioną głową, to coś w jej gniewnym, wilgotnym od łez spojrzeniu wydawało się umrzeć. Spokornieć. Obosieczny miecz furii stępił się, pogarda do samej siebie stłumiła ogień, nie wygaszając go, ale kierując w znane już ramy, w których mógł z powodzeniem szaleć: nie na ślepo, autodestrukcyjnie, a hartując ją.
- Nie chcę do tego wracać, już nigdy. A on - nigdy tak naprawdę nie rządził w Wenus, robiła to Borgia - odparła tylko na brutalne pytania o Francisa. Mówiła zdecydowanie, wyraźnie, dalej mierząc rozsiadającego się w fotelu Tristana niespotykanie czujnym spojrzeniem, tak, jakby widziała go po raz pierwszy. Trochę tak było: z podobną intensywnością przyglądała mu się przecież podczas pierwszych wieczorów, mierząc siły na zamiary, zastanawiając się nad opłacalnością podejmowanego ryzyka, lecz poza tym: zawstydzająco czerpiąc czystą, podobno obcą dla czarownic przyjemność z widoku tak przystojnego mężczyzny. Ciemne, lecz iskrzące się podnieceniem spojrzenie. Usta układające się w słowa wiersza, artykułujące je z pieszczotliwością, z jaką wypowiadał mordercze zaklęcia. Te niedorzecznie ostre, królewskie wręcz rysy twarzy, podkreślone tylko przez cień zadbanego zarostu. W końcu: władcze gesty, przywołujące ją, zapraszające, przyjmujące z powrotem? Prawie nie mrugała, oddychając coraz szybciej: podniecona, złamana, już nie próbując nic ugrać czy zaplanować zwycięstwa w tej szarpaninie. Chciała tylko dać się zdławić przyjemności. Zaspokoić tęsknotę. Zastąpić pustkę i lęk oszołomieniem. Zrobiła krok do przodu, potem kolejny - i chwyciła jego dłoń, mocno, tak, jakby chwiała się nad przepaścią, a tylko on mógł w stanie uchronić ją od upadku. Skoro miała być kurwą już zawsze, skoro nigdy nie pozwoli jej wymazać przeszłości - to chciała i mogła być nią tylko dla niego. - Tylko tym dla ciebie jestem? Tylko tego będziesz ode mnie oczekiwał? Kurwienia się? Z tobą? Dla ciebie? - spytała bez pretensji, żalu czy furii, raczej z dawną, ociekającą wilgocią i namiętnością wulgarnością, konkretnie, prowokująco. Przesunęła opuszkami palców po jego nadgarstku, wierzchu dłoni, kościach paliczków w nieznośnej, delikatnej, prawie dziewiczej pieszczocie. Dopiero kilka chwil później wsunęła się w końcu na jego kolana, na moment wstrzymując oddech. Gorąc buchający z jego ciała sprawił, że zadrżała, a drobne ręce od razu powędrowały do jego ciała, śpiesznie, wytęsknione, wyposzczone, trzęsące się tak, jakby dotykała nestora potężnego rodu, najbliższego sługę Czarnego Pana, czarnoksiężnika siejącego zamęt i śmierć, po raz pierwszy. - Ty zaś - jak bardzo mnie nienawidzisz? - wychrypiała prosto w jego usta, oddychając tym samym powietrzem. Zasinienia na szyi bolały coraz bardziej, tak samo rozcięta uderzeniem twarz, ale nie dbała o to, bo znów była na nim - a on przy niej, żywy, spragniony, skupiony tylko na tym, co ich łączyło i dzieliło jednocześnie. Nie na polityce, nie na wojnie, nie na rozkazach, nie na reprezentowaniu rodu, nie na swej przepięknej małżonce. - Bo obojętny nie jesteś, nigdy nie potrafiłeś - dodała prawie bezgłośnie, poruszając się na nim, by czuć go bliżej i mocniej, obejmując go mocniej biodrami, nie wydając z siebie jęku bólu, gdy tak zaborczo i brutalnie sięgał do jej piersi, talii, włosów, za które finalnie pociągnął. Nie opierała się, już nie, już nie musiała - czy wybierając ścieżkę pogodzenia się z losem i z własnymi uczuciami, popełniała kolejny z wielkich błędów? Nie mogła tego wiedzieć, nie zastanawiała się też nad tym nawet przez sekundę, gdy zsuwała się z jego ciała, nieprzejęta wymiętą suknią, skupiona tylko na własnym głodzie. A by go zaspokoić, zrobiłaby wszystko: rzeczy dużo gorsze niż hołd, który zamierzała mu oddać dokładnie tak, jak lubił. Wskrzeszali wszak szczęśliwe chwile na swój wypaczony sposób: i za to go kochała. Za agresję i siłę, za autorytet niemożliwy do podważenia i za to, co z nią robił, w co zamieniał, jak głęboką, wręcz szaleńczą pasję wzbudzał. Nie wyrywała głowy z uścisku dłoni ozdobionej ciężarem obrączki i nestorskiego sygnetu, pozwalała mu się prowadzić, wykorzystać, ponownie pozbawić tchu aż do łez ściekających po twarzy, lecz przecież też tego pragnęła. Rozkoszy wykrzywiającej jego twarz, rozszerzonych źrenic wpatrzonych w nią niczym w najcenniejszy, upragniony artefakt, dłoni łapczywie sięgających po więcej. Potrafiła mu to dać jak nikt inny; umiejętnie przedłużała jego przyjemność kosztem własnego oddechu, godność utraciła przecież już dawno, a gdy nadeszło spełnienie, nie uroniła ani kropli. Czując nie upokorzenie, a słodycz dumy, odurzenie wywołane przywiązaniem, ekstremalną bliskością, pewnością, że żadna inna czarownica nigdy nie będzie w stanie zapewnić mu takiej rozkoszy: wulgarnej, namiętnej, wyrafinowanej i plugawej jednocześnie. Wyprostowała się lekko i osunęła zupełnie na kolana, ciągle wpatrzona w niego jak zaklęta. Z trudem łapała oddech - po raz kolejny - oblizała też nabrzmiałe usta, mając wrażenie, że serce wyskoczy z piersi. Jeśli tak miało to znów wyglądać, jeśli wracali do punktu wyjścia, przenosząc się z Wenus do luksusów Białej Willi, gdzie galeony miały czekać na nią przy łożu a nie na biurku w fantasmagoryjnym gabinecie: była na to gotowa, choć wyjątkowo jej myśli nie powracały do początków pełnej furii rozmowy. Dostała przecież to, czego chciała. Jego, tutaj, przy niej, skupionego tylko na niej, pragnącego tylko jej ust, dłoni, włosów, ciała. - Przeszłość u twoich kolan zamkniętą widziałam - wyszeptała cicho, kokieteryjnie, z oddaniem, lecz i nutą prowokacji, słyszalnego wyraźnie pragnienia, które nie zostało ukojone. I nigdy nie miało takim się stać: dlatego gotowa była dla Rosiera zrobić wszystko, dać się złamać, otworzyć, pogodzić z czymś, co wydawało się niewyobrażalne, a potem przyjąć to wręcz z wdzięcznością. Stworzył ją - a więc miał do niej pełne prawa. I w końcu pojęła, że próba wyrwania się spod tego wpływu nigdy nie się powiedzie: po cóż więc walczyć, po co marnować cenny czas, gdy mogli celebrować go w ten sposób?
Najpierw czysto fizycznie, opadając z sił, krztusząc się i dławiąc, by zaczerpnąć do płuc powietrza. Później: wypełniając jego butny rozkaz. I z każdym krokiem, z każdym wypowiedzianym słowem - zarówno przez nią, jak i przez niego - chęć roztrzaskania butelki wina na jego nonszalancko uśmiechniętej twarzy malała na rzecz pragnienia, by kawałkami tego samego szkła rozorać skórę na piersi, by wyrwać z niej nieposłuszne serce, ściągające na nią Ostatni przebłysk zdrowego rozsądku, gasnącego równie szybko, jak się pojawił. Stała przed Rosierem czujna, skupiona na tym, co mówił, wiedząc, że miał rację. Ucieczki nie było. Musiała to w końcu zrozumieć. I przyjąć, z takim samym spokojem - pozornym - z jakim przyjmowała kolejne obelgi, coraz gorsze, coraz plugawsze. Gardziła Francisem. Nie nienawidziła go, na to nie zasługiwał, ale brzydziła się każdym kontaktem z dawnym luksusowym sutenerem. Wytknięcie tej zależności uderzyło w nią bardziej niż sądziła; drgnęła zauważalnie, a w kocich oczach zalśniło coś oprócz szaleńczej, straceńczej determinacji - prawdziwy, głęboki, podszyty obrzydzeniem smutek, emocja najrzadsza z możliwych, którą ukazywała przy nim po raz pierwszy. Pękła. Nie coś w niej, nie wyćwiczona fasada, nie ciasne strzemiona, nie więzy nauki. Pękła ona sama i choć dalej stała przed nim z dumnie uniesioną głową, to coś w jej gniewnym, wilgotnym od łez spojrzeniu wydawało się umrzeć. Spokornieć. Obosieczny miecz furii stępił się, pogarda do samej siebie stłumiła ogień, nie wygaszając go, ale kierując w znane już ramy, w których mógł z powodzeniem szaleć: nie na ślepo, autodestrukcyjnie, a hartując ją.
- Nie chcę do tego wracać, już nigdy. A on - nigdy tak naprawdę nie rządził w Wenus, robiła to Borgia - odparła tylko na brutalne pytania o Francisa. Mówiła zdecydowanie, wyraźnie, dalej mierząc rozsiadającego się w fotelu Tristana niespotykanie czujnym spojrzeniem, tak, jakby widziała go po raz pierwszy. Trochę tak było: z podobną intensywnością przyglądała mu się przecież podczas pierwszych wieczorów, mierząc siły na zamiary, zastanawiając się nad opłacalnością podejmowanego ryzyka, lecz poza tym: zawstydzająco czerpiąc czystą, podobno obcą dla czarownic przyjemność z widoku tak przystojnego mężczyzny. Ciemne, lecz iskrzące się podnieceniem spojrzenie. Usta układające się w słowa wiersza, artykułujące je z pieszczotliwością, z jaką wypowiadał mordercze zaklęcia. Te niedorzecznie ostre, królewskie wręcz rysy twarzy, podkreślone tylko przez cień zadbanego zarostu. W końcu: władcze gesty, przywołujące ją, zapraszające, przyjmujące z powrotem? Prawie nie mrugała, oddychając coraz szybciej: podniecona, złamana, już nie próbując nic ugrać czy zaplanować zwycięstwa w tej szarpaninie. Chciała tylko dać się zdławić przyjemności. Zaspokoić tęsknotę. Zastąpić pustkę i lęk oszołomieniem. Zrobiła krok do przodu, potem kolejny - i chwyciła jego dłoń, mocno, tak, jakby chwiała się nad przepaścią, a tylko on mógł w stanie uchronić ją od upadku. Skoro miała być kurwą już zawsze, skoro nigdy nie pozwoli jej wymazać przeszłości - to chciała i mogła być nią tylko dla niego. - Tylko tym dla ciebie jestem? Tylko tego będziesz ode mnie oczekiwał? Kurwienia się? Z tobą? Dla ciebie? - spytała bez pretensji, żalu czy furii, raczej z dawną, ociekającą wilgocią i namiętnością wulgarnością, konkretnie, prowokująco. Przesunęła opuszkami palców po jego nadgarstku, wierzchu dłoni, kościach paliczków w nieznośnej, delikatnej, prawie dziewiczej pieszczocie. Dopiero kilka chwil później wsunęła się w końcu na jego kolana, na moment wstrzymując oddech. Gorąc buchający z jego ciała sprawił, że zadrżała, a drobne ręce od razu powędrowały do jego ciała, śpiesznie, wytęsknione, wyposzczone, trzęsące się tak, jakby dotykała nestora potężnego rodu, najbliższego sługę Czarnego Pana, czarnoksiężnika siejącego zamęt i śmierć, po raz pierwszy. - Ty zaś - jak bardzo mnie nienawidzisz? - wychrypiała prosto w jego usta, oddychając tym samym powietrzem. Zasinienia na szyi bolały coraz bardziej, tak samo rozcięta uderzeniem twarz, ale nie dbała o to, bo znów była na nim - a on przy niej, żywy, spragniony, skupiony tylko na tym, co ich łączyło i dzieliło jednocześnie. Nie na polityce, nie na wojnie, nie na rozkazach, nie na reprezentowaniu rodu, nie na swej przepięknej małżonce. - Bo obojętny nie jesteś, nigdy nie potrafiłeś - dodała prawie bezgłośnie, poruszając się na nim, by czuć go bliżej i mocniej, obejmując go mocniej biodrami, nie wydając z siebie jęku bólu, gdy tak zaborczo i brutalnie sięgał do jej piersi, talii, włosów, za które finalnie pociągnął. Nie opierała się, już nie, już nie musiała - czy wybierając ścieżkę pogodzenia się z losem i z własnymi uczuciami, popełniała kolejny z wielkich błędów? Nie mogła tego wiedzieć, nie zastanawiała się też nad tym nawet przez sekundę, gdy zsuwała się z jego ciała, nieprzejęta wymiętą suknią, skupiona tylko na własnym głodzie. A by go zaspokoić, zrobiłaby wszystko: rzeczy dużo gorsze niż hołd, który zamierzała mu oddać dokładnie tak, jak lubił. Wskrzeszali wszak szczęśliwe chwile na swój wypaczony sposób: i za to go kochała. Za agresję i siłę, za autorytet niemożliwy do podważenia i za to, co z nią robił, w co zamieniał, jak głęboką, wręcz szaleńczą pasję wzbudzał. Nie wyrywała głowy z uścisku dłoni ozdobionej ciężarem obrączki i nestorskiego sygnetu, pozwalała mu się prowadzić, wykorzystać, ponownie pozbawić tchu aż do łez ściekających po twarzy, lecz przecież też tego pragnęła. Rozkoszy wykrzywiającej jego twarz, rozszerzonych źrenic wpatrzonych w nią niczym w najcenniejszy, upragniony artefakt, dłoni łapczywie sięgających po więcej. Potrafiła mu to dać jak nikt inny; umiejętnie przedłużała jego przyjemność kosztem własnego oddechu, godność utraciła przecież już dawno, a gdy nadeszło spełnienie, nie uroniła ani kropli. Czując nie upokorzenie, a słodycz dumy, odurzenie wywołane przywiązaniem, ekstremalną bliskością, pewnością, że żadna inna czarownica nigdy nie będzie w stanie zapewnić mu takiej rozkoszy: wulgarnej, namiętnej, wyrafinowanej i plugawej jednocześnie. Wyprostowała się lekko i osunęła zupełnie na kolana, ciągle wpatrzona w niego jak zaklęta. Z trudem łapała oddech - po raz kolejny - oblizała też nabrzmiałe usta, mając wrażenie, że serce wyskoczy z piersi. Jeśli tak miało to znów wyglądać, jeśli wracali do punktu wyjścia, przenosząc się z Wenus do luksusów Białej Willi, gdzie galeony miały czekać na nią przy łożu a nie na biurku w fantasmagoryjnym gabinecie: była na to gotowa, choć wyjątkowo jej myśli nie powracały do początków pełnej furii rozmowy. Dostała przecież to, czego chciała. Jego, tutaj, przy niej, skupionego tylko na niej, pragnącego tylko jej ust, dłoni, włosów, ciała. - Przeszłość u twoich kolan zamkniętą widziałam - wyszeptała cicho, kokieteryjnie, z oddaniem, lecz i nutą prowokacji, słyszalnego wyraźnie pragnienia, które nie zostało ukojone. I nigdy nie miało takim się stać: dlatego gotowa była dla Rosiera zrobić wszystko, dać się złamać, otworzyć, pogodzić z czymś, co wydawało się niewyobrażalne, a potem przyjąć to wręcz z wdzięcznością. Stworzył ją - a więc miał do niej pełne prawa. I w końcu pojęła, że próba wyrwania się spod tego wpływu nigdy nie się powiedzie: po cóż więc walczyć, po co marnować cenny czas, gdy mogli celebrować go w ten sposób?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Kiedy mierzyła go spojrzeniem, odwzajemniał je własnym, prowokująco kpiącym, dobrze wiedział, że to Borgia rozdawała karty, Francis nie radził sobie z utrzymaniem porządku nawet we własnej głowie, a co dopiero w lokalu, a jednak słowne razy miały przede wszystkim sprowadzić ją na ziemię. Gdyby nie on - wciąż by tam była, pod nieostrym batem jego nierozgarniętego szwagra. To dzięki niemu to upokorzenie stało się jej obce - czy już o tym zapominała? Przyglądał się jej ruchom bez wyrazu, gdy kierowała w jego stronę pierwsze nieostrożne kroki, bez ni jednego grymasu przecinającego jego twarz obserwując zbliżającą się ku niemu czarownicę. Kącik ust uniósł się w górę, gdy spojrzenie zatrzymało się na jej twarzy, gdy padło jej pytanie - pozbawione jednak wyrzutu, pretensji, żalu, w jej słowach igrała prowokacja i wyuzdanie, bo Deirdre doskonale zdawała sobie sprawę z powodu, dla którego ją tutaj trzymał. Nie spostrzegł momentu, w którym jego serce zamarło, a oddech zatrzymał się w płucach w nieznośnym napięciu; subtelny dotyk na nadgarstku, nie drgnął, patrząc jej w oczy, źrenice błysnęły pożądaniem, pragnieniem mrocznie dzień po dniu wabionym ku niej. Była dla niego jak wąż na jabłoni, egzotyczny i wielobarwny, trujący, o wzorzystym i pstrokatym deseniu na błyszczącej skórze, wiecznie kuszący, wprawiającym w słodki stan błogości tym przeciągłym sykiem szeptanym do ucha. Miał tę pokusę przed oczami tak wiele razy, czuł ją, pragnął jej, wezbraną, ulotną i obezwładniającą. Deirdre nie znała wstydu, nie miała zahamowań, kochała pożądanie równie mocno, jak kochał je on.
Nie poruszył się pod wpływem jej pieszczoty, czując tylko dreszcz wędrujący wzdłuż ramienia, gdy nieprzerwanie wpatrywał się w jej rozgniewane żalem i zawodem oczy, to czucie pozwalało istnieć, czucie dawało siłę, czucie przebudzało i pętało ją tym nierozerwalnym łańcuchem emocjonalnej niewoli. Zadarł brodę prowokacyjnie, pokaż mi, Deirdre, spraw bym nie chciał, byś kurwiła się dla kogokolwiek innego, zawsze sprawiała. Grożąc jej spotkaniem z tamtym marszandem chciał nią wstrząsnąć, ale nigdy przecież nie oddałby jej obcemu mężczyźnie - naprawdę nie lubił, kiedy ktoś inny bawił się jego zabawkami. Był zachłanny, kiedy pragnął, pragnął całym sobą i pragnął wszystkiego, był zaborczy, kiedy miał, chciał mieć więcej, nie mniej. Nauczony od dziecka sięgać gwiazd, nauczony, że świat powstał po to, by spełniać jego kaprysy nauczył się żądać coraz więcej. Deirdre była jednym z nich - upragnionych kaprysów, które spełniały jego mroczne żądze.
Wyciągnął się, odchylając głowę do tyłu, kiedy wsunęła się na jego kolana, z jego ust wydobyło się ciche westchnienie; rozdrażniony jej ruchami odpowiedział na jej słowa pocałunkiem, gdy złożyła usta obok jego ust, sięgając jej warg zachłannie i namiętnie, sunąc dłońmi wzdłuż pleców po to, by przyciągnąć ją ku sobie bliżej w przepełnionym pasja uścisku; chłonął ją, jej smak, jej zapach, jej żal i jej żar, delektując się smakiem każdego z tych uczuć z osobna, gdy zatrzymane serce znów się ożywiło, przyśpieszając wrzenie wezbranej krwi. Bo tym razem to ona miała rację - niezależnie od przyjętych pozorów, od podjętej gry, od kolejnej zwycięskiej partii szachów, on nigdy nie był jej obojętny. Nie miał powodów do nienawiści, co zatem zostało? Rozdarte na dwoje serce pragnęło dwóch kobiet, nic sobie nie robiąc z tego, że burzyło to porządek znanego świata - wszak to nigdy nie on żył dla świata, a świat dla niego. Powitała go dziś lawiną rosnącego żalu, ale tama pękła, wody ucichły, a ona kolejny raz wchodziła do tej samej rzeki, dając się porwać temu samemu namiętnemu nurtowi.
Nurtowi, który płynął, rozkosz przenikała jego ciało na wskroś, ściskając serce nieskończoną przyjemnością, gdy opadła na kolana; uścisk dłoni trzymający jej włosy tuż przy czaszce z czasem zelżał, gdy zatonął w jej ustach w pełni. Ekstaza uderzyła z mocą, niosąc spełnienie, leniwie wsparta o tył fotela głowa przetoczyła się z jednej strony na drugą, szukając wskazówek zegara. Czas mijał, czas nadchodził. Powinien się zbierać. Leniwie poprawił pasek spodni, już ubrany nachylając się nad nią; wsparł ramiona na kolana, gdy ich spojrzenia znów się zetknęły; sięgnął dłonią jej twarzy, ujmując w dłoń jej podbródek, kierując go ku sobie tuż po tym, jak z jej ust wydobył się uwodzicielski szept. Znała go od lat, zadowalała od lat, znała jego pragnienia jak nikt. Pociągnął ją bliżej siebie, by nachylić się nad nią i nieśpiesznie złożyć na jej czole protekcjonalny pocałunek, ledwie muskając jej skórę wargami.
- Nie zapominaj, kim jesteś, Deirdre - oznajmił, unosząc spojrzenie gdzieś ponad jej głowę, szept miał dotrzeć do jej uszu niepokojącym półgłosem. Nie wypuścił jej podbródka z uścisku, nie pozwalając jej zmienić pozycji. - Nie zapominaj, kim jestem ja - dodał, nieznacznie ściszając głos - w tych słowach tliła się subtelna i zawoalowana groźba. - Widać znać miejsce to za mało - mówił dalej, tym samym ostrzegawczym tonem, balansującym pomiędzy brzytwą a lodem, nieśpiesznie luzując uścisk dłoni na jej twarzy, zrobił to dopiero wtedy, kiedy poczuł, że nie zamierza się poruszyć. Opuszki palców przesunęły się na jej policzek, gładząc go w delikatnej czułej pieszczocie, ledwie muskając go palcami. W końcu przesunął dłoń pod jej brodę, zamierzając unieść ją na tyle, by móc spojrzeć jej w oczy. - Czym miał być ten wybuch, Deirdre? - pytał, ale nie oczekiwał odpowiedzi. - Czy stworzyłem cię tak słabą? Czy to rozsądne kąsać rękę, która cię karmi? Prowadzę wojnę, zamierzasz obrzucać mnie kobiecymi dąsami jak niedorosły podlotek? - Ostrożnie, powoli wypowiadane słowa przypominały raczej wilczy warkot niż mowę. - Twoje miejsce jest przy mnie i tu zostaniesz - oznajmił, nieśpiesznie wstając z fotela, by wyminąć ją i skierować do wyjścia.
Nie poruszył się pod wpływem jej pieszczoty, czując tylko dreszcz wędrujący wzdłuż ramienia, gdy nieprzerwanie wpatrywał się w jej rozgniewane żalem i zawodem oczy, to czucie pozwalało istnieć, czucie dawało siłę, czucie przebudzało i pętało ją tym nierozerwalnym łańcuchem emocjonalnej niewoli. Zadarł brodę prowokacyjnie, pokaż mi, Deirdre, spraw bym nie chciał, byś kurwiła się dla kogokolwiek innego, zawsze sprawiała. Grożąc jej spotkaniem z tamtym marszandem chciał nią wstrząsnąć, ale nigdy przecież nie oddałby jej obcemu mężczyźnie - naprawdę nie lubił, kiedy ktoś inny bawił się jego zabawkami. Był zachłanny, kiedy pragnął, pragnął całym sobą i pragnął wszystkiego, był zaborczy, kiedy miał, chciał mieć więcej, nie mniej. Nauczony od dziecka sięgać gwiazd, nauczony, że świat powstał po to, by spełniać jego kaprysy nauczył się żądać coraz więcej. Deirdre była jednym z nich - upragnionych kaprysów, które spełniały jego mroczne żądze.
Wyciągnął się, odchylając głowę do tyłu, kiedy wsunęła się na jego kolana, z jego ust wydobyło się ciche westchnienie; rozdrażniony jej ruchami odpowiedział na jej słowa pocałunkiem, gdy złożyła usta obok jego ust, sięgając jej warg zachłannie i namiętnie, sunąc dłońmi wzdłuż pleców po to, by przyciągnąć ją ku sobie bliżej w przepełnionym pasja uścisku; chłonął ją, jej smak, jej zapach, jej żal i jej żar, delektując się smakiem każdego z tych uczuć z osobna, gdy zatrzymane serce znów się ożywiło, przyśpieszając wrzenie wezbranej krwi. Bo tym razem to ona miała rację - niezależnie od przyjętych pozorów, od podjętej gry, od kolejnej zwycięskiej partii szachów, on nigdy nie był jej obojętny. Nie miał powodów do nienawiści, co zatem zostało? Rozdarte na dwoje serce pragnęło dwóch kobiet, nic sobie nie robiąc z tego, że burzyło to porządek znanego świata - wszak to nigdy nie on żył dla świata, a świat dla niego. Powitała go dziś lawiną rosnącego żalu, ale tama pękła, wody ucichły, a ona kolejny raz wchodziła do tej samej rzeki, dając się porwać temu samemu namiętnemu nurtowi.
Nurtowi, który płynął, rozkosz przenikała jego ciało na wskroś, ściskając serce nieskończoną przyjemnością, gdy opadła na kolana; uścisk dłoni trzymający jej włosy tuż przy czaszce z czasem zelżał, gdy zatonął w jej ustach w pełni. Ekstaza uderzyła z mocą, niosąc spełnienie, leniwie wsparta o tył fotela głowa przetoczyła się z jednej strony na drugą, szukając wskazówek zegara. Czas mijał, czas nadchodził. Powinien się zbierać. Leniwie poprawił pasek spodni, już ubrany nachylając się nad nią; wsparł ramiona na kolana, gdy ich spojrzenia znów się zetknęły; sięgnął dłonią jej twarzy, ujmując w dłoń jej podbródek, kierując go ku sobie tuż po tym, jak z jej ust wydobył się uwodzicielski szept. Znała go od lat, zadowalała od lat, znała jego pragnienia jak nikt. Pociągnął ją bliżej siebie, by nachylić się nad nią i nieśpiesznie złożyć na jej czole protekcjonalny pocałunek, ledwie muskając jej skórę wargami.
- Nie zapominaj, kim jesteś, Deirdre - oznajmił, unosząc spojrzenie gdzieś ponad jej głowę, szept miał dotrzeć do jej uszu niepokojącym półgłosem. Nie wypuścił jej podbródka z uścisku, nie pozwalając jej zmienić pozycji. - Nie zapominaj, kim jestem ja - dodał, nieznacznie ściszając głos - w tych słowach tliła się subtelna i zawoalowana groźba. - Widać znać miejsce to za mało - mówił dalej, tym samym ostrzegawczym tonem, balansującym pomiędzy brzytwą a lodem, nieśpiesznie luzując uścisk dłoni na jej twarzy, zrobił to dopiero wtedy, kiedy poczuł, że nie zamierza się poruszyć. Opuszki palców przesunęły się na jej policzek, gładząc go w delikatnej czułej pieszczocie, ledwie muskając go palcami. W końcu przesunął dłoń pod jej brodę, zamierzając unieść ją na tyle, by móc spojrzeć jej w oczy. - Czym miał być ten wybuch, Deirdre? - pytał, ale nie oczekiwał odpowiedzi. - Czy stworzyłem cię tak słabą? Czy to rozsądne kąsać rękę, która cię karmi? Prowadzę wojnę, zamierzasz obrzucać mnie kobiecymi dąsami jak niedorosły podlotek? - Ostrożnie, powoli wypowiadane słowa przypominały raczej wilczy warkot niż mowę. - Twoje miejsce jest przy mnie i tu zostaniesz - oznajmił, nieśpiesznie wstając z fotela, by wyminąć ją i skierować do wyjścia.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Ten wieczór miał potoczyć się inaczej, spokojniej, przynosząc ulgę i zaspokojenie pourywanej nerwowości, powinna jednak przyzwyczaić się do tego, że przy Rosierze nie mogła zaplanować niczego. Wytrącał ją z równowagi od pierwszego spotkania, spóźniał się, każąc jej czekać niczym wiernemu psu, lub zaskakiwał pojawiając się na progu Wenus za wcześnie. Rozkazywał pojawić się na mrocznych naukach wtedy, kiedy absolutnie nie mogła tego zrobić lub zwodził pełnym napięcia oczekiwaniem na kolejną lekcję. I na kolejną porcję bliskości, o dziwo, wtedy łagodniejszej, pozwalającej na ostrożność i szczyptę pozornej dominacji, swobody, z jaką ofiarowywała mu przyjemność tak, jak ona tego chciała. Im bliższy się jej stawał, tym mniej namiętny szał przypominał nieskrępowaną wolność, bardziej zaś drżącą klatkę, zaciskającą się coraz mocniej, niszczącą kręgosłup moralny, łamiącą jakiekolwiek prawa, dotychczas rządzące ich relacją. Projektowała przecież przyszłość, w którym zdoła go zwieść, zmanipulować, skusić, pożywiając się na jego sile i wpływach, lecz znacznie przeceniła swoje możliwości - i nie doceniła rozrastającego się niczym rakotwórcza tkanka potencjału, zamieniającego rozpasanego sybarytę, odurzonego zakazanymi przyjemnościami, w pełnego majestatu czarnoksiężnika. Czasem tęskniła za tym dzikim, beztroskim czasem, gdy mogła mieć go dla siebie częściej, całego, na wyciągnięcie ręki i ust, bez ciężaru obrączki na palcu i widma odpowiedzialności, wiszącego szarą szmugą nad każdym ich spotkaniem. Tęskniła, ale nie żałowała: wbrew temu, co sądził, wiedziała z kim ma do czynienia, kim się stał, po co sięgnął, pozwalając i jej wspiąć się tak blisko potęgi, że wydawało się to wręcz niewyobrażalne. Czasem wciąż budziła się, zaciskając na zitanowym drewnie lodowate palce, z zaskoczeniem śledząc cień Mrocznego Znaku na przedramieniu. Już nie musiała się bać, kryć, wstydzić, płaszczyć i błagać o to, by przeżyć żałośnie kolejny dzień. Teraz to ona ustanawiała zasady, służąc Czarnemu Panu, a każdy wykonany rozkaz otwierał nowe drogi ku niepojętym jeszcze, mrocznym możliwościom. Stała się silna, prawdziwie niewzruszona, władcza - i właśnie dlatego, być może zachłyśnięta upragnioną pozycją, z coraz większym trudem znosiła upokorzenia serwowane przez Tristana. Chciała zasłużyć na jego dumę, pochwałę, zadowolenie, ale też na to, by znów mógł stać się po części jej, chociaż na te krótkie, parne noce, gdy upajała się jego oddechem, zapamiętując każdy jęk, jakby ten mógł być pieczęcią, uwiarygadniającą to, że w jakiś wybłagany sposób ciągle była dla niego ważna. Jako Deirdre, nie jako kurwa, wyciągnięta z burdelu tylko po to, by zostać zakuta w inne kajdany, bardziej luksusowe, skrzące się złotem, pozwalające wspiąc się na społeczny szczyt, ale niosące paradoksalnie więcej pogardy oraz znieważeń. Czym innym były wyzwiska od pijanych, budzących litość gości Wenus, a czym innym ostre warknięcia wychrypiane przez usta, które pragnęła widzieć przy własnych, szepczące o wspólnej wielkości, a nie spychające ją głębiej w otchłań odrzucenia. Bała się go teraz najbardziej, bardziej nawet niż śmiercionośnego gniewu Tristana, masochistycznie więc próbowała odzyskać choć okruchy kontroli, zadając samobójczy cios jako pierwsza, werbalizując budzące panikę fakty, sprowadzając na siebie karę. I znów miał rację, myślała, że czyni dobrze, że jej plan zadziała, pozwoląc ustrzec się przed cierpieniem - i ponownie się myliła, pełna goryczy, żalu i płonącej tęsknoty. A zdławić była je w stanie tylko kradziona bliskość, tego wieczoru inna, cięższa, bardziej znacząca. Doceniała mocny dotyk dłoni na swoich plecach, twarde mięśnie męskich ud, na których się znalazła, wrzący dotyk sunący po szyi, a finalnie i pocałunek. Drapieżny, gwałtowny, śliski: przygryzła jego język, chcąc choć w ten sposób oddać mu część swoich katuszy, spowitych teraz mgłą podniecenia, skutecznie tłumiącą płaczliwy żal. Tylko dzielona z Rosierem namiętność potrafiła tymczasowo spopielić złość, wyrzuty i gorycz, dlatego pozwalała temu ogniu płonąć, coraz mocniej, płomienie ślizgały się po skórze razem z jego palcami, a wargi odpowiadały kąsaniem. Nawet jeśli naprawdę - naiwnie? - wierzyła, że to ostatni raz, nie pozwoliła panice przebić się do burzliwej świadomości. Pierwszy wygłodniały jęk stłumiła w pogłębionym pocałunku, kolejny zaś już nie przedostał się przez ej zaciśnięte na twardej męskości usta. Pozwalała mu na to upokorzenie, odbierała je przecież jako przewagę, to ona rządziła burzliwą rozkoszą, ofiarowując mu ją z wręcz fanatycznym oddaniem.
Na kolanach. Z miejsca, które znała i które stawało się niepostrzeżenie fundamentem zbudowanego na okruchach jestestwa, wznoszonego tym wyżej, im bardziej posłuszna, uległa i oddana się stawała. Mimo wszystko potrafiła odnaleźć w tym przyjemność, prymitywną, lecz silną, a każdy stłumiony jęk mężczyzny, którego pokochała, skutecznie czyścił umysł z głośnych do niedawna myśli. Te rozpadły się, przycichły, a Deirdre oddychała płytko i szybko, opierając głowę o kolana Rosiera. Powoli oblizała usta, chciała więcej, a odurzona smakiem ekstremalnej bliskości nie wyrywała się, gdy arystokrata chwycił ją za podbródek, cedząc te same ostrzeżenia. Podniosła na niego wzrok, na ciemne oczy o rozszerzonych źrenicach i wytrzymała surowe, prowokujące dreszcze spojrzenie. Nie zamierzała ponownie zapewniać o tym, że doskonale wiedziała kim byli, to nie było teraz istotne, ważne, że byli tu razem. Na dłużej niż tych kilka minut, dotykał ją przecież w delikatne pieszczocie, tylko pozornie mogącej wzbudzić rozczulenie. Pojmowała to, ale kiedy wspomniał o kąsaniu ręki, nie powstrzymała się od przejechania zębami i językiem po wierzchu jego dłoni, prowokacyjnie. I z chęcią zrzucenia z siebie niespokojnych myśli, wywołanych warkliwą przemową, połączoną z muskaniem jej twarzy opuszkami palców. Bała się, gdy był zdawkowo łagodny, lecz lęk szybko ponownie ustąpił miejsca złości - Tristan powoli podnosił się z fotela, wymijając ją, jakby była nieistotną zabawką, która spełniła swoje zadanie i teraz znów mogła zostać rzucona w kąt. Nie podniosła się z kolan, zacisnęła tylko na nich swoje dłonie, upokorzona i porzucona, dławiąca się dla odmiany niezaspokojonym podnieceniem. Otwierała usta, by dać upust tym gwałtownym emocjom, lecz Rosier uciszył ją. Wyjątkowo nie uderzeniem, a słowami, które wypowiedział i które znaczyły dla niej więcej niż mogłoby się wydawać. Pozwalał jej zostać. Tutaj, w Białej Willi, skazana na wieczne oczekiwania na ochłapy jego uwagi - czy w La Fantasmagorii? Zamierzała uznać obydwie odpowiedzi za prawdziwe, w milczeniu obejrzała się przez ramię, obserwując, jak arystokrata opuszcza pomieszczenie, pozostawiając ją znów samą i słabą, niezaspokojoną i sfrustrowaną, wściekłą i rozżaloną - lecz przede wszystkm, należącą do niego.
| ztx2
Na kolanach. Z miejsca, które znała i które stawało się niepostrzeżenie fundamentem zbudowanego na okruchach jestestwa, wznoszonego tym wyżej, im bardziej posłuszna, uległa i oddana się stawała. Mimo wszystko potrafiła odnaleźć w tym przyjemność, prymitywną, lecz silną, a każdy stłumiony jęk mężczyzny, którego pokochała, skutecznie czyścił umysł z głośnych do niedawna myśli. Te rozpadły się, przycichły, a Deirdre oddychała płytko i szybko, opierając głowę o kolana Rosiera. Powoli oblizała usta, chciała więcej, a odurzona smakiem ekstremalnej bliskości nie wyrywała się, gdy arystokrata chwycił ją za podbródek, cedząc te same ostrzeżenia. Podniosła na niego wzrok, na ciemne oczy o rozszerzonych źrenicach i wytrzymała surowe, prowokujące dreszcze spojrzenie. Nie zamierzała ponownie zapewniać o tym, że doskonale wiedziała kim byli, to nie było teraz istotne, ważne, że byli tu razem. Na dłużej niż tych kilka minut, dotykał ją przecież w delikatne pieszczocie, tylko pozornie mogącej wzbudzić rozczulenie. Pojmowała to, ale kiedy wspomniał o kąsaniu ręki, nie powstrzymała się od przejechania zębami i językiem po wierzchu jego dłoni, prowokacyjnie. I z chęcią zrzucenia z siebie niespokojnych myśli, wywołanych warkliwą przemową, połączoną z muskaniem jej twarzy opuszkami palców. Bała się, gdy był zdawkowo łagodny, lecz lęk szybko ponownie ustąpił miejsca złości - Tristan powoli podnosił się z fotela, wymijając ją, jakby była nieistotną zabawką, która spełniła swoje zadanie i teraz znów mogła zostać rzucona w kąt. Nie podniosła się z kolan, zacisnęła tylko na nich swoje dłonie, upokorzona i porzucona, dławiąca się dla odmiany niezaspokojonym podnieceniem. Otwierała usta, by dać upust tym gwałtownym emocjom, lecz Rosier uciszył ją. Wyjątkowo nie uderzeniem, a słowami, które wypowiedział i które znaczyły dla niej więcej niż mogłoby się wydawać. Pozwalał jej zostać. Tutaj, w Białej Willi, skazana na wieczne oczekiwania na ochłapy jego uwagi - czy w La Fantasmagorii? Zamierzała uznać obydwie odpowiedzi za prawdziwe, w milczeniu obejrzała się przez ramię, obserwując, jak arystokrata opuszcza pomieszczenie, pozostawiając ją znów samą i słabą, niezaspokojoną i sfrustrowaną, wściekłą i rozżaloną - lecz przede wszystkm, należącą do niego.
| ztx2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Strona 2 z 2 • 1, 2
Sypialnia
Szybka odpowiedź