Pokój gościnny
AutorWiadomość
Pokój gościnny
W willi z rzadka pojawiali się goście z zewnątrz, pokoje gościnne zajmowały głównie młode Rosierówny - widać to zarówno po wystroju, jak i pozostawionych tutaj drobiazgach. Szmaragdowe ściany odcinają się od jasnej podłogi, ocieplonej porozrzucanymi białymi futrami, a w subtelnych szafach zdobionych na francuską modłę wisiały ubrania, suknie, koszule nocne i szaty, szyte z najlepszych materiałów dla młodych arystokratek. Na drobnej toaletce błyszczały flakoniki, ręczne lusterka i srebrne grzebienie, szkatułki ze skromną, ale cenną biżuterią rodową. W sąsiadującej alkowie znajduje się wygodne, miękkie łóżko zakryte eleganckim baldachem.
| wrzesień
Ostatnie dwa tygodnie stały się dla Deirdre metaforycznym powrotem do szkoły, ponownym odwiedzeniem nieco zapomnianych korytarzy umysłu, chłonącego nowe informacje z intensywnością wygłodniałej bestii, zatapiającej kły w soczystym kawale świeżego mięsa. Zatrudnienie w Fantasmagorii nie tylko dało jej szansę rozpoczęcia całkiem nowego życia - otworzyło także zatrzaśnięte od kilku lat drzwi, prowadzące do prawdziwego potencjału jej wiecznie nienasyconego umysłu. Słaba fizycznie, zastraszona, zamknięta w kieracie wykorzystywań i upokorzeń, porzuciła to, co kochała najbardziej. Naukę, księgi, własny rozwój; ograniczyła swe zdolności do niezbędnego minimum, robiąc wyłącznie to, co niezbędne do przetrwania. Skamieniała, zastygła w bezruchu, z zagryzionymi wargami przeczekując najgorszy okres w nadziei na to, że znów stanie się sobą.
Lub kimś zupełnie innym, nieskażonym, wolnym. Przybranie nowego nazwiska, choć niespodziewane i nie wiążące się jedynie z czystą radością, uświadomiło Deirdre kolejne braki w swym wykształceniu - a także w przybieranej masce. Tristan nie wypierał jej pochodzenia, zamierzał je podkreślić, wykorzystać do własnych celów; wzbogacić artystyczne centrum o orientalny powiew, tak uwielbiany przez specyficzną śmietankę towarzyską. Tym razem nie miała być jednak wyłącznie pozłotkiem, przykrywką, fantazją erotyczną nie potrzebującą głębszej rozbudowy; musiała wrócić do swych korzeni, nie z nostalgii a w wyniku chłodnej kalkulacji. Ostatnie ciężkie miesiące sprawiły, że zapomniała o swym ojczystym języku. Pod koniec kariery w Wenus nie używała go już prawie wcale, spotykając się ze znanymi sobie klientami, nie potrzebującymi już dodatkowych bodźców - a później tym bardziej nie miała czasu, by powrócić do lektur i odświeżyć język, którym posługiwała się w domu podczas rozmów z matką.
Musiała wrócić do chociaż szczątkowej biegłości - nie powinno być to aż tak trudne, gdzieś w pamięci posiadała przecież ugruntowaną bazę, ziarno zasiane tam w czasie najmłodszych lat. Matka pielęgnowała w niej pamięć o ich historii, pełna nostalgii za krajem magicznych smoków, potężnych cesarzy i wyjątkowej, orientalnej magii. Na każde urodziny darowała swej córce jedną księgę, ważną dla legend i mitów upadłego już cesarstwa; czytała o baśniach i historii, zaznajamiając się z językiem. Nauczyła się także pisać, kaligrafowane wzory w pewnym momencie życia były dla niej łatwiejsze niż zbite litery angielskich słów. Baza wiedzy ciągle znajdowała się w jej umyśle, musiała ją jednak wydobyć spod kurzu, sprawić, by znów zalśniła.
Już pierwszego wieczoru powróciła do swych lektur - nie posiadała dawnych woluminów, lecz biblioteczka Corentina zawierała kilka tomów dotyczących egzotycznych smoków. Czytanie o ogniomiotach nie tylko pozwalało jej w pewien sposób znaleźć się bliżej Tristana, ale przede wszystkim umożliwiło odświeżenie języka. Pierwsze popołudnia, spędzone na wodzeniu palcami po orientalnych znakach. Wiedziała, że było ich prawie kilka tysięcy, że ma do czynienia z językiem złożonym semantycznie, posiadającym wiele znaczeń, ale instynktownie potrafiła rozpoznać te najprostsze. Nauka z książeczką dla dzieci byłaby łatwiejsza, ale lubiła stawiać przed sobą wysokie wymagania. Spędzała nad pergaminami długie godziny, powoli przypominając sobie podstawy logograficznego pisma. Czytała na głos, pracując nad brzmieniem tomu i odpowiednim akcentem, niezwykle ważnym podczas wypowiedzi. W lusterku w złotej ramie sprawdzała poprawność wymowy, czasem wystarczyło lekko przesunąć język, by osiągnąć odpowiednie brzmienie.
Najefektywniej uczyło się jej w całkowitej ciszy - zaszywała się w pokoju gościnnym, oddalonym najbardziej zarówno od szumu morza, jak i deszczu uderzającego o dach; odcinała się od rzeczywistości na prawie całe, wolne dni, przerzucając kolejne strony woluminów. Zdołała zdobyć także kilka ksiąg z biblioteki baletu - czytanie o dalekowschodniej muzyce i orientalnych inspiracjach baletowych mistrzów czyniło przypominanie języka przyjemniejszym. Każdy piktogram miał swoje znaczenie - śledzenie ich przypominało rozwiązywanie kiedyś już odgadniętej zagadki; 人 oznaczało człowieka, 雨 deszcz a 日 słońce. Gdy już przypomniała sobie podstawowy zasób słów, łatwiej było jej podążać dalej tą ścieżką. Z konkretnych i często jednoznacznych piktogramów przenosiła się do ideogramów, opisujących pojęcia trudniejsze do dotknięcia, także liczby i kwestie bardziej abstrakcyjne. To tu znajdowała się skomplikowana magia, ale także numeracja i przymiotniki opisujące przestrzeń. Znaczek oznaczający wklęsłość mylił się jej z wypukłością, ale po kilku dniach potrafiła już rozróżnić je bez większych trudności. Zaczęła też używać krótkich formułek w codziennych obowiązkach w Fantasmagorii oraz wplatała piktogramy w listowne odpowiedzi. Wymowa szła jej coraz lepiej, mówiła śpiewnie, zdając sobie sprawę z tego, że brzmi bardzo podobnie do swojej matki - pisała natomiast mniej chwiejnie, bez artystycznego zacięcia. Lata pracy w Ministerstwie uczyniły ruchy jej dłoni szybkimi; niejednokrotnie kaligrafowane sylaby zlewały się w jedno, utrudniając zrozumienie zapisków, ale ćwiczyła przytrzymywanie pędzelka oraz pióra wręcz do bólu dłoni, w końcu opanowując odpowiednie ustawienie palców.
Uczyła się jednak dalej, każdego popołudnia przypominając sobie coraz więcej. Dotarła już do poziomu rozumienia huìyìzì, znaków bardziej złożonych, składających się z kilku innych znaków prostych. Medycyna, wykaligrafowana jako 醫, od razu skojarzyła się jej z Cassandrą: znaki układały się w kolejności strzała, dzida i butelka. Wypowiadała te monosylaby z namaszczeniem, coraz pewnej czując się w języku swej matki - i swych nigdy niepoznanych przodków, żyjących w kraju, który z każdym rokiem pamiętała coraz słabiej. Pod koniec tygodni intensywnej nauki rozumiała już także piktofonogramy, najpopularniejsze i najczęściej wykorzystywane w języku chińskim. Element ziemi, 土, pojawiał się w takich słowach jak grobowiec 墓, a także granica 境. Bez problemu przywołała także swe pierwsze dni spędzone w Wenus, gdy posługiwała się, zarówno w mowie jak i w piśmie, wulgaryzmami, będącymi w języku mandaryńskim tabu. Niewinny znak ptaka, 鸟, oznaczał męskiego członka - często do tego obrazka dodawano określenia dotyczące rozmiaru. Wielki jak góra, twardy jak głaz, zachwycający jak zachodzące za morzami słońce - irytowało ją, z jaką łatwością posługiwała się tymi określonymi frazami, które widocznie najmocniej zapadły jej w pamięć. Wszelkie jaspisowe wrota, kwiaty piwonii i berła światła wymawiała z prawie idealnym akcentem, zapisując je także bez większych problemów.
Z czasem powróciła jednak do słów bardziej przydatnych w jej nowym zawodzie. Najpilniej uczyła się znaków dotyczących muzyki, baletu, teatru; poszczególnych dźwięków. Nie zapominała także o pięknie i sztuce łagodnej, wręcz - w pewnych aspektach - tantrycznej konwersacji, odgadywania pragnień, prowadzenia rozmowy tak, by płynęła swobodnie, nieprzerywana zawahaniem lub nerwowym poszukiwaniem odpowiednich słów. Przygotowała sobie kilka scenariuszy rozmówek, na razie zamierzając bazować na znanych tematach, z czasem planując rozwinąć swoje umiejętności. Najważniejsze, że coraz pewniej czuła się w języku chińskim, w jego brzmieniu, w melodii składanych zdań. Kaligrafia szła jej nieco słabiej, potrafiła już jednak rozczytać większość orientalnych piktogramów oraz - co najważniejsze w jej retorycznym zawodzie - posługiwać się na podstawowym poziomie językiem mówionym. Zdolności aktorskie pomagały zachować kamienną twarz przy drobnych potknięciach; szczęśliwie sądziła, że mało kto będzie rozumiał co właściwie mówi i wystarczy wyglądać na pewną siebie, by nie dać po sobie poznać dopiero niedawno odświeżonej wiedzy na temat obcego języka. Pomimo zapoznania się z podstawowym zakresem słów, nie osiadała na laurach; każdego dnia starała się przeczytać coś więcej, zapamiętać nowy znak, kaligrafować go z większą precyzją i wplatać w konwersacje, by w pełni oswoić się z językiem, którym posługiwała się jako dziecko podczas rozmów z matką. Postanowiła nawet - bez emocji, w celach czysto naukowych - nakreślić długi list do dawno niewidzianej rodziny, posługując się wyłącznie pismem logograficznym. Zajęło jej to całe długie i dość męczące popołudnie, ale gdy kilka dni później otrzymała odpowiedź, pozbawioną surowszej krytyki jej błędów lub słowotwórczych pomyłek, poczuła się znacznie swobodniej. Wiedziała, że to dopiero początek doskonalenia swych językowych zdolności, ale przynajmniej nie musiała zaczynać od zera, całkiem dobrze orientując się w nowym-starym języku. Zamierzała kontynuować naukę i wykorzystywanie swego pochodzenia w pracy. Zamierzała jak najlepiej reprezentować Fantasmagorię i wykorzystać daną jej szansę do ostatniej kropli - jako egzotyczna mediatorka i wyrafinowana rozmówczyni, czyniąca pobyt w balecie wyjątkowym, orientalnym doświadczeniem.
| zt
Ostatnie dwa tygodnie stały się dla Deirdre metaforycznym powrotem do szkoły, ponownym odwiedzeniem nieco zapomnianych korytarzy umysłu, chłonącego nowe informacje z intensywnością wygłodniałej bestii, zatapiającej kły w soczystym kawale świeżego mięsa. Zatrudnienie w Fantasmagorii nie tylko dało jej szansę rozpoczęcia całkiem nowego życia - otworzyło także zatrzaśnięte od kilku lat drzwi, prowadzące do prawdziwego potencjału jej wiecznie nienasyconego umysłu. Słaba fizycznie, zastraszona, zamknięta w kieracie wykorzystywań i upokorzeń, porzuciła to, co kochała najbardziej. Naukę, księgi, własny rozwój; ograniczyła swe zdolności do niezbędnego minimum, robiąc wyłącznie to, co niezbędne do przetrwania. Skamieniała, zastygła w bezruchu, z zagryzionymi wargami przeczekując najgorszy okres w nadziei na to, że znów stanie się sobą.
Lub kimś zupełnie innym, nieskażonym, wolnym. Przybranie nowego nazwiska, choć niespodziewane i nie wiążące się jedynie z czystą radością, uświadomiło Deirdre kolejne braki w swym wykształceniu - a także w przybieranej masce. Tristan nie wypierał jej pochodzenia, zamierzał je podkreślić, wykorzystać do własnych celów; wzbogacić artystyczne centrum o orientalny powiew, tak uwielbiany przez specyficzną śmietankę towarzyską. Tym razem nie miała być jednak wyłącznie pozłotkiem, przykrywką, fantazją erotyczną nie potrzebującą głębszej rozbudowy; musiała wrócić do swych korzeni, nie z nostalgii a w wyniku chłodnej kalkulacji. Ostatnie ciężkie miesiące sprawiły, że zapomniała o swym ojczystym języku. Pod koniec kariery w Wenus nie używała go już prawie wcale, spotykając się ze znanymi sobie klientami, nie potrzebującymi już dodatkowych bodźców - a później tym bardziej nie miała czasu, by powrócić do lektur i odświeżyć język, którym posługiwała się w domu podczas rozmów z matką.
Musiała wrócić do chociaż szczątkowej biegłości - nie powinno być to aż tak trudne, gdzieś w pamięci posiadała przecież ugruntowaną bazę, ziarno zasiane tam w czasie najmłodszych lat. Matka pielęgnowała w niej pamięć o ich historii, pełna nostalgii za krajem magicznych smoków, potężnych cesarzy i wyjątkowej, orientalnej magii. Na każde urodziny darowała swej córce jedną księgę, ważną dla legend i mitów upadłego już cesarstwa; czytała o baśniach i historii, zaznajamiając się z językiem. Nauczyła się także pisać, kaligrafowane wzory w pewnym momencie życia były dla niej łatwiejsze niż zbite litery angielskich słów. Baza wiedzy ciągle znajdowała się w jej umyśle, musiała ją jednak wydobyć spod kurzu, sprawić, by znów zalśniła.
Już pierwszego wieczoru powróciła do swych lektur - nie posiadała dawnych woluminów, lecz biblioteczka Corentina zawierała kilka tomów dotyczących egzotycznych smoków. Czytanie o ogniomiotach nie tylko pozwalało jej w pewien sposób znaleźć się bliżej Tristana, ale przede wszystkim umożliwiło odświeżenie języka. Pierwsze popołudnia, spędzone na wodzeniu palcami po orientalnych znakach. Wiedziała, że było ich prawie kilka tysięcy, że ma do czynienia z językiem złożonym semantycznie, posiadającym wiele znaczeń, ale instynktownie potrafiła rozpoznać te najprostsze. Nauka z książeczką dla dzieci byłaby łatwiejsza, ale lubiła stawiać przed sobą wysokie wymagania. Spędzała nad pergaminami długie godziny, powoli przypominając sobie podstawy logograficznego pisma. Czytała na głos, pracując nad brzmieniem tomu i odpowiednim akcentem, niezwykle ważnym podczas wypowiedzi. W lusterku w złotej ramie sprawdzała poprawność wymowy, czasem wystarczyło lekko przesunąć język, by osiągnąć odpowiednie brzmienie.
Najefektywniej uczyło się jej w całkowitej ciszy - zaszywała się w pokoju gościnnym, oddalonym najbardziej zarówno od szumu morza, jak i deszczu uderzającego o dach; odcinała się od rzeczywistości na prawie całe, wolne dni, przerzucając kolejne strony woluminów. Zdołała zdobyć także kilka ksiąg z biblioteki baletu - czytanie o dalekowschodniej muzyce i orientalnych inspiracjach baletowych mistrzów czyniło przypominanie języka przyjemniejszym. Każdy piktogram miał swoje znaczenie - śledzenie ich przypominało rozwiązywanie kiedyś już odgadniętej zagadki; 人 oznaczało człowieka, 雨 deszcz a 日 słońce. Gdy już przypomniała sobie podstawowy zasób słów, łatwiej było jej podążać dalej tą ścieżką. Z konkretnych i często jednoznacznych piktogramów przenosiła się do ideogramów, opisujących pojęcia trudniejsze do dotknięcia, także liczby i kwestie bardziej abstrakcyjne. To tu znajdowała się skomplikowana magia, ale także numeracja i przymiotniki opisujące przestrzeń. Znaczek oznaczający wklęsłość mylił się jej z wypukłością, ale po kilku dniach potrafiła już rozróżnić je bez większych trudności. Zaczęła też używać krótkich formułek w codziennych obowiązkach w Fantasmagorii oraz wplatała piktogramy w listowne odpowiedzi. Wymowa szła jej coraz lepiej, mówiła śpiewnie, zdając sobie sprawę z tego, że brzmi bardzo podobnie do swojej matki - pisała natomiast mniej chwiejnie, bez artystycznego zacięcia. Lata pracy w Ministerstwie uczyniły ruchy jej dłoni szybkimi; niejednokrotnie kaligrafowane sylaby zlewały się w jedno, utrudniając zrozumienie zapisków, ale ćwiczyła przytrzymywanie pędzelka oraz pióra wręcz do bólu dłoni, w końcu opanowując odpowiednie ustawienie palców.
Uczyła się jednak dalej, każdego popołudnia przypominając sobie coraz więcej. Dotarła już do poziomu rozumienia huìyìzì, znaków bardziej złożonych, składających się z kilku innych znaków prostych. Medycyna, wykaligrafowana jako 醫, od razu skojarzyła się jej z Cassandrą: znaki układały się w kolejności strzała, dzida i butelka. Wypowiadała te monosylaby z namaszczeniem, coraz pewnej czując się w języku swej matki - i swych nigdy niepoznanych przodków, żyjących w kraju, który z każdym rokiem pamiętała coraz słabiej. Pod koniec tygodni intensywnej nauki rozumiała już także piktofonogramy, najpopularniejsze i najczęściej wykorzystywane w języku chińskim. Element ziemi, 土, pojawiał się w takich słowach jak grobowiec 墓, a także granica 境. Bez problemu przywołała także swe pierwsze dni spędzone w Wenus, gdy posługiwała się, zarówno w mowie jak i w piśmie, wulgaryzmami, będącymi w języku mandaryńskim tabu. Niewinny znak ptaka, 鸟, oznaczał męskiego członka - często do tego obrazka dodawano określenia dotyczące rozmiaru. Wielki jak góra, twardy jak głaz, zachwycający jak zachodzące za morzami słońce - irytowało ją, z jaką łatwością posługiwała się tymi określonymi frazami, które widocznie najmocniej zapadły jej w pamięć. Wszelkie jaspisowe wrota, kwiaty piwonii i berła światła wymawiała z prawie idealnym akcentem, zapisując je także bez większych problemów.
Z czasem powróciła jednak do słów bardziej przydatnych w jej nowym zawodzie. Najpilniej uczyła się znaków dotyczących muzyki, baletu, teatru; poszczególnych dźwięków. Nie zapominała także o pięknie i sztuce łagodnej, wręcz - w pewnych aspektach - tantrycznej konwersacji, odgadywania pragnień, prowadzenia rozmowy tak, by płynęła swobodnie, nieprzerywana zawahaniem lub nerwowym poszukiwaniem odpowiednich słów. Przygotowała sobie kilka scenariuszy rozmówek, na razie zamierzając bazować na znanych tematach, z czasem planując rozwinąć swoje umiejętności. Najważniejsze, że coraz pewniej czuła się w języku chińskim, w jego brzmieniu, w melodii składanych zdań. Kaligrafia szła jej nieco słabiej, potrafiła już jednak rozczytać większość orientalnych piktogramów oraz - co najważniejsze w jej retorycznym zawodzie - posługiwać się na podstawowym poziomie językiem mówionym. Zdolności aktorskie pomagały zachować kamienną twarz przy drobnych potknięciach; szczęśliwie sądziła, że mało kto będzie rozumiał co właściwie mówi i wystarczy wyglądać na pewną siebie, by nie dać po sobie poznać dopiero niedawno odświeżonej wiedzy na temat obcego języka. Pomimo zapoznania się z podstawowym zakresem słów, nie osiadała na laurach; każdego dnia starała się przeczytać coś więcej, zapamiętać nowy znak, kaligrafować go z większą precyzją i wplatać w konwersacje, by w pełni oswoić się z językiem, którym posługiwała się jako dziecko podczas rozmów z matką. Postanowiła nawet - bez emocji, w celach czysto naukowych - nakreślić długi list do dawno niewidzianej rodziny, posługując się wyłącznie pismem logograficznym. Zajęło jej to całe długie i dość męczące popołudnie, ale gdy kilka dni później otrzymała odpowiedź, pozbawioną surowszej krytyki jej błędów lub słowotwórczych pomyłek, poczuła się znacznie swobodniej. Wiedziała, że to dopiero początek doskonalenia swych językowych zdolności, ale przynajmniej nie musiała zaczynać od zera, całkiem dobrze orientując się w nowym-starym języku. Zamierzała kontynuować naukę i wykorzystywanie swego pochodzenia w pracy. Zamierzała jak najlepiej reprezentować Fantasmagorię i wykorzystać daną jej szansę do ostatniej kropli - jako egzotyczna mediatorka i wyrafinowana rozmówczyni, czyniąca pobyt w balecie wyjątkowym, orientalnym doświadczeniem.
| zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
| 7 lutego
Z każdym dniem czuła się silniejsza, a wypijane regularnie eliksiry przywracały powoli pełnię sprawności - ciągle jeszcze nie opuszczała Wyspy Sheppey na dłużej niż dosłownie kilka godzin, a i te podróże kosztowały ją wiele energii. Blizna powoli się zasklepiała, a gorejąca czerwień rany zastępował powoli srebrzysty łuk, wieńczący podbrzusze, lecz Deirdre tęskniła za swoim ciałem. Nienaruszonym, własnym, nieprzejętym ani przez rzeszę mężczyzn ani przez stworzone przez nich potomstwo, rozpościerające się beztrosko pod sercem. Dzięki długim spacerom smuklała, a karmienie niemowląt przyśpieszało powrót do zwykłej sylwetki, lecz nie wąskiej talii pragnęła najmocniej. Chciała już wyfrunąć z domu, zachłysnąć się prawdziwym życiem, znów stać się w pełni przydatna, wręcz niezbędna dla sprawy, której poświęciła całe swoje życie. A do takiego powrotu potrzebowała informacji. Tristan zjawiał się w Białej Willi rzadko, rozumiała to - nawet jeśli tęsknota wprawiała ją w dyskomfort - a listownie nie ośmielała się poruszać ważnych kwestii z innymi Rycerzami Walpurgii. Niedawne odwiedziny Ramseya dały jej wiele do myślenia, pozwalając choć odrobinę nadrobić stracony czas, nie zaspokoiły jednak pełni ciekawości. Dlatego też zaprosiła Ignatiusa na Wyspę Sheppey.
Rozważała wystosowanie zaproszenia dość długo; to miejsce było intymne, kameralne, otoczone tajemnicą i silnymi zaklęciami ochronnymi. Nie chciała, by o jego istnieniu wiedziało zbyt wiele osób, ale Mulciber nosił na przedramieniu Mroczny Znak i nigdy nie ośmieliłby się wykorzystać tej informacji przeciw niej. Zdecydowała w końcu, że to jedyne rozwiązanie; na razie nie mogła wypuszczać się gdzieś dalej, a chciała zorientować się w sytuacji najstarszego Śmierciożercy. Przekazała mu więc listownie niezbędne koordynaty, a później wysłała do miasteczka Agathę, by sprowadziła mężczyznę do Białej Willi. Tylko tak mógł przekroczyć bezpiecznie zaklęcia ochronne, pozwalające mu w końcu dostrzec imponujący dom, skryty za zaśnieżonymi drzewami. Machinalnie żałowała, że nie może zobaczyć tego miejsca w pełni chwały; otoczonego zielonym ogrodem, prastarymi drzewami i krzewami najpiękniejszych róż - czyżby irracjonalnie chciała pochwalić się miejscem, które nawet nie należało do niej? Szybko wyzbyła się podobnych myśli, miała zamiar zaprezentować się przed Ignatiusem w nienagannym stanie. Ubrala więc czarną, prostą suknię, postanawiając rozpuścić włosy - na krótko przed odwiedzinami nakarmiła także dzieci, przykazując skrzatce, by nie przynosiła ich do pokoju gościnnego. Na razie jedynego nieskażonego dziećmi; nie chciała ich ukrywać, winna była współtowarzyszom posługi u Czarnego Pana szczerość, lecz nie mogła pozwolić na to, by rola matki zepchnęła ją w hierarchii choć odrobinę niżej. Zapracowała na to miejsce, na zaufanie, jakim się cieszyła - dlatego też witała Mulcibera w progach Białej Willi z odpowiednią mieszanką dumy i gościnności, prowadząc go w milczeniu przez wyłożone marmurem korytarze do pokoju gościnnego.
- Tu będziemy mogli porozmawiać bez przeszkód - powiedziała spokojnie, wskazując mu miejsce w fotelu od oknem, z widokiem na wzburzone,mroźne morze oraz zaśnieżony brzeg. Sama zasiadła naprzeciwko, ostrożnie, by nie rozerwać rany po cesarskim cięciu, która ciągle pulsowała tępym bólem. Skupiała się jednak wyłącznie na Mulciberze; wbiła w niego intensywne spojrzenie, bez mrugnięcia badając pooraną zmarszczkami twarz. Obydwoje się zmienili, on także, lecz była ciekawa historii czarodzieja. - A więc, opowiesz mi o swojej niedyspozycji? - zagadnęła spokojnie, bez pretensji czy urazy; skoro Czarny Pan dał Ignatiusowi drugą szansę, ona także zamierzała z wyrozumiałością podejść do krętych kolei losu, które były przyczyną nieobecności czarnoksiężnika. Wygodniej oparła się o fotel, lekkim gestem dłoni wskazując na zastawiony przekąskami oraz napojami stolik kawowy - Prymulka spisała się doskonale, jak zawsze - w geście zaproszenia. Zastanawiała się, czy Ignacy wiedział, gdzie się znajdował i do kogo należały imponujace włości, ale nie zamierzała sama z siebie wychodzić z wyjaśnieniami. - Dobrze, że wróciłeś. Czarny Pan nie jest zadowolony - Zakon Feniksa rośnie w siłę - powiedziała ze stalowym spokojem, odgarniając dłuższe niż kiedykolwiek włosy na bok, tak, by nie przesłaniały widoku na siwowłosego czarodzieja. Powracającego z martwych niczym niezwykle zdolny inferius.
Z każdym dniem czuła się silniejsza, a wypijane regularnie eliksiry przywracały powoli pełnię sprawności - ciągle jeszcze nie opuszczała Wyspy Sheppey na dłużej niż dosłownie kilka godzin, a i te podróże kosztowały ją wiele energii. Blizna powoli się zasklepiała, a gorejąca czerwień rany zastępował powoli srebrzysty łuk, wieńczący podbrzusze, lecz Deirdre tęskniła za swoim ciałem. Nienaruszonym, własnym, nieprzejętym ani przez rzeszę mężczyzn ani przez stworzone przez nich potomstwo, rozpościerające się beztrosko pod sercem. Dzięki długim spacerom smuklała, a karmienie niemowląt przyśpieszało powrót do zwykłej sylwetki, lecz nie wąskiej talii pragnęła najmocniej. Chciała już wyfrunąć z domu, zachłysnąć się prawdziwym życiem, znów stać się w pełni przydatna, wręcz niezbędna dla sprawy, której poświęciła całe swoje życie. A do takiego powrotu potrzebowała informacji. Tristan zjawiał się w Białej Willi rzadko, rozumiała to - nawet jeśli tęsknota wprawiała ją w dyskomfort - a listownie nie ośmielała się poruszać ważnych kwestii z innymi Rycerzami Walpurgii. Niedawne odwiedziny Ramseya dały jej wiele do myślenia, pozwalając choć odrobinę nadrobić stracony czas, nie zaspokoiły jednak pełni ciekawości. Dlatego też zaprosiła Ignatiusa na Wyspę Sheppey.
Rozważała wystosowanie zaproszenia dość długo; to miejsce było intymne, kameralne, otoczone tajemnicą i silnymi zaklęciami ochronnymi. Nie chciała, by o jego istnieniu wiedziało zbyt wiele osób, ale Mulciber nosił na przedramieniu Mroczny Znak i nigdy nie ośmieliłby się wykorzystać tej informacji przeciw niej. Zdecydowała w końcu, że to jedyne rozwiązanie; na razie nie mogła wypuszczać się gdzieś dalej, a chciała zorientować się w sytuacji najstarszego Śmierciożercy. Przekazała mu więc listownie niezbędne koordynaty, a później wysłała do miasteczka Agathę, by sprowadziła mężczyznę do Białej Willi. Tylko tak mógł przekroczyć bezpiecznie zaklęcia ochronne, pozwalające mu w końcu dostrzec imponujący dom, skryty za zaśnieżonymi drzewami. Machinalnie żałowała, że nie może zobaczyć tego miejsca w pełni chwały; otoczonego zielonym ogrodem, prastarymi drzewami i krzewami najpiękniejszych róż - czyżby irracjonalnie chciała pochwalić się miejscem, które nawet nie należało do niej? Szybko wyzbyła się podobnych myśli, miała zamiar zaprezentować się przed Ignatiusem w nienagannym stanie. Ubrala więc czarną, prostą suknię, postanawiając rozpuścić włosy - na krótko przed odwiedzinami nakarmiła także dzieci, przykazując skrzatce, by nie przynosiła ich do pokoju gościnnego. Na razie jedynego nieskażonego dziećmi; nie chciała ich ukrywać, winna była współtowarzyszom posługi u Czarnego Pana szczerość, lecz nie mogła pozwolić na to, by rola matki zepchnęła ją w hierarchii choć odrobinę niżej. Zapracowała na to miejsce, na zaufanie, jakim się cieszyła - dlatego też witała Mulcibera w progach Białej Willi z odpowiednią mieszanką dumy i gościnności, prowadząc go w milczeniu przez wyłożone marmurem korytarze do pokoju gościnnego.
- Tu będziemy mogli porozmawiać bez przeszkód - powiedziała spokojnie, wskazując mu miejsce w fotelu od oknem, z widokiem na wzburzone,mroźne morze oraz zaśnieżony brzeg. Sama zasiadła naprzeciwko, ostrożnie, by nie rozerwać rany po cesarskim cięciu, która ciągle pulsowała tępym bólem. Skupiała się jednak wyłącznie na Mulciberze; wbiła w niego intensywne spojrzenie, bez mrugnięcia badając pooraną zmarszczkami twarz. Obydwoje się zmienili, on także, lecz była ciekawa historii czarodzieja. - A więc, opowiesz mi o swojej niedyspozycji? - zagadnęła spokojnie, bez pretensji czy urazy; skoro Czarny Pan dał Ignatiusowi drugą szansę, ona także zamierzała z wyrozumiałością podejść do krętych kolei losu, które były przyczyną nieobecności czarnoksiężnika. Wygodniej oparła się o fotel, lekkim gestem dłoni wskazując na zastawiony przekąskami oraz napojami stolik kawowy - Prymulka spisała się doskonale, jak zawsze - w geście zaproszenia. Zastanawiała się, czy Ignacy wiedział, gdzie się znajdował i do kogo należały imponujace włości, ale nie zamierzała sama z siebie wychodzić z wyjaśnieniami. - Dobrze, że wróciłeś. Czarny Pan nie jest zadowolony - Zakon Feniksa rośnie w siłę - powiedziała ze stalowym spokojem, odgarniając dłuższe niż kiedykolwiek włosy na bok, tak, by nie przesłaniały widoku na siwowłosego czarodzieja. Powracającego z martwych niczym niezwykle zdolny inferius.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Jednym z koniecznych elementów mojej powrotnej pokuty było wytłumaczenie się z długiej nieobecności. Nie narzekałem na tę przykrą konieczność, choć z czasem stała się nudna w swojej uciążliwości. Nie lubiłem przyznawać się do swoich słabości i mówić o rzeczach, które ich dotyczyły, a tym właśnie ostatecznie był mój wyjazd - ucieczką przed tym, z czym nie dawałem sobie rady. Każde moje kolejne tłumaczenie się było krótsze, bardziej skondensowane i skupione na istotnych szczegółach. Dochodziłem do perfekcji w opisywaniu ostatnich miesięcy mojego życia w jak najmniejszej ilości słów. Musiałem wytłumaczyć się jeszcze tylko przed Deirdre. A może nawet nie musiałem - mój wyjazd nie był tajemnicą, a powody wyjawiłem w trakcie spotkania Rycerzy Walpurgii, na którym mogła albo być, albo zasięgnąć odpowiedniej informacji u tych obecnych. Nie musiałem więc, ale wciąż chciałem mieć pewność, że usłyszy te słowa ode mnie, nie od kogoś innego. Nie dlatego nawet, że nie ufałem posłańcom. Wychodziłem jednak z założenia, że Śmierciożercy, jeśli mieli być gotowi walczyć ramię w ramię, ryzykować swoje życie obok siebie, ufać, że będą pilnować swoich pleców, zasługiwali też na gesty szacunku, które taką pewność miały zbudować. Przeszedłem z Deirdre przez Azkaban, byliśmy tam razem, widząc siebie wzajemnie mierzących się z naszymi koszmarami. Winien jej byłem więc osobiste wyjaśnienie, nawet jeśli nie istniał żaden zewnętrzny przymus, który by mi to nakazywał. Był tylko ten wewnętrzny, związany nieodzownie z moim wyobrażeniem na temat kultury i odpowiedniego wyrażenia szacunku.
Pojawiłem się o wyznaczonej porze na miejskim placu wyczekując na Agathę. Sporo się zmieniło w trakcie mojej nieobecności, odniosłem wrażenie. Deirdre wcześniej nie miała służki. Choć nigdy nie byliśmy ze sobą zbyt blisko, więc nie roztrząsałem tej kwestii zanadto. Z uznaniem spoglądałem na gustownie urządzony dom, nie mogąc jednak oprzeć się wrażeniu, że jest w nim coś znajomego, choć z pewnością wcześniej go nie odwiedziłem. Myśl, że Śmierciożerczyni najwyraźniej wiodło się dobrze, wywołała we mnie pewne pozytywne uczucie akceptacji, jednak nie zamierzałem wkraczać w jej prywatną przestrzeń zanadto, miała do niej prawo, a ja byłem tylko gościem.
- Witaj, Deirdre - półuśmiech przemknął przez moje usta wraz z powitaniem. Wyglądała na zdrową i w dobrej formie. Ciemna suknia i rozpuszczone włosy nie wzbudzały we mnie żadnych podejrzeń, choć wcale się ich odnaleźć nie spodziewałem. Wierzyłem jej na słowo, że nie musiałem martwić się jej nieobecnością na spotkaniu. Podążyłem w milczeniu za gospodynią, kątem oka wyłapując kolejne, obce, choć dziwnie znajome elementy domu. Zająłem wskazane miejsce, wpatrując się przez okno w zaśnieżony krajobraz. Nie odpowiedziałem od raz na jej zapewnienie. Nalałem do stojącej na stoliku filiżanki nieco herbaty i upiłem łyk, zwilżając gardło.
- Nie wiem, na ile orientujesz się w klątwach Deirdre - ja ostatnio coraz więcej - więc powiedz, proszę, ile informacji będziesz potrzebowała. Padłem ofiarą jednej z nich - klątwy opętania. Dość... paskudnej. Wyjechałem, żeby mieć pewność, że nie będę stanowić dla nikogo zagrożenia. Wróciłem, gdy się z nią uporałem.
Znowu upiłem herbatę rozsiadając się nieco bardziej w fotelu, czekając na pytania, które miały z pewnością paść. Nie lubiłem snuć opowieści o sobie, o mroźnych, syberyjskich nocach, w trakcie których wyczerpany leżałem w śnieżnej zamieci, z rozgrzaną od zaklęć różdżką w przemarzniętej dłoni. Nie miałem jednak nic przeciwko odpowiadaniu na pytania, które pozwolą skupić mi się na tych aspektach, które Deirdre naprawdę interesowały.
- Widziałem - odparłem głucho, wpatrując się w widok za oknem. - Zakończenie anomalii? - Wróciłem wzrokiem do kobiety, ze zwyczajowo nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Zastanawiałem się, nie dbając o zachowywanie pozorów emocji na swojej twarzy. - Arthur, Freya i Marianna najlepiej mogą zaświadczyć o złości naszego Pana - dzień ich śmierci wciąż powodował rozchodzenie się nieprzyjemnego, zimnego dreszczu po moim kręgosłupie. To była wściekłość, do jakiej zdolny jest tylko Lord Voldemort, i której nikt nie chciałby oglądać. Byłem pewien, że Deirdre zrozumie. Równie dobrze, co i ja wiedziała, komu służyliśmy. Mogłem więc czuć jedynie ulgę, że nie ja zostałem świadectwem złości stając przed Nim po powrocie do Anglii, niczym syn marnotrawny.
Pojawiłem się o wyznaczonej porze na miejskim placu wyczekując na Agathę. Sporo się zmieniło w trakcie mojej nieobecności, odniosłem wrażenie. Deirdre wcześniej nie miała służki. Choć nigdy nie byliśmy ze sobą zbyt blisko, więc nie roztrząsałem tej kwestii zanadto. Z uznaniem spoglądałem na gustownie urządzony dom, nie mogąc jednak oprzeć się wrażeniu, że jest w nim coś znajomego, choć z pewnością wcześniej go nie odwiedziłem. Myśl, że Śmierciożerczyni najwyraźniej wiodło się dobrze, wywołała we mnie pewne pozytywne uczucie akceptacji, jednak nie zamierzałem wkraczać w jej prywatną przestrzeń zanadto, miała do niej prawo, a ja byłem tylko gościem.
- Witaj, Deirdre - półuśmiech przemknął przez moje usta wraz z powitaniem. Wyglądała na zdrową i w dobrej formie. Ciemna suknia i rozpuszczone włosy nie wzbudzały we mnie żadnych podejrzeń, choć wcale się ich odnaleźć nie spodziewałem. Wierzyłem jej na słowo, że nie musiałem martwić się jej nieobecnością na spotkaniu. Podążyłem w milczeniu za gospodynią, kątem oka wyłapując kolejne, obce, choć dziwnie znajome elementy domu. Zająłem wskazane miejsce, wpatrując się przez okno w zaśnieżony krajobraz. Nie odpowiedziałem od raz na jej zapewnienie. Nalałem do stojącej na stoliku filiżanki nieco herbaty i upiłem łyk, zwilżając gardło.
- Nie wiem, na ile orientujesz się w klątwach Deirdre - ja ostatnio coraz więcej - więc powiedz, proszę, ile informacji będziesz potrzebowała. Padłem ofiarą jednej z nich - klątwy opętania. Dość... paskudnej. Wyjechałem, żeby mieć pewność, że nie będę stanowić dla nikogo zagrożenia. Wróciłem, gdy się z nią uporałem.
Znowu upiłem herbatę rozsiadając się nieco bardziej w fotelu, czekając na pytania, które miały z pewnością paść. Nie lubiłem snuć opowieści o sobie, o mroźnych, syberyjskich nocach, w trakcie których wyczerpany leżałem w śnieżnej zamieci, z rozgrzaną od zaklęć różdżką w przemarzniętej dłoni. Nie miałem jednak nic przeciwko odpowiadaniu na pytania, które pozwolą skupić mi się na tych aspektach, które Deirdre naprawdę interesowały.
- Widziałem - odparłem głucho, wpatrując się w widok za oknem. - Zakończenie anomalii? - Wróciłem wzrokiem do kobiety, ze zwyczajowo nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Zastanawiałem się, nie dbając o zachowywanie pozorów emocji na swojej twarzy. - Arthur, Freya i Marianna najlepiej mogą zaświadczyć o złości naszego Pana - dzień ich śmierci wciąż powodował rozchodzenie się nieprzyjemnego, zimnego dreszczu po moim kręgosłupie. To była wściekłość, do jakiej zdolny jest tylko Lord Voldemort, i której nikt nie chciałby oglądać. Byłem pewien, że Deirdre zrozumie. Równie dobrze, co i ja wiedziała, komu służyliśmy. Mogłem więc czuć jedynie ulgę, że nie ja zostałem świadectwem złości stając przed Nim po powrocie do Anglii, niczym syn marnotrawny.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Najchętniej zwinęłaby się na fotelu w ulubionej pozycji, z nogą podciągnietą pod brodę, lecz musiała pożegnać się z tym kocim dopasowaniem do eleganckich siedzisk - blizna po krwawym wyjęciu na świat bliźniąt zagoiła się, lecz dalej bolała, a przestrogi Cassandry dotyczące powrotu do pełnej zwinności, brała sobie głęboko do serca, powstrzymując się od fizycznych szaleństw. Musiała dać ciału czas, wykazać się cierpliwością i tkliwością wobec samej siebie, nawet jeśli najchętniej od razu wróciłaby w sam środek działań. Osłabiony organizm, rozchwiany hormonami karmiącymi ciągle obcy instynkt macierzyński, nie nadążał za pragnieniami umysłu stęsknionego za szaleństwem czarnej magii. Tak bardzo chciała znów zacisnąć ręce na zitanowej różdżce, pozwolić mrocznym mocom poprowadzić się ku potędze, nadrobić czas letargu - mimo wszystko nie uznawała go za stracony, pogłębiła swą teoretyczną wiedzę, zgłębiając prastare woluminy, pozwalające sięgnąć po zapomniane inktantacje oraz przykryte krwawą rdzą okrucieństwa. Wyczuwała, że wraz z nadchodzącą wiosną i w nią wślizgnie się nowe życie, zbawienna nadzieja, szersze możliwości działania. Także tego podejmowanego u boku rycerza marnotrawnego, który powrócił z wygnania.
Niewiele się zmienił, przynajmniej pozornie: Deirdre przyglądała mu się z nienachalną uwagą, nie dając po sobie poznać uczuć wywołanych informacją o klatwie. Słuchała ze spokojem, lekko marszcząc brwi; nie takiej odpowiedzi się spodziewała, a poruszany przez Ignotusa temat był dla niej zupełnie obcy. - Niestety, niewiele wiem o tej dziedzinie magii - przyznała nie bez drobnej irytacji na samą siebie: powinna posiadać choć podstawową wiedzę na temat run oraz mocy zamkniętej w przeklętej krwi lub lśniących przedmiotach. - Kto skazał cię na tę klątwę? W jakich okolicznościach? - spytała bez zawstydzenia; chciała wiedzieć. Czyżby w ich otoczeniu znajdował się kolejny zdrajca? A może jakiś zaginiony czarnoksiężnik z Nokturnu wziął na cel wprowadzanie w szeregi Rycerzy Walpurgii zatrutej magii? Nie podobało się jej to, poprawiła się lekko na fotelu. - I czym się charakteryzowała? - kontynuowała w zastanoweniu, spoglądając prosto w oczy Ignotusa. Martwiła się o niego, o to, jak klątwa mogła wpłynąć na działania organizacji, lecz wierzyła, że Mulciber zrobił wszystko, by zminimalizować zagrożenie. Odsunięcie się w cień, wyjazd gdzieś daleko, zniknięcie bez słowa mogły być jedynym rozwiązaniem. Tymczasowym, wszak z Czarnym Panem wiązała go przysięga silniejsza od śmierci.
Przez dłuższą chwilę milczała, nie sięgając ani po herbatę w drogiej filiżance ani o przysmaki i przekąski, kusząco ułożone na półmiskach. Wiedziała już o śmierci trojga Rycerzy, ale nie znała szczegółów. - Jak to się stało? - spytała znów, świadoma, że natłok pytań może przypominać przesłuchanie. Łagodziła jednak to wrażenie neutralnym, łagodnym tonem; jeśli chciała, potrafiła barwić rozmowę ciepłem. Sama też miała Ignotusowi coś do przekazania. Podejrzewała, że Ramsey nie przekazał dobrej nowiny swemu ojcu, zostawiając to w gestii samej Deirdre - a ona sama zastanawiała się nad tym, czy było to istotne. W końcu podjęła jednak decyzję, zmiany, które zaszły w życiu prywatnym mogły mieć znaczenie podczas trudnych sytuacji. - Kilka tygodni temu urodziłam - powiedziała nagle, bez zmiany tonu głosu, jakby informowała go o smaku herbatników, które kusiły z porcelanowego talerzyka, a nie o tym, że gdy razem przemierzali Azkaban, nosiła pod sercem dziecko, nowe życie, mające na zawsze zostać naznaczone cierpieniem i mroczną magią. Małe serce biło ciemną krwią, eliksirem rozpaczy, który wychyliła do dna, oddając całą siebie Czarnemu Panu - a więc i losy dziecka, dzieci, niespodziewanie zjawiających się na tym świecie. Była masochistycznie ciekawa, jak Ignotus zareaguje na tą wieść, czy o coś zapyta, czy będzie potrzebował dodatkowych potwierdzeń jej oddania sprawie. - Niedługo mam wrócić do pełnej sprawności - kontynuowała, zastanawiając się, z jaką reakcją na swe słowa się spotka. - To nic nie zmienia, ale chciałam, żebyś dowiedział się o tym ode mnie - podsumowała beznamiętnie. Miała dość pogłosek szerzących się wśród Rycerzy Walpurgii: większość widziała wszak rosnący brzuch, a wielu czarodziejów i tak kwestionowało przydatność czarownicy dla łaczącej ich Sprawy. Liczyła jednak, że Ignotus nie należy do tego grona - w pewien sposób obydwoje mieli przed sobą swój powrót do organizacji i udowodnienie, że chwilowa niedyspozycja tylko mocniej zmotywowała ich do działania. - Zechcesz napić się wina? - dodała, spełniając się w obowiązkach gospdyni, choć propozycja wykwintnego trunku wymagała od niej tylko przywołania skrzatki lub Agathy.
Niewiele się zmienił, przynajmniej pozornie: Deirdre przyglądała mu się z nienachalną uwagą, nie dając po sobie poznać uczuć wywołanych informacją o klatwie. Słuchała ze spokojem, lekko marszcząc brwi; nie takiej odpowiedzi się spodziewała, a poruszany przez Ignotusa temat był dla niej zupełnie obcy. - Niestety, niewiele wiem o tej dziedzinie magii - przyznała nie bez drobnej irytacji na samą siebie: powinna posiadać choć podstawową wiedzę na temat run oraz mocy zamkniętej w przeklętej krwi lub lśniących przedmiotach. - Kto skazał cię na tę klątwę? W jakich okolicznościach? - spytała bez zawstydzenia; chciała wiedzieć. Czyżby w ich otoczeniu znajdował się kolejny zdrajca? A może jakiś zaginiony czarnoksiężnik z Nokturnu wziął na cel wprowadzanie w szeregi Rycerzy Walpurgii zatrutej magii? Nie podobało się jej to, poprawiła się lekko na fotelu. - I czym się charakteryzowała? - kontynuowała w zastanoweniu, spoglądając prosto w oczy Ignotusa. Martwiła się o niego, o to, jak klątwa mogła wpłynąć na działania organizacji, lecz wierzyła, że Mulciber zrobił wszystko, by zminimalizować zagrożenie. Odsunięcie się w cień, wyjazd gdzieś daleko, zniknięcie bez słowa mogły być jedynym rozwiązaniem. Tymczasowym, wszak z Czarnym Panem wiązała go przysięga silniejsza od śmierci.
Przez dłuższą chwilę milczała, nie sięgając ani po herbatę w drogiej filiżance ani o przysmaki i przekąski, kusząco ułożone na półmiskach. Wiedziała już o śmierci trojga Rycerzy, ale nie znała szczegółów. - Jak to się stało? - spytała znów, świadoma, że natłok pytań może przypominać przesłuchanie. Łagodziła jednak to wrażenie neutralnym, łagodnym tonem; jeśli chciała, potrafiła barwić rozmowę ciepłem. Sama też miała Ignotusowi coś do przekazania. Podejrzewała, że Ramsey nie przekazał dobrej nowiny swemu ojcu, zostawiając to w gestii samej Deirdre - a ona sama zastanawiała się nad tym, czy było to istotne. W końcu podjęła jednak decyzję, zmiany, które zaszły w życiu prywatnym mogły mieć znaczenie podczas trudnych sytuacji. - Kilka tygodni temu urodziłam - powiedziała nagle, bez zmiany tonu głosu, jakby informowała go o smaku herbatników, które kusiły z porcelanowego talerzyka, a nie o tym, że gdy razem przemierzali Azkaban, nosiła pod sercem dziecko, nowe życie, mające na zawsze zostać naznaczone cierpieniem i mroczną magią. Małe serce biło ciemną krwią, eliksirem rozpaczy, który wychyliła do dna, oddając całą siebie Czarnemu Panu - a więc i losy dziecka, dzieci, niespodziewanie zjawiających się na tym świecie. Była masochistycznie ciekawa, jak Ignotus zareaguje na tą wieść, czy o coś zapyta, czy będzie potrzebował dodatkowych potwierdzeń jej oddania sprawie. - Niedługo mam wrócić do pełnej sprawności - kontynuowała, zastanawiając się, z jaką reakcją na swe słowa się spotka. - To nic nie zmienia, ale chciałam, żebyś dowiedział się o tym ode mnie - podsumowała beznamiętnie. Miała dość pogłosek szerzących się wśród Rycerzy Walpurgii: większość widziała wszak rosnący brzuch, a wielu czarodziejów i tak kwestionowało przydatność czarownicy dla łaczącej ich Sprawy. Liczyła jednak, że Ignotus nie należy do tego grona - w pewien sposób obydwoje mieli przed sobą swój powrót do organizacji i udowodnienie, że chwilowa niedyspozycja tylko mocniej zmotywowała ich do działania. - Zechcesz napić się wina? - dodała, spełniając się w obowiązkach gospdyni, choć propozycja wykwintnego trunku wymagała od niej tylko przywołania skrzatki lub Agathy.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Rozglądałem się po pokoju z zainteresowaniem, jednak nie nadmiernym. Był ładnie urządzony, bardzo domowo, przytulnie. Nie znałem Deirdre od tej akurat strony, bez wątpienia jednak musiała gdzieś mieszkać. Czy oczekiwałem czegoś podobnego? Nie, ale nie miało to specjalnie znaczenia. Nie analizowałem prywatnych aspektów życia Śmierciożerczyni bardziej niż było to konieczne, nie interesowało mnie też specjalnie, co robi w swoim wolnym czasie. Sympatia jednak, jaką ją darzyłem, pozostawiała we mnie mimo wszystko poczucie satysfakcji, że w życiu układa jej się na tyle dobrze, by żyć w podobnie ładnym domu.
- Niewiele wiadomo - odparłem odstawiając filiżankę na spodek z cichym stuknięciem. - To było wymierzone we mnie, nie w Rycerzy, jeszcze nie wiem jednak przez kogo. Przez autora anonimowego listu, który dostałem z rok temu? - Nie pamiętałem dokładnej daty, wtedy nie wzbudzał we mnie żadnych podejrzeń. - Czysta, zalakowana kartka papieru. Po przełamaniu laku, aktywowała się klątwa. Edgar przygląda się listowi - zdałem dość sucho raport z obecnych, nieimponujących postępów. Wiedziałem może więcej niż wcześniej, ale wciąż nieznośnie za mało.
- Klątwa opętania charakteryzuje się omamami, utratą kontroli nad własnym zachowaniem, uwierzeniem w świat niebezpiecznych iluzji - odparłem dość oględnie, wykładając tyle teorii, ile sam poznałem. Nie byłem mistrzem, niewiele nawet o runach wiedziałem. Tylko tyle, ile sam doświadczyłem i ile przez ten krótki czas zdołałem poznać tej trudnej dziedziny. - Może zwrócić człowieka przeciwko każdemu - dodałem już nieco konkretniej wciąż jednak nie decydując się na dalsze szczegóły. Sięgnąłem po herbatę zwilżając gardło. Ostatnimi czasy tyle razy opowiadałem tę samą historię na tyle różnych sposobów, że miałem wrażenie jakbym tę samą rozmowę odbył z Deirdre wielokrotnie wcześniej. - W moim przypadku tą osobą była Cassandra i jej córka - dodałem wstrzymując westchnienie. Opowieść, im więcej razy wygłaszana, tym mniej realnie zdawała się dla mnie brzmieć. Przestawała być moim wewnętrznym odczuciem, przeżyciem, które rozdzierało duszę na kawałki, a zostawała jedynie suchym i obcym faktem. Każde słowo w temacie dystansowało mnie od klątwy, jakby budowało między mną a nią mur. A ja traciłem nad odległością kontrolę. Nie chciałem wcale wyzbyć się wspomnień mojego strachu i żalu, nie chciałem by wyblakły tak, że równie dobrze mogłyby być jedynie historią przeczytaną niegdyś w książce. To mimo wszystko było ważne, cenne wspomnienie, które chciałem sobie zachować. Nie by wracać do niego z przyjemnością, ale by pamiętać.
- Byliśmy tam w szóstkę, oni, ja, Magnus i Czarny Pan - przyjąłem z ulgą możliwość odpowiedzenia na inne pytanie, choć ta historia też nie należała do najprzyjemniejszych. - Ponieśliśmy porażkę. Nasz Pan był zły. Bardzo zły - spojrzałem tylko w ciemne oczy, szukając w nich zrozumienia. Deirdre musiała wiedzieć, co oznacza wściekłość Lorda Voldemorta. Nie były potrzebne wyszukane słowa, by ją wyrazić, nie istniały właściwe zdania, które mogłyby ją opisać. Ale Śmierciożercy rozumieli. - To nie był przyjemny widok - dodałem jeszcze na koniec. Widziałem w życiu wiele paskudnych rzeczy i większość z nich nie potrafiła zrobić na mnie już wrażenia. Ale potęga Czarnego Pana pozostawała niedościgniona, a cierpienie, jakie umiał zadać, niemożliwe do wyobrażenia. Musiałem znowu zwilżyć usta herbatą, nagła suchość, jaka się w nich pojawiła na wspomnienie felernego wieczoru najlepiej mogła świadczyć o moim strachu. Bałem się nie tylko osoby, której oboje - ja i Deirdre - przyrzekliśmy dożywotnią służbę, ale także wściekłości za moją słabość i ucieczkę. Cały czas liczyłem się z możliwością, że prędzej czy później spotka mnie kara. A śmierć trójki Rycerzy bardzo dobitnie uświadomiła mi, jak bardzo będę wówczas żałował, że w ogóle się urodziłem.
Nagłe oświadczenie Deirdre wyrwało mnie z nieprzyjemnych rozmyślań. Było jak uderzenie w głowę, natychmiast sprowadziło mnie do toczącej się rozmowy.
- Czy gratulacje są na miejscu? - Zapytałem zbierając myśli, licząc w głowie miesiące. - Czyli w Azkabanie...? Dziecku nic się nie stało? - Zmarszczyłem brwi wpatrując się w nią uważnie. Nie dlatego, że nie wierzyłem w jej możliwości zapewnienia potomkowi lub potomkini opieki. Ale jeżeli czarna magia Azkabanu miała negatywnie wpłynąć na tak młode życie, czułem się w pewien sposób odpowiedzialny. Oboje tam wtedy byliśmy, wiedzieliśmy, z czym się zmierzyliśmy. To dziecko nie miało pojęcia, ale mogło odczuć tego efekty. Czy było osłabione? Czy Dierdre była? - Oczywiście - uśmiechnąłem się blado. - Nic nie zmienia - potwierdziłem przyjmując deklarację, nawet na chwilę w nią nie wątpiąc. - Dziękuję, doceniam - obserwowałem kobietę jeszcze przez chwilę uważnie, czekając, czy jest jeszcze coś, co chciała, bym wiedział. Nie zamierzałem podważać jej potęgi. Bycie matką mogło uczynić ją tylko silniejszą. Nie musiała nikomu nic udowadniać, nie mnie przynajmniej. Miałem nadzieję jednak, że nie zrobi niczego lekkomyślnego nadwyrężając swoje zmęczone ciało, ryzykując zdrowiem. Ale nie było moją rolą jej pilnować, podejrzewałem, że wcale też sobie tego nie życzyła. - Gdybyś czegoś ode mnie potrzebowała, wiesz, jak mnie znaleźć - zaoferowałem swoją pomoc w jedyny sposób, który wydał mi się na miejscu. Jednocześnie jako Śmierciożercy, towarzysze z Azkabanu, byliśmy sobie bliscy, a jako ludzie wiodący zupełnie inne życia, niemalże całkowicie sobie obcy.
- Chętnie, jeśli i ty będziesz piła - z grzecznym uśmiechem przyjąłem propozycję skosztowania trunku, odstawiając tym samym na dobre filiżanką z herbatą.
- Niewiele wiadomo - odparłem odstawiając filiżankę na spodek z cichym stuknięciem. - To było wymierzone we mnie, nie w Rycerzy, jeszcze nie wiem jednak przez kogo. Przez autora anonimowego listu, który dostałem z rok temu? - Nie pamiętałem dokładnej daty, wtedy nie wzbudzał we mnie żadnych podejrzeń. - Czysta, zalakowana kartka papieru. Po przełamaniu laku, aktywowała się klątwa. Edgar przygląda się listowi - zdałem dość sucho raport z obecnych, nieimponujących postępów. Wiedziałem może więcej niż wcześniej, ale wciąż nieznośnie za mało.
- Klątwa opętania charakteryzuje się omamami, utratą kontroli nad własnym zachowaniem, uwierzeniem w świat niebezpiecznych iluzji - odparłem dość oględnie, wykładając tyle teorii, ile sam poznałem. Nie byłem mistrzem, niewiele nawet o runach wiedziałem. Tylko tyle, ile sam doświadczyłem i ile przez ten krótki czas zdołałem poznać tej trudnej dziedziny. - Może zwrócić człowieka przeciwko każdemu - dodałem już nieco konkretniej wciąż jednak nie decydując się na dalsze szczegóły. Sięgnąłem po herbatę zwilżając gardło. Ostatnimi czasy tyle razy opowiadałem tę samą historię na tyle różnych sposobów, że miałem wrażenie jakbym tę samą rozmowę odbył z Deirdre wielokrotnie wcześniej. - W moim przypadku tą osobą była Cassandra i jej córka - dodałem wstrzymując westchnienie. Opowieść, im więcej razy wygłaszana, tym mniej realnie zdawała się dla mnie brzmieć. Przestawała być moim wewnętrznym odczuciem, przeżyciem, które rozdzierało duszę na kawałki, a zostawała jedynie suchym i obcym faktem. Każde słowo w temacie dystansowało mnie od klątwy, jakby budowało między mną a nią mur. A ja traciłem nad odległością kontrolę. Nie chciałem wcale wyzbyć się wspomnień mojego strachu i żalu, nie chciałem by wyblakły tak, że równie dobrze mogłyby być jedynie historią przeczytaną niegdyś w książce. To mimo wszystko było ważne, cenne wspomnienie, które chciałem sobie zachować. Nie by wracać do niego z przyjemnością, ale by pamiętać.
- Byliśmy tam w szóstkę, oni, ja, Magnus i Czarny Pan - przyjąłem z ulgą możliwość odpowiedzenia na inne pytanie, choć ta historia też nie należała do najprzyjemniejszych. - Ponieśliśmy porażkę. Nasz Pan był zły. Bardzo zły - spojrzałem tylko w ciemne oczy, szukając w nich zrozumienia. Deirdre musiała wiedzieć, co oznacza wściekłość Lorda Voldemorta. Nie były potrzebne wyszukane słowa, by ją wyrazić, nie istniały właściwe zdania, które mogłyby ją opisać. Ale Śmierciożercy rozumieli. - To nie był przyjemny widok - dodałem jeszcze na koniec. Widziałem w życiu wiele paskudnych rzeczy i większość z nich nie potrafiła zrobić na mnie już wrażenia. Ale potęga Czarnego Pana pozostawała niedościgniona, a cierpienie, jakie umiał zadać, niemożliwe do wyobrażenia. Musiałem znowu zwilżyć usta herbatą, nagła suchość, jaka się w nich pojawiła na wspomnienie felernego wieczoru najlepiej mogła świadczyć o moim strachu. Bałem się nie tylko osoby, której oboje - ja i Deirdre - przyrzekliśmy dożywotnią służbę, ale także wściekłości za moją słabość i ucieczkę. Cały czas liczyłem się z możliwością, że prędzej czy później spotka mnie kara. A śmierć trójki Rycerzy bardzo dobitnie uświadomiła mi, jak bardzo będę wówczas żałował, że w ogóle się urodziłem.
Nagłe oświadczenie Deirdre wyrwało mnie z nieprzyjemnych rozmyślań. Było jak uderzenie w głowę, natychmiast sprowadziło mnie do toczącej się rozmowy.
- Czy gratulacje są na miejscu? - Zapytałem zbierając myśli, licząc w głowie miesiące. - Czyli w Azkabanie...? Dziecku nic się nie stało? - Zmarszczyłem brwi wpatrując się w nią uważnie. Nie dlatego, że nie wierzyłem w jej możliwości zapewnienia potomkowi lub potomkini opieki. Ale jeżeli czarna magia Azkabanu miała negatywnie wpłynąć na tak młode życie, czułem się w pewien sposób odpowiedzialny. Oboje tam wtedy byliśmy, wiedzieliśmy, z czym się zmierzyliśmy. To dziecko nie miało pojęcia, ale mogło odczuć tego efekty. Czy było osłabione? Czy Dierdre była? - Oczywiście - uśmiechnąłem się blado. - Nic nie zmienia - potwierdziłem przyjmując deklarację, nawet na chwilę w nią nie wątpiąc. - Dziękuję, doceniam - obserwowałem kobietę jeszcze przez chwilę uważnie, czekając, czy jest jeszcze coś, co chciała, bym wiedział. Nie zamierzałem podważać jej potęgi. Bycie matką mogło uczynić ją tylko silniejszą. Nie musiała nikomu nic udowadniać, nie mnie przynajmniej. Miałem nadzieję jednak, że nie zrobi niczego lekkomyślnego nadwyrężając swoje zmęczone ciało, ryzykując zdrowiem. Ale nie było moją rolą jej pilnować, podejrzewałem, że wcale też sobie tego nie życzyła. - Gdybyś czegoś ode mnie potrzebowała, wiesz, jak mnie znaleźć - zaoferowałem swoją pomoc w jedyny sposób, który wydał mi się na miejscu. Jednocześnie jako Śmierciożercy, towarzysze z Azkabanu, byliśmy sobie bliscy, a jako ludzie wiodący zupełnie inne życia, niemalże całkowicie sobie obcy.
- Chętnie, jeśli i ty będziesz piła - z grzecznym uśmiechem przyjąłem propozycję skosztowania trunku, odstawiając tym samym na dobre filiżanką z herbatą.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Historia rzuconej na Ignotusa klątwy intrygowała ją, łechtała dopiero niedawno odzyskaną ciekawość. Chciała powrócić w pełni do świata czarnoksiężników, do pokornego wypełniania obowiązków, do trudów, wyzwań i szaleńczej satysfakcji z wypełniania woli Czarnego Pana. Powracający z przymusowego wygnania Mulciber dawał nadzieję na to, że powstanie z chwilowo martwych jest możliwe i choć uważała własną niedyspozycję za uwłaczającą, to pocieszała się tym, że mimo wszystko nie uciekła, pozostając do dyspozycji Lorda Voldemorta aż do rozwiązania. - Masz wielu wrogów? - bardziej stwierdziła niż spytała, w zamyśleniu słuchając krótkiej opowieści o zalakowanej kopercie ze skrytym pomiędzy pergaminami przekleństwem. Deirdre wiedziala, czym zajmuje - zajmował się? - starszy z Mulciberów, więc informacja o kimś, kto chciał zniszczyć pośrednika nielegalnych transakcji wcale nie wywoływała zdziwienia. Śmiertelny Nokturn rządził się swoimi prawami, a przyjaźnie bądź partnerstwa biznesowe często kończyły się tragicznym rozpadem magicznych umów. - Czyli ten ktoś chciał sprawić, byś...cierpiał? A nie zamierzał po prostu usunąć cię ze swojej drogi? - zastanowiła się na głos, mrużąc lekko oczy, gdy poznała szczegóły działania owej klątwy. Wymierzonej nie tylko w samego Ignotusa, co w Cassandrę i jej córkę. Deirdre powstrzymała zagryzienie warg; tak, to było takie typowe, krzywdzić samotną czarownicę z dzieckiem. Spojrzenie czarnowłosej przybrało na ostrości, nie poruszała się, wręcz zaklęta w tej samej pozycji w głębokim, wygodnym fotelu. - Czy je skrzywdziłeś? - spytała po prostu, krótko, konkretnie, surowo, ale bez agresji. Musiała to wiedzieć, by móc zapewnić jednemu z najtęższych umysłów w jednostce badawczej Czarnego Pana bezpieczeństwo. Nie zamierzała wchodzić w prywatne animozje bądź skomplikowane labirynty powiązań pomiędzy uzdrowicielką a duetem - w pewnych momentach nawet i tercetem - Mulciberów. Pytała jako śmierciożerczyni, na drugi plan spychając zaniepokojoną i niezadowoloną przyjaciółkę. Wierzyła też, że Ignotus nie powróciłby do kraju, gdyby dalej mógł zagrażać badaczce - a Czarny Pan nie dopuściłby go do posługi wśród Rycerzy. Nie oznaczało to jednak, że w głębi serca zadrżała pewna struna dystansu, podejrzliwości, instynktu kobiety, która wiele razy została przez mężczyzn skrzywdzona i która podświadomie utożsamiała się z każdą czarownicą, nad jaką wisiało niebezpieczeństwo.
Nie powiedziała już nic więcej na ten temat, znacznie bardziej przejęta informacjami dotyczącymi wściekłości Czarnego Pana. Opowieść, choć krótka, zjeżyła włoski na jej karku - odruchowo wyprostowała się w fotelu, mocno zaciskając blade dłonie na krawędziach podłokietnika, wręcz wbijając w ciemnozielony aksamit długie paznokcie. Szczegóły złości Lorda Voldemorta były zbędne, a spojrzenie i ton głosu Ignacego mówiły więcej od najkrwawszych opisów. Źrenice Deirdre rozszerzyły się i na moment przeniosła wzrok za okno, na śnieżycę starającą się ukryć Białą Willę na zawsze pod puchową mgłą. - Myślisz, że spotka się z nami w nadchodzących tygodniach? - spytała ostrożnie, cicho, po długiej chwili pełnej milczącego napięcia. Jej także zaschło w gardle, ale nie sięgnęła po filiżankę; wątpiła, by cokolwiek przełknęła, bała się Jego gniewu, nie zniosłaby myśli, że zawiodła - a bardziej prozaicznie, wciąż nie powinna się schylać. Blizna w dole brzucha przypominała o sobie tępym pulsowaniem, gdy napinała całe ciało w instynktownej gotowości do wysłuchania najgorszych słów surowej reprymendy od Tego, Którego Imienia Bała się Wymawiać.
Zawodzili go - a sukcesy, także ten, który osiągnęli w Azkabanie, rozmywały się w niezadowoleniu. Ledwie powstrzymała wzdrygnięcie na wspomnienie tego miejsca, powróciła jednak wzrokiem do Ignotusa, wcale nie mniej spięta czy rozluźniona. Obnażanie siebie samej w roli matki było jej równie nieprzyjemne, co poprzednio poruszane kwestie. - Nie wiem - odparła zgodnie z prawdą, bez fałszywej skromności; czy urodzenie dzieci było zaszczytem, osiągnięciem, triumfem? Odczuwała je wręcz przeciwnie, jako obciążenie, niezbadaną zmienną, niepokojącą anomalię. - Gratulacje na pewno należą się natomiast Cassandrze, to ona sprawiła, że mamy teraz przyjemność rozmawiać - uśmiechnęła się lekko, sarkastycznie - gdyby nie szybka reakcja uzdrowicielki, wyciągającej z brzucha bliźnięta, świat mógłby skończyć się dla niej dosłownie już na początku roku. Nie wdawała się jednak w szczegóły komplikacji, które nie powinny trafić do męskiego ucha. Nieco poluźniła ramiona, czując, że ciało domaga się zmiany pozycji, a piersi - karmienia. Znów nie była w pełni sobą, zależna od procesów zamykających ją w roli kogoś, kim nigdy nie chciała zostać. Na razie ignorowała cały dyskomfort, unosząc lewy kącik pełnych ust. - Dzieciom - sprostowała, uznając, że ta wiadomość także może być przydatna śmierciożercy. Wtedy, gdy ktoś będzie chciał wykorzystać jedno z nich do czarnomagicznego rytuału? Nie wiedziała, nie potrafiła wyobrazić sobie ich przyszłości, ale ceniła szczerość - i ją także oferowała zaufanym sojusznikom. - Na to jeszcze za wcześnie. Jaki wpływ miał na nich Azkaban, Eliksir Rozpaczy, czarna magia, Mroczny Znak, anomalie...to wszystko okaże się później - Nie czy, ale jaki; to, co nosiła pod sercem, miało zostać skażone, żywiło się toksyczną krwią, przesiąkało aurą dementorów, wibrowało pod wpływem okrutnych inkantacji. Czy sprowadziła na świat nienormalne, diabelskie nasienie? Nie czuła przerażenia, raczej masochistyczną - sadystyczną? - ciekawość. I mimowolną, niezrozumiałą jeszcze dumę z dwójki małych ciałek, śpiących teraz spokojnie w prostych kołyskach. - Całkiem możliwe, że powiłam potwory, ale cóż - jeśli tak, oby dały się wyszkolić do pożerania głupców i szaleńców z Zakonu. Żywcem - skwitowała z promiennym uśmiechem, tak łagodnym tonem, jakby rozczulała się nad niemowlętami. Tak naprawdę poniekąd właśnie to przemycała pomiędzy pozornie obrzydliwymi głoskami - fascynację tym, kim mogły stać się jej dzieci. Ich dzieci.
Czy Ignotus wiedział o ich ojcu? Nie miała pojęcia, nie potrafiła też odczytać tego z twarzy czarodzieja, omijała ten temat, zastanawiając się, czy Mulciber kiedykolwiek przebywał w tej sekretnej willi Rosierów. Podejrzewała, że nie, niczego jednak nie mogła być pewna. - Dziękuję, ale jak widzisz, radzę sobie całkiem dobrze - skwitowała, jakby dla udokumentowania swych słów rozglądając się po urządzonym z przepychem pokoju. Nie zapracowała na niego, ale nie musiał wiedzieć, że w willi była tylko gościem na specjalnych warunkach. - Masz jakieś rady dotyczące rodzicielstwa? - spytała z twarzą bez wyrazu; mógł to odczytać jako kpinę, mógł jako szczerą potrzebę poszerzenia swej wiedzy. Sama nie wiedziała, czy zadaje pytanie z intencją żartu, czy kryje się pod tym coś więcej - potrzeba uzyskania zewnętrznego przekonania, że udźwignie to, co czekało ją w przyszłości. - Wino na razie mi nie służy - dodała uprzejmie, odwracając się jednak lekko na fotelu, by przywołać oczekującą w przedpokoju Agathę. Zamierzała ugościć marnotrawnego gościa tak, jak należy. Gestem wskazała służce drzwi do piwnicy - i za kilka chwil przed Mulciberem znalazł się kieliszek wytrawnego, wybornego wina, dopasowanego do leżących na stoliczku przekąsek.
Nie powiedziała już nic więcej na ten temat, znacznie bardziej przejęta informacjami dotyczącymi wściekłości Czarnego Pana. Opowieść, choć krótka, zjeżyła włoski na jej karku - odruchowo wyprostowała się w fotelu, mocno zaciskając blade dłonie na krawędziach podłokietnika, wręcz wbijając w ciemnozielony aksamit długie paznokcie. Szczegóły złości Lorda Voldemorta były zbędne, a spojrzenie i ton głosu Ignacego mówiły więcej od najkrwawszych opisów. Źrenice Deirdre rozszerzyły się i na moment przeniosła wzrok za okno, na śnieżycę starającą się ukryć Białą Willę na zawsze pod puchową mgłą. - Myślisz, że spotka się z nami w nadchodzących tygodniach? - spytała ostrożnie, cicho, po długiej chwili pełnej milczącego napięcia. Jej także zaschło w gardle, ale nie sięgnęła po filiżankę; wątpiła, by cokolwiek przełknęła, bała się Jego gniewu, nie zniosłaby myśli, że zawiodła - a bardziej prozaicznie, wciąż nie powinna się schylać. Blizna w dole brzucha przypominała o sobie tępym pulsowaniem, gdy napinała całe ciało w instynktownej gotowości do wysłuchania najgorszych słów surowej reprymendy od Tego, Którego Imienia Bała się Wymawiać.
Zawodzili go - a sukcesy, także ten, który osiągnęli w Azkabanie, rozmywały się w niezadowoleniu. Ledwie powstrzymała wzdrygnięcie na wspomnienie tego miejsca, powróciła jednak wzrokiem do Ignotusa, wcale nie mniej spięta czy rozluźniona. Obnażanie siebie samej w roli matki było jej równie nieprzyjemne, co poprzednio poruszane kwestie. - Nie wiem - odparła zgodnie z prawdą, bez fałszywej skromności; czy urodzenie dzieci było zaszczytem, osiągnięciem, triumfem? Odczuwała je wręcz przeciwnie, jako obciążenie, niezbadaną zmienną, niepokojącą anomalię. - Gratulacje na pewno należą się natomiast Cassandrze, to ona sprawiła, że mamy teraz przyjemność rozmawiać - uśmiechnęła się lekko, sarkastycznie - gdyby nie szybka reakcja uzdrowicielki, wyciągającej z brzucha bliźnięta, świat mógłby skończyć się dla niej dosłownie już na początku roku. Nie wdawała się jednak w szczegóły komplikacji, które nie powinny trafić do męskiego ucha. Nieco poluźniła ramiona, czując, że ciało domaga się zmiany pozycji, a piersi - karmienia. Znów nie była w pełni sobą, zależna od procesów zamykających ją w roli kogoś, kim nigdy nie chciała zostać. Na razie ignorowała cały dyskomfort, unosząc lewy kącik pełnych ust. - Dzieciom - sprostowała, uznając, że ta wiadomość także może być przydatna śmierciożercy. Wtedy, gdy ktoś będzie chciał wykorzystać jedno z nich do czarnomagicznego rytuału? Nie wiedziała, nie potrafiła wyobrazić sobie ich przyszłości, ale ceniła szczerość - i ją także oferowała zaufanym sojusznikom. - Na to jeszcze za wcześnie. Jaki wpływ miał na nich Azkaban, Eliksir Rozpaczy, czarna magia, Mroczny Znak, anomalie...to wszystko okaże się później - Nie czy, ale jaki; to, co nosiła pod sercem, miało zostać skażone, żywiło się toksyczną krwią, przesiąkało aurą dementorów, wibrowało pod wpływem okrutnych inkantacji. Czy sprowadziła na świat nienormalne, diabelskie nasienie? Nie czuła przerażenia, raczej masochistyczną - sadystyczną? - ciekawość. I mimowolną, niezrozumiałą jeszcze dumę z dwójki małych ciałek, śpiących teraz spokojnie w prostych kołyskach. - Całkiem możliwe, że powiłam potwory, ale cóż - jeśli tak, oby dały się wyszkolić do pożerania głupców i szaleńców z Zakonu. Żywcem - skwitowała z promiennym uśmiechem, tak łagodnym tonem, jakby rozczulała się nad niemowlętami. Tak naprawdę poniekąd właśnie to przemycała pomiędzy pozornie obrzydliwymi głoskami - fascynację tym, kim mogły stać się jej dzieci. Ich dzieci.
Czy Ignotus wiedział o ich ojcu? Nie miała pojęcia, nie potrafiła też odczytać tego z twarzy czarodzieja, omijała ten temat, zastanawiając się, czy Mulciber kiedykolwiek przebywał w tej sekretnej willi Rosierów. Podejrzewała, że nie, niczego jednak nie mogła być pewna. - Dziękuję, ale jak widzisz, radzę sobie całkiem dobrze - skwitowała, jakby dla udokumentowania swych słów rozglądając się po urządzonym z przepychem pokoju. Nie zapracowała na niego, ale nie musiał wiedzieć, że w willi była tylko gościem na specjalnych warunkach. - Masz jakieś rady dotyczące rodzicielstwa? - spytała z twarzą bez wyrazu; mógł to odczytać jako kpinę, mógł jako szczerą potrzebę poszerzenia swej wiedzy. Sama nie wiedziała, czy zadaje pytanie z intencją żartu, czy kryje się pod tym coś więcej - potrzeba uzyskania zewnętrznego przekonania, że udźwignie to, co czekało ją w przyszłości. - Wino na razie mi nie służy - dodała uprzejmie, odwracając się jednak lekko na fotelu, by przywołać oczekującą w przedpokoju Agathę. Zamierzała ugościć marnotrawnego gościa tak, jak należy. Gestem wskazała służce drzwi do piwnicy - i za kilka chwil przed Mulciberem znalazł się kieliszek wytrawnego, wybornego wina, dopasowanego do leżących na stoliczku przekąsek.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Agatha oczekiwała w przedpokoju z niepokojem, gotowa pomóc Madame Mericourt w ugoszczeniu tajemniczego gościa. Chociaż ich znajomość zaczęła się... troszkę dziwnie, to młoda służąca przywiązała się już do nowej pani z jej gamą dziwnych, czasem sprzecznych emocji. Całym sercem pokochała też dwójkę malutkich dzieci, które wraz z Madame otaczała opieką. Pierwszy raz w życiu zajmowała się bliźniętami, a nie dziećmi w różnym wieku i w imieniu Deirdre była wdzięczna lordowi Rosier za to, że przysłał ją tutaj do pomocy. Takie dzieci to sporo pracy i kto wie, czy Madame podołałaby im całkowicie sama!
Rozumiała się już z Deirdre bez słów, przy pomocy gestów i mowy ciała. Lekko ponaglona, zeszła do piwnicy w poszukiwaniu odpowiedniego wina - ale jakie było odpowiednie? Nie znała się na winach i nie miała pojęcia, kim jest ten gość. Dopiero tutaj, w ciemności, pozwoliła sobie na wzięcie głębszego oddechu i przymknięcie oczu. Dopiero teraz zauważyła, że drżą jej dłonie. Nie podobał się jej ten nieznajomy, nie powinien znajdować się w tym domu, nie przy dzieciach. Był nieco za stary, za poważny, emanowała z niego aura nadmiernej pewności siebie i...zła, tak, to chyba było zło. Agatha wciąż idealizowała swoją nową panią i nie miała pojęcia, co ta robi z tak dziwnym człowiekiem, rozmawiając na tak dziwne tematy. Podając przekąski, podsłuchała niechcący kilka dziwnych słów - chociaż rozmówcy pilnowali się przy niej, to strzępy rozmowy dochodziły do jej uszu, gdy tylko znikała za progiem. Co to jest Mroczny Znak i Eliksir Rozpaczy? Dlaczego mówią o strasznym więzieniu, o Azkabanie? Dlaczego poruszyli temat klątw? To wszystko nie miało dla niej najmniejszego sensu, nie pasowało do obrazu młodej matki.
Musiała jednak o tym zapomnieć, jeśli chciała zachować zdrową psychikę i zachować nową pracę. To nie jej sprawa, ona musiała tylko zajmować się dziećmi.
Niosąc wino, usłyszała płacz dochodzący zza zamkniętych drzwi. Jej uszy i zmysły były już wyczulone na potrzeby dzieci, więc była pewna, co to znaczy. Podała gościowi wino, a następnie nachyliła się do Madame Mericourt, skruszona i nieco zażenowana.
-Proszę o wybaczenie, Madame, ale słyszałam płacz Myssleine...chyba jest głodna. - szepnęła, niepewna jak wiele o macierzyństwie powinien słyszeć ich gość.
Rozumiała się już z Deirdre bez słów, przy pomocy gestów i mowy ciała. Lekko ponaglona, zeszła do piwnicy w poszukiwaniu odpowiedniego wina - ale jakie było odpowiednie? Nie znała się na winach i nie miała pojęcia, kim jest ten gość. Dopiero tutaj, w ciemności, pozwoliła sobie na wzięcie głębszego oddechu i przymknięcie oczu. Dopiero teraz zauważyła, że drżą jej dłonie. Nie podobał się jej ten nieznajomy, nie powinien znajdować się w tym domu, nie przy dzieciach. Był nieco za stary, za poważny, emanowała z niego aura nadmiernej pewności siebie i...zła, tak, to chyba było zło. Agatha wciąż idealizowała swoją nową panią i nie miała pojęcia, co ta robi z tak dziwnym człowiekiem, rozmawiając na tak dziwne tematy. Podając przekąski, podsłuchała niechcący kilka dziwnych słów - chociaż rozmówcy pilnowali się przy niej, to strzępy rozmowy dochodziły do jej uszu, gdy tylko znikała za progiem. Co to jest Mroczny Znak i Eliksir Rozpaczy? Dlaczego mówią o strasznym więzieniu, o Azkabanie? Dlaczego poruszyli temat klątw? To wszystko nie miało dla niej najmniejszego sensu, nie pasowało do obrazu młodej matki.
Musiała jednak o tym zapomnieć, jeśli chciała zachować zdrową psychikę i zachować nową pracę. To nie jej sprawa, ona musiała tylko zajmować się dziećmi.
Niosąc wino, usłyszała płacz dochodzący zza zamkniętych drzwi. Jej uszy i zmysły były już wyczulone na potrzeby dzieci, więc była pewna, co to znaczy. Podała gościowi wino, a następnie nachyliła się do Madame Mericourt, skruszona i nieco zażenowana.
-Proszę o wybaczenie, Madame, ale słyszałam płacz Myssleine...chyba jest głodna. - szepnęła, niepewna jak wiele o macierzyństwie powinien słyszeć ich gość.
I show not your face but your heart's desire
Szybko przyzwyczaiła się do obecności Agathy – w przeciwieństwie do dzieci, na te ciągle spoglądała z podejrzliwością i podszytą strachem fascynacją, czasem wręcz zdziwiona, gdy budzono ją w środku nocy, podsuwając do piersi zapłakane zawiniątko. Reagowała instynktownie, uciszając dziecko, by znów móc zasnąć, pewna, że niemowlę trafi z powrotem do kołyski. Młoda służka stała się niewidzialnym pomocnikiem, wsparciem, sprawiającym, że Deirdre mogła sprawnie wracać do pełni sił, niekłopotana stałą troską o bliźnięta. Właściwie widywała je tylko w porach karmienia, początkowo będących synonimem cierpienia, później chwilą przynosząca dziwną ulgę. Wyobrażała sobie macierzyństwo inaczej, straszniej, ale mając do pomocy całodobową opiekunkę nie odczuwała trudów. Tristan znów miał rację, wyprzedzając ewentualne problemy i prezentując jej to, czego potrzebowała, z czego wcześniej naiwnie nie zdawała sobie sprawy: komfort i wolność.
Przerywaną tylko sporadycznie, gdy musiała oddać część swego ciała wygłodniałemu potomstwu. Miała nadzieję, że spotkanie z Ignotusem nie zostanie przerwane, ale niestety – Agatha po wypełnieniu dodatkowego obowiązku obsługi gościa nie rozmyła się w półmroku korytarza; powróciła do progu, delikatnie i z szacunkiem, jak zawsze, przywołując imię Myssleine. Córka. To ona częściej płakała, śmielej wyciągała drobne piąstki, głośniej domagała się uwagi, stanowiąc przeciwwagę dla spokojnego, sennego brata.
Przez moment zdawała się nie słyszeć szeptu służki, dalej uśmiechała się do mężczyzny, jakby próbowała podjąć decyzję. – Wybacz, Ignotusie – powiedziała miękko, powoli podnosząc się z fotela. – Cieszę się, że wróciłeś i znów możemy mieć cię u swego boku – skłoniła w geście uprzejmości głowę. Zapewne rozumiał obowiązki matki; pożegnała go więc z szacunkiem, dopiero później przyglądając się przejętej dziewczynie. Nie była na nią zła, a choć początki współpracy okazały się trudne, to teraz w pełni jej ufała. Nie mogła zdradzić, dzielić się plotkami; z Białą Willą wiązało ją coś więcej niż umowa pracy. A nawet jeśli słyszane czasem rozmowy budziły w niej przerażenie, nie komentowała tego, skromna, pełna szacunku do niej i tego domu, do wygód, które otrzymała. – Czy to normalne w tym wieku? – spytała, podążając korytarzem za służką w stronę pokoju dziecięcego. – Często domaga się jedzenia, jeszcze częściej płacze. Jest kapryśna – uściśliła, opisując Myssleine; córkę, którą widywała sporadycznie, ale po każdym karmieniu coś kazało jej zostać w fotelu dłużej. Patrzeć na wielkie, wilgotne oczy w ciepłym odcieniu brązu. Słuchać cichego oddechu. Dotykać opuszkami palców niesamowicie delikatnej skóry. Być blisko, choć przecież tego nie chciała. Nie znała się na dzieciach, Agatha miała wiele młodszego rodzeństwa, ufała więc jej poglądom. I sugestiom; usiadła na fotelu w pokoju bliźniąt, powoli rozpinając guziki sukni, obnażając bladą szyję, dekolt z wyraźnymi liniami żył, w końcu pełną mleka pierś. – Niedługo wrócę do swych obowiązków. Czy da się to jakoś zahamować? – spytała rzeczowo, bezpruderyjnie wskazując na klatkę piersiową: nie wyobrażała sobie karmić w Fantasmagorii.
Przerywaną tylko sporadycznie, gdy musiała oddać część swego ciała wygłodniałemu potomstwu. Miała nadzieję, że spotkanie z Ignotusem nie zostanie przerwane, ale niestety – Agatha po wypełnieniu dodatkowego obowiązku obsługi gościa nie rozmyła się w półmroku korytarza; powróciła do progu, delikatnie i z szacunkiem, jak zawsze, przywołując imię Myssleine. Córka. To ona częściej płakała, śmielej wyciągała drobne piąstki, głośniej domagała się uwagi, stanowiąc przeciwwagę dla spokojnego, sennego brata.
Przez moment zdawała się nie słyszeć szeptu służki, dalej uśmiechała się do mężczyzny, jakby próbowała podjąć decyzję. – Wybacz, Ignotusie – powiedziała miękko, powoli podnosząc się z fotela. – Cieszę się, że wróciłeś i znów możemy mieć cię u swego boku – skłoniła w geście uprzejmości głowę. Zapewne rozumiał obowiązki matki; pożegnała go więc z szacunkiem, dopiero później przyglądając się przejętej dziewczynie. Nie była na nią zła, a choć początki współpracy okazały się trudne, to teraz w pełni jej ufała. Nie mogła zdradzić, dzielić się plotkami; z Białą Willą wiązało ją coś więcej niż umowa pracy. A nawet jeśli słyszane czasem rozmowy budziły w niej przerażenie, nie komentowała tego, skromna, pełna szacunku do niej i tego domu, do wygód, które otrzymała. – Czy to normalne w tym wieku? – spytała, podążając korytarzem za służką w stronę pokoju dziecięcego. – Często domaga się jedzenia, jeszcze częściej płacze. Jest kapryśna – uściśliła, opisując Myssleine; córkę, którą widywała sporadycznie, ale po każdym karmieniu coś kazało jej zostać w fotelu dłużej. Patrzeć na wielkie, wilgotne oczy w ciepłym odcieniu brązu. Słuchać cichego oddechu. Dotykać opuszkami palców niesamowicie delikatnej skóry. Być blisko, choć przecież tego nie chciała. Nie znała się na dzieciach, Agatha miała wiele młodszego rodzeństwa, ufała więc jej poglądom. I sugestiom; usiadła na fotelu w pokoju bliźniąt, powoli rozpinając guziki sukni, obnażając bladą szyję, dekolt z wyraźnymi liniami żył, w końcu pełną mleka pierś. – Niedługo wrócę do swych obowiązków. Czy da się to jakoś zahamować? – spytała rzeczowo, bezpruderyjnie wskazując na klatkę piersiową: nie wyobrażała sobie karmić w Fantasmagorii.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Agatha starała się nie patrzeć na tajemniczego gościa. Szybko ruszyła z Madame Mericourt korytarzem, pochylając głowę. Była wdzięczna za jej czas i wyrozumiałość. Podświadomie obawiała się nieco kary za przerwanie spotkania, choć przecież Madame nigdy jej nie karała. Tylko czasem patrzyła...tak jakoś strasznie, albo mówiła tak jakoś zimno, albo zadawała dziwne pytania.
Tak, jak teraz. Agatha spojrzała na nią zdziwiona zdziwieniem Deirdre. Madame była mądrą kobietą, a jednak pytała o sprawy normalne, tak jakby zupełnie nie znała się na dzieciach.
-Dzieci rozwijają się normalnie i najzupełniej zdrowo. - zapewniła z łagodnym uśmiechem. Pokochała te maleństwa - żywą dziewczynę i spokojnego chłopca. W głębi duszy było jej nieco smutno, że mama tak rzadko z nimi przebywa. Wiedziała, że to normalne u wyższych sfer, ale sama pochodziła z prostej i zżytej ze sobą rodziny. Chętnie dałaby swojej pani trochę rad, ale nie wiedziała jak napocząć temat i czy w ogóle się na to ośmielić.
-Ja...uhm... - zarumieniła się lekko, a głos jej zadrżał. -Ja zauważyłam, że Myssleine rzadziej płacze po karmieniu, pani. - powiedziała. Zrobiła pauzę, nie będąc pewna czy Deirdre zrozumiała podtekst. Wzięła głęboki wdech, wyjaśniając, łagodnie:
-Karmienie jest ważne dla dzieci, nie tylko dlatego, że są głodne. Pragną...bliskości mamy, ciepła. Myssleine jest może trochę wrażliwsza od brata, bo szybciej uspokaja się przy pani obecności, ale też szybciej niepokoi się, gdy pani nie ma w pobliżu. - wyszeptała.
Spuściła skromnie wzrok, gdy Deirdre karmiła. Podniosła go dopiero po chwili, znów zaskoczona jej pytaniem.
-Umm...prawdę mówiąc, nie wiem, czy są jakieś specjalne sposoby, pani. - jej rodzina nie parała się niczym nadnaturalnym, uznając karmienie za część rytmu życia. -Może... ciemniejsze suknie, z grubszego materiału? - zasugerowała. Odpowiednia krawcowa umiałaby to zamaskować, na pewno!
-Jeśli będzie pani pracować cały dzień, to mogłabym w południe odwiedzić panią z dziećmi, w porze karmienia. Piersi...uhm, są tym bardziej napęczniałe, im mniej karmią. - usiłowała wytłumaczyć pomimo własnej pruderii.
Tak, jak teraz. Agatha spojrzała na nią zdziwiona zdziwieniem Deirdre. Madame była mądrą kobietą, a jednak pytała o sprawy normalne, tak jakby zupełnie nie znała się na dzieciach.
-Dzieci rozwijają się normalnie i najzupełniej zdrowo. - zapewniła z łagodnym uśmiechem. Pokochała te maleństwa - żywą dziewczynę i spokojnego chłopca. W głębi duszy było jej nieco smutno, że mama tak rzadko z nimi przebywa. Wiedziała, że to normalne u wyższych sfer, ale sama pochodziła z prostej i zżytej ze sobą rodziny. Chętnie dałaby swojej pani trochę rad, ale nie wiedziała jak napocząć temat i czy w ogóle się na to ośmielić.
-Ja...uhm... - zarumieniła się lekko, a głos jej zadrżał. -Ja zauważyłam, że Myssleine rzadziej płacze po karmieniu, pani. - powiedziała. Zrobiła pauzę, nie będąc pewna czy Deirdre zrozumiała podtekst. Wzięła głęboki wdech, wyjaśniając, łagodnie:
-Karmienie jest ważne dla dzieci, nie tylko dlatego, że są głodne. Pragną...bliskości mamy, ciepła. Myssleine jest może trochę wrażliwsza od brata, bo szybciej uspokaja się przy pani obecności, ale też szybciej niepokoi się, gdy pani nie ma w pobliżu. - wyszeptała.
Spuściła skromnie wzrok, gdy Deirdre karmiła. Podniosła go dopiero po chwili, znów zaskoczona jej pytaniem.
-Umm...prawdę mówiąc, nie wiem, czy są jakieś specjalne sposoby, pani. - jej rodzina nie parała się niczym nadnaturalnym, uznając karmienie za część rytmu życia. -Może... ciemniejsze suknie, z grubszego materiału? - zasugerowała. Odpowiednia krawcowa umiałaby to zamaskować, na pewno!
-Jeśli będzie pani pracować cały dzień, to mogłabym w południe odwiedzić panią z dziećmi, w porze karmienia. Piersi...uhm, są tym bardziej napęczniałe, im mniej karmią. - usiłowała wytłumaczyć pomimo własnej pruderii.
I show not your face but your heart's desire
Zapewnienia Agathy, tak samo jak słowa Cassandry, spotykały się u Deirdre z podejrzliwością. Nie rozumiała dzieci, ich drobnych ciał, potrzeb, słabości; czuła się tak, jakby obcowała z dziwnym, nieodkrytym jeszcze do końca gatunkiem magicznego zwierzęcia, do którego wbrew własnej woli zaczynała się przyzwyczajać. Może nawet - jakim zaczynała się fascynować, również podświadomie. Ciało oszukiwało ją, wymykało się rozumowi, a karmienie z udręki zamieniło się w rytuał ulgi, czasem wręcz obezwładniający ją poczuciem bezpieczeństwa, pozwalający na zasklepienie wewnętrznej pustki choć na moment. Już nie walczyła z macierzyńskimi odruchami, choć była świadoma, że w oczach służki - oraz każdej innej, rozsądnej, normalnej czarownicy - zasługiwała na miano matki okrutnej, wyrodnej, oschłej. - Przecież niczego jej nie brakuje - odparła od razu, zdezorientowana, z lekko słyszalną frustracją. Bała się emocji, własnych, ale także tych okazywanych przez dzieci. Sądziła jednak, że są zbyt małe, zbyt nierozwinięte, by czuć coś skomplikowanego. Miały dach nad głową, Agatha troszczyła się o nie cały czas, ba, spały nawet w nowych, wygodnych kołyskach. A mimo to ciągle domagały się...bliskości.
Deirdre zmarszczyła brwi, przyjmując w ramiona dziecko, Myssleine. Kwiliła przejmująco, rozpaczliiwe, szarpiąc za wrażliwe, prymitywne postronki kobiecej magii. Odruchowo przytuliła ją bliżej, przystawiając do piersi, nie w pragnieniu komfortu dziecka a ciszy. - Przecież się nią zajmujesz, jesteś przy nich prawie całą dobę, ma kogoś blisko siebie - skontrowała ponownie, podnosząc wzrok na nieco zakłopotaną Agathę. Miała zbyt wiele dowodów na to, że jasnowłosa doskonale wypełniała swe obowiązki, w grę nie wchodziło więc zaniedbanie. W głosie Mericourt nie brzmiała więc złość czy podejrzliwość, spoglądała śmiało na młodą dziewczynę, panienkę ledwie, która znacznie przewyższała ją wiedzą o dzieciach; o tych małych skarbnicach nierozkwitającego jeszcze potencjału. Widziała go w nich, nie próbowała żałośnie szarpać się z umacniającą więzią; wygodniej oparła się na fotelu, odruchowo podtrzymując główkę córeczki, pokrytą coraz dłuższymi włoskami. Taka delikatna, taka bezbronna, taka wymagająca. Skośnooka westchnęła cicho, spoglądając wyczekująco na służkę - ta jednak nie dała jej żadnych rzeczowych rad, a przynajmniej nie takich, które usatysfakcjonowałyby pracoholiczkę. - Wykluczone - odparła od razu; nie wyobrażała sobie karmienia w miejscu publicznym, w Fantasmagorii, nawet jeśli miałaby robić to w zamkniętym gabinecie. Marzyła o powrocie do swoich prawdziwych obowiązków, do ludzi, do władzy, jaką w pewnym stopniu posiadała w magicznym balecie. Nie było tam miejsca na słabość, dezorientację czy dłużące się przerwy na coś tak uwłaczającego jak karmienie. Mięśnie ramion spięły się, cała Deirdre zesztywniała - a Myssleine musiała to poczuć, bo poruszyła się niespokojnie i odsunęła buzię od piersi, znów kwiląc. - Ile mogłabym przebywać poza domem? Nie ma innego sposobu? - spytała ponownie, rozdarta pomiędzy fizycznymi reakcjami ciała na płacz dziecka, a niezaspokojonym pragnieniem ucieczki z domu, powrotu do życia na pełen etat, służenia jako Śmierciożerczyni. Skośne oczy zawilgotniały, z czego nie zdawała sobie sprawy, tak jak z tego, że znów podążała za instynktem, delikatnie kołysząc niezadowolone niemowlę. Równie zagubione w nowej rzeczywistości, jak sama Deirdre.
Deirdre zmarszczyła brwi, przyjmując w ramiona dziecko, Myssleine. Kwiliła przejmująco, rozpaczliiwe, szarpiąc za wrażliwe, prymitywne postronki kobiecej magii. Odruchowo przytuliła ją bliżej, przystawiając do piersi, nie w pragnieniu komfortu dziecka a ciszy. - Przecież się nią zajmujesz, jesteś przy nich prawie całą dobę, ma kogoś blisko siebie - skontrowała ponownie, podnosząc wzrok na nieco zakłopotaną Agathę. Miała zbyt wiele dowodów na to, że jasnowłosa doskonale wypełniała swe obowiązki, w grę nie wchodziło więc zaniedbanie. W głosie Mericourt nie brzmiała więc złość czy podejrzliwość, spoglądała śmiało na młodą dziewczynę, panienkę ledwie, która znacznie przewyższała ją wiedzą o dzieciach; o tych małych skarbnicach nierozkwitającego jeszcze potencjału. Widziała go w nich, nie próbowała żałośnie szarpać się z umacniającą więzią; wygodniej oparła się na fotelu, odruchowo podtrzymując główkę córeczki, pokrytą coraz dłuższymi włoskami. Taka delikatna, taka bezbronna, taka wymagająca. Skośnooka westchnęła cicho, spoglądając wyczekująco na służkę - ta jednak nie dała jej żadnych rzeczowych rad, a przynajmniej nie takich, które usatysfakcjonowałyby pracoholiczkę. - Wykluczone - odparła od razu; nie wyobrażała sobie karmienia w miejscu publicznym, w Fantasmagorii, nawet jeśli miałaby robić to w zamkniętym gabinecie. Marzyła o powrocie do swoich prawdziwych obowiązków, do ludzi, do władzy, jaką w pewnym stopniu posiadała w magicznym balecie. Nie było tam miejsca na słabość, dezorientację czy dłużące się przerwy na coś tak uwłaczającego jak karmienie. Mięśnie ramion spięły się, cała Deirdre zesztywniała - a Myssleine musiała to poczuć, bo poruszyła się niespokojnie i odsunęła buzię od piersi, znów kwiląc. - Ile mogłabym przebywać poza domem? Nie ma innego sposobu? - spytała ponownie, rozdarta pomiędzy fizycznymi reakcjami ciała na płacz dziecka, a niezaspokojonym pragnieniem ucieczki z domu, powrotu do życia na pełen etat, służenia jako Śmierciożerczyni. Skośne oczy zawilgotniały, z czego nie zdawała sobie sprawy, tak jak z tego, że znów podążała za instynktem, delikatnie kołysząc niezadowolone niemowlę. Równie zagubione w nowej rzeczywistości, jak sama Deirdre.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
-O...oczywiście, że niczego. - zająknęła się Agatha, niepewna, czy Madame Mericourt zacznie podejrzewać, że zajmuje się małą niewłaściwie. -Ma tutaj wspaniałe warunki. - zapewniła gorąco, chwaląc warunki stworzone tutaj przed Madame i jej dobroczyńcę.
-Dzieci chyba mnie polubiły... - przyznała nieskromnie, rumieniąc się lekko -Ale to przecież normalne, że tęsknią za mamą. Przecież poznają, kto je karmi i... w ogóle. Oczywiście, to normalne, że ma Madame sporo obowiązków i dzieciom nic nie brakuje pod pani nieobecność! Ale po prostu tęsknią, a potem się cieszą i uciszają... - próbowała wytłumaczyć, bo w obliczu pokerowej twarzy Deirdre proste sprawy nagle stawały się jakoś bardzo trudne.
Spuściła z przestrachem oczy wobec sprzeciwu odnośnie własnej rady, praktycznej i danej ze szczerego serca.
-Rozumiem, Madame. - bąknęła, choć nie rozumiała. Jej pani była otoczona luksusem, a - sądząc po jej własnej wypłacie! - pieniądze nie stanowiły tu żadnego problemu. Dlaczego chciałaby dobrowolnie wrócić do pracy, gdy mogła leżeć, pachnieć i przebywać z malutkimi dziećmi? Tak szybko dorastają, niedługo ich kwilenie stanie się tylko wspomnieniem - zaczną chodzić, mówić, pyskować i odfruną do własnych gniazd. Na miejscu Deirdre, Agatha cieszyłaby się każdą chwilą, ale osądzanie nie należało do jej obowiązków i było nie na miejscu, nawet w myślach.
-Dzieci wytrzymają kilka godzin, więc może... teleportowałaby się tutaj Madame podczas przerwy w pracy? - zasugerowała nieśmiało, desperacko próbując okazać się pomocna. Skoro karmienie w pracy nie wchodziło w grę, to młoda matka mogła udać się tutaj. W końcu anomalie ustały i teleportacja znów była bezpieczna.
Agatha zaniepokoiła się nie na żarty, widząc łzy w oczach Deirdre.
-Proszę się nie martwić, Madame! Jest pani wspaniałą matką, a dzieci panią kochają i czują się przy pani spokojne, to widać. To dlatego tak się cieszą z karmienia... - zapewniła pośpiesznie. Chciała przecież dać tylko kilka dobrych rad, ale co jeśli Deirdre pomyślała, że jest złą matką? Agatha nie chciała jej niczym zasmucić, kierując się tylko troską o nią i dzieci.
-A odnośnie pani obowiązków, na pewno coś wymyślimy, na spokojnie! - zapewniła ciepło. A potem, kierując się instynktem samozachowawczym, wycofała się do drzwi, chcąc dać Deirdre odrobinę prywatności i uniknąć ewentualnego zganienia.
/zt x 2
-Dzieci chyba mnie polubiły... - przyznała nieskromnie, rumieniąc się lekko -Ale to przecież normalne, że tęsknią za mamą. Przecież poznają, kto je karmi i... w ogóle. Oczywiście, to normalne, że ma Madame sporo obowiązków i dzieciom nic nie brakuje pod pani nieobecność! Ale po prostu tęsknią, a potem się cieszą i uciszają... - próbowała wytłumaczyć, bo w obliczu pokerowej twarzy Deirdre proste sprawy nagle stawały się jakoś bardzo trudne.
Spuściła z przestrachem oczy wobec sprzeciwu odnośnie własnej rady, praktycznej i danej ze szczerego serca.
-Rozumiem, Madame. - bąknęła, choć nie rozumiała. Jej pani była otoczona luksusem, a - sądząc po jej własnej wypłacie! - pieniądze nie stanowiły tu żadnego problemu. Dlaczego chciałaby dobrowolnie wrócić do pracy, gdy mogła leżeć, pachnieć i przebywać z malutkimi dziećmi? Tak szybko dorastają, niedługo ich kwilenie stanie się tylko wspomnieniem - zaczną chodzić, mówić, pyskować i odfruną do własnych gniazd. Na miejscu Deirdre, Agatha cieszyłaby się każdą chwilą, ale osądzanie nie należało do jej obowiązków i było nie na miejscu, nawet w myślach.
-Dzieci wytrzymają kilka godzin, więc może... teleportowałaby się tutaj Madame podczas przerwy w pracy? - zasugerowała nieśmiało, desperacko próbując okazać się pomocna. Skoro karmienie w pracy nie wchodziło w grę, to młoda matka mogła udać się tutaj. W końcu anomalie ustały i teleportacja znów była bezpieczna.
Agatha zaniepokoiła się nie na żarty, widząc łzy w oczach Deirdre.
-Proszę się nie martwić, Madame! Jest pani wspaniałą matką, a dzieci panią kochają i czują się przy pani spokojne, to widać. To dlatego tak się cieszą z karmienia... - zapewniła pośpiesznie. Chciała przecież dać tylko kilka dobrych rad, ale co jeśli Deirdre pomyślała, że jest złą matką? Agatha nie chciała jej niczym zasmucić, kierując się tylko troską o nią i dzieci.
-A odnośnie pani obowiązków, na pewno coś wymyślimy, na spokojnie! - zapewniła ciepło. A potem, kierując się instynktem samozachowawczym, wycofała się do drzwi, chcąc dać Deirdre odrobinę prywatności i uniknąć ewentualnego zganienia.
/zt x 2
I show not your face but your heart's desire
Pokój gościnny
Szybka odpowiedź