Pokój muzyczny
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Pokój muzyczny
Na pokój muzyczny wybrano pomieszczenie cechujące się najdoskonalszą akustyką - dodatkowo wspomaganą prostymi zaklęciami. W centralnej części znajduje się nieduży, ale za to bogato zdobiony jasny fortepian - rozstawionych instrumentów jest tu jednak więcej, nieco zarzuconą w tradycji wiolonczelę przykrył kurz, a harfę okrywa jedwabna, lejąca się szkarłatna płachta. Wielość strojnych i wygodnych kanap oraz foteli sprzyja nie tylu gromadzeniu widowni, co wygodzie samej rodziny - obcy z rzadka mają tutaj wstęp. Na jednym z obrazów upamiętniono dziesięcioletnią Ofelię przed laty rozszarpaną przez smoki nad Dover - mała przesuwa delikatnymi rączkami wzdłuż linii harfy, wydając melodię, która milknie, gdy ktokolwiek zasiada do prawdziwych instrumentów.
Znalazłszy się w okolicy Białej Willi - jakże trudno było się tu dostać, odkąd Londyn otaczała bariera, której nie dało się pokonać; wpierw musiała wylecieć poza Londyn, potem dopiero przenieść się do miejsca, które już znała - wpierw instynktownie rozejrzała się po okolicy, wsłuchując w spokojny szum morza i szelest liści w ogrodzie smaganych wiosennym wiatrem. Okolica była piękna, musiała to przyznać, gorsze było zepsucie trawiące serce jej przyjaciółki. Wiedziała, że Deirdre źle znosiła swoje ostatnie dni, tygodnie, w zasadzie miesiące, może nawet półrocze? Sama ciążą była dla niej problemem, poród bólem, a dzieci - światem, którego nigdy nie miała okazji poznać. I chyba nieszczególnie poznać chciała, choć Cassandra wierzyła, że instynkt matki w końcu się w niej przebudzi. Ostatecznie, obiecała jej, że pomoże jej zabić te dzieci krótko po narodzinach. Nie zamierzała dotrzymać tej obietnicy, ale Deirdre też nigdy o to nie poprosiła. Może - bardzo powoli - przekonywała się do nich, a może powód był inny.
Skinęła głową Agacie, która otworzyła jej drzwi; zdążyła już poznać tę dziewczynę i nawet ją polubiła. Wydawała się pracowita i skromna, a nade wszystko - dbała o dobro i zdrowie swojej pani. Domyślała się, że przy niej Deirdre była bezpieczna niezależnie od swojego stanu, a dzięki temu mogła martwić się mniej. Po porodzie poprosiła ją, by przesłała do niej sowę, jeśli zadzieje się cokolwiek niepokojącego. Minąwszy próg pokoju, do którego została doprowadzona, skinęła głową Agacie na pożegnanie i odnalazła wzrokiem Deirdre; wydawała się zmęczona, nie bardziej, niż dzieci, której płacz dobiegał aż tutaj - raczej z daleka.
- Deirdre - powitała przyjaciółkę, ostrożnie, przyciągając bliżej skórzaną sakwę, którą ze sobą wzięła. Oprócz mieszanek ziół miała tam słoiczki z maściami, które miały pomóc jej ciału wrócić do zdrowia i dawnego piękna. Dawały świetne efekty, widziała to po sobie. Zsunęła z czarnych włosów wiotką chustę tkaną purpurową nicią, która chroniła ją przed wiatrem. - Czy ty ogłuchłaś? - Ściągnęła brew, kwilenie było wyraźne. - Agatho, przynieś do nas dzieci. Marcus i Myssleine płaczą, potrzebują matki. Deirdre, odłóż to wino, ile dziś wypiłaś? - Czy to alkohol mącił jej zmysły na tyle, że nie słyszała płaczu własnych dzieci? Podeszła bliżej, przysiadając na kanapie tuż obok niej. - Co się dzieje? - zapytała wprost, patrząc jej w oczy, ze szczerą troską; nie wyobrażała sobie, by jakakolwiek matka tak po prostu porzuciła własne dzieci. Nie były porzucone, miały tu przyjemny dom, były czyste i pewnie też zadbane przez Agathę - ale to nie tego potrzebowały dzieci, a bicia serca własnej matki.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Ostatnio zmieniony przez Cassandra Vablatsky dnia 24.06.20 19:30, w całości zmieniany 1 raz
Zupełnie zapomniała o tym, że tego letniego, ciepłego dnia powinna spodziewać się gościa.
Cassandra zapowiedziała się listownie, korespondowały jakiś czas temu, ale w natłoku spraw związanych z la Fantasmagorią Deirdre nie wpisała spotkania z przyjaciółką do swojego obitego w krokodylą skórę terminarza. Zbyt wiele papierów osypywało się z biurka madame Mericourt, zbyt wiele czasu spędzała w magicznym porcie, zbyt wiele godzin przeznaczała na zgłębianie sekretów czarnej magii i ćwiczenia fizyczne, mające doprowadzić ją do stanu przedciążowej perfekcji - nie bez znaczenia dla jej koncentracji były także one, dzieci, przeklęte, fascynujące, piękne i zawodzące, na razie zepchnięte na dalszy plan codzienności. Powinny okazać wdzięczność, wszak gdy wyrodna matka okazywała im zainteresowanie, zazwyczaj kończyło się to dla nich niezbyt przyjemnie; hodowaniem w podświadomości traumy, mogącej nie mieć szansy nigdy w pełni rozkwitnąć. Po pechowej kąpieli Myssleine Dei zdystansowała się od bliźniąt jeszcze bardziej, wpadła w wir pracy, w huragan zdobywania wiedzy, pochłaniający ją bez reszty także tego popołudnia.
Spędziła w pokoju muzycznym wiele godzin, rozkładając wokół siebie przywiezione przez przemytników stare księgi, po części spróchniałe, lekko nadgniłe; część rozpadała się wręcz w palcach i żadne wzmacniające, ochronne zaklęcie nie pomagało - zdobyła je niezbyt legalnie, czekała na nie wiele tygodni, a teraz musiała je posegregować. Co czyniła z pełną ekscytacją, z przejętym poddenerwowaniem, którego nie czuła od dawna; wędrowała od stolika do biurka, od biurka do fortepianu, od niego do komody, a wszystkie płaskie powierzchnie w pomieszczeniu zastawione były wątpliwie pachnącymi, rozłożonymi woluminami. Azjatka pochylała się nad jednym z nich, skupiona, zafascynowana, głucha na płacz dobiegający z dołu; z hipnotycznego wertowania księgi wyrwał ją dopiero znajomy, wyraźny głos Cassandry. Ten wybudzał ją z eliksirowej śpiączki, przywoływał zza granicy skrajnego osłabienia; wspierał, koił, dodawał sił. Był esencją kobiecej siły, mocy, tajemnicy i czułości zarazem. Odwróciła się do wchodzącej kobiety nieco zdezorientowana, czego jednak nie było widać na zarumienionej, niezdrowo podekscytowanej twarzy, sinej jednak nieco od zmęczenia. - Cassie - powitała ją miękko, szybko odnajdując w umyśle popełnione faux pas. Nie przygotowała się na to spotkanie. Owszem, na jednym ze stolików stało wino i kosz przekąsek, lecz przyjęłaby przyjaciółkę wystawniej, gdyby tylko nie zapomniała. - Agatha znów zapomniała rzucić zaklęcie wyciszające, wybacz. Zaraz to naprawi, nie ma potrzeby ich tu przynosić - odparła szybko, uspokajająco, zupełnie inaczej odczytując dyspozycję uzdrowicielki, jako wyraz irytacji hałasem. - Częstuj się. Doskonałe, wytrawne, rocznik...nie wiem, ale na pewno wiekowe. Dawny pan tego miejsca ma w piwnicy prawdziwy skarbiec - dodała, wolną dłonią wyciągając różdżkę, by szybkim jej machnięciem przywołać dla ciemnowłosej drugi kielich i napełnić go do brzegów, niezbyt zgodnie ze sommelierską sztuką, bardzo zaś z pragnieniem przyjemności. Skupiony na pochłaniającej ją lekturze umysł nie dopuszczał do siebie nieprzyjemnej wersji pytań Cass, przeinaczał je na jedyną słuszną nutę. Śmierciożerczyni odwzajemniła uważne spojrzenie przelotnie. - Zobacz, co zdobyłam. Część z nich to czcze fantazje, ale ta...tylko spójrz - wychrypiała, delikatnie chwytając brunetkę za rękę, by podprowadzić ją do fortepianu, na którym leżał rozłożony, prawie rozsypujący się wolumin. Na pożółkłych kartach przedstawiono człowieka, a raczej to, co z niego zostało. Wywleczone trzewia, pęknięte gałki oczne. - To podobno działanie eliksiru...Nie znam tego języka, nie wiem, czy to wynik eliksiru czy klątwy, ale raczej klątwy... - kontynuowała z rosnącą fascynacją, czule sunąc opuszką palca po obrzydliwej rycinie, głucha na głośniejsze kwilenie. Tylko wilgotniejsze plamy mleka na przedzie sukni mogły świadczyć o tym, że ciało reaguje zgodnie z macierzyńskim instynktem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Cassandra zapowiedziała się listownie, korespondowały jakiś czas temu, ale w natłoku spraw związanych z la Fantasmagorią Deirdre nie wpisała spotkania z przyjaciółką do swojego obitego w krokodylą skórę terminarza. Zbyt wiele papierów osypywało się z biurka madame Mericourt, zbyt wiele czasu spędzała w magicznym porcie, zbyt wiele godzin przeznaczała na zgłębianie sekretów czarnej magii i ćwiczenia fizyczne, mające doprowadzić ją do stanu przedciążowej perfekcji - nie bez znaczenia dla jej koncentracji były także one, dzieci, przeklęte, fascynujące, piękne i zawodzące, na razie zepchnięte na dalszy plan codzienności. Powinny okazać wdzięczność, wszak gdy wyrodna matka okazywała im zainteresowanie, zazwyczaj kończyło się to dla nich niezbyt przyjemnie; hodowaniem w podświadomości traumy, mogącej nie mieć szansy nigdy w pełni rozkwitnąć. Po pechowej kąpieli Myssleine Dei zdystansowała się od bliźniąt jeszcze bardziej, wpadła w wir pracy, w huragan zdobywania wiedzy, pochłaniający ją bez reszty także tego popołudnia.
Spędziła w pokoju muzycznym wiele godzin, rozkładając wokół siebie przywiezione przez przemytników stare księgi, po części spróchniałe, lekko nadgniłe; część rozpadała się wręcz w palcach i żadne wzmacniające, ochronne zaklęcie nie pomagało - zdobyła je niezbyt legalnie, czekała na nie wiele tygodni, a teraz musiała je posegregować. Co czyniła z pełną ekscytacją, z przejętym poddenerwowaniem, którego nie czuła od dawna; wędrowała od stolika do biurka, od biurka do fortepianu, od niego do komody, a wszystkie płaskie powierzchnie w pomieszczeniu zastawione były wątpliwie pachnącymi, rozłożonymi woluminami. Azjatka pochylała się nad jednym z nich, skupiona, zafascynowana, głucha na płacz dobiegający z dołu; z hipnotycznego wertowania księgi wyrwał ją dopiero znajomy, wyraźny głos Cassandry. Ten wybudzał ją z eliksirowej śpiączki, przywoływał zza granicy skrajnego osłabienia; wspierał, koił, dodawał sił. Był esencją kobiecej siły, mocy, tajemnicy i czułości zarazem. Odwróciła się do wchodzącej kobiety nieco zdezorientowana, czego jednak nie było widać na zarumienionej, niezdrowo podekscytowanej twarzy, sinej jednak nieco od zmęczenia. - Cassie - powitała ją miękko, szybko odnajdując w umyśle popełnione faux pas. Nie przygotowała się na to spotkanie. Owszem, na jednym ze stolików stało wino i kosz przekąsek, lecz przyjęłaby przyjaciółkę wystawniej, gdyby tylko nie zapomniała. - Agatha znów zapomniała rzucić zaklęcie wyciszające, wybacz. Zaraz to naprawi, nie ma potrzeby ich tu przynosić - odparła szybko, uspokajająco, zupełnie inaczej odczytując dyspozycję uzdrowicielki, jako wyraz irytacji hałasem. - Częstuj się. Doskonałe, wytrawne, rocznik...nie wiem, ale na pewno wiekowe. Dawny pan tego miejsca ma w piwnicy prawdziwy skarbiec - dodała, wolną dłonią wyciągając różdżkę, by szybkim jej machnięciem przywołać dla ciemnowłosej drugi kielich i napełnić go do brzegów, niezbyt zgodnie ze sommelierską sztuką, bardzo zaś z pragnieniem przyjemności. Skupiony na pochłaniającej ją lekturze umysł nie dopuszczał do siebie nieprzyjemnej wersji pytań Cass, przeinaczał je na jedyną słuszną nutę. Śmierciożerczyni odwzajemniła uważne spojrzenie przelotnie. - Zobacz, co zdobyłam. Część z nich to czcze fantazje, ale ta...tylko spójrz - wychrypiała, delikatnie chwytając brunetkę za rękę, by podprowadzić ją do fortepianu, na którym leżał rozłożony, prawie rozsypujący się wolumin. Na pożółkłych kartach przedstawiono człowieka, a raczej to, co z niego zostało. Wywleczone trzewia, pęknięte gałki oczne. - To podobno działanie eliksiru...Nie znam tego języka, nie wiem, czy to wynik eliksiru czy klątwy, ale raczej klątwy... - kontynuowała z rosnącą fascynacją, czule sunąc opuszką palca po obrzydliwej rycinie, głucha na głośniejsze kwilenie. Tylko wilgotniejsze plamy mleka na przedzie sukni mogły świadczyć o tym, że ciało reaguje zgodnie z macierzyńskim instynktem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Ostatnio zmieniony przez Deirdre Mericourt dnia 30.07.20 19:26, w całości zmieniany 2 razy
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Przyglądała się Deirdre od progu - a jej oczy zdawały się rozszerzać coraz mocniej, gdy dobiegały ją wypowiedziane przez czarownicę słowa; wpierw zamrugała, mocno, ze zdecydowaniem, niepewna, czy usłyszała żart, czy rzeczywistą deklarację - jednak powaga wypisana na twarzy przyjaciółki przeczyła pierwszym domysłom. W jej ręku pojawił się kieliszek z winem, którego zapach nęcił i wprawiał w rozlewającą się rozkosz - ale Cassandra odłożyła go na bok, na skrzynię fortepianu, do którego doprowadziła ją Deirdre. Zmrużyła oczy, ze zdezorientowaniem przyglądając się skarbowi, który przyjaciółka chciała jej okazać - mrużąc jedno oko przyglądając się okładce. Ludzkie ciało nie miało przed nią tajemnic, widziała ciała rozpłatane, rozcięte na pół, z wyjętymi wnętrznościami; sama to robiła, jako uzdrowicielka była organom bliższa, niżeli którykolwiek pośród śmierciożerców. Ale nigdy nie postrzegała ich jako urodziwe, ni tym bardziej - przyjemne. Naprawdę, to w tym momencie zaprzątało jej głowę - teraz, kiedy dzieci płakały w pokoju obok?
- Ale zdajesz sobie sprawę z tego, że one nie przestają płakać, kiedy wyciszasz ich pokój? - zapytała z niedowierzaniem, skinąwszy na przekór Agacie głową - dziewczyna miała głowę na karku, wiedziała, że jej posłucha. Zdawało się, że zależało jej na dobru tych dzieci bardziej, niż ich własnej matce - co było naprawdę ponurą wizją. - Miałam cię za silną kobietę, Deirdre. Nie radzisz sobie z dwójką niemowląt? To nie są małe sowy, które możesz przykryć kocem, żeby myślały, że jest noc i spały. - Wiedziała, że były i takie matki, które swoje dzieci odrzucały - i wiedziała, że to nie było naturalne. Deirdre potrzebowała pomocy. Może wstrząsu, który pozwoli jej zrozumieć, że nie jest już na tym świecie sama - i że nigdy już nie będzie. - Odłóż to, jesteś już za duża, żeby posiadać książki tylko po to, żeby oglądać obrazki w środku - ponoć nawet nie znała języka, w którym traktat był napisany; wiele nie wniesie w jej rozwój, w jej życie w ogóle. W przeciwieństwie do tych maleństw, na Morganę. - Co cię opętało, Deirdre? Chodź tu - Chwyciła przegub jej ręki, tej samej, którą ona pociągnęła ją do fortepianu; wolną dłonią wyciągnęła różdżkę, którą wnet przystawiła do skroni przyjaciółki:
- Paxo Maxima - szepnęła, chcąc ukoić jej ciało, uspokoić nerwy - rozluźnić, coś z nią było nie w porządku, widziała to gołym okiem, może to obsesja czarnej magii, a może - coś znacznie bardziej niebezpiecznego. Z pewnością zaś wyparcie rzeczywistości: jako matka nie mogła zachowywać się w ten sposób. - Przyniosłam dla ciebie maści, pamiętasz? Wyglądasz na zmęczoną. Kiedy ostatnio spałaś? - Pociągnęła ją za przegub ręki ku sobie, by skupić na sobie jej uwagę - na sobie, nie tych księgach, spisanych pewnie przez obłąkańców.
- Ale zdajesz sobie sprawę z tego, że one nie przestają płakać, kiedy wyciszasz ich pokój? - zapytała z niedowierzaniem, skinąwszy na przekór Agacie głową - dziewczyna miała głowę na karku, wiedziała, że jej posłucha. Zdawało się, że zależało jej na dobru tych dzieci bardziej, niż ich własnej matce - co było naprawdę ponurą wizją. - Miałam cię za silną kobietę, Deirdre. Nie radzisz sobie z dwójką niemowląt? To nie są małe sowy, które możesz przykryć kocem, żeby myślały, że jest noc i spały. - Wiedziała, że były i takie matki, które swoje dzieci odrzucały - i wiedziała, że to nie było naturalne. Deirdre potrzebowała pomocy. Może wstrząsu, który pozwoli jej zrozumieć, że nie jest już na tym świecie sama - i że nigdy już nie będzie. - Odłóż to, jesteś już za duża, żeby posiadać książki tylko po to, żeby oglądać obrazki w środku - ponoć nawet nie znała języka, w którym traktat był napisany; wiele nie wniesie w jej rozwój, w jej życie w ogóle. W przeciwieństwie do tych maleństw, na Morganę. - Co cię opętało, Deirdre? Chodź tu - Chwyciła przegub jej ręki, tej samej, którą ona pociągnęła ją do fortepianu; wolną dłonią wyciągnęła różdżkę, którą wnet przystawiła do skroni przyjaciółki:
- Paxo Maxima - szepnęła, chcąc ukoić jej ciało, uspokoić nerwy - rozluźnić, coś z nią było nie w porządku, widziała to gołym okiem, może to obsesja czarnej magii, a może - coś znacznie bardziej niebezpiecznego. Z pewnością zaś wyparcie rzeczywistości: jako matka nie mogła zachowywać się w ten sposób. - Przyniosłam dla ciebie maści, pamiętasz? Wyglądasz na zmęczoną. Kiedy ostatnio spałaś? - Pociągnęła ją za przegub ręki ku sobie, by skupić na sobie jej uwagę - na sobie, nie tych księgach, spisanych pewnie przez obłąkańców.
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 71
'k100' : 71
Myślała, że Cassandra podzieli jej entuzjazm, ba, miała nadzieję, że ta coś jej wytłumaczy, podpowie, podzieli się ekscytującym szczegółem dotyczącym wywleczonych na nice jelit albo rozpłatanego żołądka. Zerknęła na czarownicę z ukosa, mimowolnie przypominając sobie znacznie milsze sytuacje, gdy stały obok siebie, blisko, a ich - a przynajmniej Dei - oczy płonęły podobnym blaskiem. Niezgaszonym w tym momencie nawet logicznym pytaniem brunetki. - To dzieci, dzieci ciągle płaczą - odparła tylko prawie wchodząc uzdrowicielce w słowo, przesuwając kolejne kartki, ostrożnie, wręcz nabożnie, z trwogą i zachwytem, niedorzecznymi w powiązaniu z dość cuchnącą stęchlizną księgą. - Był tu taki fragment, rysunek, myślałam, że może powiesz mi, czy to możliwe, żeby... - kontynuowała, znów pochłonięta księgą, z twarzą przesłoniętą znów taflą lśniących włosów, lecz nawet ta kurtyna nie potrafiła skutecznie odseparować jej od kolejnych słów czarownicy. Palce zatrzymały się w pół ruchu a Mericourt gwałtownie obróciła głowę w bok. Bez emocji wypisanych na twarzy, potrafiła je ukryć; słowa przyjaciółki ubodły ją jednak. - Nie muszę sobie z nimi radzić - odparła po chwili głosem znacznie chłodniejszym, może nie wrogim, lecz na pewno bardziej zdystansowanym niż przed momentem. - Mają zapewnioną opiekę. Zajmuje się nimi piastunka. Ja muszę zająć się ważniejszymi sprawami - uniosła nieco głowę w podpatrzonym u kogoś aroganckim geście, mającym mimo wszystko dość rzeczowe poparcie. Nie została stworzona do macierzyństwa, wręcz przeciwnie, ono stało na przeszkodzie ku wielkości. - Nie reaguj tak, Cassandro. Zaglądam do nich. Są bezpieczne. Nakarmione. Naprawdę przyszłaś mnie tu strofować? - kontynuowała, nie zamierzając ukrywać pretensji w swym tonie. Ostatnio gubiła się w śliskich zakamarkach uczuć, grząskich, wątpliwych, niejednoznacznych, a przez to uważanych za zagrożenie. A to należało wyeliminować lub choć zdystansować się od niego.
Zamierzała powiedzieć coś jeszcze, ale wtedy uzdrowicielka szybko sięgnęła po różdżkę. Tego się nie spodziewała, drgnęła zauważalnie; nie spodziewała się, że tu, w Białej Willi, ktoś niespodziewanie wymierzy w nią zaklęciem - i to osoba tak jej bliska, przyjaciółka i Rycerka. Nie znała wypowiedzianej inkantacji, kojarzyła ją jednak z lazaretem. Nie poczuła bólu, ukłucia, oszołomienia, przynajmniej nie w pierwszej chwili. - Co ty robisz? - spytała bliska syku, ale ten rozmył się już w ostatniej głosce, jakby wraz z rozluźnieniem mięśni umknęła także sztywność krtani i napięcie ust. Deirdre zamrugała gwałtownie, pozwalając poprowadzić się Cassandrze. Z każdym wdechem czuła, że zapada się w miękkość, w ciepłe, ale twarde objęcia; powieki zatrzepotały, nie z senności, a z czegoś w rodzaju błogiej ulgi. Odetchnęła głębiej, spięte rysy nieco się rozpogodziły, a oczy o niezdrowo rozszerzonych źrenicach, prawie wilgotne, powróciły do normalnego wyglądu. Względnie, bowiem uzdrowicielska magia skrzyła się ciągle w jej przesadnie podekscytowanym ciele, kojąc i nieco otumaniając. - Dlaczego to robisz - powiedziała nieco bezwładnie, właściwie bez intonacji. - Tak, maści. Na blizny. Mam kolejną, na brzuchu. Nadziałam się na róg garboroga. Bolało, ale było...miło - kontynuowała tym samym, spokojnym, a mimo to odrobinę nienaturalnym tonem, wpatrując się z bliska w twarz Cass. Uniosła jedną dłoń i pieszczotliwie przesunęła opuszkami palców po jej policzku. - Jak się czujesz?Jak Lysa? Czemu nie przyszłaś z nią? - spytała cicho, mrużąc oczy, gdy dobiegł do niej donośniejszy płacz, sygnalizujący, że któreś z bliźniąt zostało przyniesione do pomieszczenia. Nie odwróciła się w kierunku drzwi, ignorując zagrożenie; wyprostowała się jednak i odruchowo przetarła pierś; wilgotny materiał niemożebnie ją drażnił. - Przedwczoraj. Po co pytasz? - ciągnęła mimo kwilenia, a rozluźnione usta ledwie układały się w napięte głoski: rozluźnienie postępowało a niezwykle silna uzdrowicielska magia kontynuowała wyłączanie kolejnych ognisk przytrzymującego Deirdre w pionie napięcia.
Zamierzała powiedzieć coś jeszcze, ale wtedy uzdrowicielka szybko sięgnęła po różdżkę. Tego się nie spodziewała, drgnęła zauważalnie; nie spodziewała się, że tu, w Białej Willi, ktoś niespodziewanie wymierzy w nią zaklęciem - i to osoba tak jej bliska, przyjaciółka i Rycerka. Nie znała wypowiedzianej inkantacji, kojarzyła ją jednak z lazaretem. Nie poczuła bólu, ukłucia, oszołomienia, przynajmniej nie w pierwszej chwili. - Co ty robisz? - spytała bliska syku, ale ten rozmył się już w ostatniej głosce, jakby wraz z rozluźnieniem mięśni umknęła także sztywność krtani i napięcie ust. Deirdre zamrugała gwałtownie, pozwalając poprowadzić się Cassandrze. Z każdym wdechem czuła, że zapada się w miękkość, w ciepłe, ale twarde objęcia; powieki zatrzepotały, nie z senności, a z czegoś w rodzaju błogiej ulgi. Odetchnęła głębiej, spięte rysy nieco się rozpogodziły, a oczy o niezdrowo rozszerzonych źrenicach, prawie wilgotne, powróciły do normalnego wyglądu. Względnie, bowiem uzdrowicielska magia skrzyła się ciągle w jej przesadnie podekscytowanym ciele, kojąc i nieco otumaniając. - Dlaczego to robisz - powiedziała nieco bezwładnie, właściwie bez intonacji. - Tak, maści. Na blizny. Mam kolejną, na brzuchu. Nadziałam się na róg garboroga. Bolało, ale było...miło - kontynuowała tym samym, spokojnym, a mimo to odrobinę nienaturalnym tonem, wpatrując się z bliska w twarz Cass. Uniosła jedną dłoń i pieszczotliwie przesunęła opuszkami palców po jej policzku. - Jak się czujesz?Jak Lysa? Czemu nie przyszłaś z nią? - spytała cicho, mrużąc oczy, gdy dobiegł do niej donośniejszy płacz, sygnalizujący, że któreś z bliźniąt zostało przyniesione do pomieszczenia. Nie odwróciła się w kierunku drzwi, ignorując zagrożenie; wyprostowała się jednak i odruchowo przetarła pierś; wilgotny materiał niemożebnie ją drażnił. - Przedwczoraj. Po co pytasz? - ciągnęła mimo kwilenia, a rozluźnione usta ledwie układały się w napięte głoski: rozluźnienie postępowało a niezwykle silna uzdrowicielska magia kontynuowała wyłączanie kolejnych ognisk przytrzymującego Deirdre w pionie napięcia.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Ściągnęła brew, nie rozumiejąc swojej przyjaciółki, nie potrafiąc dojrzeć w niej ciepła, które tak dobrze znała, nie potrafiąc dojrzeć w niej kobiety, którą znała - silnej, odpowiedzialnej, obowiązkowej; czy to wciąż była ona? Czy to ciąża czy to ostatnie wydarzenia potrząsnęły nią tak, że dziś wydawała się całkiem oderwana od rzeczywistości?
- Nie - odparła krótko, sucho, ostro, kładąc dłoń na jej ramieniu, odciągając ją od księgi, mogła z nią o tym porozmawiać, ale nie teraz, nie tutaj, nie w tym momencie - teraz miała ważniejsze sprawy. - Deirdre, dzieci nie płaczą ciągle. Płaczą wtedy, kiedy czegoś potrzebują. A teraz potrzebują ciebie. - Ścisnęła jej ramię mocniej, chcąc pomóc jej oprzytomnieć. Była zmęczona? Była w szoku? Nie potrafiła rozpoznać stanu przyjaciółki - choć przecież znała ją tak dobrze. - Oczywiście, że musisz sobie z nimi radzić. Nie przestaniesz być ich matką tylko dlatego, że tego nie chcesz - odparła, szeroko otwierając ze zdumienia oczy; nie była jej wsparciem zbyt długo, ale jej własne niemowlę ostatnie wyszarpywało jej każdą wolną chwilę. Winna myśleć o niej więcej. Częściej z nią bywać. Pomóc jej bardziej. Przecież wiedziała, że to będzie dla niej trudne. A teraz widziała - jak wiele pracy ją tutaj czekało. - Ważniejsze sprawy to..? Obrazki w książce? Niezgorsze zainteresowania, ale tych konkretnych raczej im nie pokazuj - mają czas się tego naoglądać. - Wzięła głęboki oddech, tym razem próbując uspokoić samą siebie; może powinna być delikatniejsza, nie dokładać jej zmartwień, nie poruszać jej nerwów mocniej. Może powinna, ale nie potrafiła stać bezczynnie, kiedy krzywdziła własne dzieci. Wiedziała, że tego pożałuje. Jeśli nie jutro, nie za tydzień, to za dziesięć lat już tak.
Żałowała każdej chwili, w której choć przez myśl jej przeszło, że Lysandra była problemem. Że lepiej byłoby jej bez niej. Że eliksir rue mógłby być rozwiązaniem.
- Kiedy jadły? - zapytała z niedowierzaniem, może były bezpieczne, może Agatha się o nie troszczyła, ale one potrzebowały czegoś więcej - potrzebowały usłyszeć jej bicie serca, poczuć jej zapach i ciepło. - Przyszłam tu dla ciebie, Deirdre - poprawiła ją, szczerze, usiłując odnaleźć spojrzenie jej oczu; nie była jej przecież wrogiem i nie mówiła tego po to, żeby się z nią konfrontować. Wolałaby nie musieć tego mówić. - Chcę ci pomóc - oświadczyła ze zdecydowaniem, mocnym głosem, bo chciała, żeby jej zaufała - tak jak ufała jej kiedyś. Zdawało jej się, że była mocno pogubiona. - Ciii - szepnęła, nie miała powodów do obaw, zaklęcie nie mogło uczynić jej krzywdy. Najwyżej ją spowolni - przypomni, że potrzebowała snu. Puści adrenalinę, która trzymała ją w ryzach, przez którą zdawała się być tak... nabuzowana? Nie była pewna, czy trafnie interpretowała jej emocje. - To ci tylko pomoże. Obiecuję - przecież wiedziała, że Cassandra nigdy by jej nie skrzywdziła. Ani tym bardziej nie zaatakowała - byłaby głupia, próbując zwrócić się przeciwko niej, Deirdre była znacznie potężniejszą czarownicą od niej. - Gdzie, na Morganę, spotkałaś garboroga - zapytała, ze zmartwieniem rozchylając skórzany wór i przebierając palcami kolejne słoiki, z pewnym zmartwieniem, nie była pewna, czy wzięła coś odpowiedniego na świeże rany. - W którym miejscu? - dopytała, z obawą, jeśli róg przebił bliznę po cesarskim cięciu, mogły się wydarzyć kłopoty. - Nie przyszłaś do mnie - zauważyła, kto jej pomógł? Pochwyciła jej dłoń złożoną na jej policzku i poprowadziła ją do kanapy, siadając razem z nią. - Dobrze, Lysa została z Calchasem. Jesteś zmęczona, Dei - stwierdziła, oglądając się ku drzwiom, gdzie stała już Agatha; gestem zaprosiła ją do środka zupełnie tak, jakby to ona była panią tego domu. Wstała, by zabrać niemowlę z rąk dziewczyny i poprosić ją, by przyniosła również drugie. - To Marcus czy Myssleine? - Po ich rysach jeszcze nie było widać, czy to chłopiec, czy dziewczynka. - Weź ją - poprosiła, bez zastanowienia przekładając dziecko do rąk przyjaciółki.
- Nie - odparła krótko, sucho, ostro, kładąc dłoń na jej ramieniu, odciągając ją od księgi, mogła z nią o tym porozmawiać, ale nie teraz, nie tutaj, nie w tym momencie - teraz miała ważniejsze sprawy. - Deirdre, dzieci nie płaczą ciągle. Płaczą wtedy, kiedy czegoś potrzebują. A teraz potrzebują ciebie. - Ścisnęła jej ramię mocniej, chcąc pomóc jej oprzytomnieć. Była zmęczona? Była w szoku? Nie potrafiła rozpoznać stanu przyjaciółki - choć przecież znała ją tak dobrze. - Oczywiście, że musisz sobie z nimi radzić. Nie przestaniesz być ich matką tylko dlatego, że tego nie chcesz - odparła, szeroko otwierając ze zdumienia oczy; nie była jej wsparciem zbyt długo, ale jej własne niemowlę ostatnie wyszarpywało jej każdą wolną chwilę. Winna myśleć o niej więcej. Częściej z nią bywać. Pomóc jej bardziej. Przecież wiedziała, że to będzie dla niej trudne. A teraz widziała - jak wiele pracy ją tutaj czekało. - Ważniejsze sprawy to..? Obrazki w książce? Niezgorsze zainteresowania, ale tych konkretnych raczej im nie pokazuj - mają czas się tego naoglądać. - Wzięła głęboki oddech, tym razem próbując uspokoić samą siebie; może powinna być delikatniejsza, nie dokładać jej zmartwień, nie poruszać jej nerwów mocniej. Może powinna, ale nie potrafiła stać bezczynnie, kiedy krzywdziła własne dzieci. Wiedziała, że tego pożałuje. Jeśli nie jutro, nie za tydzień, to za dziesięć lat już tak.
Żałowała każdej chwili, w której choć przez myśl jej przeszło, że Lysandra była problemem. Że lepiej byłoby jej bez niej. Że eliksir rue mógłby być rozwiązaniem.
- Kiedy jadły? - zapytała z niedowierzaniem, może były bezpieczne, może Agatha się o nie troszczyła, ale one potrzebowały czegoś więcej - potrzebowały usłyszeć jej bicie serca, poczuć jej zapach i ciepło. - Przyszłam tu dla ciebie, Deirdre - poprawiła ją, szczerze, usiłując odnaleźć spojrzenie jej oczu; nie była jej przecież wrogiem i nie mówiła tego po to, żeby się z nią konfrontować. Wolałaby nie musieć tego mówić. - Chcę ci pomóc - oświadczyła ze zdecydowaniem, mocnym głosem, bo chciała, żeby jej zaufała - tak jak ufała jej kiedyś. Zdawało jej się, że była mocno pogubiona. - Ciii - szepnęła, nie miała powodów do obaw, zaklęcie nie mogło uczynić jej krzywdy. Najwyżej ją spowolni - przypomni, że potrzebowała snu. Puści adrenalinę, która trzymała ją w ryzach, przez którą zdawała się być tak... nabuzowana? Nie była pewna, czy trafnie interpretowała jej emocje. - To ci tylko pomoże. Obiecuję - przecież wiedziała, że Cassandra nigdy by jej nie skrzywdziła. Ani tym bardziej nie zaatakowała - byłaby głupia, próbując zwrócić się przeciwko niej, Deirdre była znacznie potężniejszą czarownicą od niej. - Gdzie, na Morganę, spotkałaś garboroga - zapytała, ze zmartwieniem rozchylając skórzany wór i przebierając palcami kolejne słoiki, z pewnym zmartwieniem, nie była pewna, czy wzięła coś odpowiedniego na świeże rany. - W którym miejscu? - dopytała, z obawą, jeśli róg przebił bliznę po cesarskim cięciu, mogły się wydarzyć kłopoty. - Nie przyszłaś do mnie - zauważyła, kto jej pomógł? Pochwyciła jej dłoń złożoną na jej policzku i poprowadziła ją do kanapy, siadając razem z nią. - Dobrze, Lysa została z Calchasem. Jesteś zmęczona, Dei - stwierdziła, oglądając się ku drzwiom, gdzie stała już Agatha; gestem zaprosiła ją do środka zupełnie tak, jakby to ona była panią tego domu. Wstała, by zabrać niemowlę z rąk dziewczyny i poprosić ją, by przyniosła również drugie. - To Marcus czy Myssleine? - Po ich rysach jeszcze nie było widać, czy to chłopiec, czy dziewczynka. - Weź ją - poprosiła, bez zastanowienia przekładając dziecko do rąk przyjaciółki.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie lubiła być pouczana, nie znosiła też, gdy ktoś odrywał ją od lektury, pozbawiał możliwości zgłębiania wiedzy, strofował za fascynację sekretami skrytymi pomiędzy pożółkłymi kartami. Coś w tonie głosu Cassandry, w jej stanowczym pochwyceniu za ramię, w czule-twardym pouczeniu przypomniało Deirdre lata młodości, gdy ojciec lub ciotki wyciągały ją z biblioteki lub pokoju, by zjadła obiad lub przywitała powracającego z zagranicy wuja, koniecznie wciśnięta w za ciasną sukienkę. Znała swoje obowiązki, wypełniała je pokornie, Tsagairtowie żyli, by służyć Malfoyom, by ich wspierać, pomagać, mrówczo wykonywać swą pracę, lecz mimo to czuła w środku palący bunt. - Urodziłam je, to wystarczy. Ba, gdybyś nie zauważyła, ciągle żyją, więc uważam, że wypełniłam swój macierzyński obowiązek czystej krwi czarownicy - ponownie prawie przerwała Cass, nieco rozjuszona, wytrącona z równowagi, tęsknie zerkając przez ramię na otwartą księgę. Chciała z nią porozmawiać, usłyszeć jej opinię, skupić się na tym, co mogły osiągnąć, jakie tajemnice odkryć, a zamiast tego stała się ofiarą strofowania oraz traktowania jak nieznośne, przygłupie dziecko. Na pewno wylałaby z siebie żal i irytację, kto wie, może obnażyłaby nawet czysty gniew poparty rozwijaną powoli megalomanią, lecz uspokajające zaklęcie odebrało jej cały animusz. Rozluźniona, prawie potulna, pozwoliła się prowadzić, dotykać, wysłuchując zdecydowanego głosu uzdrowicielki bez jakichkolwiek protestów.
Była taka zmęczona. Taka samotna. Tak...sfrustrowana. Dopiero magiczne rozcięcie napiętych jak postronki nerwów pozwoliło jej poczuć te emocje w pełni, przytłaczające, ciężkie, ale i ciepłe. Zamrugała gwałtownie, oddychając coraz wolniej i głębiej. - Nie pamiętam - odparła powoli, jakby wyartykułowanie głosek kosztowało ją wiele energii. Mówiła szczerze, zazwyczaj karmiła dzieci przy okazji, w czasie czytania, przygotowywania korespondencji, picia wina lub słuchania muzyki z magicznego gramofonu. Agatha nauczyła się już, by przypominać o karmieniu w miłych okolicznościach, podrzucać pani dziecko jakby przy okazji. Ten sposób działał, Dei czasem, w chwilach dobrego nastroju, potrafiła niemowlę głaskać, wpatrując się w ciemniejące z każdym dniem oczy, tak podobne do oczu Tristana. Im bardziej ludzkie stawały się bliźnięta, już nie przypominając bezwładnych zawiniątek, tym bliższa się im stawała - i choć w normalnych kategoriach ciągle zasługiwała na miano okrutnej, wyrodnej matki, to jak na swoje standardy wydawała się kobietą szalenie troskliwą i kochającą. Uspokajające szepty Cassandry zadziałały; przymknęła powieki,ufała jej, oddała własne życie w wprawne ręce uzdrowicielki, nie zamierzała więc się wyrywać lub fuczeć. Magia pulsująca w żyłach nie pozwoliłaby na to i tak; zasiadła na sofie trochę bezwładnie, zapadając się w miękkie oparcie, podążając niewzruszonym spojrzeniem za dłońmi uzdrowicielki, przeglądającymi sakwę. Miała piękne dłonie. Silne i delikatne. O długich palcach stworzonych nie tylko do wślizgiwania się pomiędzy żebra i tkanki - cuda czyniła także pieszczotą, wprawnym dotykiem. Rozkojarzyła się na moment, a potem westchnęła. - Olbrzymy. Musiałam ich zabawić. Pokazać walkę. Lubią krew. Bok brzucha - starała się zabrzmieć konkretnie, ale słowa uciekały z ust, nagle nieważne, nieociosane. - Zachary mi pomógł. Wiedziałam, że jesteś zajęta, że też musisz dźwigać ten ciężar - kontynuowała, podnosząc wzrok na poważną twarz Cassandry. Chciała ją spytać o tak wiele rzeczy, o to, jak radzi sobie z dwójką dzieci, ale głos ją zawodził. - Jaki jest? Twój syn? - spytała w końcu; twój, nie ich; nie wyobrażała sobie Vablatsky jako części wesołej rodziny, jako czarownicy podległej mężczyźnie. Siebie także wyrzucała z podobnego obrazu, choć w tym przypadku wizje nie miały wiele wspólnego z rzeczywistością.
Przykrą, dziwną, groźną i rozczulającą - odruchowo odebrała ciche niemowlę, wprawnie ujmując je w ramiona. - Marcus. Jest cichszy. Czasem wydaje mi się, że przestaje oddychać na kilka chwil. Czy to możliwe? - spytała a w otumanionym głosie słychać było nie lęk a zaintrygowanie.
Była taka zmęczona. Taka samotna. Tak...sfrustrowana. Dopiero magiczne rozcięcie napiętych jak postronki nerwów pozwoliło jej poczuć te emocje w pełni, przytłaczające, ciężkie, ale i ciepłe. Zamrugała gwałtownie, oddychając coraz wolniej i głębiej. - Nie pamiętam - odparła powoli, jakby wyartykułowanie głosek kosztowało ją wiele energii. Mówiła szczerze, zazwyczaj karmiła dzieci przy okazji, w czasie czytania, przygotowywania korespondencji, picia wina lub słuchania muzyki z magicznego gramofonu. Agatha nauczyła się już, by przypominać o karmieniu w miłych okolicznościach, podrzucać pani dziecko jakby przy okazji. Ten sposób działał, Dei czasem, w chwilach dobrego nastroju, potrafiła niemowlę głaskać, wpatrując się w ciemniejące z każdym dniem oczy, tak podobne do oczu Tristana. Im bardziej ludzkie stawały się bliźnięta, już nie przypominając bezwładnych zawiniątek, tym bliższa się im stawała - i choć w normalnych kategoriach ciągle zasługiwała na miano okrutnej, wyrodnej matki, to jak na swoje standardy wydawała się kobietą szalenie troskliwą i kochającą. Uspokajające szepty Cassandry zadziałały; przymknęła powieki,ufała jej, oddała własne życie w wprawne ręce uzdrowicielki, nie zamierzała więc się wyrywać lub fuczeć. Magia pulsująca w żyłach nie pozwoliłaby na to i tak; zasiadła na sofie trochę bezwładnie, zapadając się w miękkie oparcie, podążając niewzruszonym spojrzeniem za dłońmi uzdrowicielki, przeglądającymi sakwę. Miała piękne dłonie. Silne i delikatne. O długich palcach stworzonych nie tylko do wślizgiwania się pomiędzy żebra i tkanki - cuda czyniła także pieszczotą, wprawnym dotykiem. Rozkojarzyła się na moment, a potem westchnęła. - Olbrzymy. Musiałam ich zabawić. Pokazać walkę. Lubią krew. Bok brzucha - starała się zabrzmieć konkretnie, ale słowa uciekały z ust, nagle nieważne, nieociosane. - Zachary mi pomógł. Wiedziałam, że jesteś zajęta, że też musisz dźwigać ten ciężar - kontynuowała, podnosząc wzrok na poważną twarz Cassandry. Chciała ją spytać o tak wiele rzeczy, o to, jak radzi sobie z dwójką dzieci, ale głos ją zawodził. - Jaki jest? Twój syn? - spytała w końcu; twój, nie ich; nie wyobrażała sobie Vablatsky jako części wesołej rodziny, jako czarownicy podległej mężczyźnie. Siebie także wyrzucała z podobnego obrazu, choć w tym przypadku wizje nie miały wiele wspólnego z rzeczywistością.
Przykrą, dziwną, groźną i rozczulającą - odruchowo odebrała ciche niemowlę, wprawnie ujmując je w ramiona. - Marcus. Jest cichszy. Czasem wydaje mi się, że przestaje oddychać na kilka chwil. Czy to możliwe? - spytała a w otumanionym głosie słychać było nie lęk a zaintrygowanie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Cassandra nie zwykła przebierać w słowach, a już zwłaszcza nie zwykła robić tego w stosunku do osób, na których jej zależało - Deirdre niewątpliwie do tego wąskiego grona należała. Nie było w całej tej sytuacji winy dzieci, a brak ojca zmieniał tu w zasadzie niewiele - mężczyźni i tak się do tego nie nadawali.
- Czy ty się w ogóle słyszysz? - zapytała zatem całkiem wprost i całkiem szczerze, nie dowierzając jej słowom - jak i własnym uszom. - Macierzyński obowiązek nie kończy się na urodzeniu, Deirdre. On się skończy, kiedy ta dwójka dorośnie i cię opuści, nie ani chwilę wcześniej. Przed tobą długie lata, doceniaj każdą chwilę - bo każda trwa tylko raz. Twoje dzieci już nigdy nie będą niemowlętami. - Może z czasem zaczną wymagać mniej wysiłku czysto fizycznego, ale za to coraz więcej psychicznego. Nigdy już nie będą tak zdane na matkę, tak bezradne, tak nie potrafiące - siadać, śmiać się, czołgać. Pokręciła głową, Deirdre sama potrzebowała opieki. Nie potrafiła zadbać nawet o siebie. A co dopiero o innych. - Co to znaczy nie pamiętam? - zapytała sucho, ostro, strofującym tonem uzdrowicielki; niektórzy naprawdę nie zdawali sobie sprawy z kruchości ludzkiej egzystencji, z tego jak łatwo jest zagłodzić dziecko. - Wiesz, co się stanie, kiedy je zagłodzisz? - Ale to Deirdre trzeba też było umieć trafić. Znaleźć argumenty, które przyjmie. Kochała ją, znała dość dobrze, by to potrafić. Taką przynajmniej miała nadzieję. - Nie urosną. Będą słabe i chorowite. Na zawsze bezradne i chuderlawe, kwilące gdzieś w twoim cieniu. Chcesz tego? - Nie chciała, znała ją zbyt dobrze. Deirdre imponowała siła, słabości ją poniżały. Ale dzieci nie musiały być słabością, Cassandra wiedziała o tym najlepiej.
Westchnęła cicho na wieść o olbrzymach, sojusz z tymi krwiożerczymi istotami wydawał się jej istnym szaleństwem, ale przecież doskonale wiedziała, że innej drogi już nie było. Wielka szkoda, że musieli przypłacić to wszystko zdrowiem. Odnalazła palcami puzderko z maścią na rany, wyciągając je z sakwy i kładąc między nimi. - Muszę zobaczyć tę ranę - zapowiedziała, nie czyniąc jednak nic na siłę - pozwalając jej wpierw zająć się dzieckiem.
- To nie ciężar tylko dziecko - odparła szybko, równie ostro co wcześniej. Zaraz jednak zamilkła, warząc jej słowa w myślach, z pewnym niepokojem. Martwiła się. - Calchas jest... bardzo do mnie podobny - wyznała w końcu, miał szmaragdowe oczy i mocne czarne włosy, rzadko spotykane u dzieci tak małych. - Ale tylko z zewnątrz - dodała zaraz, choć trudno było wyrokować w ten sposób o niemowlęciu. Ona wiedziała. Czuła to. Tak po prostu.
- Nieważne - mruknęła, przenosząc spojrzenie na małego Marcusa, zaniepokojona słowami przyjaciółki - W zasadzie to możliwe - odparła bez przekonania, unosząc poważne spojrzenie ku czarownicy. - Jesteś pewna? Sprawdzasz wtedy jego oddech? Bezdech się zdarza, ale najczęściej jako konsekwencja poważniejszych problemów. W jakich sytuacjach do tego dochodzi? To potencjalnie niebezpieczne, dlaczego mówisz mi o tym dopiero teraz? - słowa Deirdre mogły mieć w sobie coś więcej niż metaforę. - Calchas też jest spokojny - dodała nieco łagodniej, szukając w sobie optymizmu. Nie mogła być dla niej zbyt ostra. Może to były tylko słowa. Wiedziała, jak przerażało czasem milczące dziecko - choć w głosie Deirdre nie słyszała wcale strachu. - Przebadam go później, dobrze? - zapytała, przenosząc wzrok ku twarzy przyjaciółki. - Mogłabyś się w tym czasie zdrzemnąć. Wydajesz się bardzo zmęczona. - A jej zaklęcie - winno pomóc jej usnąć. Cassandra ponownie uniosła rózdżkę, rzucając facere na stojący najbliższej instrument - pianino - które zaczęło wygrywać spokojną melodię, kołyszącą do snu całą trójkę, matkę i bliźnięta, z których drugie wnet pojawiło się u progu pokoju razem z Agathą. W Cassandrze nie przestało rosnąć przerażenie po widoku, który tutaj ujrzała.
- Czy ty się w ogóle słyszysz? - zapytała zatem całkiem wprost i całkiem szczerze, nie dowierzając jej słowom - jak i własnym uszom. - Macierzyński obowiązek nie kończy się na urodzeniu, Deirdre. On się skończy, kiedy ta dwójka dorośnie i cię opuści, nie ani chwilę wcześniej. Przed tobą długie lata, doceniaj każdą chwilę - bo każda trwa tylko raz. Twoje dzieci już nigdy nie będą niemowlętami. - Może z czasem zaczną wymagać mniej wysiłku czysto fizycznego, ale za to coraz więcej psychicznego. Nigdy już nie będą tak zdane na matkę, tak bezradne, tak nie potrafiące - siadać, śmiać się, czołgać. Pokręciła głową, Deirdre sama potrzebowała opieki. Nie potrafiła zadbać nawet o siebie. A co dopiero o innych. - Co to znaczy nie pamiętam? - zapytała sucho, ostro, strofującym tonem uzdrowicielki; niektórzy naprawdę nie zdawali sobie sprawy z kruchości ludzkiej egzystencji, z tego jak łatwo jest zagłodzić dziecko. - Wiesz, co się stanie, kiedy je zagłodzisz? - Ale to Deirdre trzeba też było umieć trafić. Znaleźć argumenty, które przyjmie. Kochała ją, znała dość dobrze, by to potrafić. Taką przynajmniej miała nadzieję. - Nie urosną. Będą słabe i chorowite. Na zawsze bezradne i chuderlawe, kwilące gdzieś w twoim cieniu. Chcesz tego? - Nie chciała, znała ją zbyt dobrze. Deirdre imponowała siła, słabości ją poniżały. Ale dzieci nie musiały być słabością, Cassandra wiedziała o tym najlepiej.
Westchnęła cicho na wieść o olbrzymach, sojusz z tymi krwiożerczymi istotami wydawał się jej istnym szaleństwem, ale przecież doskonale wiedziała, że innej drogi już nie było. Wielka szkoda, że musieli przypłacić to wszystko zdrowiem. Odnalazła palcami puzderko z maścią na rany, wyciągając je z sakwy i kładąc między nimi. - Muszę zobaczyć tę ranę - zapowiedziała, nie czyniąc jednak nic na siłę - pozwalając jej wpierw zająć się dzieckiem.
- To nie ciężar tylko dziecko - odparła szybko, równie ostro co wcześniej. Zaraz jednak zamilkła, warząc jej słowa w myślach, z pewnym niepokojem. Martwiła się. - Calchas jest... bardzo do mnie podobny - wyznała w końcu, miał szmaragdowe oczy i mocne czarne włosy, rzadko spotykane u dzieci tak małych. - Ale tylko z zewnątrz - dodała zaraz, choć trudno było wyrokować w ten sposób o niemowlęciu. Ona wiedziała. Czuła to. Tak po prostu.
- Nieważne - mruknęła, przenosząc spojrzenie na małego Marcusa, zaniepokojona słowami przyjaciółki - W zasadzie to możliwe - odparła bez przekonania, unosząc poważne spojrzenie ku czarownicy. - Jesteś pewna? Sprawdzasz wtedy jego oddech? Bezdech się zdarza, ale najczęściej jako konsekwencja poważniejszych problemów. W jakich sytuacjach do tego dochodzi? To potencjalnie niebezpieczne, dlaczego mówisz mi o tym dopiero teraz? - słowa Deirdre mogły mieć w sobie coś więcej niż metaforę. - Calchas też jest spokojny - dodała nieco łagodniej, szukając w sobie optymizmu. Nie mogła być dla niej zbyt ostra. Może to były tylko słowa. Wiedziała, jak przerażało czasem milczące dziecko - choć w głosie Deirdre nie słyszała wcale strachu. - Przebadam go później, dobrze? - zapytała, przenosząc wzrok ku twarzy przyjaciółki. - Mogłabyś się w tym czasie zdrzemnąć. Wydajesz się bardzo zmęczona. - A jej zaklęcie - winno pomóc jej usnąć. Cassandra ponownie uniosła rózdżkę, rzucając facere na stojący najbliższej instrument - pianino - które zaczęło wygrywać spokojną melodię, kołyszącą do snu całą trójkę, matkę i bliźnięta, z których drugie wnet pojawiło się u progu pokoju razem z Agathą. W Cassandrze nie przestało rosnąć przerażenie po widoku, który tutaj ujrzała.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nienawidziła otumanienia. Bierności, bezbronności, zdania na czyjąś łaskę, pozbawienia możliwości czerpania w pełni ze swych magicznych zasobów. Całkowite rozluźnienie, nad którym nie miała władzy, przypominało tamte na wpółnieprzytomne wenusjańskie koszmary, gdy przez pierwsze tygodnie przekraczała progi wystawnych sypialni niekoniecznie trzeźwa. Eliksiry miały pomóc w zniesieniu zmiany, złagodzić ból, odseparować ją od ciała – i podobnie czuła się teraz, choć w zupełnie innych okolicznościach. Tu była bezpieczna, otoczona opieką, i tylko ta świadomość zapewne powstrzyma ją jutro przed zalaniem wściekłością najbliższej przyjaciółki. Brutalnie rozsądnej, bestialsko szczerej, o poglądzie na ten element kobiecej magii zupełnie odmiennym od wyznawanego przez Deirdre. Nieukojona zaklęciem na pewno zareagowałaby ostrzej, lecz nie potrafiła. Zresztą, słowa mające napełnić ją radością – czy taki był zamiar uzdrowicielki? – po prostu ją przeraziły. Przed tobą długie lata; aż drgnęła, nerwowo, pomimo mięciutkiej waty sztucznie wykreowanej błogości. – Nie mam obowiązków wobec nikogo oprócz Czarnego Pana– wyartykułowała z trudem, głosem ciepłym, czułym, choć najchętniej nadałaby mu lodowate brzmienie. Wargi jednak spulchniły się, krtań rozluźniła. – To jemu służę. Nie dzieciom. I nigdy nie skupię się tylko na nich. Nie jestem i nie będę taką matką jak ty, Cassandro – nie brzmiało to jak komplement, lecz nie drżało także od pogardy. Stwierdzała fakt; została stworzona do wielkości, do niezależności, a dzieci tylko uwiązywały ją w miejscu. Ciąża prawie pozbawiła ją życia, straciła przez nie długie miesiąca i nie zamierzała marnować ani jednego tygodnia więcej. Poprawiła się na sofie, opadając głębiej na siedzisko, rozsuwając nogi, przytulając policzek do podłokietnika. – Nie zagłodzę. Mają opiekę. Agatha czuwa - mruknęła, kręcąc powoli głową, jakby opędzała się od natrętnego szerszenia. Albo argumentów, które w końcu trafiły na podatny grunt. Uchyliła jedną powiekę, łypiąc na uzdrowicielkę. Słabe, chorowite, cherlawe; nie, tak się nie stanie; w ich ciałach krążyła wyjątkowa, szlachetna krew, krew zmieszana z Eliksirem Rozpaczy, krew przeklęta i krew wyniesiona ponad innych. Nie powiedziała nic więcej, ale przyjaciółka na pewno mogła zauważyć na twarzy Deirdre, że ostatnie słowa uzdrowicielki mocno w nią uderzyły, docierając w końcu do upartego umysłu. Bez słowa rozpięła suknię, obnażając nie tylko mokra od mleka pierś, ale i brzuch. Rana po rogu się zagoiła, ciągle pozostawała po niej lśniąca srebrem blizna.
- Calchas. Co oznacza to imię? – spytała cicho. – Skąd wiesz, jaki jest? Widziałaś coś? – w snach, w wizjach, a może w źrenicy dziecka. Pytała z ciekawości, choć tematy niemowląt niezbyt ją interesowały. Mruknęła coś niezrozumiałego, nie pojmując zaniepokojenia Vablatsky. – Jeśli jest chory, umrze. Przetrwają najsilniejsi – powiedziała po prostu, beznamiętnie, przyglądając się trzymanemu w ramionach dziecku, odruchowo odnajdującemu pierś. Karmienie przestało boleć, stało się przyjemne, lecz było czasochłonne. – Nie mam czasu spać. Trwa wojna. Mam zadania do wykonania. Pracę, w której się spełniam – Mężczyznę, który ma swoje wymagania. Tego ostatniego nie powiedziała na glos, znów cicha, mimo wszystko senna, tak, jakby melodia wygrywana na pianinie koiła także ją. Dorosłą, samodzielną, silną. – Zobaczysz blizny? Da się coś z nimi zrobić? – spytała jeszcze cicho, mając nadzieję, że maść Cassandry pomoże na ślady po starciu ze zdrajcą – i znacznie przyjemniejszej konfrontacji z garborogiem. Do tego została stworzona, do walki, podejmowania wyzwań, do rozlewu krwi, nie do niańczenia dzieci – które jednak były jej przyszłością. Szansą na nowe, lepsze pokolenie czarodziejów. Może powinna zacisnąć zęby, przetrwać czas dziecięcości, by później z dumą obserwować potęgę rosnącą na ich krwi i magii?
- Calchas. Co oznacza to imię? – spytała cicho. – Skąd wiesz, jaki jest? Widziałaś coś? – w snach, w wizjach, a może w źrenicy dziecka. Pytała z ciekawości, choć tematy niemowląt niezbyt ją interesowały. Mruknęła coś niezrozumiałego, nie pojmując zaniepokojenia Vablatsky. – Jeśli jest chory, umrze. Przetrwają najsilniejsi – powiedziała po prostu, beznamiętnie, przyglądając się trzymanemu w ramionach dziecku, odruchowo odnajdującemu pierś. Karmienie przestało boleć, stało się przyjemne, lecz było czasochłonne. – Nie mam czasu spać. Trwa wojna. Mam zadania do wykonania. Pracę, w której się spełniam – Mężczyznę, który ma swoje wymagania. Tego ostatniego nie powiedziała na glos, znów cicha, mimo wszystko senna, tak, jakby melodia wygrywana na pianinie koiła także ją. Dorosłą, samodzielną, silną. – Zobaczysz blizny? Da się coś z nimi zrobić? – spytała jeszcze cicho, mając nadzieję, że maść Cassandry pomoże na ślady po starciu ze zdrajcą – i znacznie przyjemniejszej konfrontacji z garborogiem. Do tego została stworzona, do walki, podejmowania wyzwań, do rozlewu krwi, nie do niańczenia dzieci – które jednak były jej przyszłością. Szansą na nowe, lepsze pokolenie czarodziejów. Może powinna zacisnąć zęby, przetrwać czas dziecięcości, by później z dumą obserwować potęgę rosnącą na ich krwi i magii?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Drgnięcie Deirdre nie umknęło uwadze Cassandry, zwrot użyty przez nią został dobrany umyślnie. Nikt nie przygotował jej na ciężar jakim stała się Lysandra - musiała go przyjąć, z czasem samotnie odkrywając, ile musi jej w życiu poświęcić - i ile jeszcze jej poświęci. Z czasem zaczęło sprawiać jej to satysfakcję, a dziecko z przykrego obowiązku zamieniło się w życiowy cel - wierzyła, że podobnie będzie z Deirdre, że prędzej czy później pojmie, że nieuchronne można było tylko przyjąć - przecież nie wyrzuci tych dzieci za próg. Stały się, zostały i już będą trwały - miesiąc, rok, dekadę, aż skończą szkołę i odejdą w swoją stronę, na zawsze mając w pamięci, jak traktowała ich matka.
Nie chciała, żeby Deirdre musiała żałować. Były przyjaciółkami - i właśnie dlatego jej na niej zależało, na niej i jej dzieciach.
- Brednie - odparowała w zasadzie natychmiast. - Masz pełno obowiązków - wobec każdego człowieka, na którym ci zależy. - Wobec mnie też. - I wobec swoich dzieci, niezaleznie od tego, co o tym myślisz. - Nie negowała nigdy jej oddania Czarnemu Panu, wiedziała, że był dla niej najważniejszy - tak jak wiedziała, że jedno nie wykluczało wcale drugiego. Mogło być jedynie wymówką - rzuconą na ślepo, by chronić sie przed tym, co oczywiste. Mogła wypierać macierzyństwo nie widząc niemowląt, ale nie teraz. Teraz było już za późno. - Czy ja cię proszę, żebyś skupiła się tylko na nich, Deirdre? - Nie chciała jej zmuszać do tego, czego Deirdre nie pragnęła, nie chciała wciskać jej przeznaczenia, które wypierała; miała w sobie dość empatii by wiedzieć, że prościej jej będzie mniejszymi krokami dochodzić do celu. - Proszę, byś poświęciła im choć trochę czasu - potrzebują cię - Patrzyła jej w oczy, mówiąc to, nie zamierzała sprzeczać się z nią w kwestii poglądów - i niezależnie od jej intencji, nawet słyszalnej w głosie, jej słowa były dla Cassandry komplementem. I patrzyła na nią wciąż, gdy dostrzegła łypnięcie jednego oka, jakby w jej duszy wreszcie zatlił się płomień nadziei: nie odpowiedziała na jej słowa nic, jedynie skinąwszy głową - jak wobec drapieżnika, któremu czasem trzeba było ustąpić, by przestał szczerzyć kły.
- Widzący - odparła na jej pytanie. - To imię wielkiego wróżbity, ale jest w swoim znaczeniu dwuznaczne. Calchas widział więcej i dzięki temu przewodził. Czuję, że temu dziecku pisane jest coś więcej - Może miało to po ojcu, dar, siłę, klątwa, niewątpliwie, lecz jeśli ta klątwa miała być jego przeznaczeniem, zamierzała pomóc mu z nią dorosnąć. - Nie jestem pewna, czy widziałam. Ale chyba to czuję. Nie powiesz mi, że ty nie - Uśmiechnęła się, spoglądając na zawiniątko u Deirdre; dzieci wielkich ludzi bywały zawodem lub kolejnymi wielkimi ludźmi. Dużo zależało od ich rodziców. - Iskra jest tylko iskrą, nim stanie się płomieniem. Też mogłaś zginąć, nim stałaś się potężna - Czy już nie pamiętała, jak pojawiła się w drzwiach jej lecznicy, słaba i zagubiona, za jej radą szukając opieki w męskich ramionach Wenus? Wystarczył wtedy silniejszy podmuch wiatru, by pozbawić ją tchu - a kim była dzisiaj? - I to jest właśnie twój obowiązek, Deirdre. Upewnić się, że sięgną po swoje przeznaczenie - Zignorowała dalsze wymówki, nie chcąc wchodzić w tę rozmowę. Każda kobieta była w życiu zajęta, Cassandra miała drugie dziecko, lecznicę i odpowiadała za zdrowie wszystkich sług Czarnego Pana na pół tylko z Zacharym - całkiem sporo obowiązków jak na świeżo upieczoną matkę.
- Nic nam po tobie na wojnie, jeśli nie będziesz wypoczęta. Rozkojarzona nie przywołasz najprostszej tarczy - zawyrokowała krótko, bacznie obserwując dziecko ciągnące z piersi - upewniając się, że i w tej materii wszystko było w porządku. - Tak, przesuń go na bok - poleciła, spoglądając na jej linię żeber poniżej piersi, gdzie lśniło świeże zadrapanie. - Wzięłam ze sobą kilka maści, zostawię ci je. Ta w większym słoiczku pomoże ci na ból piersi, jeśli gryzą za mocno. Ta w mniejszym - daruj, nie sądziłam, że będzie aż tak potrzebna - pomoże ci na bliznę. Smaruj ją raz dziennie, po wieczornej lub porannej toalecie, na czyste ciało. Wygląda na to, że goi się dobrze... - Zmrużyła jedno oko, przyglądając się ranie. - Curatio Vulnera Maxima - wypowiedziała, przeciągając różdżką wzdłuż blizny, Zachary dobrze się spisał, rana zabliźniała się powoli, ale skutecznie. Deirdre mogła poczuć ciepło, przenikające wgłąb jej ciała. - Mam też maść na rozstępy, masz jeszcze poprzedni słoik? Zostawię ci go, działa cuda - Spojrzała krytycznie na podleczoną ranę, wypowiadając kolejne zaklęcie: - Purus - szepnęła, oczyszczając skórę wokół rany. Później dopiero otworzyła puzderko z maścią, nabierając jej odrobiny na palec nałożyła go na ranę czarownicy. Maść była zimna - w opozycji do poprzedniego zaklęcia. Musiała sprawdzić reakcję skóry.
Nie chciała, żeby Deirdre musiała żałować. Były przyjaciółkami - i właśnie dlatego jej na niej zależało, na niej i jej dzieciach.
- Brednie - odparowała w zasadzie natychmiast. - Masz pełno obowiązków - wobec każdego człowieka, na którym ci zależy. - Wobec mnie też. - I wobec swoich dzieci, niezaleznie od tego, co o tym myślisz. - Nie negowała nigdy jej oddania Czarnemu Panu, wiedziała, że był dla niej najważniejszy - tak jak wiedziała, że jedno nie wykluczało wcale drugiego. Mogło być jedynie wymówką - rzuconą na ślepo, by chronić sie przed tym, co oczywiste. Mogła wypierać macierzyństwo nie widząc niemowląt, ale nie teraz. Teraz było już za późno. - Czy ja cię proszę, żebyś skupiła się tylko na nich, Deirdre? - Nie chciała jej zmuszać do tego, czego Deirdre nie pragnęła, nie chciała wciskać jej przeznaczenia, które wypierała; miała w sobie dość empatii by wiedzieć, że prościej jej będzie mniejszymi krokami dochodzić do celu. - Proszę, byś poświęciła im choć trochę czasu - potrzebują cię - Patrzyła jej w oczy, mówiąc to, nie zamierzała sprzeczać się z nią w kwestii poglądów - i niezależnie od jej intencji, nawet słyszalnej w głosie, jej słowa były dla Cassandry komplementem. I patrzyła na nią wciąż, gdy dostrzegła łypnięcie jednego oka, jakby w jej duszy wreszcie zatlił się płomień nadziei: nie odpowiedziała na jej słowa nic, jedynie skinąwszy głową - jak wobec drapieżnika, któremu czasem trzeba było ustąpić, by przestał szczerzyć kły.
- Widzący - odparła na jej pytanie. - To imię wielkiego wróżbity, ale jest w swoim znaczeniu dwuznaczne. Calchas widział więcej i dzięki temu przewodził. Czuję, że temu dziecku pisane jest coś więcej - Może miało to po ojcu, dar, siłę, klątwa, niewątpliwie, lecz jeśli ta klątwa miała być jego przeznaczeniem, zamierzała pomóc mu z nią dorosnąć. - Nie jestem pewna, czy widziałam. Ale chyba to czuję. Nie powiesz mi, że ty nie - Uśmiechnęła się, spoglądając na zawiniątko u Deirdre; dzieci wielkich ludzi bywały zawodem lub kolejnymi wielkimi ludźmi. Dużo zależało od ich rodziców. - Iskra jest tylko iskrą, nim stanie się płomieniem. Też mogłaś zginąć, nim stałaś się potężna - Czy już nie pamiętała, jak pojawiła się w drzwiach jej lecznicy, słaba i zagubiona, za jej radą szukając opieki w męskich ramionach Wenus? Wystarczył wtedy silniejszy podmuch wiatru, by pozbawić ją tchu - a kim była dzisiaj? - I to jest właśnie twój obowiązek, Deirdre. Upewnić się, że sięgną po swoje przeznaczenie - Zignorowała dalsze wymówki, nie chcąc wchodzić w tę rozmowę. Każda kobieta była w życiu zajęta, Cassandra miała drugie dziecko, lecznicę i odpowiadała za zdrowie wszystkich sług Czarnego Pana na pół tylko z Zacharym - całkiem sporo obowiązków jak na świeżo upieczoną matkę.
- Nic nam po tobie na wojnie, jeśli nie będziesz wypoczęta. Rozkojarzona nie przywołasz najprostszej tarczy - zawyrokowała krótko, bacznie obserwując dziecko ciągnące z piersi - upewniając się, że i w tej materii wszystko było w porządku. - Tak, przesuń go na bok - poleciła, spoglądając na jej linię żeber poniżej piersi, gdzie lśniło świeże zadrapanie. - Wzięłam ze sobą kilka maści, zostawię ci je. Ta w większym słoiczku pomoże ci na ból piersi, jeśli gryzą za mocno. Ta w mniejszym - daruj, nie sądziłam, że będzie aż tak potrzebna - pomoże ci na bliznę. Smaruj ją raz dziennie, po wieczornej lub porannej toalecie, na czyste ciało. Wygląda na to, że goi się dobrze... - Zmrużyła jedno oko, przyglądając się ranie. - Curatio Vulnera Maxima - wypowiedziała, przeciągając różdżką wzdłuż blizny, Zachary dobrze się spisał, rana zabliźniała się powoli, ale skutecznie. Deirdre mogła poczuć ciepło, przenikające wgłąb jej ciała. - Mam też maść na rozstępy, masz jeszcze poprzedni słoik? Zostawię ci go, działa cuda - Spojrzała krytycznie na podleczoną ranę, wypowiadając kolejne zaklęcie: - Purus - szepnęła, oczyszczając skórę wokół rany. Później dopiero otworzyła puzderko z maścią, nabierając jej odrobiny na palec nałożyła go na ranę czarownicy. Maść była zimna - w opozycji do poprzedniego zaklęcia. Musiała sprawdzić reakcję skóry.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Leniwie przesunęła spojrzeniem z twarzy Cassandry, poważnej, niezadowolonej, na obraz wiszący na przeciwległej ścianie. Zwykle przejmowała się reprymendami, nienawidziła popełniać błędów i słuchać strofowania, ale tym razem ostra tyrada uzdrowicielki nie do końca przebijała się przez watę uspokajającego zaklęcia. I przez szmaragdową zbroję szaleńczej pewności, że tym razem - wyjątkowo - to Deirdre ma rację. - Żyją tylko dlatego, że im na to pozwoliłam. Nie dlatego, że to mój obowiązek, a dlatego, że jestem ich ciekawa. Przynajmniej na razie - odparła cicho, mrużąc oczy. Nie mówiła złośliwie czy buntowniczo, raczej na wpół sennie. - Poświęcam im wystarczająco dużo czasu - ale dobrze, dla ciebie, postaram się częściej znosić ich towarzystwo - westchnęła głęboko, przyparta do muru. - Skończmy ten temat, Cassie. Naprawdę. Kiedy stałyśmy się czarownicami, które muszą rozmawiać o dzieciach? - jęknęła cicho, podnosząc bladą, nieco drżącą dłoń do czoła, by otrzeć je z zimnego potu - i być może odrobinie teatralnie podkreślić domknięcie problematycznej kwestii. - Wolałam, gdy w łóżku godzinami opowiadałaś mi o eliksirach i tkankach - mruknęła trochę nieprzytomnie, kocim, niezadowolonym i stęsknionym tonem. Tamte chwile wydawały się innym życiem. Była poturbowana, słaba, zagubiona, zachwycona wzorem silnej kobiecości. Powoli liżąca swe rany, wstająca na nogi, odnajdująca w sobie odwagę, by sięgnąć po to, o czym marzyła. Gdyby Vablatsky wtedy nie przyjęła jej pod swe skrzydła, gdyby nie otoczyła opieką, gdyby nie okazała czułości, nie przeżyłaby kolejnych tygodni w Wenus - i nie osiągnęłaby tak wiele.
- Mając taką matkę na pewno stanie się kimś wspaniałym - odparła po wysłuchaniu odpowiedzi Cass, uśmiechając się mimowolnie na widok dumy i pewności, z jaką przyjaciółka opowiadała o synu. Synu, nie córce; nie komentowała tego jednak, senna. - Czarodziejem godnym tego miana. Za kilkanaście lat może osiągnąć...właściwie wszystko. Lord Voldemort jest hojnym panem, a wojna kiedyś się zakończy. Naszym zwycięstwem - kontynuowała, nie bacząc na to, że wizja Calchasa jako sojusznika Czarnego Pana, nieodrodnego syna swego ojca, może budzić w Cassandrze sprzeciw. Jeśli nie gniew lub pogardę. Niezrozumiałe, wszak sama uzdrowicielka mówiła o iskrze, płomieniu; o przyszłości, rozpościerającej się przed następnym pokoleniem czerwonym od krwi mugoli dywanem.
Ziewnęła lekko, kiwając tylko głową. Niewerbalne przyznanie racji kosztowało ją wiele, wzrok złagodniał, podparła także jedzące dziecko odrobinę czulej, odgarniając z czółka czarne, proste jak rzemyki włoski Marcusa. Vablatsky miała rację; może jej rola była podwójna, może była nie tylko pierwszą śmierciożerczynią, ale sprowadziła na świat coś, co miało kontynuować misję Czarnego Pana za dwie dekady? Westchnęła tylko drugi raz, wyraźnie chowając resztki buntu czy wojowniczości. Posłusznie wyprostowała się, nieco unosząc niemowlę. - Przywykłam - chrypnęła krótko, wchodząc Cassandrze w słowo przy nadgryzionych piersiach, była jednak zbyt zmęczona na kokieteryjny błysk w oku. Zacisnęła mocniej zęby, gdy poczuła ciepło, a potem niezbyt przyjemny chłód na obnażonej bliźnie. Wzrok skupiła jednak na ssącym spokojnie mleko dziecku.- Myślisz, że te małe paluszki kiedyś zacisną się na różdżce i wyłupią mugolowi gałkę oczną? - spytała cicho, prawie czułym głosem, kładąc malutką dłoń na własnej, już nie drżącej, pomimo dyskomfortu płynącego z smarowanej przez brunetkę rany. - Myślę, że mam jeszcze odrobinę tej maści. Dziękuję - dodała po chwili, podnosząc głowę, by z bliska spojrzeć prosto w twarz pochylającej się nad nią uzdrowicielki. Dziękowała nie tylko za przyniesienie niezbędnych specyfików, przyśpieszających zanikanie blizn na boku i plecach, ale także za jej obecność. Za to, że mimo własnych problemów, znalazła dla niej czas.
- Mając taką matkę na pewno stanie się kimś wspaniałym - odparła po wysłuchaniu odpowiedzi Cass, uśmiechając się mimowolnie na widok dumy i pewności, z jaką przyjaciółka opowiadała o synu. Synu, nie córce; nie komentowała tego jednak, senna. - Czarodziejem godnym tego miana. Za kilkanaście lat może osiągnąć...właściwie wszystko. Lord Voldemort jest hojnym panem, a wojna kiedyś się zakończy. Naszym zwycięstwem - kontynuowała, nie bacząc na to, że wizja Calchasa jako sojusznika Czarnego Pana, nieodrodnego syna swego ojca, może budzić w Cassandrze sprzeciw. Jeśli nie gniew lub pogardę. Niezrozumiałe, wszak sama uzdrowicielka mówiła o iskrze, płomieniu; o przyszłości, rozpościerającej się przed następnym pokoleniem czerwonym od krwi mugoli dywanem.
Ziewnęła lekko, kiwając tylko głową. Niewerbalne przyznanie racji kosztowało ją wiele, wzrok złagodniał, podparła także jedzące dziecko odrobinę czulej, odgarniając z czółka czarne, proste jak rzemyki włoski Marcusa. Vablatsky miała rację; może jej rola była podwójna, może była nie tylko pierwszą śmierciożerczynią, ale sprowadziła na świat coś, co miało kontynuować misję Czarnego Pana za dwie dekady? Westchnęła tylko drugi raz, wyraźnie chowając resztki buntu czy wojowniczości. Posłusznie wyprostowała się, nieco unosząc niemowlę. - Przywykłam - chrypnęła krótko, wchodząc Cassandrze w słowo przy nadgryzionych piersiach, była jednak zbyt zmęczona na kokieteryjny błysk w oku. Zacisnęła mocniej zęby, gdy poczuła ciepło, a potem niezbyt przyjemny chłód na obnażonej bliźnie. Wzrok skupiła jednak na ssącym spokojnie mleko dziecku.- Myślisz, że te małe paluszki kiedyś zacisną się na różdżce i wyłupią mugolowi gałkę oczną? - spytała cicho, prawie czułym głosem, kładąc malutką dłoń na własnej, już nie drżącej, pomimo dyskomfortu płynącego z smarowanej przez brunetkę rany. - Myślę, że mam jeszcze odrobinę tej maści. Dziękuję - dodała po chwili, podnosząc głowę, by z bliska spojrzeć prosto w twarz pochylającej się nad nią uzdrowicielki. Dziękowała nie tylko za przyniesienie niezbędnych specyfików, przyśpieszających zanikanie blizn na boku i plecach, ale także za jej obecność. Za to, że mimo własnych problemów, znalazła dla niej czas.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Westchnęła. Nie potrafiła do niej trafić, przemówić jej do rozsądku, choć czuła, że jako jej przyjaciółka była jej to zwyczajnie winna; nie mogła zostawiać jej z tym ciężarem samej - i nie chciała, by popełniła błędy, których za kilka lat będzie żałowała.
- To prawda - wypowiedziała w końcu, po dłuższej chwili namysłu. Tak, dzieci Deirdre żyły tylko dzięki niej. I tylko dla niej. - Pozwoliłaś im żyć. Dałaś im życie. Nosiłaś je we własnym łonie. A teraz wciąż cię potrzebują i tylko od ciebie zależy, kim się staną. Mogą być słabymi dżdżownicami, które zginą przed trzecim rokiem życia, mogą wyrosnąć na tępe karykatury swoich rówieśników lub potężnych czarodziejów. To ty dałaś im życie i ty o nim decydujesz. A na tym etapie decydujesz o tym najmocniej. Jeden błąd zaprzepaści im szansę w drodze do wielkości - Nietrudno było wcale opóźnić dziecko w rozwoju, zaszczepić w nim kretynizm, odebrać prawidłowe żywienie, bodźce, nie pozwolić rozwinąć się w pełni. Ale czy jeśli tak się stanie - Deirdre będzie szczęśliwsza? - Są zależne tylko od ciebie. Są na twojej łasce. I zrobisz z nimi, co zechcesz - ale, spróbuj o tym nie zapomnieć, ich sprowadzenie na świat kosztowało cię wiele cierpień. Czy warto było cierpieć, jeśli chcesz tylko zaprzepaścić ich istnienie? - Ton jej głosu był łagodny, nie chciała strofować Deirdre - chciała jej pomóc. Pomóc zrozumieć i pomóc przez to przejść. - Dziękuję - dodała, kiedy usłyszała zapewnienie przyjaciółki - z czymś pomiędzy westchnieniem ulgi a rezygnacji. Nie była pewna, na ile Deirdre zamierzała trzymać się danego słowa.
- Przypomnę ci, że Lysandra była już wtedy ze mną - odparła na jej dalsze słowa, nieco sucho. Rola matki była jedną z jej ról już wtedy - i wciąż pozostała jedną z najważniejszych, jakie obrała w życiu. - Każda z nas poszła swoją drogą, Deirdre - zbyła nostalgiczną podróż, na którą nie było już między nimi miejsca. Czasem tęskniła. Czasem wspominała. Ale na Deirdre wciąż działały otumaniające zaklęcia uspokajające. Ale Deirdre nigdy nie była Ritą.
Nie odpowiedziała, słuchając o przyszłości Calchasa jako rycerza walpurgii. Wiedziała, że najprawdopodobniej nie będzie miała już na to wpływu, ale nikt nie wiedział, co wydarzy się za dwadzieścia lat. W jakim miejscu będzie stał świat. Nie chciałaby puszczać syna na wojnę, miała nadzieję, że do tego czasu zapanuje spokój, ale intuicja podpowiadała jej, że się myliła - a wizje pewnie wkrótce ukażą prawdę.
- Urocza wizja - westchnęła, nie prostując pleców; wciąż przyglądała się bliźnie, srebrny ślad z wolna wyłapywał prześwity. Za jakiś czas nie zostanie po nim ani śladu, Deirdre wziął pod opiekę wprawny uzdrowiciel. Wyobrażanie sobie dziecka wydłubującego ludziom oczy raczej nie mieściło się w jej pojęciu troski - potrafiła sobie wyobrazić dokonywanie wielkich przełomów magicznych, naukowych, wznoszenie wielkich budowli i konstruowanie nowych artefaktów lub zaklęć, zgłębianie prastarej wiedzy lub brylowanie na arenie Ministerstwa Magii - ale crepito zawsze ją brzydziło. - Z pewnością będzie w stanie to zrobić - odparła, wymijająco, ale szczerze. Dziecko przejmie talent po matce, nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. - Jeśli tylko mu na to pozwolisz, Deirdre - powtórzyła, unosząc wzrok, by spojrzeć jej w oczy. Z powagą. Z przekonaniem. Prosząc, by zrozumiała. - Wiesz, że zawsze tutaj będę - Nie w tym miejscu konkretnie, a przy tobie - jeśli będziesz czegoś chciała. - Z blizną będzie wszystko dobrze. Smaruj ją regularnie, pamiętasz, która maść jest do czego? - przesunęła dłonią słoiczki w kierunku Deirdre, na nią powoli przychodził czas.
- To prawda - wypowiedziała w końcu, po dłuższej chwili namysłu. Tak, dzieci Deirdre żyły tylko dzięki niej. I tylko dla niej. - Pozwoliłaś im żyć. Dałaś im życie. Nosiłaś je we własnym łonie. A teraz wciąż cię potrzebują i tylko od ciebie zależy, kim się staną. Mogą być słabymi dżdżownicami, które zginą przed trzecim rokiem życia, mogą wyrosnąć na tępe karykatury swoich rówieśników lub potężnych czarodziejów. To ty dałaś im życie i ty o nim decydujesz. A na tym etapie decydujesz o tym najmocniej. Jeden błąd zaprzepaści im szansę w drodze do wielkości - Nietrudno było wcale opóźnić dziecko w rozwoju, zaszczepić w nim kretynizm, odebrać prawidłowe żywienie, bodźce, nie pozwolić rozwinąć się w pełni. Ale czy jeśli tak się stanie - Deirdre będzie szczęśliwsza? - Są zależne tylko od ciebie. Są na twojej łasce. I zrobisz z nimi, co zechcesz - ale, spróbuj o tym nie zapomnieć, ich sprowadzenie na świat kosztowało cię wiele cierpień. Czy warto było cierpieć, jeśli chcesz tylko zaprzepaścić ich istnienie? - Ton jej głosu był łagodny, nie chciała strofować Deirdre - chciała jej pomóc. Pomóc zrozumieć i pomóc przez to przejść. - Dziękuję - dodała, kiedy usłyszała zapewnienie przyjaciółki - z czymś pomiędzy westchnieniem ulgi a rezygnacji. Nie była pewna, na ile Deirdre zamierzała trzymać się danego słowa.
- Przypomnę ci, że Lysandra była już wtedy ze mną - odparła na jej dalsze słowa, nieco sucho. Rola matki była jedną z jej ról już wtedy - i wciąż pozostała jedną z najważniejszych, jakie obrała w życiu. - Każda z nas poszła swoją drogą, Deirdre - zbyła nostalgiczną podróż, na którą nie było już między nimi miejsca. Czasem tęskniła. Czasem wspominała. Ale na Deirdre wciąż działały otumaniające zaklęcia uspokajające. Ale Deirdre nigdy nie była Ritą.
Nie odpowiedziała, słuchając o przyszłości Calchasa jako rycerza walpurgii. Wiedziała, że najprawdopodobniej nie będzie miała już na to wpływu, ale nikt nie wiedział, co wydarzy się za dwadzieścia lat. W jakim miejscu będzie stał świat. Nie chciałaby puszczać syna na wojnę, miała nadzieję, że do tego czasu zapanuje spokój, ale intuicja podpowiadała jej, że się myliła - a wizje pewnie wkrótce ukażą prawdę.
- Urocza wizja - westchnęła, nie prostując pleców; wciąż przyglądała się bliźnie, srebrny ślad z wolna wyłapywał prześwity. Za jakiś czas nie zostanie po nim ani śladu, Deirdre wziął pod opiekę wprawny uzdrowiciel. Wyobrażanie sobie dziecka wydłubującego ludziom oczy raczej nie mieściło się w jej pojęciu troski - potrafiła sobie wyobrazić dokonywanie wielkich przełomów magicznych, naukowych, wznoszenie wielkich budowli i konstruowanie nowych artefaktów lub zaklęć, zgłębianie prastarej wiedzy lub brylowanie na arenie Ministerstwa Magii - ale crepito zawsze ją brzydziło. - Z pewnością będzie w stanie to zrobić - odparła, wymijająco, ale szczerze. Dziecko przejmie talent po matce, nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. - Jeśli tylko mu na to pozwolisz, Deirdre - powtórzyła, unosząc wzrok, by spojrzeć jej w oczy. Z powagą. Z przekonaniem. Prosząc, by zrozumiała. - Wiesz, że zawsze tutaj będę - Nie w tym miejscu konkretnie, a przy tobie - jeśli będziesz czegoś chciała. - Z blizną będzie wszystko dobrze. Smaruj ją regularnie, pamiętasz, która maść jest do czego? - przesunęła dłonią słoiczki w kierunku Deirdre, na nią powoli przychodził czas.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Pełne, nieco spierzchnięte usta skrzywiły się lekko na kolejne słowa Cassandry, jeszcze bardziej obrazowe i ostre niż wypowiedziane poprzednio. Dżdżownice - naprawdę?. W Deirdre obudziło się coś w rodzaju instynktu macierzyńskiego - albo raczej rozwijającej się megalomanii - i to określenie dziwnie ją uraziło. Przyjaciółka celnie uderzyła w czuły punkt ambicji, sprawiając, że śmierciożerczyni, choć senna, wydawała się z każdą chwilą bardziej niezadowolona. Równie mocno z tyrady uzdrowicielki, co z własnych niedociągnięć. - Nie będą tępymi kreaturami. Jest w nich coś potężnego i strasznego. Mają też do wypełnienia swoje obowiązki wobec czarodziejskiego świata - mruknęła w końcu pochmurnie, nieco zirytowana, świadoma, że Cassie osiągnęła swój cel. Wspólny, zależało im na tym samym, ale zaślepiona słabością, samotnością i rozgoryczeniem Mericourt próbowała obarczyć winą za to wszystko własne dzieci. - Chcę zobaczyć, jak dorastają, jak się uczą, jak walczą o utrzymanie pokoju, jak stają się utalentowanymi alchemikami, numerologami, czarnoksiężnikami. Po prostu teraz...teraz są takie bezradne - wyznała cicho, przygryzając dolną wargę. Nie podniosła wzroku znad Marcusa nawet wtedy, gdy przyjaciółka dość wyraźnie oddzieliła przeszłość od teraźniejszości. Rozumiała to, wybrały inne ścieżki, nigdy też nie żałowała podjętych decyzji, lecz senne rozczulenie wywołane zaklęciem uspokajającym zmiękczało sztywne ramy wspomnień. Szanowała Cassandrę, ceniła jej zdolności, a uzdrowicielskie doświadczenie czyniło z nią jedną z najzdolniejszych czarownic, lecz im dłużej przebywała poza feministycznym światkiem lecznicy, tym więcej rys dostrzegała na tym wizerunku. Rodzicielstwo zmieniało, łamało, osłabiało - tak przynajmniej widziała to Deirdre, nawet w czarownicy tak silnej i nieugiętej jak Vablatsky.
Obiecała, że jej posłucha i zamierzała to zrobić. Dla przyszłości, dla świata, w którym jej dzieci, o ile wcześniej nie zabierze ich czarna magia, wibrująca w drobnych sercach, będą rządziły światem czarodziejów. Sprawiedliwym, szanowanym, ceniącym potęgę światem, o jaki teraz walczyli. Wielkimi wizjami przykrywała te mniejsze, wręcz wstydliwsze, budzące w niej wstręt do samej siebie - bo czy nie stawała się żałośnie słaba, przyznając się, że oprócz tortur w wykonaniu bliźniąt chciałaby zobaczyć także ich uśmiechy? Charakter pisma? Nastoletnie wybuchy magicznych hormonów? Pierwszą złość i pierwszą radość. Podobieństwo do niej i do Tristana, stające się z każdym rokiem coraz wyraźniejsze.
- Zagoją się szybko, prawda? - spytała jeszcze zmęczonym tonem, gdy Cassandra skończyła smarować blizny. Przykry chłód maści rozmył się w ogólnym cieple, rozleniwieniu karmieniem, w dotyku dziecka, znudzonego już jedzeniem, wbijającego spojrzenie wielkich oczu w odblask żyrandola na suficie. - Wiem. I pamiętam. Jeszcze raz - dziękuję, Cassie - szepnęła, wiedząc, że uzdrowicielka zamierza wrócić do swojego domu, do swoich dzieci, których nikt nie musiał chronić przed drapieżną matką gotową zjeść własne potomstwo, by pozbyć się wyrzutów sumienia i odpowiedzialności.
| ztx2
Obiecała, że jej posłucha i zamierzała to zrobić. Dla przyszłości, dla świata, w którym jej dzieci, o ile wcześniej nie zabierze ich czarna magia, wibrująca w drobnych sercach, będą rządziły światem czarodziejów. Sprawiedliwym, szanowanym, ceniącym potęgę światem, o jaki teraz walczyli. Wielkimi wizjami przykrywała te mniejsze, wręcz wstydliwsze, budzące w niej wstręt do samej siebie - bo czy nie stawała się żałośnie słaba, przyznając się, że oprócz tortur w wykonaniu bliźniąt chciałaby zobaczyć także ich uśmiechy? Charakter pisma? Nastoletnie wybuchy magicznych hormonów? Pierwszą złość i pierwszą radość. Podobieństwo do niej i do Tristana, stające się z każdym rokiem coraz wyraźniejsze.
- Zagoją się szybko, prawda? - spytała jeszcze zmęczonym tonem, gdy Cassandra skończyła smarować blizny. Przykry chłód maści rozmył się w ogólnym cieple, rozleniwieniu karmieniem, w dotyku dziecka, znudzonego już jedzeniem, wbijającego spojrzenie wielkich oczu w odblask żyrandola na suficie. - Wiem. I pamiętam. Jeszcze raz - dziękuję, Cassie - szepnęła, wiedząc, że uzdrowicielka zamierza wrócić do swojego domu, do swoich dzieci, których nikt nie musiał chronić przed drapieżną matką gotową zjeść własne potomstwo, by pozbyć się wyrzutów sumienia i odpowiedzialności.
| ztx2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
| 4 listopada
Listopad zawsze pachniał zgnilizną, rozlanym na brudnym bruku błotem, zepsutą wonią brunatnych liści obklejających obcasy i piwniczym, ciężkim chłodem, sunącym po odsłoniętych obojczykach, gdy te chociaż na sekundę ujrzały dzienny półmrok - typowy o tej porze roku - spod grubych zwojów szala. Nad tymi paskudnymi tygodniami unosiła się gorzka mgła, przesłaniająca rozłożysty niczym pajęcze nóżki szkielet zepsutego parasola; przedostatni miesiąc roku kąpał się w brzydkiej szarości, w nijakim pomiędzy złotą jesienią a mrokiem wyniosłej, eleganckiej zimy; brzydził i zniechęcał, obejmując we władanie swym natrętnym czarem całą magiczną Anglię. Prawie całą - w tej gęstej posoce szpetoty Biała Willa zdawała się ostatnią ostoją piękna. Wyrafinowanego spokoju zaklętego w tradycyjnej architekturze, ponadczasowej elegancji wykutej w marmurach, przepychu sprawiającego, że głód spowodowany wojną wydawał się równie odległy, co bezkresne pustynie Afryki. Strome brzegi Wyspy Sheppey smagał przecież ostry wiatr, fale nieustępliwie uderzały o brzeg, a słońce nie zaglądało do uśpionych ogrodów już od dawna, lecz sam budynek lśnił na pustkowiu wewnętrznym światłem, stając dla Deirdre domem - już całkowicie, w pełni, zasługując na to miano, jak żadna inna przestrzeń w jej całym życiu. Bynajmniej z powodu śpiących na poddaszu dzieci, bardziej ze względu na również przebywającego w objęciach Morfeusza mężczyzny, leżącego na szerokim łożu tuż obok niej. Tak rzadko zostawał dłużej, tak rzadko mieli dla siebie więcej czasu, prawdziwego, nierozdartego reperkusjami wydarzeń z podziemi Gringotta. Mimo to nie zbudziła go, odgarnęła tylko delikatnym gestem jego przydługie włosy, przyglądając się z uwagą głębszym zmarszczkom w kącikach oczu. Widziała zmiany, jakie w nim zachodziły, nie tylko z powodu politycznej odpowiedzialności, ale głównie przez to - dzięki temu? - jak daleko sięgnął w mrok czarnej magii, budującej na niej prawdziwą potęgę. Nawet śpiąc nie wydawał się bezbronny.
Pozwoliła mu odpoczywać, hamując pragnienie obudzenia go tak, jak na to zasłużył. Ześlizgnęła się z materaca i ruszyła w stronę drzwi sypialni, by zejść powoli do salonu. Szła cicho, nie kłopocząc się ubiorem, tylko w narzuconym na ramiona - z przyzwyczajenia do rozkosznego dotyku jedwabiu na skórze, nie z przyzwoitości - peniuarze, rozleniwiona, w końcu wypoczęta. Na tyle, na ile mogła, z tlącym się na krawędzi świadomości echem koszmaru. Zaczynała doceniać małe rzeczy, kilka godzin spędzonych z Tristanem, dzień bez trudności związanych z zaopatrzeniem la Fantasmagorii, dzień bez nagłych wybuchów agresji, dzień bez...niespodziewanych gości, bezpardonowo ingerujących w przestrzeń dotąd nienaruszalną?
Dziwny trzask wypełnił pokój muzyczny, przez który właśnie przechodziła, kierując się ku pokojowi dziennemu. Ostry dźwięk od razu wyostrzył zmysły Deirdre, tak, by były gotowe do walki i zadania magicznego ciosu. Odwróciła się gwałtownie, odruchowo sięgając po różdżkę, którą potraktowała wcześniej jako prowizoryczną szpilę do podtrzymania niechlujnego koka. Teraz czarne, gęste włosy spłynęły na ramiona, a dłoń dzierżąca zitanowe drewno uniosła się równie płynnie w górę, by wycelować różdżkę w pojawiającą się znikąd blondynkę. Ostatnie niespodziewane najście zaburzyło poczucie bezpieczeństwa Dei na tyle, by zareagowała od razu, ale nie aż tak, by wymierzała morderczą klątwę - także dlatego, że była w nastroju więcej niż miłosnym, rozpasana i rozluźniona. - Expelliarmus - wyartykułowała lodowato, celując w pierś czarownicy, jeszcze zanim mrugnęła drugi raz, rozpoznając w nieproszonym gościu najmniej wychowaną damę wśród Rycerek Walpurgii. - Jak się tu dostałaś, Multon? - wycedziła chłodno, niechętnie, z jawną podejrzliwością, wcale nie opuszczając różdżki. Jeszcze nie, skąd miała pewność, że stała półnago przed prawdziwą Elvirą?
| k3 na konsekwencje locus nihil
Listopad zawsze pachniał zgnilizną, rozlanym na brudnym bruku błotem, zepsutą wonią brunatnych liści obklejających obcasy i piwniczym, ciężkim chłodem, sunącym po odsłoniętych obojczykach, gdy te chociaż na sekundę ujrzały dzienny półmrok - typowy o tej porze roku - spod grubych zwojów szala. Nad tymi paskudnymi tygodniami unosiła się gorzka mgła, przesłaniająca rozłożysty niczym pajęcze nóżki szkielet zepsutego parasola; przedostatni miesiąc roku kąpał się w brzydkiej szarości, w nijakim pomiędzy złotą jesienią a mrokiem wyniosłej, eleganckiej zimy; brzydził i zniechęcał, obejmując we władanie swym natrętnym czarem całą magiczną Anglię. Prawie całą - w tej gęstej posoce szpetoty Biała Willa zdawała się ostatnią ostoją piękna. Wyrafinowanego spokoju zaklętego w tradycyjnej architekturze, ponadczasowej elegancji wykutej w marmurach, przepychu sprawiającego, że głód spowodowany wojną wydawał się równie odległy, co bezkresne pustynie Afryki. Strome brzegi Wyspy Sheppey smagał przecież ostry wiatr, fale nieustępliwie uderzały o brzeg, a słońce nie zaglądało do uśpionych ogrodów już od dawna, lecz sam budynek lśnił na pustkowiu wewnętrznym światłem, stając dla Deirdre domem - już całkowicie, w pełni, zasługując na to miano, jak żadna inna przestrzeń w jej całym życiu. Bynajmniej z powodu śpiących na poddaszu dzieci, bardziej ze względu na również przebywającego w objęciach Morfeusza mężczyzny, leżącego na szerokim łożu tuż obok niej. Tak rzadko zostawał dłużej, tak rzadko mieli dla siebie więcej czasu, prawdziwego, nierozdartego reperkusjami wydarzeń z podziemi Gringotta. Mimo to nie zbudziła go, odgarnęła tylko delikatnym gestem jego przydługie włosy, przyglądając się z uwagą głębszym zmarszczkom w kącikach oczu. Widziała zmiany, jakie w nim zachodziły, nie tylko z powodu politycznej odpowiedzialności, ale głównie przez to - dzięki temu? - jak daleko sięgnął w mrok czarnej magii, budującej na niej prawdziwą potęgę. Nawet śpiąc nie wydawał się bezbronny.
Pozwoliła mu odpoczywać, hamując pragnienie obudzenia go tak, jak na to zasłużył. Ześlizgnęła się z materaca i ruszyła w stronę drzwi sypialni, by zejść powoli do salonu. Szła cicho, nie kłopocząc się ubiorem, tylko w narzuconym na ramiona - z przyzwyczajenia do rozkosznego dotyku jedwabiu na skórze, nie z przyzwoitości - peniuarze, rozleniwiona, w końcu wypoczęta. Na tyle, na ile mogła, z tlącym się na krawędzi świadomości echem koszmaru. Zaczynała doceniać małe rzeczy, kilka godzin spędzonych z Tristanem, dzień bez trudności związanych z zaopatrzeniem la Fantasmagorii, dzień bez nagłych wybuchów agresji, dzień bez...niespodziewanych gości, bezpardonowo ingerujących w przestrzeń dotąd nienaruszalną?
Dziwny trzask wypełnił pokój muzyczny, przez który właśnie przechodziła, kierując się ku pokojowi dziennemu. Ostry dźwięk od razu wyostrzył zmysły Deirdre, tak, by były gotowe do walki i zadania magicznego ciosu. Odwróciła się gwałtownie, odruchowo sięgając po różdżkę, którą potraktowała wcześniej jako prowizoryczną szpilę do podtrzymania niechlujnego koka. Teraz czarne, gęste włosy spłynęły na ramiona, a dłoń dzierżąca zitanowe drewno uniosła się równie płynnie w górę, by wycelować różdżkę w pojawiającą się znikąd blondynkę. Ostatnie niespodziewane najście zaburzyło poczucie bezpieczeństwa Dei na tyle, by zareagowała od razu, ale nie aż tak, by wymierzała morderczą klątwę - także dlatego, że była w nastroju więcej niż miłosnym, rozpasana i rozluźniona. - Expelliarmus - wyartykułowała lodowato, celując w pierś czarownicy, jeszcze zanim mrugnęła drugi raz, rozpoznając w nieproszonym gościu najmniej wychowaną damę wśród Rycerek Walpurgii. - Jak się tu dostałaś, Multon? - wycedziła chłodno, niechętnie, z jawną podejrzliwością, wcale nie opuszczając różdżki. Jeszcze nie, skąd miała pewność, że stała półnago przed prawdziwą Elvirą?
| k3 na konsekwencje locus nihil
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Strona 1 z 2 • 1, 2
Pokój muzyczny
Szybka odpowiedź