Pokoje gościnne
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Pokoje gościnne
Sypialnia przeznaczona dla gości, eleganckie pomieszczenie obłożone zdobionym arrasem. Znajduje się na parterze, przez przestronne okno skierowane na wschód przysłonięte delikatną, kremową firanką, wpada dużo światła. Niska komódka stoi pusta, przygotowana na przyjęcie gości, nad nią błyszczy duże, osadzone w złotej ramie lustro. Ponad obszernym, dwuosobowym łożem okrytym futrem z białych lisów wyrzeźbiono dwa zwrócone ku sobie jednorożce otoczone liściastym ornamentem; od sypialni odchodzi niewielka toaletka przeznaczona dla nocujących tutaj gości.
| przed wyścigiem
Była piękna nawet wtedy, kiedy spała, a krew na poduszce dodawała temu obrazkowi malowniczości, choć stanowiła też powód, dla którego Darcy nie zdecydowała się obudzić Evandry od razu. Ukłucie zazdrości, które dopadło ją po przekroczeniu progu gościnnej sypialni, minęło wraz ze spostrzeżeniem plamy na śnieżnobiałej pościeli. Lewitująca taca za śniadaniem zatrzymała się za głową panny Rosier, filiżanka stuknęła o imbryk, nie rozlewając na szczęście ani kropli herbaty. Co tu się stało?
Gdy tylko dowiedziała się, kogo przyjdzie jej spotkać z samego rana, od razu ubrała jedną z ulubionych dziennych sukienek. Rozkloszowana, z różanym wzorem, wyglądająca jak wyjęta z żurnala i uwydatniająca wszystkie atuty właścicielki w absolutnie nie wulgarny sposób. A jednak, nawet w takim stroju można było nabawić się kompleksów, gdy po drugiej stronie znajdowała się prześliczna półwila.
Do grona niepozornych odgłosów dołączyło niebawem ciche westchnienie ciemnowłosej, która zdecydowała się wreszcie oderwać wzrok od twarzy gościa i rozejrzała po pomieszczeniu. Na najbliższym fotelu leżała damska torebka i nie trzeba było mistrza dedukcji by odkryć, do kogo należała. Karafka z wodą na nocnym stoliku, lisie futro w roli koca… Tristan dobrze zadbał o swoją lubą, pozostawiając ją na noc w swojej rezydencji. A jeszcze lepszą decyzją było wezwanie siostry, by powitała pannę Lestrange śniadaniem i tym samym nie wystraszyła jej od razu.
Przygotowaniem śniadaniowej tacy zajęły się oczywiście skrzaty, chociaż wpływ na wybór poszczególnych dań miała sama Darcy, która całkiem w swoim stylu przesadziła. Nie była w stanie przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek uczestniczyła w niewątpliwie fascynującej rozmowie, dotyczącej preferencji kulinarnych Evandry (lub czy nie słyszała przypadkiem monologu Tristana na ten temat), przygotowała więc po trochu wszystkiego, choć w samym centrum znajdowało się kedgeree. Chciała wypaść dobrze i z klasą, bo dzisiejszego ranka to na niej spoczywał obowiązek spełnienia zachcianek gościa.
Dawno już nie miały okazji do rozmowy w cztery oczy, chociaż oczywiście po spektakularnym uwolnieniu wilokrwistej z rąk porywaczy spotkały się na salonach parę razy, Rosier śledziła wzmianki w Czarownicy i uczyniła blondynkę jedną z bohaterek swojego nie-tak-dawnego listu do brata. Nie łączyły ich jednak przyjazne stosunki, musiała więc utrzymać stosowny dystans, dlatego nie zdecydowała się przysiąść na skraju łóżka, choć miała na to przedziwną ochotę.
Podeszła więc do komódki, na chwilę chwytając własne odbicie w dużym lustrze, a później wyciągnęła z szuflady chusteczki, szczotkę z miękkiego włosia i wszelkie artykuły niezbędne do porannej toalety; nieużywane, choć należały do niej i czekały na okazje wizyty w dworku, który już niebawem oficjalnie miał należeć do Tristana. Pochłonięta przygotowaniem zestawu dla Evandry i odwrócona do niej plecami, nie mogła zauważyć ewentualnego przebudzenia.
Była piękna nawet wtedy, kiedy spała, a krew na poduszce dodawała temu obrazkowi malowniczości, choć stanowiła też powód, dla którego Darcy nie zdecydowała się obudzić Evandry od razu. Ukłucie zazdrości, które dopadło ją po przekroczeniu progu gościnnej sypialni, minęło wraz ze spostrzeżeniem plamy na śnieżnobiałej pościeli. Lewitująca taca za śniadaniem zatrzymała się za głową panny Rosier, filiżanka stuknęła o imbryk, nie rozlewając na szczęście ani kropli herbaty. Co tu się stało?
Gdy tylko dowiedziała się, kogo przyjdzie jej spotkać z samego rana, od razu ubrała jedną z ulubionych dziennych sukienek. Rozkloszowana, z różanym wzorem, wyglądająca jak wyjęta z żurnala i uwydatniająca wszystkie atuty właścicielki w absolutnie nie wulgarny sposób. A jednak, nawet w takim stroju można było nabawić się kompleksów, gdy po drugiej stronie znajdowała się prześliczna półwila.
Do grona niepozornych odgłosów dołączyło niebawem ciche westchnienie ciemnowłosej, która zdecydowała się wreszcie oderwać wzrok od twarzy gościa i rozejrzała po pomieszczeniu. Na najbliższym fotelu leżała damska torebka i nie trzeba było mistrza dedukcji by odkryć, do kogo należała. Karafka z wodą na nocnym stoliku, lisie futro w roli koca… Tristan dobrze zadbał o swoją lubą, pozostawiając ją na noc w swojej rezydencji. A jeszcze lepszą decyzją było wezwanie siostry, by powitała pannę Lestrange śniadaniem i tym samym nie wystraszyła jej od razu.
Przygotowaniem śniadaniowej tacy zajęły się oczywiście skrzaty, chociaż wpływ na wybór poszczególnych dań miała sama Darcy, która całkiem w swoim stylu przesadziła. Nie była w stanie przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek uczestniczyła w niewątpliwie fascynującej rozmowie, dotyczącej preferencji kulinarnych Evandry (lub czy nie słyszała przypadkiem monologu Tristana na ten temat), przygotowała więc po trochu wszystkiego, choć w samym centrum znajdowało się kedgeree. Chciała wypaść dobrze i z klasą, bo dzisiejszego ranka to na niej spoczywał obowiązek spełnienia zachcianek gościa.
Dawno już nie miały okazji do rozmowy w cztery oczy, chociaż oczywiście po spektakularnym uwolnieniu wilokrwistej z rąk porywaczy spotkały się na salonach parę razy, Rosier śledziła wzmianki w Czarownicy i uczyniła blondynkę jedną z bohaterek swojego nie-tak-dawnego listu do brata. Nie łączyły ich jednak przyjazne stosunki, musiała więc utrzymać stosowny dystans, dlatego nie zdecydowała się przysiąść na skraju łóżka, choć miała na to przedziwną ochotę.
Podeszła więc do komódki, na chwilę chwytając własne odbicie w dużym lustrze, a później wyciągnęła z szuflady chusteczki, szczotkę z miękkiego włosia i wszelkie artykuły niezbędne do porannej toalety; nieużywane, choć należały do niej i czekały na okazje wizyty w dworku, który już niebawem oficjalnie miał należeć do Tristana. Pochłonięta przygotowaniem zestawu dla Evandry i odwrócona do niej plecami, nie mogła zauważyć ewentualnego przebudzenia.
Gość
Gość
Coś sprawiło, że świadomość powoli zaczęła do niej powracać - może to długie godziny odpoczynku, a może to bliskość Darcy. Tak czy inaczej, Evandra przez krótką chwilę nie pamiętała, gdzie się znajduje, ani co się stało, dlaczego wszystko ją boli i z jakiego powodu spała w niewygodnej sukni, lecz niewesołe wspomnienia powróciły nagle, niczym kolejny bezwzględny atak choroby, odbierając wszelką chęć do życia. Była w Dover, była u Rosierów, zaś wczoraj wieczorem...
Bała się rozewrzeć powieki, by nie ujrzeć znów jego znienawidzonej twarzy. Niczego nie pamiętała, musiała zemdleć, oddając się tym samym we władanie swego oprawcy - czy naprawdę dał jej już spokój, czy może próbował wykorzystać sytuację, sprawić, by pożałowała, by oprócz siniaków pozostała jej po tej wieczorze jeszcze jedna pamiątka...? Zakasłała mimowolnie, unosząc dłoń ku spierzchniętym ustom; krew, która nagromadziła się w jej gardle w trakcie nocy, znów zaczęła ją dusić, nie pierwszy i nie ostatni raz. Ostatnio ciągle przemieniając jej sny w koszmary o tonięciu. Młódka poruszyła się lekko, nie potrafiąc dłużej wytrzymać w tej niewygodnej pozycji, przejeżdżając przy tym dłonią po miękkim lisim futrze - otaczały ją piękne, luksusowe rzeczy, lecz była tylko słowikiem zamkniętym w złotej klatce, więźniem przepychu, w którym nie istniało miejsce dla wznioślejszych uczuć.
Ostrożnie otworzyła oczy, modląc się, by ten intruz - z pewnością Rosier - nie patrzył w jej stronę; wciąż pamiętała jego palący, pogardliwy wzrok, którym raczył ją ubiegłego wieczoru. Lecz miast męskiej sylwetki, dostrzegła mniejszą, smuklejszą, wyraźnie kobiecą, a do przepełniającego ją strachu dołączyło niemałe zdziwienie. Kto, skąd, dlaczego...? Ulżyło jej, że to nie on, lecz z drugiej strony - nikt nie powinien widywać jej w takim stanie, tym bardziej ktoś obcy, kto mógłby sprzedać ten sekret prasie, kto mógłby wynieść go na salony...
Dopiero po chwili jej umęczony, skołatany jeszcze umysł naprowadził ją na właściwy trop - tylko jedna z jego sióstr miała takie włosy, tylko ją mógł poprosić o taką pomoc.
- Darcy - powiedziała cicho, prawie niedosłyszalnie, zdziwiona słabością swego głosu. Po chwili jednak pożałowała, gdy zdała sobie sprawę z tego, jak tragicznie musi teraz wyglądać, w rozmazanym makijażu, z pozasychaną na twarzy krwią. Wykrzywiła szpetnie usta, myśląc już tylko o tym, jak zachować resztki godności, jak skryć się przez wzrokiem panny Rosier, jak zniknąć.
Dawno już nie miały okazji, by porozmawiać w cztery oczy, tym bardziej porozmawiać o czymś innym, niż dorastający Rudolf i Rabastan, dlatego Evandra bała się, jak zakończy się to spotkanie i czy zdołają przełamać tę niezręczną ciszę, która z pewnością niebawem zapadnie. Czy Darcy mogła cokolwiek zrozumieć...? Co wyobrażała sobie, kiedy widziała ją tutaj, teraz, po samotnym spacerze po klifach z narzeczonym?
Bała się rozewrzeć powieki, by nie ujrzeć znów jego znienawidzonej twarzy. Niczego nie pamiętała, musiała zemdleć, oddając się tym samym we władanie swego oprawcy - czy naprawdę dał jej już spokój, czy może próbował wykorzystać sytuację, sprawić, by pożałowała, by oprócz siniaków pozostała jej po tej wieczorze jeszcze jedna pamiątka...? Zakasłała mimowolnie, unosząc dłoń ku spierzchniętym ustom; krew, która nagromadziła się w jej gardle w trakcie nocy, znów zaczęła ją dusić, nie pierwszy i nie ostatni raz. Ostatnio ciągle przemieniając jej sny w koszmary o tonięciu. Młódka poruszyła się lekko, nie potrafiąc dłużej wytrzymać w tej niewygodnej pozycji, przejeżdżając przy tym dłonią po miękkim lisim futrze - otaczały ją piękne, luksusowe rzeczy, lecz była tylko słowikiem zamkniętym w złotej klatce, więźniem przepychu, w którym nie istniało miejsce dla wznioślejszych uczuć.
Ostrożnie otworzyła oczy, modląc się, by ten intruz - z pewnością Rosier - nie patrzył w jej stronę; wciąż pamiętała jego palący, pogardliwy wzrok, którym raczył ją ubiegłego wieczoru. Lecz miast męskiej sylwetki, dostrzegła mniejszą, smuklejszą, wyraźnie kobiecą, a do przepełniającego ją strachu dołączyło niemałe zdziwienie. Kto, skąd, dlaczego...? Ulżyło jej, że to nie on, lecz z drugiej strony - nikt nie powinien widywać jej w takim stanie, tym bardziej ktoś obcy, kto mógłby sprzedać ten sekret prasie, kto mógłby wynieść go na salony...
Dopiero po chwili jej umęczony, skołatany jeszcze umysł naprowadził ją na właściwy trop - tylko jedna z jego sióstr miała takie włosy, tylko ją mógł poprosić o taką pomoc.
- Darcy - powiedziała cicho, prawie niedosłyszalnie, zdziwiona słabością swego głosu. Po chwili jednak pożałowała, gdy zdała sobie sprawę z tego, jak tragicznie musi teraz wyglądać, w rozmazanym makijażu, z pozasychaną na twarzy krwią. Wykrzywiła szpetnie usta, myśląc już tylko o tym, jak zachować resztki godności, jak skryć się przez wzrokiem panny Rosier, jak zniknąć.
Dawno już nie miały okazji, by porozmawiać w cztery oczy, tym bardziej porozmawiać o czymś innym, niż dorastający Rudolf i Rabastan, dlatego Evandra bała się, jak zakończy się to spotkanie i czy zdołają przełamać tę niezręczną ciszę, która z pewnością niebawem zapadnie. Czy Darcy mogła cokolwiek zrozumieć...? Co wyobrażała sobie, kiedy widziała ją tutaj, teraz, po samotnym spacerze po klifach z narzeczonym?
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Darcy nie zadawala pytań. Tristan poprosił ją o pomoc, dał jej szczątkowe informacje na temat stanu zdrowia swojej narzeczonej, obiecując, że później jej to wyjaśni. Nie drążyła tematu. Ufała mu. Zjawiła się w tym domu właśnie z tym przeświadczeniem, że cokolwiek o co jej brat by jej nie prosił, musiał mieć ku temu swoje powody. Jednocześnie była mu wdzięczna za to samo zaufanie jakim on obdarzył ją, wciągając ją w swoje skomplikowane perypetie życiowe. Nie zastanawiała się dlaczego Evandra skończyla w takim stanie akurat po spacerze z lordem Rosierem. Wiedziała, ze prędzej czy później powód albo sam wyda się jasny, albo ktoś jej tą sprawę pomoże rozwikłać. Tymczasem zajęła się tym, co w tej sytuacji jako jedyne mogła zrobić. Układała przedmioty do codziennej pielęgnacji przed sobą, wdzięczna w sumie za fakt, że kobieta za nią jest jeszcze nieprzytomna. W tym stanie, w którym się znajdowała, Darcy nie chciałaby, żeby ją ktoś widział. Dlatego właśnie bardzo intensywnie odczuła jej zaniepokojony ton, dobrze rozumiejąc jej obawy, chociaż wcale nie wypowiedziała ich na głos.
Młoda Rosier nigdy nie ukrywała, ze nie darzyła narzeczonej brata szczególną sympatią. Tolerowała ją ze wzgląd na Tristana, ale nie uważała, żeby ktoś z krwi wili był godny jej rodzeństwa. Jedyna wila, jaką znała i której ufała to była Rosalie, ale z nią dorastała. Jej mogła powierzyć swoje życie, pewna, że dziewczyna jej nie zdradzi, tak samo, jak i Darcy nie mogłaby tego samego zrobić jej. Tymczasem Evandra… niezaprzeczalnie była dla niej nierozwiązalną zagadką. Nie ufała jej z prostej przyczyny. Nie miała pewności, ze swoich genów, powabu, wdzięczności i uroku nie użyła przeciwko jej bratu. Nie mogła wiedzieć ile szczerości było w uczuciach jakimi ją darzył, a ile jedynie zwierzęcego instynktu i słabości wobec czaru kobiety.
Ten wieczór mógł jednak wiele zmienić. Jak dotąd nie miały okazji ze sobą rozmawiać w należytych warunkach sprzyjających otwartości tych dyskusji. Dotychczas konwersacje z przyszłą żoną brata Darcy traktowała dość po macoszemu, tyle ile było to konieczne. Sytuacja jednak, której się podporządkowała przez wzgląd na Rosiera, stawiała Evandrę w innym świetle. Rosier nigdy się nie spodziewała, żeby ta piękna kobieta mogła cierpieć na tak dotkliwe schorzenie, jaką była serpentyna. Była pełna wdzięku, na pierwszy rzut oka idealna, tak bardzo, jak mocno perfekcyjne odbicie miała w oczach Tristana, o czym Darcy niejednokrotnie się przekonała. Teraz zaś wydawała jej się mniej odczłowieczona. Jak każdy, leżała bezradnie na łóżku, udowadniając, że jednak miała jakieś słabości. Dla ironii, Darcy w żaden sposób nie planowała ich wykorzystywać. Ta sytuacja otwarła jej oczy na fakt, że Evandra nie była bezduszną skorupą sztucznych emocji. Jak każdy, miała swoje problemy i była po prostu, cóż… człowiekiem. Wcześniej dostrzegała w niej znacznie mniej ludzkich cech, w większym stopniu opierając się na jej magicznej istocie i niebywałej urodzie.
— Tristan przekazał mi to, co było konieczne. Nic ponad to — wytłumaczyła jej, w niezrozumiałym dla siebie instynkcie próbując ją uspokoić, a przecież nigdy wcześniej aż tak nie zależało jej na komforcie panienki Lestrange. — Pozwól mi — ostrzegła, zanim podjęła się doprowadzenia do porządku. Wolała dać jej chociaż złudne poczucie kontroli. Sama nie chciałaby jej tracić na rzecz obcej osoby.
Usiadła obok niej, mokrą chustą ścierając rozmazany makijaż, wpatrując się bardziej w jej oczy niż mankamenty odbijającego się na jej twarzy zmęczenia.
— Twojej urodzie nic nie zaszkodzi — zapewniła ją, bo owszem, nawet teraz przez maskę złamania i bezradności przebijała się swojego rodzaju magnetyczna gracja.
Młoda Rosier nigdy nie ukrywała, ze nie darzyła narzeczonej brata szczególną sympatią. Tolerowała ją ze wzgląd na Tristana, ale nie uważała, żeby ktoś z krwi wili był godny jej rodzeństwa. Jedyna wila, jaką znała i której ufała to była Rosalie, ale z nią dorastała. Jej mogła powierzyć swoje życie, pewna, że dziewczyna jej nie zdradzi, tak samo, jak i Darcy nie mogłaby tego samego zrobić jej. Tymczasem Evandra… niezaprzeczalnie była dla niej nierozwiązalną zagadką. Nie ufała jej z prostej przyczyny. Nie miała pewności, ze swoich genów, powabu, wdzięczności i uroku nie użyła przeciwko jej bratu. Nie mogła wiedzieć ile szczerości było w uczuciach jakimi ją darzył, a ile jedynie zwierzęcego instynktu i słabości wobec czaru kobiety.
Ten wieczór mógł jednak wiele zmienić. Jak dotąd nie miały okazji ze sobą rozmawiać w należytych warunkach sprzyjających otwartości tych dyskusji. Dotychczas konwersacje z przyszłą żoną brata Darcy traktowała dość po macoszemu, tyle ile było to konieczne. Sytuacja jednak, której się podporządkowała przez wzgląd na Rosiera, stawiała Evandrę w innym świetle. Rosier nigdy się nie spodziewała, żeby ta piękna kobieta mogła cierpieć na tak dotkliwe schorzenie, jaką była serpentyna. Była pełna wdzięku, na pierwszy rzut oka idealna, tak bardzo, jak mocno perfekcyjne odbicie miała w oczach Tristana, o czym Darcy niejednokrotnie się przekonała. Teraz zaś wydawała jej się mniej odczłowieczona. Jak każdy, leżała bezradnie na łóżku, udowadniając, że jednak miała jakieś słabości. Dla ironii, Darcy w żaden sposób nie planowała ich wykorzystywać. Ta sytuacja otwarła jej oczy na fakt, że Evandra nie była bezduszną skorupą sztucznych emocji. Jak każdy, miała swoje problemy i była po prostu, cóż… człowiekiem. Wcześniej dostrzegała w niej znacznie mniej ludzkich cech, w większym stopniu opierając się na jej magicznej istocie i niebywałej urodzie.
— Tristan przekazał mi to, co było konieczne. Nic ponad to — wytłumaczyła jej, w niezrozumiałym dla siebie instynkcie próbując ją uspokoić, a przecież nigdy wcześniej aż tak nie zależało jej na komforcie panienki Lestrange. — Pozwól mi — ostrzegła, zanim podjęła się doprowadzenia do porządku. Wolała dać jej chociaż złudne poczucie kontroli. Sama nie chciałaby jej tracić na rzecz obcej osoby.
Usiadła obok niej, mokrą chustą ścierając rozmazany makijaż, wpatrując się bardziej w jej oczy niż mankamenty odbijającego się na jej twarzy zmęczenia.
— Twojej urodzie nic nie zaszkodzi — zapewniła ją, bo owszem, nawet teraz przez maskę złamania i bezradności przebijała się swojego rodzaju magnetyczna gracja.
Darcy Rosier
Zawód : hipnotyzerka w rodowym rezerwacie w Kent
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Jeśli ktoś uprawia ze znawstwem sztukę perswazji, powinien wpierw wzbudzić ciekawość, później połechtać próżność, by wreszcie odwołać się do sumienia lub dobroci.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zdawała sobie sprawę z rezerwy, z jaką traktowała ją Darcy. Bądź co bądź, była ona tą, która unieszczęśliwiała Tristana od wielu długich lat, tą, z którą Druella najchętniej darłaby koty przy każdym możliwym spotkaniu... Na szczęście Darcy umiała być ponad to - a przynajmniej na tyle, by potrafić rozmawiać z nią na temat chłopców, którzy byli przecież ich wspólną troską, ze spokojem i dobrą wolą.
Lecz ta sytuacja, to niespodziewane spotkanie w rezydencji Tristana - Evandra nie wiedziała nawet, jakie dokładnie uczucia kłębią się w jej piersi. Upokorzenie? Strach? Rozpacz? Odrobina ulgi, że to jednak nie Rosier? Szczypta lęku przed konsekwencjami, jakie z tego wynikną? Nie powinno jej tutaj być. A już na pewno nie powinna zostawać tutaj na noc. Gdyby ktokolwiek się dowiedział... Cóż, ona już wiedziała. Jak zareagują rodziciele? Co pomyśli sama Darcy i, co gorsza, czy powie o tym Druelli?
Choć Evandra próbowała wyrwać się ze schematu typowej arystokratki, nie mogła, ani nie chciała, odrzucić wszelkich obowiązujących ją konwenansów - zaś życie arystokratki polegało na dbaniu o swój wizerunek, swą reputację, stąd ten strach, ten dojmujący lęk o plotki, które mogły powstać, i reakcję matki, która mogła być zaiste... wybuchowa. Ta nierozważna nocna eskapada do przyszłego narzeczonego mogła kosztować ją naprawdę wiele, jej dobre imię mogło zostać wystawione na szwank - wszystko zależało jednak od tego, jak potraktują ją Rosierowie.
Wiodła wzrokiem za podchodzącą doń młódką, z uwagą obserwując jej dostojne, arystokratyczne lico, przeklinając przy tym w duchu swą słabość, która doprowadziła ją do tak żałosnego stanu - gdyby tylko nie ta choroba! Gdyby tylko mogła dowiedzieć się, o czym myśli Darcy! Próbowała skryć swe usta za kruchą, bladą dłonią, lecz i ona była już we krwi, i ona nosiła na sobie znamię serpentyny; nie było przed nią ucieczki, nie mogła ochronić choć resztki swej godności.
Zdziwiła się, gdy w końcu jej towarzyszka przerwała zalegającą między nimi ciszę. Przekazał to, co było konieczne...? Nic więcej? Próbowała ją uspokoić, ukoić jej skołatane nerwy; lecz mimo to, Darcy wiedziała już, że nie była idealną kandydatką na żonę. Że była chora, słaba i choć wielu oddałoby swe bogactwa za jej względy, to równie wielu przeklęłoby ją wraz z chwilą poznania prawdy.
- Dziękuję, Darcy - odpowiedziała w końcu słabym głosem, nie mogąc zapanować nad nim w pełni. Choć słów było niewiele, znaczyły one dla niej tak wiele. Dziękowała za uspokojenie, dziękowała za łagodność, z jaką traktowała ją siostra Tristana, za brak złośliwości czy kpiny, której mogła przecież doświadczyć. Za to, że była ludzka i że oferowała swą pomoc. I choć duma Evandry cierpiała, zwijała się w konwulsjach, to wiedziała, że pomocy tej potrzebuje.
Uśmiechnęła się krótko, smutno, gdy panna Rosier komplementowała jej urodę; nic jej nie zaszkodzi, nawet śmierć. Kiedy już umrze przy porodzie pierworodnego, przynajmniej będzie wyglądać pięknie, a cała arystokracja będzie wychwalać jej urok pod niebiosa. Dziękuję, matko, za ten dar na otarcie łez.
Obserwowała jej twarz z bliska, poznając ją lepiej, dokładniej, bez zbędnego makijażu. Darcy była urodziwą i, z tego, co słyszała, ambitną panną. Nic więc dziwnego, że Thibaud tak interesował się jej losem, mimo jej zaręczyn z Lornem.
- Wybacz ten kłopot. Nie sądziłam, że... Że będę potrzebować opieki. Że Tristan zwróci się do ciebie z prośbą o pomoc - podjęła cicho, pozwalając jej na oczyszczenie twarzy z resztek makijażu, z krwi, z łez. Nie stawiała oporu, poddając się jej staraniom bez słowa sprzeciwu. Zazwyczaj zajmowała się tym sama. Zazwyczaj tylko ona oglądała się w tym stanie.
- Nie odciągnął cię od twych zajęć? - zainteresowała się, odczuwając lekkie ukłucie wstydu, do którego jednak nie przyznałaby się na głos. Sama nie byłaby przecież szczęśliwa, gdyby, na prośbę Caesara, musiała porzucić swe alchemiczne badania na rzecz opieki nad Isoldą, gdyby musiała pomagać mu w tuszowaniu takich dramatów... Lecz może w tej sytuacji najistotniejsza była sama postać Isoldy.
- Nie chcę być dodatkowym ciężarem, pokaż mi tylko, skąd mogę wziąć proszek Fiuu... - zaczęła, w założeniu silnie, z opanowaniem, planując zniknąć jej z oczu jak najszybciej.
Lecz ta sytuacja, to niespodziewane spotkanie w rezydencji Tristana - Evandra nie wiedziała nawet, jakie dokładnie uczucia kłębią się w jej piersi. Upokorzenie? Strach? Rozpacz? Odrobina ulgi, że to jednak nie Rosier? Szczypta lęku przed konsekwencjami, jakie z tego wynikną? Nie powinno jej tutaj być. A już na pewno nie powinna zostawać tutaj na noc. Gdyby ktokolwiek się dowiedział... Cóż, ona już wiedziała. Jak zareagują rodziciele? Co pomyśli sama Darcy i, co gorsza, czy powie o tym Druelli?
Choć Evandra próbowała wyrwać się ze schematu typowej arystokratki, nie mogła, ani nie chciała, odrzucić wszelkich obowiązujących ją konwenansów - zaś życie arystokratki polegało na dbaniu o swój wizerunek, swą reputację, stąd ten strach, ten dojmujący lęk o plotki, które mogły powstać, i reakcję matki, która mogła być zaiste... wybuchowa. Ta nierozważna nocna eskapada do przyszłego narzeczonego mogła kosztować ją naprawdę wiele, jej dobre imię mogło zostać wystawione na szwank - wszystko zależało jednak od tego, jak potraktują ją Rosierowie.
Wiodła wzrokiem za podchodzącą doń młódką, z uwagą obserwując jej dostojne, arystokratyczne lico, przeklinając przy tym w duchu swą słabość, która doprowadziła ją do tak żałosnego stanu - gdyby tylko nie ta choroba! Gdyby tylko mogła dowiedzieć się, o czym myśli Darcy! Próbowała skryć swe usta za kruchą, bladą dłonią, lecz i ona była już we krwi, i ona nosiła na sobie znamię serpentyny; nie było przed nią ucieczki, nie mogła ochronić choć resztki swej godności.
Zdziwiła się, gdy w końcu jej towarzyszka przerwała zalegającą między nimi ciszę. Przekazał to, co było konieczne...? Nic więcej? Próbowała ją uspokoić, ukoić jej skołatane nerwy; lecz mimo to, Darcy wiedziała już, że nie była idealną kandydatką na żonę. Że była chora, słaba i choć wielu oddałoby swe bogactwa za jej względy, to równie wielu przeklęłoby ją wraz z chwilą poznania prawdy.
- Dziękuję, Darcy - odpowiedziała w końcu słabym głosem, nie mogąc zapanować nad nim w pełni. Choć słów było niewiele, znaczyły one dla niej tak wiele. Dziękowała za uspokojenie, dziękowała za łagodność, z jaką traktowała ją siostra Tristana, za brak złośliwości czy kpiny, której mogła przecież doświadczyć. Za to, że była ludzka i że oferowała swą pomoc. I choć duma Evandry cierpiała, zwijała się w konwulsjach, to wiedziała, że pomocy tej potrzebuje.
Uśmiechnęła się krótko, smutno, gdy panna Rosier komplementowała jej urodę; nic jej nie zaszkodzi, nawet śmierć. Kiedy już umrze przy porodzie pierworodnego, przynajmniej będzie wyglądać pięknie, a cała arystokracja będzie wychwalać jej urok pod niebiosa. Dziękuję, matko, za ten dar na otarcie łez.
Obserwowała jej twarz z bliska, poznając ją lepiej, dokładniej, bez zbędnego makijażu. Darcy była urodziwą i, z tego, co słyszała, ambitną panną. Nic więc dziwnego, że Thibaud tak interesował się jej losem, mimo jej zaręczyn z Lornem.
- Wybacz ten kłopot. Nie sądziłam, że... Że będę potrzebować opieki. Że Tristan zwróci się do ciebie z prośbą o pomoc - podjęła cicho, pozwalając jej na oczyszczenie twarzy z resztek makijażu, z krwi, z łez. Nie stawiała oporu, poddając się jej staraniom bez słowa sprzeciwu. Zazwyczaj zajmowała się tym sama. Zazwyczaj tylko ona oglądała się w tym stanie.
- Nie odciągnął cię od twych zajęć? - zainteresowała się, odczuwając lekkie ukłucie wstydu, do którego jednak nie przyznałaby się na głos. Sama nie byłaby przecież szczęśliwa, gdyby, na prośbę Caesara, musiała porzucić swe alchemiczne badania na rzecz opieki nad Isoldą, gdyby musiała pomagać mu w tuszowaniu takich dramatów... Lecz może w tej sytuacji najistotniejsza była sama postać Isoldy.
- Nie chcę być dodatkowym ciężarem, pokaż mi tylko, skąd mogę wziąć proszek Fiuu... - zaczęła, w założeniu silnie, z opanowaniem, planując zniknąć jej z oczu jak najszybciej.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Darcy zrobiłaby dla Tristana wiele i jeśli to znaczyło opieke nad jego narzeczoną, to właśnie robiła najlepiej jak mogła, chociaż prawdę mówiąc liczyła, że być może jej brat zaszczyci ich swoją obecnością, wytłumaczy dokładnie co się tutaj właśnie dzieje. Darcy nie była tego pewna. Ufała jego osądowi, chciała spełnić jego prośbę, ale nie znaczyło to, że te zdawkowe informacje jej wystarczyły. Wpatrywała się w twarz Evandry obmywając ją, podczas tej czynności wcale się nie odzywając. Były zbyt blisko, tak blisko nie trwały obok siebie nigdy. Odzywanie się w tak intymnej atmosferze, pozbawionej naturalności, a raczej wymuszonej przez stan lady Lestrange nie zwiastowało najlepiej wymianie zdań. Dlatego Darcy odezwała się dopiero, kiedy skończył tą czynność. Odłożyła miseczkę z wodą na bok, podając kobiecie niewielki ręcznik, w który już sama mogłaby otrzeć twarz.
— Evandro — odezwała się w końcu trochę ostrzegawczo, wpatrując się w oczy uważnie — mniemam, że mój brat nie pozostawił Cię pod moją opieką po to, żebyś teraz opuszczała ten dom beze mnie.
Darcy nie czerpała z tych okoliczności żadnych profitów. Dla niej ta sytuacja była tak samo niezręczna i najpewniej chciałaby się podobnie jak Evandra znaleźć teraz w zupełnie innym miejscu. Choroby i słabości panienki Lestrange nie chciała wykorzystywać przeciwko niej. Więcej, z nią Evandra wydawała jej się bardziej ludzka. Wcześniej była dla niej pustą skorupą, wytworzonym przez kogoś ideałem, który nie miał prawa istnieć. Teraz była bardziej realna. I tak samo realnie drażniła Rosier swoją sztuczną grzecznością.
— Nie udawajmy, że jesteś w stanie gdziekolwiek wybrać się sama. Jeśli nie chcesz być dla mnie ciężarem, nie karz mi Cię prosić żebyś została — Darcy postawiła sprawę jasno. Nigdy nie okazywała Evandrze nadmiernej sympatii, teraz nic się nie zmieniło. Została odciągnięta od swoich spraw, oczywiście, ale nie robiła przeciez tego dla niej, a dla Tristana, a Tristan mógł ją odciągać od czegokolwiek chciał. Była pewna, że i on jeśli jej byłaby potrzebna jego pomoc, nie zawahałby się odłożyć swoich spraw na drugi tor.
— Chcesz mi opowiedzieć co się wydarzyło?
— Evandro — odezwała się w końcu trochę ostrzegawczo, wpatrując się w oczy uważnie — mniemam, że mój brat nie pozostawił Cię pod moją opieką po to, żebyś teraz opuszczała ten dom beze mnie.
Darcy nie czerpała z tych okoliczności żadnych profitów. Dla niej ta sytuacja była tak samo niezręczna i najpewniej chciałaby się podobnie jak Evandra znaleźć teraz w zupełnie innym miejscu. Choroby i słabości panienki Lestrange nie chciała wykorzystywać przeciwko niej. Więcej, z nią Evandra wydawała jej się bardziej ludzka. Wcześniej była dla niej pustą skorupą, wytworzonym przez kogoś ideałem, który nie miał prawa istnieć. Teraz była bardziej realna. I tak samo realnie drażniła Rosier swoją sztuczną grzecznością.
— Nie udawajmy, że jesteś w stanie gdziekolwiek wybrać się sama. Jeśli nie chcesz być dla mnie ciężarem, nie karz mi Cię prosić żebyś została — Darcy postawiła sprawę jasno. Nigdy nie okazywała Evandrze nadmiernej sympatii, teraz nic się nie zmieniło. Została odciągnięta od swoich spraw, oczywiście, ale nie robiła przeciez tego dla niej, a dla Tristana, a Tristan mógł ją odciągać od czegokolwiek chciał. Była pewna, że i on jeśli jej byłaby potrzebna jego pomoc, nie zawahałby się odłożyć swoich spraw na drugi tor.
— Chcesz mi opowiedzieć co się wydarzyło?
Darcy Rosier
Zawód : hipnotyzerka w rodowym rezerwacie w Kent
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Jeśli ktoś uprawia ze znawstwem sztukę perswazji, powinien wpierw wzbudzić ciekawość, później połechtać próżność, by wreszcie odwołać się do sumienia lub dobroci.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
14 VIII późny ranek (?)
- Nie chcę, n i e c h c ę, nie-chcę! - Myssleine nie mogła lepiej odzwierciedlić nastroju własnej matki, w dziecięcym nieskrępowaniu wyrażając to, co pulsowało coraz groźniej pod klatką żeber Deirdre. Zmęczona, wyrzucona poza bezpieczne ramy rutyny, pozbawiona dachu nad głową, wybita z znajomego rytmu znalazła się w świecie, w którym niebo żarzyło się łuną płomieni a stabilna ziemia drżała, rozpadając się pod stopami. Płacz, pisk i histeria były w takich okolicznościach zrozumiane i wskazane, by radzić sobie z wielkim wysiłkiem psychicznym...o ile było się dwuletnim dzieckiem. Nie dorosłą kobietą, czarownicą, a przede wszystkim, w tym momencie, matką i Śmierciożerczynią. Zaniepokojoną tym, co stało się w ciągu kilkunastu wcześniejszych godzin, ale nie mogącą okazać lęku. Dzieci i tak były, lekko mówiąc, zirytowane, Marcus na szczęście drzemał, ale Myssie stawała się coraz bardziej nieznośna. A Dei ją rozumiała, też nie chciała czuć się zmęczona i wystraszona, ale przede wszystkim: nie chciała mierzyć się z końcem świata, nie chciała widzieć niszczonego Londynu, nie chciała czuć goryczy niewiedzy i strachu, a także nie chciała tutaj być.
Tutaj - czyli krocząc przez wyłożone marmurem korytarze Chateau Rose, prowadzona w ciszy przez postawnego kamerdynera i pulchną służkę. List Tristana jej nie zaskoczył, nie spodziewała się po nim niczego innego od natychmiastowego działania, a szybka narada z pozostałą dwójką Śmierciożerców była rozsądnym rozkazem. Dającym im szansę na wspólne ustalenie fundamentów planów, które musieli przedsięwziąć: magiczny świat, o jaki walczyli z oszalałymi szlamolubami, nie mógł przecież sczeznąć - nie, nim wygrają. A nawet wtedy nie mogli rządzić spaloną do cna ziemią; należało opanować apokalipsę, przegrupować siły, a potem...
- Chcę! Do! Domu! - pisk Myssleine stawał się coraz słabszy, ale i tak wyrwał Deirdre z gorączkowych rozmyślań. Tak, priorytetem tego wieczoru miało być - co wynikało z słów nakreślonych przez Rosiera - omówienie całego tego chaosu z Macnairem i Mulciberem, nie mogła więc odmówić spotkania. Zaproszenie rozumiejąc dość opacznie, przez myśl nie przeszło jej, że mogłaby zostać w Chateau Rose na dłużej; zjawiła się tutaj z dziećmi, bo musiała. Cóż innego mogła zrobić? Zostawienie ich w La Fantasmagorii nie wchodziło w grę, magiczny balet opustoszał, Londyn drżał w chaosie i ogniu. Sądziła, że w progach posiadłości Rosierów powita ją sam Tristan, od razu prowadząc ją do gabinetu, dzieci rozkazując przejąć opiekunce, lecz nic takiego się nie stało. Nim zdążyła się zorientować, jeden z rosłych kamerdynerów, wyraźnie zmęczony, pokierował ją w boczny korytarz, a pulchna czarownica przejęła od niej Marcusa. Niosła go w wyciągniętych rękach, jak jakieś dzikie, orientalne zwierzątko, którego trochę się bała a trochę brzydziła. Deirdre najchętniej wyrwałaby jej syna, widziała w jej spojrzeniu konsternację, ale w innym wypadku nie poradziłaby sobie z wierzgającą córką. Utrudniającą zadawanie pytań dyskretnym pracownikom domu nestora; nie rozjaśnili niczego, doprowadzając ją finalnie do wschodniego skrzydła. I otwierając drzwi do...sypialni?
Deirdre przystanęła kilka kroków za progiem, zdezorientowana. Nawet Myssleine insynktownie przyjęła zdziwienie matki, przestała płakać i wierzgać - a może zaintrygowało ją jasne wnętrze, tak różne od chaosu, szarości i mroku ostatnich godzin. Marcus, ułożony przez służkę na wielkim łożu, dalej spał. - Dlaczego... - zaczęła, odwracając się do kamerdynera i służki, ale obydwoje już zniknęli, zamykając za sobą drzwi. Pozostawiając ją samą, zmęczoną i jeszcze bardziej skonfundowaną. Miała przybyć tutaj na ważne spotkanie, dlaczego więc zaprowadzono ją do tego pokoju? Poprawiła niesioną na biodrze córkę i podeszła do okna, chcąc zobaczyć, gdzie dokładnie znajdowało się pomieszczenie. Myssie uniosła rączki, szloch wymęczył ją na tyle, by stała się nieco senna - zaczęła jednak bawić się jasną zasłonką, powtarzając co kilka dziecięcych czknięć prostą prośbę: do domu, chcę do domku.
- Nie chcę, n i e c h c ę, nie-chcę! - Myssleine nie mogła lepiej odzwierciedlić nastroju własnej matki, w dziecięcym nieskrępowaniu wyrażając to, co pulsowało coraz groźniej pod klatką żeber Deirdre. Zmęczona, wyrzucona poza bezpieczne ramy rutyny, pozbawiona dachu nad głową, wybita z znajomego rytmu znalazła się w świecie, w którym niebo żarzyło się łuną płomieni a stabilna ziemia drżała, rozpadając się pod stopami. Płacz, pisk i histeria były w takich okolicznościach zrozumiane i wskazane, by radzić sobie z wielkim wysiłkiem psychicznym...o ile było się dwuletnim dzieckiem. Nie dorosłą kobietą, czarownicą, a przede wszystkim, w tym momencie, matką i Śmierciożerczynią. Zaniepokojoną tym, co stało się w ciągu kilkunastu wcześniejszych godzin, ale nie mogącą okazać lęku. Dzieci i tak były, lekko mówiąc, zirytowane, Marcus na szczęście drzemał, ale Myssie stawała się coraz bardziej nieznośna. A Dei ją rozumiała, też nie chciała czuć się zmęczona i wystraszona, ale przede wszystkim: nie chciała mierzyć się z końcem świata, nie chciała widzieć niszczonego Londynu, nie chciała czuć goryczy niewiedzy i strachu, a także nie chciała tutaj być.
Tutaj - czyli krocząc przez wyłożone marmurem korytarze Chateau Rose, prowadzona w ciszy przez postawnego kamerdynera i pulchną służkę. List Tristana jej nie zaskoczył, nie spodziewała się po nim niczego innego od natychmiastowego działania, a szybka narada z pozostałą dwójką Śmierciożerców była rozsądnym rozkazem. Dającym im szansę na wspólne ustalenie fundamentów planów, które musieli przedsięwziąć: magiczny świat, o jaki walczyli z oszalałymi szlamolubami, nie mógł przecież sczeznąć - nie, nim wygrają. A nawet wtedy nie mogli rządzić spaloną do cna ziemią; należało opanować apokalipsę, przegrupować siły, a potem...
- Chcę! Do! Domu! - pisk Myssleine stawał się coraz słabszy, ale i tak wyrwał Deirdre z gorączkowych rozmyślań. Tak, priorytetem tego wieczoru miało być - co wynikało z słów nakreślonych przez Rosiera - omówienie całego tego chaosu z Macnairem i Mulciberem, nie mogła więc odmówić spotkania. Zaproszenie rozumiejąc dość opacznie, przez myśl nie przeszło jej, że mogłaby zostać w Chateau Rose na dłużej; zjawiła się tutaj z dziećmi, bo musiała. Cóż innego mogła zrobić? Zostawienie ich w La Fantasmagorii nie wchodziło w grę, magiczny balet opustoszał, Londyn drżał w chaosie i ogniu. Sądziła, że w progach posiadłości Rosierów powita ją sam Tristan, od razu prowadząc ją do gabinetu, dzieci rozkazując przejąć opiekunce, lecz nic takiego się nie stało. Nim zdążyła się zorientować, jeden z rosłych kamerdynerów, wyraźnie zmęczony, pokierował ją w boczny korytarz, a pulchna czarownica przejęła od niej Marcusa. Niosła go w wyciągniętych rękach, jak jakieś dzikie, orientalne zwierzątko, którego trochę się bała a trochę brzydziła. Deirdre najchętniej wyrwałaby jej syna, widziała w jej spojrzeniu konsternację, ale w innym wypadku nie poradziłaby sobie z wierzgającą córką. Utrudniającą zadawanie pytań dyskretnym pracownikom domu nestora; nie rozjaśnili niczego, doprowadzając ją finalnie do wschodniego skrzydła. I otwierając drzwi do...sypialni?
Deirdre przystanęła kilka kroków za progiem, zdezorientowana. Nawet Myssleine insynktownie przyjęła zdziwienie matki, przestała płakać i wierzgać - a może zaintrygowało ją jasne wnętrze, tak różne od chaosu, szarości i mroku ostatnich godzin. Marcus, ułożony przez służkę na wielkim łożu, dalej spał. - Dlaczego... - zaczęła, odwracając się do kamerdynera i służki, ale obydwoje już zniknęli, zamykając za sobą drzwi. Pozostawiając ją samą, zmęczoną i jeszcze bardziej skonfundowaną. Miała przybyć tutaj na ważne spotkanie, dlaczego więc zaprowadzono ją do tego pokoju? Poprawiła niesioną na biodrze córkę i podeszła do okna, chcąc zobaczyć, gdzie dokładnie znajdowało się pomieszczenie. Myssie uniosła rączki, szloch wymęczył ją na tyle, by stała się nieco senna - zaczęła jednak bawić się jasną zasłonką, powtarzając co kilka dziecięcych czknięć prostą prośbę: do domu, chcę do domku.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Kiedy zbudził się tego ranka, gotów był uwierzyć, że wszystko, co wydarzyło się dnia poprzedniego, było tylko dziwacznym złym snem, że niebo nie spadło im na głowy, a świat, jaki znali, wcale się nie skończył; w nieskończoności dziękował, że Evandra zapobiegliwie wróciła do domu wcześniej i nie towarzyszyła mu w trakcie pochodu, tym abstrakcyjnym zbiegiem okoliczności czyniąc niesione przez nią dziecię bezpiecznym. Raporty nabiegały zewsząd, ze zrujnowanych ziem Kentu, ze Smoczych Ogrodów, gdzie przerażone bestie poczyniły niewyobrażalne szkody, czytał spóźnioną poranną prasę z kolejnymi zapewnieniami prominentnych polityków, nie wiedząc, w co pierwsze włożyć ręce. Potęga Rycerzy Walpurgii zachwiała się w posadach, wszystko, co udało im się osiągnąć, zostało pochłonięte chaosem - niespodziewanym, bezlitosnym i nieskończonym. Czuł potęgę, jaką spadająca gwiazda podsyciła w jego ciele, czy to oni byli przyczyną zagłady? Zrujnowane miasta, krainy, zrujnowana ziemia, czy w tym mieli odnaleźć odnowę? Zbudować nowe - na gruzach starego? Teraz niewielu pamiętać będzie dawny świat.
Wiadomość z wyspy Sheppey była kolejną w morzu tragedii. Natychmiast wysłał na wyspę ludzi, którzy mieli zabezpieczyć jego majątek, w szczególności przechowywane w posiadłości pamiątki rodzinne, ale i bezcenne fragmenty fresków i rzeźbionych boazerii - w jak złym stanie był jego dom? Bardzo złym, jeśli Deirdre uznała, że nie jest to już miejsce do życia, ale wizja ulokowania jej w Fantasmagorii brzmiała absurdalnie, nie tylko dlatego, że jako namiestniczka Londynu nie mogła się w ten sposób upokarzać, ale i dlatego, że Londyn stał w płomieniach, sam nie wiedział, na ile metaforycznych. To nie było miejsce odpowiednie dla jego dzieci. Dla nich też było niebezpieczne i upokarzające, nie mogły przeszkadzać tam gościom. Począwszy od dnia, w którym okazały swoją moc, zaczynał zastanawiać się nad ich przyszłością. Wezwał Deirdre od razu, wiedział, że musi zwrócić się również do pozostałych - czas najwyższy, by pomówili poważnie. Zawieszenie broni wprawiło jego umysł w leniwą atmosferę przyjemności, z której wszechświat wyrwał go nagle i nazbyt brutalnie. Nakazawszy przygotować dla kochanki komnaty gościnne, musiał udać się do Smoczych Ogrodów - szacować szkody - z których powrócił kilka godzin później, słysząc wieści, że madame Mericourt pojawiła się na miejscu już dłuższy czas temu. Drzwi przed nim otworzyła służba i tylko dlatego zaanonsowało go stuknięcie, nie czekające jednak na odpowiedź przybyłej gościni.
- Deirdre - powitał ją, oglądając się dyskretnie na cicho zamykane drzwi, zsuwał z dłoni skórzane rękawice ochronne, których nie pozbył się jeszcze po wizycie w rodzinnym dobytku, niedbale rzucając je na mijany kredens. Obrzucił spojrzeniem wnętrze, odnajdując wzrokiem wpierw dwójkę swoich dzieci, potem dopiero ich matkę. - Co się stało? - Musiał wiedzieć, w jakim stanie pozostał jego dom, ale teraz zastanawiało go, jak bliskie śmierci były pozostawione z opiekunką bliźnięta. Nieproszony zasiadł w fotelu pod ścianą, było za wcześnie na alkohol, ale pożałował, że o niego nie poprosił. Zamiast tego wyjął papierosa i zapalił go nerwowo, nie częstując kochanki. - Gdzie twoje rzeczy? - Kazał jej je zabrać, nie widział kufra, ale miała dość czasu, żeby go rozpakować.
Wiadomość z wyspy Sheppey była kolejną w morzu tragedii. Natychmiast wysłał na wyspę ludzi, którzy mieli zabezpieczyć jego majątek, w szczególności przechowywane w posiadłości pamiątki rodzinne, ale i bezcenne fragmenty fresków i rzeźbionych boazerii - w jak złym stanie był jego dom? Bardzo złym, jeśli Deirdre uznała, że nie jest to już miejsce do życia, ale wizja ulokowania jej w Fantasmagorii brzmiała absurdalnie, nie tylko dlatego, że jako namiestniczka Londynu nie mogła się w ten sposób upokarzać, ale i dlatego, że Londyn stał w płomieniach, sam nie wiedział, na ile metaforycznych. To nie było miejsce odpowiednie dla jego dzieci. Dla nich też było niebezpieczne i upokarzające, nie mogły przeszkadzać tam gościom. Począwszy od dnia, w którym okazały swoją moc, zaczynał zastanawiać się nad ich przyszłością. Wezwał Deirdre od razu, wiedział, że musi zwrócić się również do pozostałych - czas najwyższy, by pomówili poważnie. Zawieszenie broni wprawiło jego umysł w leniwą atmosferę przyjemności, z której wszechświat wyrwał go nagle i nazbyt brutalnie. Nakazawszy przygotować dla kochanki komnaty gościnne, musiał udać się do Smoczych Ogrodów - szacować szkody - z których powrócił kilka godzin później, słysząc wieści, że madame Mericourt pojawiła się na miejscu już dłuższy czas temu. Drzwi przed nim otworzyła służba i tylko dlatego zaanonsowało go stuknięcie, nie czekające jednak na odpowiedź przybyłej gościni.
- Deirdre - powitał ją, oglądając się dyskretnie na cicho zamykane drzwi, zsuwał z dłoni skórzane rękawice ochronne, których nie pozbył się jeszcze po wizycie w rodzinnym dobytku, niedbale rzucając je na mijany kredens. Obrzucił spojrzeniem wnętrze, odnajdując wzrokiem wpierw dwójkę swoich dzieci, potem dopiero ich matkę. - Co się stało? - Musiał wiedzieć, w jakim stanie pozostał jego dom, ale teraz zastanawiało go, jak bliskie śmierci były pozostawione z opiekunką bliźnięta. Nieproszony zasiadł w fotelu pod ścianą, było za wcześnie na alkohol, ale pożałował, że o niego nie poprosił. Zamiast tego wyjął papierosa i zapalił go nerwowo, nie częstując kochanki. - Gdzie twoje rzeczy? - Kazał jej je zabrać, nie widział kufra, ale miała dość czasu, żeby go rozpakować.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Pomieszczenie było przestronne, przytulne, jasne, spokojne - a przez to niewygodne. Żywcem wyjęte z idyllycznego snu, w którym z nieba nie spadają ogniste odłamki wielkości wiwern, a ziemia pozostaje stabilnym podłożem, na którym można stawiać strzeliste posiadłości. Wysokie, wykuszowe okno pozwalało dojrzeć wschodnią część ogrodu. Zadbanego, rozkwitającego pełnią barw w sierpniowym słońcu, ubarwionego kwiatami pyszniącymi się w popołudniowych promieniach. Baśniowe otoczenie w szalonych czasach; nic, co przezz szybę widziała Deirdre, nie wskazywało na to, że kilkanaście metrów dalej pod gzymsami znajdują się stosy zniszczonych dachówek, a część ścian budynku została poszatkowana odłamkami. W tym niewielkim wycinku rzeczywistości, ograniczonym szprosami okna, świat się nie kończył. Trwał, tak, jakby w sąsiadujących wioskach czy nawet samym Londynie ludzie nie ginęli w gruzach własnych domów, paleni żywcem lub wciągani w otchłanie, pojawiające sie raz po raz razem z drżeniem ziemi.
Wypaczona mikrorzeczywistość miala jednak jeden mankament, nie pozwalający karmić się iluzją bezpieczeństwa: przebywała tam, gdzie nie powinna, w Chateau Rose, i to nie samotnie, a z dwójką dzieci. Bękartów, które powinny znajdować się jak najdalej od tego miejsca, od domu, który nigdy nie miał być ich - i od ojca, którego nigdy nie miały nazwać tym mianem. Czuła się sfrustrowana i zagubiona, bezbronna i zdezorientowana. Zamknięta w pomieszczeniu eleganckim i wygodnym, lecz pozostającym w pewnym sensie pułapką. Nikt nie zabraniał jej wyjścia, ale błąkanie się po Chateu Rose wydawało się jej nie na miejscu, nie chciała też zostawić dzieci samych - kto wie, co przyszłoby im do głowy w chwili zmęczenia i stresu. Czekała więc na jakiekolwiek wieści od Rosiera: nie trwało to długo, ledwie zdążyła obmyć dziecięce buzie i dłonie w przestronnej łazience, a później zacząć układać je do drzemki, gdy w progu pokoju stanął Tristan.
Zmęczenie nie odbierało mu aury siły, wręcz przeciwnie, zaś gest zdjęcia rękawic działał na nią tak samo mocno. Zwłaszcza w kontekście tego, co stało się na Elfim Szlaku, gdy sięgnął po mroczne moce, zyskując zrodzonego z ciemności sługę. Bestię, której cień zdawała się stale widzieć tuż za jego plecami także teraz; niepokojące i fascynujące fatum, znikające, gdy kilkukrotnie zamrugała. Skinęła mu głową z szacunkiem, przenosząc wyczekujące spojrzenie na bliźnięta.
- Przywitajcie się - poleciła dzieciom, były zaspane, zdezorientowane i wystraszone, lecz mimo to pomogła im zsunąć się z wysokiego łóżka. Ich ubranka były pomięte, ale buzie czyste. Wpatrywały się w nowo przybyłego gościa z bliźniaczym zainteresowaniem, przytłumionym zmęczeniem, dygnęły jednak umiejętniej już niż ostatnim razem, gdy się widzieli. Marcus nie ruszył się z miejsca, w zadumie mrużąc oczy, Myssleine, odważniejsza, wyraźnie zafascynowała się pozłacanymi klamrami służbowego obuwia mężczyzny. Już przebierała nogami, gotowa podbiec do nóg Rosiera, Deirdre pochwyciła ją jednak w pół zaskakująco żywiołowego i radosnego biegu. Wyprostowała się tuż przed nim, przytrzymując Myssie w ramionach, mając nadzieję, że ta nie zacznie płakać.
- Nie wiem - a ty? Zdołałeś się czegokolwiek dowiedzieć? To było...nierzeczywiste. Jak z koszmaru. Ludzie, których od wczoraj spotykałam, nie mieli żadnych sensownych informacji, nic nie zapowiadało deszczu meteorytów ani trzęsień ziemi - odpowiedziała na pytanie Tristana ogólnie, myślami ciągle będąc przy większym obrazie, przy zniszczeniach, nie tylko tych, które widziała na własne oczy, ale tych, o których rozgorączkowane plotki słyszała. Kontynuowałaby dalej, ale Marcus wszedł jej w słowo. - Ten pan. Kto to? - spytał powoli, wdrapując się z powrotem na łóżko, by stamtąd lepiej widzieć siedzącego już w fotelu mężczyznę. - Lord nestor, sir Tristan, mówiłam wam o nim. Nie przeszkadzajcie - poleciła surowo, poprawiając marudzącą na rękach Myssleine, wyciągającą dłonie w stronę Tristana: a raczej jego butów i sprzączki pasa, zafascynowana męskim strojem i błyszczącymi elementami. Również żarzący się koniec papierosa sprawił, że pisnęła niecierpliwie. Lubiła ogień. Deirdre zignorowała córkę, kontynuując odpowiedź, już bardziej konkretnie.
- Jeden z odłamków uderzył w dach, chyba od południowej strony. Większość poddasza została zdewastowana - nie znała się na magicznych konstrukcjach, okoliczności nie sprzyjały też dokładnemu przyjrzeniu się efektom uderzenia, nadwyrężającemu stabilności Białej Willi, relacjonowała jednak na tyle rzeczowo, na ile potrafiła. - Uderzenie wywołało pożar, część wnętrz jest spalona, ale dom nie został całłkiem zniszczony, przynajmniej nie przez płomienie. Od strony wybrzeża musiała nadejść wielka fala, roztrzaskała werandę i elewację; szczęście w nieszczęściu, woda ugasiła pożar, ale pomieszczenia nie nadają się do zamieszkania - zamilkła, nie potrafiła powiedzieć nic więcej, czuła też absurdalny...wstyd? Żadne z tych wydarzeń nie było jej winą, cała Anglia stała się ofiarą szalonego kataklizmu, ale mimo to opowiadając o opłakanym stanie, w jakim znajdowała się Biała Willa, ledwie zwalczała chęć dodania przeprosin. Wiedziała, że nie był to byle budynek, że należał do sir Corentina, że Biała Willa wiele znaczyła zarówno dla Tristana, jak i dla jego sióstr. - Z domu ledwie zdołałam zabrać jedynie dzieci. Nie wzięliśmy swoich rzeczy, były w zniszczonych miejscach domu albo zostały zalane - odpowiedziała, znów czując się skarcona, tak, miała szansę złapać cokolwiek i zabrać ze sobą choć kilka dziecięcych ubranek, ale w tamtym momencie, z ledwie przytomną Mathilde, już samo skuteczne przeniesienie bliźniąt w bezpieczne miejsce zakrawało na cud. - Wrócę tam, kiedy już... - zawiesiła głos, nie wiedząc dokładnie, co powiedzieć. Kiedy już będzie bezpiecznie - czy to w ogóle było możliwe? Kiedy już zdecyduje, gdzie spędzi kolejne noce - nie miała na to w tym momencie żadnego sensownego pomysłu. Nie dokończyła zdania, marszcząc krótko nos, swobodna, nieświadoma mina, oznaka słabości i zagubienia, na jaką pozwalała sobie tylko przy najbliższych. - Mulciber i Macnair. Gdzie są? Myślałam, że wezwałeś mnie tu na nasze spotkanie - powróciła niezbyt płynnie do konkretów, była Śmierciożerczynią, to było teraz najważniejsze. Czekała na rozkazy, gotowa na stworzenie podstaw planu - o ile zdoła pozbyć się na chwilę obowiązków matki. - Czy ktoś mógłby ich przez ten czas popilnować? Nie chcę, żeby zostały same - dodała ciszej, w głosie wybrzmiały proszące nuty. Upokarzające, ale nie potrafiła ich powstrzymać, zwłaszcza z nieuświadomioną do końca wiszącą nad nią mroczną chmurą: przeświadczeniem, że znów została zdana na łaskę Rosiera. I że znów nie podołała, była zmęczona, dzieci nie zachowywały się idealnie, świat walił im się na głowy - a sama od dawna nie czuła się tak bezbronna. Nie mając siły nawet ukryć tego uczucia, przebijającego się w spojrzeniu, lekkim drżeniu głosu, pobladłej twarzy. Mocniej przycisnęła do siebie Myssleine, chcąc ją uspokoić i odwróciła się w stronę łóżka, chcąc nie tylko ukryć własną żałosną bezsilność, ale i usadzić dziewczynkę obok brata. Najchętniej zamknęłaby je w innym pokoju, lecz nie było to obecnie możliwe. - To, co wezwałeś na Elfim Szlaku...Co to było? - spytała ciszej, oglądając się przez ramię, a w jej czarnych oczach mocniej od zagubienia zalśniła fascynacja. Wzmocniona tylko lękiem, z jakim wspominała mrok, tak wiernie służący Rosierowi w chaosie zniszczeń w Waltham.
Wypaczona mikrorzeczywistość miala jednak jeden mankament, nie pozwalający karmić się iluzją bezpieczeństwa: przebywała tam, gdzie nie powinna, w Chateau Rose, i to nie samotnie, a z dwójką dzieci. Bękartów, które powinny znajdować się jak najdalej od tego miejsca, od domu, który nigdy nie miał być ich - i od ojca, którego nigdy nie miały nazwać tym mianem. Czuła się sfrustrowana i zagubiona, bezbronna i zdezorientowana. Zamknięta w pomieszczeniu eleganckim i wygodnym, lecz pozostającym w pewnym sensie pułapką. Nikt nie zabraniał jej wyjścia, ale błąkanie się po Chateu Rose wydawało się jej nie na miejscu, nie chciała też zostawić dzieci samych - kto wie, co przyszłoby im do głowy w chwili zmęczenia i stresu. Czekała więc na jakiekolwiek wieści od Rosiera: nie trwało to długo, ledwie zdążyła obmyć dziecięce buzie i dłonie w przestronnej łazience, a później zacząć układać je do drzemki, gdy w progu pokoju stanął Tristan.
Zmęczenie nie odbierało mu aury siły, wręcz przeciwnie, zaś gest zdjęcia rękawic działał na nią tak samo mocno. Zwłaszcza w kontekście tego, co stało się na Elfim Szlaku, gdy sięgnął po mroczne moce, zyskując zrodzonego z ciemności sługę. Bestię, której cień zdawała się stale widzieć tuż za jego plecami także teraz; niepokojące i fascynujące fatum, znikające, gdy kilkukrotnie zamrugała. Skinęła mu głową z szacunkiem, przenosząc wyczekujące spojrzenie na bliźnięta.
- Przywitajcie się - poleciła dzieciom, były zaspane, zdezorientowane i wystraszone, lecz mimo to pomogła im zsunąć się z wysokiego łóżka. Ich ubranka były pomięte, ale buzie czyste. Wpatrywały się w nowo przybyłego gościa z bliźniaczym zainteresowaniem, przytłumionym zmęczeniem, dygnęły jednak umiejętniej już niż ostatnim razem, gdy się widzieli. Marcus nie ruszył się z miejsca, w zadumie mrużąc oczy, Myssleine, odważniejsza, wyraźnie zafascynowała się pozłacanymi klamrami służbowego obuwia mężczyzny. Już przebierała nogami, gotowa podbiec do nóg Rosiera, Deirdre pochwyciła ją jednak w pół zaskakująco żywiołowego i radosnego biegu. Wyprostowała się tuż przed nim, przytrzymując Myssie w ramionach, mając nadzieję, że ta nie zacznie płakać.
- Nie wiem - a ty? Zdołałeś się czegokolwiek dowiedzieć? To było...nierzeczywiste. Jak z koszmaru. Ludzie, których od wczoraj spotykałam, nie mieli żadnych sensownych informacji, nic nie zapowiadało deszczu meteorytów ani trzęsień ziemi - odpowiedziała na pytanie Tristana ogólnie, myślami ciągle będąc przy większym obrazie, przy zniszczeniach, nie tylko tych, które widziała na własne oczy, ale tych, o których rozgorączkowane plotki słyszała. Kontynuowałaby dalej, ale Marcus wszedł jej w słowo. - Ten pan. Kto to? - spytał powoli, wdrapując się z powrotem na łóżko, by stamtąd lepiej widzieć siedzącego już w fotelu mężczyznę. - Lord nestor, sir Tristan, mówiłam wam o nim. Nie przeszkadzajcie - poleciła surowo, poprawiając marudzącą na rękach Myssleine, wyciągającą dłonie w stronę Tristana: a raczej jego butów i sprzączki pasa, zafascynowana męskim strojem i błyszczącymi elementami. Również żarzący się koniec papierosa sprawił, że pisnęła niecierpliwie. Lubiła ogień. Deirdre zignorowała córkę, kontynuując odpowiedź, już bardziej konkretnie.
- Jeden z odłamków uderzył w dach, chyba od południowej strony. Większość poddasza została zdewastowana - nie znała się na magicznych konstrukcjach, okoliczności nie sprzyjały też dokładnemu przyjrzeniu się efektom uderzenia, nadwyrężającemu stabilności Białej Willi, relacjonowała jednak na tyle rzeczowo, na ile potrafiła. - Uderzenie wywołało pożar, część wnętrz jest spalona, ale dom nie został całłkiem zniszczony, przynajmniej nie przez płomienie. Od strony wybrzeża musiała nadejść wielka fala, roztrzaskała werandę i elewację; szczęście w nieszczęściu, woda ugasiła pożar, ale pomieszczenia nie nadają się do zamieszkania - zamilkła, nie potrafiła powiedzieć nic więcej, czuła też absurdalny...wstyd? Żadne z tych wydarzeń nie było jej winą, cała Anglia stała się ofiarą szalonego kataklizmu, ale mimo to opowiadając o opłakanym stanie, w jakim znajdowała się Biała Willa, ledwie zwalczała chęć dodania przeprosin. Wiedziała, że nie był to byle budynek, że należał do sir Corentina, że Biała Willa wiele znaczyła zarówno dla Tristana, jak i dla jego sióstr. - Z domu ledwie zdołałam zabrać jedynie dzieci. Nie wzięliśmy swoich rzeczy, były w zniszczonych miejscach domu albo zostały zalane - odpowiedziała, znów czując się skarcona, tak, miała szansę złapać cokolwiek i zabrać ze sobą choć kilka dziecięcych ubranek, ale w tamtym momencie, z ledwie przytomną Mathilde, już samo skuteczne przeniesienie bliźniąt w bezpieczne miejsce zakrawało na cud. - Wrócę tam, kiedy już... - zawiesiła głos, nie wiedząc dokładnie, co powiedzieć. Kiedy już będzie bezpiecznie - czy to w ogóle było możliwe? Kiedy już zdecyduje, gdzie spędzi kolejne noce - nie miała na to w tym momencie żadnego sensownego pomysłu. Nie dokończyła zdania, marszcząc krótko nos, swobodna, nieświadoma mina, oznaka słabości i zagubienia, na jaką pozwalała sobie tylko przy najbliższych. - Mulciber i Macnair. Gdzie są? Myślałam, że wezwałeś mnie tu na nasze spotkanie - powróciła niezbyt płynnie do konkretów, była Śmierciożerczynią, to było teraz najważniejsze. Czekała na rozkazy, gotowa na stworzenie podstaw planu - o ile zdoła pozbyć się na chwilę obowiązków matki. - Czy ktoś mógłby ich przez ten czas popilnować? Nie chcę, żeby zostały same - dodała ciszej, w głosie wybrzmiały proszące nuty. Upokarzające, ale nie potrafiła ich powstrzymać, zwłaszcza z nieuświadomioną do końca wiszącą nad nią mroczną chmurą: przeświadczeniem, że znów została zdana na łaskę Rosiera. I że znów nie podołała, była zmęczona, dzieci nie zachowywały się idealnie, świat walił im się na głowy - a sama od dawna nie czuła się tak bezbronna. Nie mając siły nawet ukryć tego uczucia, przebijającego się w spojrzeniu, lekkim drżeniu głosu, pobladłej twarzy. Mocniej przycisnęła do siebie Myssleine, chcąc ją uspokoić i odwróciła się w stronę łóżka, chcąc nie tylko ukryć własną żałosną bezsilność, ale i usadzić dziewczynkę obok brata. Najchętniej zamknęłaby je w innym pokoju, lecz nie było to obecnie możliwe. - To, co wezwałeś na Elfim Szlaku...Co to było? - spytała ciszej, oglądając się przez ramię, a w jej czarnych oczach mocniej od zagubienia zalśniła fascynacja. Wzmocniona tylko lękiem, z jakim wspominała mrok, tak wiernie służący Rosierowi w chaosie zniszczeń w Waltham.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Jego wzrok przemknął ku jego dzieciom na krótkie polecenie ich matki, aby się przywitały. Dygnięciu brakowało dokładności, tak jak dzieciom brakowało porządnego nauczyciela dobrych manier, nie zareagował ni to na milczące i nieufne spojrzenie syna, ni to na żywiołową ciekawość córki. Zaczynały być widoczne ich temperamenty. Zaczynali być ludźmi, młodymi czarodziejami, a jego coraz częściej nawiedzała myśl - kim on zamierzał być dla nich. Były tylko bękartami, nieślubnymi dziećmi zrodzonymi z łona kochanki, kochanki bliższej mu jednak niżeli przypadkowa znajomość, kochanki, z którą połączyło go więcej, niż przelotny romans, kochanki, która w ostatecznym zepsuciu doznała słodyczy jego małżeńskiego łoża, dzieląc swoją przyjemność z nim i z jego ukochaną. Nie było w tym nic poprawnego i nic wpisującego się w znane mu schematy, odpowiedź na jego rozterki wydawała się równie zawiła. Lord nestor Rosier, poprawił ją w myślach, sir Tristan, pan ojciec, zawahały się znów tylko myśli, czy chciał - czy potrafił - być dla nich obcym człowiekiem? Chciał mieć wpływ na to, jak ukształtują się ich umysły. Chciał mieć władzę nad ich potęgą. Nie musiał być w tym celu ich ojcem, lecz nie mógł być im obcym.
- Marcusie, Myssleine - odpowiedział po krótkiej chwili zawahania, zwracając się do nich wprost po raz pierwszy w ich krótkim życiu. - Dzień dobry - powitał je tylko, mimo grzecznego zwrotu pusto i chłodno. Dopiero co przyszły na świat, lecz już były rozumne. Nie obejrzą się nawet, a nadejdzie ich pierwszy dzień w szkole. A potem ostatni - i pierwsze kroki ku dorosłości. Do tego czasu bliźnięta musiały zostać opanowane. Okiełznane w swojej mrocznej i niezrozumiałej energii. I chyba zaczynał rozumieć, jak ważne było, by już teraz zbliżyły się do starszego brata.
- Nie - odparł zdawkowo, próbował zorientować się co się stało, na pytanie czemu przyjdzie jeszcze czas, skala kataklizmu wykraczała znacznie poza ich pojmowanie, ale to, co wydarzyło się na elfim szlaku... Nie o kataklizm sam w sobie zresztą pytał, ten widział na własne oczy, pytał o to, stało się z jego posiadłością, strawioną przez żywioł razem ze wszystkim wartościowym, co skrywało się w jej murach. Nie rozumiała tego, ale nawet sztućce wykonane przez mistrza swojego fachu przed ponad trzystoma laty z wysokiej próby srebrna były tam absolutnie bezcenne. Przemknął ku niej spojrzeniem, gdy przeszła do rzeczy i opisała zniszczenia Białej Willi, leniwie zaciągnął się nikotyną, uwalniając kłęby gęstego duszącego dymu. Grymas na jego twarzy wydał się bardziej niż niezadowolony, panele były wykonane z rzadkiego wysokogatunkowego drewna, w niektórych miejscach ręcznie rzeźbione przez uznanego mistrza stolarskiego fachu, to wszystko mogło już zgnić. Zamierzała w ogóle zainteresować się tymi zniszczeniami? Od niechcenia odciągnął rękę na bok, strzepując z papierosa pył do porcelanowej popielnicy. - Zalane ubrania nie nadają się już do użytku? Nie da się ich... wysuszyć, może? - spytał niechętnie, szacunek kosztów doprowadzenia Białej Willi do stanu używalności, włączając w to szkody, które przeszły przez Chateau Rose i Smocze Ogrody, osiągały kwoty, od których zaczynał odczuwać przykrą słabość i jak nigdy pojedyncze sykle zaczęły mieć dla niego znaczenie. Jego zły nastrój zdawał się rozprzestrzeniać po komnacie ponurą i przytłaczającą aurą, która rozlewała się jak coraz dalej rzucany cień. Przykre to było przebudzenie z tego słodkiego odpoczynku, tygodni rozkoszy w ramionach dwóch kobiet pośród leśnych ostępów, spóźnionej podróży poślubnej wiodącej przez Rumunię. Ponoć nic trwać nie mogło wiecznie, w szczególności szczęście. - Kiedy już wszystko zgnije? - spytał, wtrącając jej w pół słowa. - Czy kiedy Biała Willa, za sprawą tajemnej magii, znów stanie się odpowiednia do zamieszkania? - Nie czekał na odpowiedź, jął mówić dalej od razu. - Wysłałem na miejsce służbę. Zbiorą to, co zostało z mojego majątku. Może zdołają przynieść dla was ubrania, krawiec przyjdzie... - Machnął nonszalancko dłonią, nie pamiętał, kiedy mieli się go spodziewać. - Pomów o tym z moją żoną. - Evandra pamiętała z całą pewnością, wypatrywała tych spotkań ze znacznie większym entuzjazmem, niż on. Jemu też płacił zbyt dużo.
- Wezwałem cię tu, bo uznałaś, że Fantasmagoria jest najlepszym miejscem na prowadzenie przedszkola, to miał być żart? Mało zabawny, nie chcę tam widzieć żadnych dzieci. - Ani ona nie mogła poznać się od strony nieporadnej samotnej matki, ani jego dzieci nie mogły zostać w ten sposób zapamiętane przez postronnych. Może i była namiestniczką Londynu, lecz nie dostrzegał niczego niewłaściwego w ruganiu jej - jak dawniej - niby nieposłusznej uczennicy, która znów dokonała złych wyborów; stała przed nim, z jego córką na rękach, zapadnięty w fotelu zaciągał się kojącym papierosem. Obejrzał się, nieco nerwowo, ale bez jego życzenia nie przygotowano tu żadnego alkoholu. - Pojawią się, wieczorem. Poczekasz do tego czasu. Będzie trzeba omówić to, co się stało i to, co dopiero się wydarzy. - Rozprawianie o tym we dwójkę nie miało w jego odczuciu większego sensu. Uniósł wzrok na Deirdre, przyglądając się jej oczom - choć z jego bił chłód. Nie patrzył na nią, bo chciał ją widzieć, nie dlatego, że chciał ponapawać się jej urodą, szukał śladów krwawych łez. Łez, które popłynęły w chwili, w której to wszystko potoczyło się nie tak, jak powinna. Czuła to pewnie, tamtą potęgę, moc, która nimi zawładnęła. Czy to ta moc ściągnęła na ziemię spadające gwiazdy, czy przeciwnie, to spadające gwiazdy podjudziły niesioną przez nich moc? Miał wiele pytań, żadnych odpowiedzi.
- Nie wiem - przyznał, bez ogródek, wprost, nieco zdawkowo. - A gdzie magiczne słowo? - Jego usta złożyły się drwiąco, gdy spytała o opiekę nad dziećmi, był rozdrażniony, a rozdrażniony lubił się zabawić. - Co z ich opiekunką? Skontaktuj się z nią. Chcę, żeby się u mnie stawiła. Natychmiast. - Powinni być w stanie wygospodarować dla niej pryczę w pokoju dla służby. Marcus i Myssleine ją znały, będą przy niej posłuszniejsze, a przy bliźniętach przyda się więcej par oczu, niż zwykle doglądało Evana. Przeklął w myślach, runęło tak wiele rzeczy, że nie wiedział nawet, w które włożyć ręce jako pierwsze.
- Marcusie, Myssleine - odpowiedział po krótkiej chwili zawahania, zwracając się do nich wprost po raz pierwszy w ich krótkim życiu. - Dzień dobry - powitał je tylko, mimo grzecznego zwrotu pusto i chłodno. Dopiero co przyszły na świat, lecz już były rozumne. Nie obejrzą się nawet, a nadejdzie ich pierwszy dzień w szkole. A potem ostatni - i pierwsze kroki ku dorosłości. Do tego czasu bliźnięta musiały zostać opanowane. Okiełznane w swojej mrocznej i niezrozumiałej energii. I chyba zaczynał rozumieć, jak ważne było, by już teraz zbliżyły się do starszego brata.
- Nie - odparł zdawkowo, próbował zorientować się co się stało, na pytanie czemu przyjdzie jeszcze czas, skala kataklizmu wykraczała znacznie poza ich pojmowanie, ale to, co wydarzyło się na elfim szlaku... Nie o kataklizm sam w sobie zresztą pytał, ten widział na własne oczy, pytał o to, stało się z jego posiadłością, strawioną przez żywioł razem ze wszystkim wartościowym, co skrywało się w jej murach. Nie rozumiała tego, ale nawet sztućce wykonane przez mistrza swojego fachu przed ponad trzystoma laty z wysokiej próby srebrna były tam absolutnie bezcenne. Przemknął ku niej spojrzeniem, gdy przeszła do rzeczy i opisała zniszczenia Białej Willi, leniwie zaciągnął się nikotyną, uwalniając kłęby gęstego duszącego dymu. Grymas na jego twarzy wydał się bardziej niż niezadowolony, panele były wykonane z rzadkiego wysokogatunkowego drewna, w niektórych miejscach ręcznie rzeźbione przez uznanego mistrza stolarskiego fachu, to wszystko mogło już zgnić. Zamierzała w ogóle zainteresować się tymi zniszczeniami? Od niechcenia odciągnął rękę na bok, strzepując z papierosa pył do porcelanowej popielnicy. - Zalane ubrania nie nadają się już do użytku? Nie da się ich... wysuszyć, może? - spytał niechętnie, szacunek kosztów doprowadzenia Białej Willi do stanu używalności, włączając w to szkody, które przeszły przez Chateau Rose i Smocze Ogrody, osiągały kwoty, od których zaczynał odczuwać przykrą słabość i jak nigdy pojedyncze sykle zaczęły mieć dla niego znaczenie. Jego zły nastrój zdawał się rozprzestrzeniać po komnacie ponurą i przytłaczającą aurą, która rozlewała się jak coraz dalej rzucany cień. Przykre to było przebudzenie z tego słodkiego odpoczynku, tygodni rozkoszy w ramionach dwóch kobiet pośród leśnych ostępów, spóźnionej podróży poślubnej wiodącej przez Rumunię. Ponoć nic trwać nie mogło wiecznie, w szczególności szczęście. - Kiedy już wszystko zgnije? - spytał, wtrącając jej w pół słowa. - Czy kiedy Biała Willa, za sprawą tajemnej magii, znów stanie się odpowiednia do zamieszkania? - Nie czekał na odpowiedź, jął mówić dalej od razu. - Wysłałem na miejsce służbę. Zbiorą to, co zostało z mojego majątku. Może zdołają przynieść dla was ubrania, krawiec przyjdzie... - Machnął nonszalancko dłonią, nie pamiętał, kiedy mieli się go spodziewać. - Pomów o tym z moją żoną. - Evandra pamiętała z całą pewnością, wypatrywała tych spotkań ze znacznie większym entuzjazmem, niż on. Jemu też płacił zbyt dużo.
- Wezwałem cię tu, bo uznałaś, że Fantasmagoria jest najlepszym miejscem na prowadzenie przedszkola, to miał być żart? Mało zabawny, nie chcę tam widzieć żadnych dzieci. - Ani ona nie mogła poznać się od strony nieporadnej samotnej matki, ani jego dzieci nie mogły zostać w ten sposób zapamiętane przez postronnych. Może i była namiestniczką Londynu, lecz nie dostrzegał niczego niewłaściwego w ruganiu jej - jak dawniej - niby nieposłusznej uczennicy, która znów dokonała złych wyborów; stała przed nim, z jego córką na rękach, zapadnięty w fotelu zaciągał się kojącym papierosem. Obejrzał się, nieco nerwowo, ale bez jego życzenia nie przygotowano tu żadnego alkoholu. - Pojawią się, wieczorem. Poczekasz do tego czasu. Będzie trzeba omówić to, co się stało i to, co dopiero się wydarzy. - Rozprawianie o tym we dwójkę nie miało w jego odczuciu większego sensu. Uniósł wzrok na Deirdre, przyglądając się jej oczom - choć z jego bił chłód. Nie patrzył na nią, bo chciał ją widzieć, nie dlatego, że chciał ponapawać się jej urodą, szukał śladów krwawych łez. Łez, które popłynęły w chwili, w której to wszystko potoczyło się nie tak, jak powinna. Czuła to pewnie, tamtą potęgę, moc, która nimi zawładnęła. Czy to ta moc ściągnęła na ziemię spadające gwiazdy, czy przeciwnie, to spadające gwiazdy podjudziły niesioną przez nich moc? Miał wiele pytań, żadnych odpowiedzi.
- Nie wiem - przyznał, bez ogródek, wprost, nieco zdawkowo. - A gdzie magiczne słowo? - Jego usta złożyły się drwiąco, gdy spytała o opiekę nad dziećmi, był rozdrażniony, a rozdrażniony lubił się zabawić. - Co z ich opiekunką? Skontaktuj się z nią. Chcę, żeby się u mnie stawiła. Natychmiast. - Powinni być w stanie wygospodarować dla niej pryczę w pokoju dla służby. Marcus i Myssleine ją znały, będą przy niej posłuszniejsze, a przy bliźniętach przyda się więcej par oczu, niż zwykle doglądało Evana. Przeklął w myślach, runęło tak wiele rzeczy, że nie wiedział nawet, w które włożyć ręce jako pierwsze.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Wypowiedzenie na głos imion dzieci, ich dzieci, sprawiło, że lekko zadrżała. Nigdy wcześniej nie zwracał się do nich bezpośrednio, a choć w tonie Tristana próżno było szukać choćby sympatii, to ten drobny gest naprawdę wiele dla niej znaczył. Dla dzieci również, Myssleine przestała się wyrywać, zaintrygowana dźwiękiem męskiego głosu. Bliźnięta nie przywykły do obecności mężczyzn, kontaktowały się głównie z matką i opiekunkami, czasem tylko spotykając innych ludzi, gdy sporadycznie opuszczały Wyspę Sheppey. Teraz po raz pierwszy znajdowały się tak długo poza własną baśniową, bezpieczną krainą, gdzie odrobinę...dziczały. Deirdre zaczynała to zauważać, mówiły rzadziej, przyzwyczajone do komunikacji między sobą niemal bez słów. Teraz też nie gaworzyły beztrosko; gdy ułożyła córkę obok syna, przysiedli tuż obok siebie, głowa w głowę, wyglądając zza baldachimu na rozłożonego w fotelu czarodzieja, z takim zaciekawieniem, z jakim często oglądały szybujące nad klifami Dover czarne sylwetki smoków.
- Nadają. Kiedy miałam to zrobić? Minęło kilkanaście godzin - odparła zdecydowanym tonem, od chaosu na Elfim Szlaku nie zmrużyła oka, miała pod opieką dzieci, a pokonanie sporych odległości między wysepką, Londynem a siedzibą rodu Kent - w bezpieczny sposob - wymagało zasobów i czasu. Zmęczenie i bezradność dawały się jej we znaki, usiadła na brzegu łóżka, naprzeciw fotela, który zajął Rosier, w końcu zbierając siły, by spojrzeć na niego w pełni, bez uciekania wzrokiem. - Dziękuję. Zrobiłabym to sama, po naszym spotkaniu, kiedy znalazłabym miejsce dla dzieci - odpowiedziała spokojniej, z szczerą wdzięcznością, jak nigdy rozumiejąc, jak wielkim utrudnieniem stały się bliźnięta. Pochłaniające zasoby, czas i możliwości. Mimo tego nie potrafiła z nich zrezygnować, zabierając je ze sobą do jaskini drzemiącego lwa, tuż pod ostre pazury pewnej harpii. O jakiej wspomniał sam Rosier, zacisnęła usta, lekko kręcąc głową. Nie chciała zostać tu na tyle długo, by ryzykować spotkaniem z lady doyenne, gdy tuż przy jej nogach plątały się bliźnięta.
- Nie będę jej kłopotać. Ubrania odzyskane z Białej Willi wystarczą, może mam coś jeszcze w La Fantasmagorii, część mogę pożyczyć - dodała szybko, nie chciała sprawiać więcej kłopotów niż już to uczyniła, ostatnim, czego potrzebowała w tym trudnym czasie było zrzucanie na barki Rosiera kolejnych ciężarów. Wyprostowała się na łóżku, odgarniając za ucho kosmyk czarnych włosów; fryzura pozostawiała naprawdę wiele do życzenia, część włosów ciągle sklejonych było krwią. Nie miała kiedy zająć się sobą, stale rozkojarzona i zdenerwowana, a teraz przesłuchiwana przez Tristana. Jak zwykle nie wykazującego się wobec niej nawet odrobiną łagodności. Spojrzała na niego spod półprzymkniętych powiek, na usta cisnęły się jej ostre słowa sprzeciwu, nie zasłużyła na tak surową krytykę, robiła, co mogła - powstrzymała jednak pragnienie stanowczej obrony zabrania dzieci do magicznego baletu.
- To miejsce znają, było stosunkowo najbliżej, chciałam zobaczyć też na własne oczy Londyn i to, co się w nim działo - wyjaśniła cierpliwie swój tok myślenia, przecież nie zamierzała zostać w Fantasmagorii na zawsze, był to chwilowy azyl. Uniosła palce do skroni, zadziało się zbyt wiele w zbyt krótkim czasie, głowa zaczynała wibrować zapowiedzią bólu. Wywołanego także potrzebą odnalezienia schronienia na dłużej niż kilka dni. - Mogłabym udać się do Ramseya, do Warwick, ostatnio proponował mi gościnę - zaproponowała niepewnie, chcąc jak najszybciej znaleźć rozwiązanie, które usatysfakcjonowałoby Rosiera. A on - nie był zadowolony, znała go dobrze, wyczuwała najlżejsze drgania zapowiadające wybuch gniewu lub frustracji, a teraz musiałaby być absolutnie ślepa, by zignorować pochmurną aurę, która go otaczała. Jeśli ją samą przytłoczyła niszczycielska siła, uderzająca w magiczną Anglię ubiegłej nocy, to Rosier, odpowiedzialny za całe hrabstwo i całą Anglię jako najwyższy rangą Śmierciożerca, musiał dźwigać ciężar zmartwień stukrotnie większych. Nie chciała mu ich dokładać. - Zajmę się tym. Nie musisz o nas myśleć. Dziękuję, że teraz możemy się tu zatrzymać - wyrzuciła z siebie na jednym wydechu, jak najbardziej stanowczo, pragnąc zarysować granicę swej nieudolności. Coś wymyśli, znajdzie sposób, zarabiała przecież, choć zupełnie nie miała kontroli nad galeonami pojawiającymi się niemal magicznie w jej skrytce bankowej. Zacisnęła dłonie w pięści na kolanach, mocno, aż zbielały knykcie, nie z gniewu, a z mocno skrywanej bezradności. Zerknęła w górę, na Tristana, zaciskając na moment usta, jakby wymuszone magiczne słowo wcale nie chciało przez nie przejść. - Proszę - wyartykułowała bezwładnie, przywykła do wydawania rozkazów; opiekę nad dziećmi przejmie zresztą nie sam Rosier a jedna z dziesiątek usługujących mu kobiet. Sprowadzenie jednej tutaj na kilka godzin nie byłoby wielkim problemem - ani problemem wymagającym błagania, do którego ją zmuszał. Nieco bezsensownie wymagając również sprowadzenia tu Mathildy? Kąciki ust zadrżały, na myśl przychodziły tylko niezbyt przyjemne konotacje kolejnego rozkazu. Nianie Rosierów były zbyt wysoko urodzone, by zajmować się bękartami przez nadchodzącą noc? Bał się, że bliźnięta zamordują jakąś wyjątkowo urodziwą służącą? A może brzydził się jakimkolwiek kontaktem Chateau Rose z nieślubnymi dziećmi? - Oczywiście. Wyślę sowę, jeśli łaskawie zostanie mi ona pożyczona z waszej sowiarni - odpowiedziała po dłuższej chwili milczenia, powoli, starając się zabrzmieć racjonalnie a nie prowokująco. Wstała i podeszła do niewielkiego biurka, rzeźbionego z bialego drewna; już wcześniej dostrzegła w jednej z szufladek papeterię, pióro i inne drobiazgi, niezbędne czarodziejom goszczonym w Chateau Rose. Pochyliła się nad blatem, długie włosy wymknęły się zupełnie spod klamry, przesłaniając ją na kilka chwil, gdy kreśliła list do Mathildy. Czy sowa w ogóle odnajdzie ją w tym całym chaosie? - Wątpię, by zdołała tu przybyć na czas - zastrzegła cicho znad pergaminu. Jeśli Tristan oczekiwał, że dziewczyna stawi się tutaj w ciągu trzech godzin, srogo się zawiedzie. - Czy będzie to skrajnym nadwyrężeniem twojej gościnności, gdybyśmy mogli zostać tutaj do jutra? - spytała w końcu, słowa z trudem przechodziły jej przez gardło, ale łatwiej było znów ukorzyć się w pozycji proszącej, gdy nie musiała patrzeć Rosierowi w oczy, skutecznie dławiąc nieracjonalny wstyd. Zniszczono jej dom, jedyny, jaki znała - to nie ona za to odpowiadała, ale ponosiła tego konsekwencje. Głębsze niż mogłoby się z pozoru wydawać.
- Nadają. Kiedy miałam to zrobić? Minęło kilkanaście godzin - odparła zdecydowanym tonem, od chaosu na Elfim Szlaku nie zmrużyła oka, miała pod opieką dzieci, a pokonanie sporych odległości między wysepką, Londynem a siedzibą rodu Kent - w bezpieczny sposob - wymagało zasobów i czasu. Zmęczenie i bezradność dawały się jej we znaki, usiadła na brzegu łóżka, naprzeciw fotela, który zajął Rosier, w końcu zbierając siły, by spojrzeć na niego w pełni, bez uciekania wzrokiem. - Dziękuję. Zrobiłabym to sama, po naszym spotkaniu, kiedy znalazłabym miejsce dla dzieci - odpowiedziała spokojniej, z szczerą wdzięcznością, jak nigdy rozumiejąc, jak wielkim utrudnieniem stały się bliźnięta. Pochłaniające zasoby, czas i możliwości. Mimo tego nie potrafiła z nich zrezygnować, zabierając je ze sobą do jaskini drzemiącego lwa, tuż pod ostre pazury pewnej harpii. O jakiej wspomniał sam Rosier, zacisnęła usta, lekko kręcąc głową. Nie chciała zostać tu na tyle długo, by ryzykować spotkaniem z lady doyenne, gdy tuż przy jej nogach plątały się bliźnięta.
- Nie będę jej kłopotać. Ubrania odzyskane z Białej Willi wystarczą, może mam coś jeszcze w La Fantasmagorii, część mogę pożyczyć - dodała szybko, nie chciała sprawiać więcej kłopotów niż już to uczyniła, ostatnim, czego potrzebowała w tym trudnym czasie było zrzucanie na barki Rosiera kolejnych ciężarów. Wyprostowała się na łóżku, odgarniając za ucho kosmyk czarnych włosów; fryzura pozostawiała naprawdę wiele do życzenia, część włosów ciągle sklejonych było krwią. Nie miała kiedy zająć się sobą, stale rozkojarzona i zdenerwowana, a teraz przesłuchiwana przez Tristana. Jak zwykle nie wykazującego się wobec niej nawet odrobiną łagodności. Spojrzała na niego spod półprzymkniętych powiek, na usta cisnęły się jej ostre słowa sprzeciwu, nie zasłużyła na tak surową krytykę, robiła, co mogła - powstrzymała jednak pragnienie stanowczej obrony zabrania dzieci do magicznego baletu.
- To miejsce znają, było stosunkowo najbliżej, chciałam zobaczyć też na własne oczy Londyn i to, co się w nim działo - wyjaśniła cierpliwie swój tok myślenia, przecież nie zamierzała zostać w Fantasmagorii na zawsze, był to chwilowy azyl. Uniosła palce do skroni, zadziało się zbyt wiele w zbyt krótkim czasie, głowa zaczynała wibrować zapowiedzią bólu. Wywołanego także potrzebą odnalezienia schronienia na dłużej niż kilka dni. - Mogłabym udać się do Ramseya, do Warwick, ostatnio proponował mi gościnę - zaproponowała niepewnie, chcąc jak najszybciej znaleźć rozwiązanie, które usatysfakcjonowałoby Rosiera. A on - nie był zadowolony, znała go dobrze, wyczuwała najlżejsze drgania zapowiadające wybuch gniewu lub frustracji, a teraz musiałaby być absolutnie ślepa, by zignorować pochmurną aurę, która go otaczała. Jeśli ją samą przytłoczyła niszczycielska siła, uderzająca w magiczną Anglię ubiegłej nocy, to Rosier, odpowiedzialny za całe hrabstwo i całą Anglię jako najwyższy rangą Śmierciożerca, musiał dźwigać ciężar zmartwień stukrotnie większych. Nie chciała mu ich dokładać. - Zajmę się tym. Nie musisz o nas myśleć. Dziękuję, że teraz możemy się tu zatrzymać - wyrzuciła z siebie na jednym wydechu, jak najbardziej stanowczo, pragnąc zarysować granicę swej nieudolności. Coś wymyśli, znajdzie sposób, zarabiała przecież, choć zupełnie nie miała kontroli nad galeonami pojawiającymi się niemal magicznie w jej skrytce bankowej. Zacisnęła dłonie w pięści na kolanach, mocno, aż zbielały knykcie, nie z gniewu, a z mocno skrywanej bezradności. Zerknęła w górę, na Tristana, zaciskając na moment usta, jakby wymuszone magiczne słowo wcale nie chciało przez nie przejść. - Proszę - wyartykułowała bezwładnie, przywykła do wydawania rozkazów; opiekę nad dziećmi przejmie zresztą nie sam Rosier a jedna z dziesiątek usługujących mu kobiet. Sprowadzenie jednej tutaj na kilka godzin nie byłoby wielkim problemem - ani problemem wymagającym błagania, do którego ją zmuszał. Nieco bezsensownie wymagając również sprowadzenia tu Mathildy? Kąciki ust zadrżały, na myśl przychodziły tylko niezbyt przyjemne konotacje kolejnego rozkazu. Nianie Rosierów były zbyt wysoko urodzone, by zajmować się bękartami przez nadchodzącą noc? Bał się, że bliźnięta zamordują jakąś wyjątkowo urodziwą służącą? A może brzydził się jakimkolwiek kontaktem Chateau Rose z nieślubnymi dziećmi? - Oczywiście. Wyślę sowę, jeśli łaskawie zostanie mi ona pożyczona z waszej sowiarni - odpowiedziała po dłuższej chwili milczenia, powoli, starając się zabrzmieć racjonalnie a nie prowokująco. Wstała i podeszła do niewielkiego biurka, rzeźbionego z bialego drewna; już wcześniej dostrzegła w jednej z szufladek papeterię, pióro i inne drobiazgi, niezbędne czarodziejom goszczonym w Chateau Rose. Pochyliła się nad blatem, długie włosy wymknęły się zupełnie spod klamry, przesłaniając ją na kilka chwil, gdy kreśliła list do Mathildy. Czy sowa w ogóle odnajdzie ją w tym całym chaosie? - Wątpię, by zdołała tu przybyć na czas - zastrzegła cicho znad pergaminu. Jeśli Tristan oczekiwał, że dziewczyna stawi się tutaj w ciągu trzech godzin, srogo się zawiedzie. - Czy będzie to skrajnym nadwyrężeniem twojej gościnności, gdybyśmy mogli zostać tutaj do jutra? - spytała w końcu, słowa z trudem przechodziły jej przez gardło, ale łatwiej było znów ukorzyć się w pozycji proszącej, gdy nie musiała patrzeć Rosierowi w oczy, skutecznie dławiąc nieracjonalny wstyd. Zniszczono jej dom, jedyny, jaki znała - to nie ona za to odpowiadała, ale ponosiła tego konsekwencje. Głębsze niż mogłoby się z pozoru wydawać.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zaintrygowaną ciszę ze strony swoich dzieci odebrał - z nie lada zadowoleniem - jako oddanie wyrazów szacunku właściwych jego personie. Nie było go w ich życiu, pozostawał dla nich niewidoczny i niewidzialny. Niebawem miało się to zmienić. Musiało, dzieci rosły, stały się czarodziejami. Nie zapomniał o tym.
- Kiedy minie kolejne kilkanaście godzin z pewnością łatwiej będzie cokolwiek odzyskać - odparł z przekąsem, nieszczególnie interesowała go kwestia tego, że Deirdre mogła nie mieć czasu. Nie zdawał sobie sprawy z tego, ile uwagi wymagały dzieci - z jego perspektywy przecież niewiele. - Bacz na ton - skarcił ją, trochę od niechcenia, bo zdecydowanie w jej głosie zaczynało go drażnić. Pojawiła się tu, żeby przekazać mu, że dom, w którym pozwolił jej mieszkać, obrócił się w ruinę, a zachowywała się przy tym z zupełnie bezzasadną bezczelnością. Skrzywił się z niesmakiem.
- Pożyczyć? Od kogo, Deirdre? Zamierzasz, jako Namiestniczka Londynu, chodzić w pożyczonych ubraniach, jakbyś nie posiadała własnych? Nie radziła sobie z kryzysem? Kiedy do ciebie dotrze, że nie możesz zachowywać się w taki sposób? Czy dopiero wtedy, kiedy siądzie ci na ogonie jakiś pismak i opisze to wszystko w Czarownicy? - Nie była do tego przyzwyczajona, do życia na świeczniku, ale nie miał w sobie wyrozumiałości dla tego braku doświadczenia. Nie miała już czasu na naukę, w dzień po kataklizmie byli słabi, jak przed paroma laty. Nie mogli pozwolić wymknąć się wpływom, które udało im się uzyskać. - Tak. Kataklizm. Niebo runęło nam na głowy, więc twoją pierwszą myślą było zabrać nasze dzieci w samo epicentrum zdarzeń. - Spojrzał na nią pobłażliwie, czy naprawdę uznała to za dobry pomysł? - ... do Ramseya? - dopytał, marszcząc brew, chcąc upewnić się, czy naprawdę dobrze ją usłyszał - po raz pierwszy rzeczywiście w to zwątpił. - Uznałaś, że Ramsey się nimi zajmie? - pytał, z rosnącym niedowierzaniem. Byli z Mulciberem braćmi i tylko dlatego nie szukał w tym twierdzeniu podtekstu. Nie z uwagi na łączącą ich więź, a dlatego, że znał go wystarczająco dobrze, by nie spodziewać się po nim podobnej czułości wobec nieswoich dzieci. Nie była tak głupia, by sądzić, że nie było ujmą dla niego powierzyć opiekę nad jego dziećmi obcemu mężczyźnie. Gniew się wzbierał. Krążył w żyłach, przepływał przez kolejne narządy, podsycał kolejne iskry, rzucał cień, wstrzymany zapewne tylko pokorą Deirdre. Niecierpliwie zastukał palcami o oparcie krzesła, kiwnięciem głowy przyjmując jej podziękowania - jak i późniejszą grzeczną prośbę, której domagał się tylko po to, żeby ją upokorzyć. Dawno już podjął decyzję. Puścił mimo uszu jej zapewnienie, że się tym zajmie, oczywiście, że nie wiedziała, co robić. Przeniósł spojrzenie na twarz syna, kiedy - od razu - jego matka zabrała się za sporządzenie wiadomości, o którą poprosił.
- Sowiarnia znajduje się przy stajniach. Ale umyj się, zanim tam pójdziesz, teraz pomylą cię z przybłędą - rzucił obojętnie. - Zostaniecie tu, póki Biała Willa nie nada się do użytku. Zamilcz - uprzedził jej słowa, nim zdążyła wypowiedzieć jakiekolwiek, niezależnie od tego, czy jakieś w ogóle pojawiły się na jej ustach, czy też nie. - Nie chce słyszeć, że Niedźwiedzia Jama i towarzystwo jej gospodarza są dla ciebie bardziej atrakcyjne - zapowiedział, nie, nie chciał, żeby Mulciber opiekował się jego dziećmi. - Czas najwyższy, żeby Marcus i Myssleine zaznali nieco cywilizacji, może ten czas pozytywnie wpłynie na ich ogładę. - Wahał się, czy przeznaczyć dla bliźniąt osobną komnatę, ale na razie nie było takiej potrzeby. Rzadko przyjmowali gości tak młodych, z dziećmi w tym wieku się nie podróżowało - tym bardziej nie przybywało w wizytę.
Uśmiechnął się z wystudiowaną grzecznością, choć uśmiech ten nie odbijał się w oczach, gdy gościnne rozłożył ramiona w wylewnym powitaniu.
- Czujcie się jak u siebie w domu - oznajmił, bez wyraźnie wybrzmiewającego w głosie niezadowolenia, z tą samą grzecznością, a jaką przyjmowano niechcianych gości, bez nerwowości w gestach, tak łatwo skrytej za wystudiowanym woalem grzeczności. Nie chciał ich tutaj, ale wobec zdarzeń w Białej Willi nie widział innego wyjścia. Lekkim ruchem ręki wyjął z kieszeni zawiniątko, po czym nachylił się w przód, wspierając łokciami o kolana.
- Podejdźcie do mnie - nie prosił, żądał - posłuszeństwa od swoich bliźniąt.
- Kiedy minie kolejne kilkanaście godzin z pewnością łatwiej będzie cokolwiek odzyskać - odparł z przekąsem, nieszczególnie interesowała go kwestia tego, że Deirdre mogła nie mieć czasu. Nie zdawał sobie sprawy z tego, ile uwagi wymagały dzieci - z jego perspektywy przecież niewiele. - Bacz na ton - skarcił ją, trochę od niechcenia, bo zdecydowanie w jej głosie zaczynało go drażnić. Pojawiła się tu, żeby przekazać mu, że dom, w którym pozwolił jej mieszkać, obrócił się w ruinę, a zachowywała się przy tym z zupełnie bezzasadną bezczelnością. Skrzywił się z niesmakiem.
- Pożyczyć? Od kogo, Deirdre? Zamierzasz, jako Namiestniczka Londynu, chodzić w pożyczonych ubraniach, jakbyś nie posiadała własnych? Nie radziła sobie z kryzysem? Kiedy do ciebie dotrze, że nie możesz zachowywać się w taki sposób? Czy dopiero wtedy, kiedy siądzie ci na ogonie jakiś pismak i opisze to wszystko w Czarownicy? - Nie była do tego przyzwyczajona, do życia na świeczniku, ale nie miał w sobie wyrozumiałości dla tego braku doświadczenia. Nie miała już czasu na naukę, w dzień po kataklizmie byli słabi, jak przed paroma laty. Nie mogli pozwolić wymknąć się wpływom, które udało im się uzyskać. - Tak. Kataklizm. Niebo runęło nam na głowy, więc twoją pierwszą myślą było zabrać nasze dzieci w samo epicentrum zdarzeń. - Spojrzał na nią pobłażliwie, czy naprawdę uznała to za dobry pomysł? - ... do Ramseya? - dopytał, marszcząc brew, chcąc upewnić się, czy naprawdę dobrze ją usłyszał - po raz pierwszy rzeczywiście w to zwątpił. - Uznałaś, że Ramsey się nimi zajmie? - pytał, z rosnącym niedowierzaniem. Byli z Mulciberem braćmi i tylko dlatego nie szukał w tym twierdzeniu podtekstu. Nie z uwagi na łączącą ich więź, a dlatego, że znał go wystarczająco dobrze, by nie spodziewać się po nim podobnej czułości wobec nieswoich dzieci. Nie była tak głupia, by sądzić, że nie było ujmą dla niego powierzyć opiekę nad jego dziećmi obcemu mężczyźnie. Gniew się wzbierał. Krążył w żyłach, przepływał przez kolejne narządy, podsycał kolejne iskry, rzucał cień, wstrzymany zapewne tylko pokorą Deirdre. Niecierpliwie zastukał palcami o oparcie krzesła, kiwnięciem głowy przyjmując jej podziękowania - jak i późniejszą grzeczną prośbę, której domagał się tylko po to, żeby ją upokorzyć. Dawno już podjął decyzję. Puścił mimo uszu jej zapewnienie, że się tym zajmie, oczywiście, że nie wiedziała, co robić. Przeniósł spojrzenie na twarz syna, kiedy - od razu - jego matka zabrała się za sporządzenie wiadomości, o którą poprosił.
- Sowiarnia znajduje się przy stajniach. Ale umyj się, zanim tam pójdziesz, teraz pomylą cię z przybłędą - rzucił obojętnie. - Zostaniecie tu, póki Biała Willa nie nada się do użytku. Zamilcz - uprzedził jej słowa, nim zdążyła wypowiedzieć jakiekolwiek, niezależnie od tego, czy jakieś w ogóle pojawiły się na jej ustach, czy też nie. - Nie chce słyszeć, że Niedźwiedzia Jama i towarzystwo jej gospodarza są dla ciebie bardziej atrakcyjne - zapowiedział, nie, nie chciał, żeby Mulciber opiekował się jego dziećmi. - Czas najwyższy, żeby Marcus i Myssleine zaznali nieco cywilizacji, może ten czas pozytywnie wpłynie na ich ogładę. - Wahał się, czy przeznaczyć dla bliźniąt osobną komnatę, ale na razie nie było takiej potrzeby. Rzadko przyjmowali gości tak młodych, z dziećmi w tym wieku się nie podróżowało - tym bardziej nie przybywało w wizytę.
Uśmiechnął się z wystudiowaną grzecznością, choć uśmiech ten nie odbijał się w oczach, gdy gościnne rozłożył ramiona w wylewnym powitaniu.
- Czujcie się jak u siebie w domu - oznajmił, bez wyraźnie wybrzmiewającego w głosie niezadowolenia, z tą samą grzecznością, a jaką przyjmowano niechcianych gości, bez nerwowości w gestach, tak łatwo skrytej za wystudiowanym woalem grzeczności. Nie chciał ich tutaj, ale wobec zdarzeń w Białej Willi nie widział innego wyjścia. Lekkim ruchem ręki wyjął z kieszeni zawiniątko, po czym nachylił się w przód, wspierając łokciami o kolana.
- Podejdźcie do mnie - nie prosił, żądał - posłuszeństwa od swoich bliźniąt.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Miała dość strofowania za rzeczy, na które nie miała najmniejszego wpływu, zdusiła jednak chęć postawienia granicy. Nie była w pozycji do ich wznoszenia, boleśnie przekonała się o tym w Szmaragdowym Zakątku, a chociaż krwawy koniec świata wstrząsnął nią na tyle, by zepchnęła problemy złamanego serca - jakże nastoletnio, jakże niewinnie nazywała tą głęboką ranę - na dalszy plan, to wciąż pamiętała tamtą rozmowę. Im mocniej wyrywała się spod buta Rosiera, chcąc stanąć tuż obok niego, tym bardziej cierpiała; bunt był kontrproduktywny, zabierał więcej niż dawał, nie wygryzła sobie nawet ochłapów wolności a jedynie połamano jej zęby. Zniszczenie Białej Willi było kolejnym ciosem, stała się jeszcze bardziej bezbronna niż przed kilkoma dniami, a przejście z łagodzącego dyskomfort stanu upojenia w lodowatą trzeźwość okazało się niezwykle bolesne. Słuchała więc reprymendy Tristana w milczeniu, nie przerywając mu, nie prostując niedopowiedzeń, nie broniąc się - i tak by jej nie wysłuchał. Nie wiedział, jak zniszczona została willa, nie był tam od razu po tragicznych wypadkach, nie drżał o życie własnych dzieci. Nie został sam, z niczym, musząc szukać schronienia gdziekolwiek tylko było to możliwe. Każde cięte słowo Rosiera sypało się na świeże rany niczym sól, ale zacisnęła usta, nie pozwalając sobie na okazanie słabości. - Nie - odpowiedziała tylko głucho, beznamiętnie, nie zamierzając wyprowadzić go z błędu. Miał ją za dzikuskę, kogoś niepotrafiącego odnaleźć się w wyższych sferach - i może po części miał rację, dopiero od niedawna przebywała w środowisku arystokracji kompletnie ubrana, lecz przecież potrafiła się zachować. Nie chodziłaby w łachmanach, Cassandra z pewnością pożyczyłaby jej parę sukni, sukni pięknych i w jej stylu, a Mulciber udzieliłby schronienia Śmierciożerczyni na kilka nocy. Mieli za sobą burzliwą przeszłość, krótką historię, z jakiej Tristan zapewne nie zdawał sobie sprawy, ale teraz wiedziała, że może mu zaufać. Jako czarodziejowi służącemu wiernie Czarnemu Panu, nie dobrodziejowi, rozczulającemu się nad dwójką biednych dzieci. - Przyjaźnię się z jego żoną - wyjaśniła tym samym, pokonanym, zawstydzająco pokornym tonem; nestor znów wszystko przeinaczał, wypaczał do granic absurdu, chcąc postawić ją w kpiącym świetle, ale nie zamierzała się bronić. I tak wdzięczna, że interpretacja Rosiera nie skręciła w jeszcze gorszym kierunku. Gdyby zaczął sugerować, że coś łączy ją z Ramseyem, że dzieci są jego, że go zdradziła i upokorzyła, mogłaby już nie opuścić Chateau Rose żywa. Chłodny dreszcz przebiegł jej wzdłuż pleców, gniew Śmierciożercy stanowił zagrożenie większe niż koniec świata. Musiała więc odnaleźć w tej połajance coś dobrego, o włos ominęła bezdenną przepaść; skinęła tylko głową, nie musząc werbalnie potwierdzać jego słów, po czym odwróciła się, cicho wypuszczając powietrze, szybko kreśląc słowa listu. Przytyk do swojego wyglądu zignorowała, lecz kolejnych słów nie potrafiła; spojrzała na szlachcica przez ramię, spomiędzy czerni włosów, a w jej oczach zalśniło zdziwienie. I niepokój, domagający się werbalizacji, milczała jednak, w ciszy obserwując decyzję podejmowaną bez jej udziału. Czy chciała zostać tu na dłużej? Nie. Na pewno nie; Chateau Rose gwarantowała luksusy nieporównywalnie większe od Białej Willi, posiadłość była bezpieczna, chroniona, wygodna, wyposażona we wszystko, czego potrzebowała jej mała rodzina, lecz mimo to - nie czuła się tu bezpiecznie. Już w krótkich chwilach przebywania pod tym dachem czuła na sobie podejrzliwe spojrzenia służby - i te subtelnie pogardliwe, pełne wyższości, oferowane przez krewnych Rosiera - a świadomość, że gdzieś tam, w labiryncie komnat, znajduje się Cedrina, a także Evandra, będąca panią tych włości, wywoływał jeszcze większy dyskomfort. Przywykła do swobodnego zachowania, tutaj nie mogła pozwolić sobie na zdjęcie maski. A dzieci...cóż, dla nich faktycznie mogło być to lepsze rozwiązanie, w tym wieku potrzebowały kontaktu z ludźmi, na Wyspie Sheppey nie była w stanie im tego zagwarantować. Czy jednak popychanie ich przed uważne oczy Rosierów nie było igraniem z ogniem? Czy ktoś mógł się domyślić ich pochodzenia. Zagryzła wargi, prostując się przed biurkiem, zaplatając ręce na piersi, w nieświadomie ochronnym geście. - To hojna propozycja, nie wiem, czy na nią zasługujemy - powiedziała w końcu po długiej chwili ciszy, miękko, mając nadzieję, że w jej głosie nie słychać niepokoju. - Czy masz pewność, że będziemy tutaj bezpieczni? - spytała po chwili prawie bezgłośnie, ośmielając się w końcu spojrzeć prosto w coraz ciemniejsze oczy Tristana. Wiedział, że mówiła o głębszym aspekcie; czy bliźnięta będą bezpieczne tak blisko rodziny, która najchętniej potopiłaby je niczym brudne kocięta? Czy ich romans pozostanie sekretem? Czy Evandra nie zmieni zdania, wiedziona słusznym dyskomfortem sprowadzania pod swój dach kochanki?
- Są cywilizowane, tylko trochę ciche. I inne - przez nas, chciała dodać, ale urwała; bliźnięta nie zawiniły niczym, zrodzone ze zła, z rozpaczy, mroku i klątwy nałożonej na ciała ich rodziców. Przetrwały Azkaban, przeżyły emanację mrocznych mocy, wygryzły sobie drogę na świat, mordując szybciej niż nauczyły się składać poprawne gramatyczne zdania. Była z nich dumna, kochała je i nienawidziła; były kulą u nogi i zarazem jej najczulszym punktem, jasnym promieniem. Nie chciała, by zgasł. Zmrużyła powieki, widząc teatralne powitanie Rosiera; jego uśmiech był drapieżny, ostry, pozbawiony szczerej radości, a przez to nadawał całej twarzy wilczy charakter. - Dziękuję. Nie wiem, jak będę w stanie ci się odwdzięczyć- wychrypiała ostrożnie, zaciągała coraz większy dług, nieprzeliczalny już na galeony. Słowa cierpły jej na ustach, nie chciała znów być wdzięczna, zależna, bezradna - lecz co innego miała zrobić? Nerwowo przerzuciła włosy przez ramię, obserwując, nie bez zdziwienia, gesty Tristana. Drobny pakunek, przyzwanie dzieci; chciał im założyć obróżki, jak dzikim zwierzątkom, by móc je kontrolować? Ledwie powstrzymała chęć powstrzymania dzieci, kiwnęła jednak głową, gdy na nią spojrzały. Kontrolnie, jak zwykle; badały granice. Myssleine szybko ześlizgnęła się z łóżka, Marcus zrobił to także, ale wolniej, ostrożniej. Nieco zawstydzony - lub zaniepokojony - zatrzymał się kilka kroków za siostrą, przyglądając się podejrzliwie nieznajomemu mężczyźnie. Dziewczynka, jeszcze trochę zaczerwieniona od płaczu, nie miała takich oporów, podeszła do fotela, przytrzymując się podłokietnika tuż obok ręki Tristana, bardzo ciekawa tym, co czarodziej trzymał w rękach. Zatuptała niecierpliwie w miejscu, ale szybko zdekoncentrowała się sprzączką butów; przesunęła więc zafascynowany wzrok w dół, przykucając przy intrygującej części męskiej garderoby.
- Są cywilizowane, tylko trochę ciche. I inne - przez nas, chciała dodać, ale urwała; bliźnięta nie zawiniły niczym, zrodzone ze zła, z rozpaczy, mroku i klątwy nałożonej na ciała ich rodziców. Przetrwały Azkaban, przeżyły emanację mrocznych mocy, wygryzły sobie drogę na świat, mordując szybciej niż nauczyły się składać poprawne gramatyczne zdania. Była z nich dumna, kochała je i nienawidziła; były kulą u nogi i zarazem jej najczulszym punktem, jasnym promieniem. Nie chciała, by zgasł. Zmrużyła powieki, widząc teatralne powitanie Rosiera; jego uśmiech był drapieżny, ostry, pozbawiony szczerej radości, a przez to nadawał całej twarzy wilczy charakter. - Dziękuję. Nie wiem, jak będę w stanie ci się odwdzięczyć- wychrypiała ostrożnie, zaciągała coraz większy dług, nieprzeliczalny już na galeony. Słowa cierpły jej na ustach, nie chciała znów być wdzięczna, zależna, bezradna - lecz co innego miała zrobić? Nerwowo przerzuciła włosy przez ramię, obserwując, nie bez zdziwienia, gesty Tristana. Drobny pakunek, przyzwanie dzieci; chciał im założyć obróżki, jak dzikim zwierzątkom, by móc je kontrolować? Ledwie powstrzymała chęć powstrzymania dzieci, kiwnęła jednak głową, gdy na nią spojrzały. Kontrolnie, jak zwykle; badały granice. Myssleine szybko ześlizgnęła się z łóżka, Marcus zrobił to także, ale wolniej, ostrożniej. Nieco zawstydzony - lub zaniepokojony - zatrzymał się kilka kroków za siostrą, przyglądając się podejrzliwie nieznajomemu mężczyźnie. Dziewczynka, jeszcze trochę zaczerwieniona od płaczu, nie miała takich oporów, podeszła do fotela, przytrzymując się podłokietnika tuż obok ręki Tristana, bardzo ciekawa tym, co czarodziej trzymał w rękach. Zatuptała niecierpliwie w miejscu, ale szybko zdekoncentrowała się sprzączką butów; przesunęła więc zafascynowany wzrok w dół, przykucając przy intrygującej części męskiej garderoby.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
- Wątpliwości są na miejscu - rzucił od niechcenia, gdy zawahała się, czy zasługiwała na tę propozycję. Po jej zachowaniu w ostatnim czasie niekoniecznie, była nieznośna, odstawiała sceny dalece nieprzystające oddanej kochance, wpychające go w otchłań znużenia i zmęczenia, a powinna służyć mu w sposób, który zapewni mu spokój ducha i odpoczynek. Nie zrobiłby tego dla niej, gdyby nie bliźnięta. Od dnia, w którym objawiła się ich magia, w których ostatecznie potwierdziło się ich istnienie - nie było podstaw, by z jego krwi zrodził się charłak, ale krew Deirdre nie była tak szlachetna, nie całą ciążę zresztą dbała o dzieci - wydawały mu się ważniejsze, bardziej ludzkie, prawdziwsze, a przede wszystkim - bardziej jego. Zaczynał dostrzegać ich potencjał, a tego nie godził się marnować. - Nie bądź śmieszna - zanegował jej wątpliwości z jeszcze większym znudzeniem. Co próbowała w ten sposób zasugerować, że nie potrafił zadbać o bezpieczeństwo gości pod własnym dachem? Był lordem nestorem tej rodziny, cała była mu winna posłuszeństwo i, jeśli zajdzie potrzeba, wyegzekwuje je w ten czy inny sposób. Bękarty - te brudne kocięta - póki znajdowały się pod jego wyraźną protekcją, będą żyły. Nie wzbudzą entuzjazmu, to oczywiste, ale zagrożenie czyhało na nie wyłącznie na zewnątrz tych murów. Evandra wielokrotnie pokazała mu, że jest w stanie zrozumieć więcej, niż sądził. Nie miał powodów uznać, że jego czyn napotka opór.
- Więc czas najwyższy, żeby przestały być inne. - Przyjdzie im żyć w świecie, w którym inność nie jest dopuszczalna, w świecie, w którym inność nie będzie znaczyła tego samego co wyjątkowość, na tę drugą bliźnięta będą musiały ciężej zapracować. Jego wzrok powoli ześlizgnął się na buzie dwójki dzieci, mówił o nich jakby ich tu nie było, bo po prawdzie nie sądził, by z dorosłych słów były w stanie wychwycić jakikolwiek sens, traktował je trochę jak zwierzęta, wyczuwające negatywną aurę, a którym wystarczy okazać gestem, brzmieniem głosu i sylwetką ciała dominację, by zyskać ich posłuszeństwo, nawet on wiedział zresztą, że młode poznające dopiero świat były od swoich rodziców znacznie bardziej płochliwe. - Ja też nie wiem - przytaknął jej słowom, nie spuszczając oka z bliźniąt. Czy one kiedykolwiek widziały coś poza wyspą Sheppey? Czy kiedykolwiek opuściły w ogóle tamtejsze ogrody? Deirdre zarzekała się, że będzie dla nich prawdziwą matką, ale dalej jej za taką nie miał. Dzieci, choć czyste, nie wydawały się grzeczne. Gdyby stracił zainteresowanie ojcowskim słowem tak szybko jak jego córka, jego ciężka ręka szybko przypomniałaby mu, gdzie powinien lokować uwagę; tym razem puścił to mimo uszu - i oczu.
- Wstań, Myssleine - zwrócił się do niej niecierpliwie, z tym samym chłodem, gdy tylko nachyliła się nad butem, z zawiniątka na dłoń Tristana wysypały się dwa złote łańcuszki. Gestem nakazał córce odwrócić się jako pierwszej, nim upiął biżuterię na jej szyi, zapinając sprzączkę, to samo nakazał synowi - po czym założył naszyjnik również i jemu. Choć wykonane z wysokiej jakości złota, oba były skromne, na obu wisiały też identyczne medaliony wielkości monety, z rzeźbą gałęzi dzikiej róży o okrwawionych kolcach, a od których odchodziła obwódka wobec misternego reliefu. - Odwróćcie się do mnie. Marcus - powtórzył ostrzej, dostrzegając opór chłopca. Każde młode zwierzę należało odpowiednio oznakować, mimo to jego dłoń bez oporu sięgnęła też przodu szyi obu bliźniąt i ukryła medalion pod ubrankami, musiał wpierw pomówić z żoną. - Niedawno objawiła się wasza moc - zwrócił się bezpośrednio do nich. - Jesteście już prawdziwymi czarodziejami, czarodziejami cennej czystej krwi, a z krwi tej nigdy nie utracicie dumy. Ta pamiątka sprawi, że dzień manifestacji zostanie z wami na zawsze, podobnie jak pamięć o tym, kim naprawdę jesteście. - Nawet, jeśli jeszcze tego nie wiecie. Słowa wybrzmiewały powoli, głośno i wyraźnie, tak, by dotarł do nich jakikolwiek ich sens. Wzrok prześlizgnął się po ich twarzach, gdy skończył, sięgając Deirdre. - Potrafią się zachować, czy będą agresywne względem Evana? - spytał, bo wiedzieć to musi, nim pozwoli im się poznać, jego dłoń bezceremonialnie sięgnęła drobnych rączek bliźniąt, wpierw Marcusa, potem Myssleine, sprawdzając, czy miały obcięte paznokcie, w tym wieku były najsilniejszą bronią.
- Więc czas najwyższy, żeby przestały być inne. - Przyjdzie im żyć w świecie, w którym inność nie jest dopuszczalna, w świecie, w którym inność nie będzie znaczyła tego samego co wyjątkowość, na tę drugą bliźnięta będą musiały ciężej zapracować. Jego wzrok powoli ześlizgnął się na buzie dwójki dzieci, mówił o nich jakby ich tu nie było, bo po prawdzie nie sądził, by z dorosłych słów były w stanie wychwycić jakikolwiek sens, traktował je trochę jak zwierzęta, wyczuwające negatywną aurę, a którym wystarczy okazać gestem, brzmieniem głosu i sylwetką ciała dominację, by zyskać ich posłuszeństwo, nawet on wiedział zresztą, że młode poznające dopiero świat były od swoich rodziców znacznie bardziej płochliwe. - Ja też nie wiem - przytaknął jej słowom, nie spuszczając oka z bliźniąt. Czy one kiedykolwiek widziały coś poza wyspą Sheppey? Czy kiedykolwiek opuściły w ogóle tamtejsze ogrody? Deirdre zarzekała się, że będzie dla nich prawdziwą matką, ale dalej jej za taką nie miał. Dzieci, choć czyste, nie wydawały się grzeczne. Gdyby stracił zainteresowanie ojcowskim słowem tak szybko jak jego córka, jego ciężka ręka szybko przypomniałaby mu, gdzie powinien lokować uwagę; tym razem puścił to mimo uszu - i oczu.
- Wstań, Myssleine - zwrócił się do niej niecierpliwie, z tym samym chłodem, gdy tylko nachyliła się nad butem, z zawiniątka na dłoń Tristana wysypały się dwa złote łańcuszki. Gestem nakazał córce odwrócić się jako pierwszej, nim upiął biżuterię na jej szyi, zapinając sprzączkę, to samo nakazał synowi - po czym założył naszyjnik również i jemu. Choć wykonane z wysokiej jakości złota, oba były skromne, na obu wisiały też identyczne medaliony wielkości monety, z rzeźbą gałęzi dzikiej róży o okrwawionych kolcach, a od których odchodziła obwódka wobec misternego reliefu. - Odwróćcie się do mnie. Marcus - powtórzył ostrzej, dostrzegając opór chłopca. Każde młode zwierzę należało odpowiednio oznakować, mimo to jego dłoń bez oporu sięgnęła też przodu szyi obu bliźniąt i ukryła medalion pod ubrankami, musiał wpierw pomówić z żoną. - Niedawno objawiła się wasza moc - zwrócił się bezpośrednio do nich. - Jesteście już prawdziwymi czarodziejami, czarodziejami cennej czystej krwi, a z krwi tej nigdy nie utracicie dumy. Ta pamiątka sprawi, że dzień manifestacji zostanie z wami na zawsze, podobnie jak pamięć o tym, kim naprawdę jesteście. - Nawet, jeśli jeszcze tego nie wiecie. Słowa wybrzmiewały powoli, głośno i wyraźnie, tak, by dotarł do nich jakikolwiek ich sens. Wzrok prześlizgnął się po ich twarzach, gdy skończył, sięgając Deirdre. - Potrafią się zachować, czy będą agresywne względem Evana? - spytał, bo wiedzieć to musi, nim pozwoli im się poznać, jego dłoń bezceremonialnie sięgnęła drobnych rączek bliźniąt, wpierw Marcusa, potem Myssleine, sprawdzając, czy miały obcięte paznokcie, w tym wieku były najsilniejszą bronią.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Wcale nie bawiła ją perspektywa poparzonych wściekłością Evandry drobnych ciałek własnych dzieci - ani świadomość, że w każdej chwili mogą zupełnym przypadkiem spaść ze schodów głównego holu, zepchnięte tam subtelnym podszeptem lady Cedriny. Wykazały się mocą, silną, niepowstrzymaną, groźną, ale dla Deirdre wciąż pozostawały bezbronne. Czy potrafiłyby na tyle szybko zareagować, by się obronić? Czy cienie, jakimi posługiwały się z taką naturalną łatwością, zdołałyby zamienić się w wykutą z mroku tarczę? Wątpiła w to, choć ich ciała spryskała już krew ofiar, pozostawały dziećmi. Ledwie dwulatkami, wychowanymi wśród szumu fal i morskiej bryzy, nie po to, by kiedykolwiek znaleźć się na salonach - ani nawet na korytarzach - szlacheckiej posiadłości. Wbrew pozorom więcej mogło grozić im tutaj, w chronionej na wszelkie sposoby luksusowej siedzibie rodu Rosierów niż w względnie okiełznanej dziczy wybrzeża niewielkiej wysepki.
Spoglądała na nie z uwagą i troską, ale także niepokojem, świadoma, że każde złe - przynajmniej według definicji Tristana - zachowanie zostanie ukarane, jeśli nie bezpośrednio kosztem bliźniąt, to jej samej. Nie kontynuowała jednak sprzeciwu ani wątpliwości, nie miała się gdzie podziać, musiała więc skorzystać z kolejnej łaskawości nestora. Świadoma, że dług rósł i zaciskał się wokół jej szyi zdecydowanie zbyt ciasnym powrozem. Kolejne zobowiązanie mogło skończyć się tragicznie, dla wszystkich stron. Na razie przełykała poczucie upokorzenia w milczeniu, stojąc sztywno obok biurka, z dłońmi zaplecionymi przed sobą, niemal bez mrugnięcia obserwując zachowanie całej trójki. Zacisnęła usta widząc dekoncentrację Myssleine, nieświadomie wstrzymała oddech, ale dziewczynka zaintrygowana była bardziej całą postacią obcego czarodzieja niż świecącymi elementami jego ubioru. Niesłyszalny często niski, męski głos, prawie pomruk, wyraźnie się jej podobał, na jej lekko zarumienionej ze zmęczenia buzi wykwitł uśmiech. W pierwszej chwili nie zrozumiała polecenia - a może je zrozumiała, ale nie potrafiła przestać wpatrywać się uparcie, zaintrygowanym i rozmarzonym spojrzeniem brązowych oczu, w odcieniu identycznym do tęczówek jej ojca - ale lekkie szturchnięcie Marcusa sprawiło, że szybko się odwróciła. Lekko chichocząc, gdy dłonie mężczyzny łaskotały ją w szyję. Chłopiec przyglądał się całej sytuacji z dystansem, z lekko zmrużonymi brwiami, obrócił się - ale niechętnie, trochę nerwowo, szybko wracając do pozycji stojącej. Myssleine od razu próbowała przyjrzeć się błyskotce, zadowolona i zaciekawiona, Marcus zaś wpatrywał się bez mrugnięcia w twarz Tristana, tak, jakby naprawdę rozumiał każde wypowiedziane słowo. W mimice niewielkiej buzi można było dostrzec podobieństwo do Deirdre, która z równie czujnym zmarszczeniem brwi obserwowała proces obdarowywania. Czymś więcej niż prezentami; biżuteria, którą otrzymały bliźnięta, mogła być równie dobrze z miedzi bądź patyków - to, co czyniło ją tak cenną, tak rzadką, tak poruszającą, była intencja, z jaką je sprezentowano.
Nie spodziewała się tego. Ani podarunku ani słów, które Tristan wypowiedział w kierunku ich dzieci. Uznania ich magicznej manifestacji, umocnienia w nich przekonania, że są zdolne; ofiarowania pamiątki, tak ważnej, dla każdego małego czarodzieja. Może to przemęczenie, może stres, może bezradność - ale Deirdre poczuła, że za gardło ściska ją coś innego od upokorzenia. Wzruszenie. Czułość, dziwna, obca, matczyna. Odbierająca głos na tak długo, że nie zdołała nawet przypomnieć bliźniętom o podziękowaniach. O dziwo, uczyniły to same, trochę niewyraźnie, ale na pewno z dobrą intencją, potwierdzoną skinieniem głowy.
- My zrobiliśmy BAM i niemiła pani poszła ŁUP - powiedziała nieco nieporadnie Myssleine, klaszcząc w dłonie - dźwięk nie przypominał w ogóle odgłosu roztrzaskiwanej o ścianę czaszki solistki z La Fantasmagorii, ale kontekst był jasny. Dziewczynka zaczęła, trochę w swoim języku, opowiadać o magii, szukając na twarzy Tristana jakichkolwiek emocji, przerwała jednak, gdy mężczyzna dotknął jej dłoni. Zerknęła na brata - stał z wyciągniętą przed siebie ręką, sztywno, widocznie dotyk niezbyt mu się podobał, na razie jednak nie wyrwał palców z uścisku. Wydawał się bardziej wycofany od siostry, rozważny, nieco może nawet zalękniony obcą sylwetką o suchym i niskim tonie głosu. Nie zerkał jednak płaczliwie w stronę matki, odnajdując pociechę w bliskości wyraźnie rozluźnionej siostry.
Deirdre opanowała żałosne roztkliwienie, przełknęła ślinę i na moment się odwróciła, zwijając i pokrywając lakiem pergamin z listem do opiekunki.
- Potrafią - odpowiedziała, gdy znów stała przodem do całej trójki. - Będziecie grzeczne, prawda? Pamiętacie, co działo się z niegrzecznymi dziećmi w baśniach, które wam czytałam? - zwróciła się do bliźniąt, przyklękając przy nich na dywanie. Dziwnie było zajmować tą pozycję przed Tristanem w kontekście rodzinego spotkania, poświęcając uwagę potomstwu. Marcus kiwnął głową, Myssleine też; już otwierała usta, żeby opowiedzieć - niezbyt zrozumiale Tristanowi coś jeszcze, ale Deirdre szybko połozyła na jej buzi palec. - Wystarczy, Myssleine. Idziemy do łóżka. Śpimy tutaj, to nasz...tymczasowy dom - poleciła zdecydowanie, mając nadzieję, że na jej kark nie spadnie zaraz cios za użycie tego terminu. Śmiałego, ale tylko tak mogła zapobiec ekspansji pytań o to, dlaczego nie śpią w domu, gdzie jest dom, i dlaczego nie mogą wrócić do domu. Położyła dłonie na udach, niewerbalny gest sugerujący, że bliźnięta nie mogą władować się jej na kolana i poprzytulać - nie było na to miejsca ani czasu. Gdy chętnie - Marcus - i niechętnie - Myssleine wyciągała zza ubranka naszyjnik, chcąc obejrzeć nową błyskotkę - ruszyły w stronę łóżka, przyglądała się im bez mrugnięcia, potrzebując chwilę na opanowanie emocji. - Dziękuję - powiedziała cicho, raz jeszcze, zwracając się w końcu do Tristana. Zadarła lekko głowę; najchętniej umknęłaby wzrokiem, nie chcąc, by dostrzegł w jej oczach kolejną słabość - wzruszenie - i prawdę. Bolesną, głęboką wdzięczność za to, że okazał ich dzieciom łaskę i uznanie, ofiarowując im - i jej samej - tym drobnym gestem tak wiele.
Spoglądała na nie z uwagą i troską, ale także niepokojem, świadoma, że każde złe - przynajmniej według definicji Tristana - zachowanie zostanie ukarane, jeśli nie bezpośrednio kosztem bliźniąt, to jej samej. Nie kontynuowała jednak sprzeciwu ani wątpliwości, nie miała się gdzie podziać, musiała więc skorzystać z kolejnej łaskawości nestora. Świadoma, że dług rósł i zaciskał się wokół jej szyi zdecydowanie zbyt ciasnym powrozem. Kolejne zobowiązanie mogło skończyć się tragicznie, dla wszystkich stron. Na razie przełykała poczucie upokorzenia w milczeniu, stojąc sztywno obok biurka, z dłońmi zaplecionymi przed sobą, niemal bez mrugnięcia obserwując zachowanie całej trójki. Zacisnęła usta widząc dekoncentrację Myssleine, nieświadomie wstrzymała oddech, ale dziewczynka zaintrygowana była bardziej całą postacią obcego czarodzieja niż świecącymi elementami jego ubioru. Niesłyszalny często niski, męski głos, prawie pomruk, wyraźnie się jej podobał, na jej lekko zarumienionej ze zmęczenia buzi wykwitł uśmiech. W pierwszej chwili nie zrozumiała polecenia - a może je zrozumiała, ale nie potrafiła przestać wpatrywać się uparcie, zaintrygowanym i rozmarzonym spojrzeniem brązowych oczu, w odcieniu identycznym do tęczówek jej ojca - ale lekkie szturchnięcie Marcusa sprawiło, że szybko się odwróciła. Lekko chichocząc, gdy dłonie mężczyzny łaskotały ją w szyję. Chłopiec przyglądał się całej sytuacji z dystansem, z lekko zmrużonymi brwiami, obrócił się - ale niechętnie, trochę nerwowo, szybko wracając do pozycji stojącej. Myssleine od razu próbowała przyjrzeć się błyskotce, zadowolona i zaciekawiona, Marcus zaś wpatrywał się bez mrugnięcia w twarz Tristana, tak, jakby naprawdę rozumiał każde wypowiedziane słowo. W mimice niewielkiej buzi można było dostrzec podobieństwo do Deirdre, która z równie czujnym zmarszczeniem brwi obserwowała proces obdarowywania. Czymś więcej niż prezentami; biżuteria, którą otrzymały bliźnięta, mogła być równie dobrze z miedzi bądź patyków - to, co czyniło ją tak cenną, tak rzadką, tak poruszającą, była intencja, z jaką je sprezentowano.
Nie spodziewała się tego. Ani podarunku ani słów, które Tristan wypowiedział w kierunku ich dzieci. Uznania ich magicznej manifestacji, umocnienia w nich przekonania, że są zdolne; ofiarowania pamiątki, tak ważnej, dla każdego małego czarodzieja. Może to przemęczenie, może stres, może bezradność - ale Deirdre poczuła, że za gardło ściska ją coś innego od upokorzenia. Wzruszenie. Czułość, dziwna, obca, matczyna. Odbierająca głos na tak długo, że nie zdołała nawet przypomnieć bliźniętom o podziękowaniach. O dziwo, uczyniły to same, trochę niewyraźnie, ale na pewno z dobrą intencją, potwierdzoną skinieniem głowy.
- My zrobiliśmy BAM i niemiła pani poszła ŁUP - powiedziała nieco nieporadnie Myssleine, klaszcząc w dłonie - dźwięk nie przypominał w ogóle odgłosu roztrzaskiwanej o ścianę czaszki solistki z La Fantasmagorii, ale kontekst był jasny. Dziewczynka zaczęła, trochę w swoim języku, opowiadać o magii, szukając na twarzy Tristana jakichkolwiek emocji, przerwała jednak, gdy mężczyzna dotknął jej dłoni. Zerknęła na brata - stał z wyciągniętą przed siebie ręką, sztywno, widocznie dotyk niezbyt mu się podobał, na razie jednak nie wyrwał palców z uścisku. Wydawał się bardziej wycofany od siostry, rozważny, nieco może nawet zalękniony obcą sylwetką o suchym i niskim tonie głosu. Nie zerkał jednak płaczliwie w stronę matki, odnajdując pociechę w bliskości wyraźnie rozluźnionej siostry.
Deirdre opanowała żałosne roztkliwienie, przełknęła ślinę i na moment się odwróciła, zwijając i pokrywając lakiem pergamin z listem do opiekunki.
- Potrafią - odpowiedziała, gdy znów stała przodem do całej trójki. - Będziecie grzeczne, prawda? Pamiętacie, co działo się z niegrzecznymi dziećmi w baśniach, które wam czytałam? - zwróciła się do bliźniąt, przyklękając przy nich na dywanie. Dziwnie było zajmować tą pozycję przed Tristanem w kontekście rodzinego spotkania, poświęcając uwagę potomstwu. Marcus kiwnął głową, Myssleine też; już otwierała usta, żeby opowiedzieć - niezbyt zrozumiale Tristanowi coś jeszcze, ale Deirdre szybko połozyła na jej buzi palec. - Wystarczy, Myssleine. Idziemy do łóżka. Śpimy tutaj, to nasz...tymczasowy dom - poleciła zdecydowanie, mając nadzieję, że na jej kark nie spadnie zaraz cios za użycie tego terminu. Śmiałego, ale tylko tak mogła zapobiec ekspansji pytań o to, dlaczego nie śpią w domu, gdzie jest dom, i dlaczego nie mogą wrócić do domu. Położyła dłonie na udach, niewerbalny gest sugerujący, że bliźnięta nie mogą władować się jej na kolana i poprzytulać - nie było na to miejsca ani czasu. Gdy chętnie - Marcus - i niechętnie - Myssleine wyciągała zza ubranka naszyjnik, chcąc obejrzeć nową błyskotkę - ruszyły w stronę łóżka, przyglądała się im bez mrugnięcia, potrzebując chwilę na opanowanie emocji. - Dziękuję - powiedziała cicho, raz jeszcze, zwracając się w końcu do Tristana. Zadarła lekko głowę; najchętniej umknęłaby wzrokiem, nie chcąc, by dostrzegł w jej oczach kolejną słabość - wzruszenie - i prawdę. Bolesną, głęboką wdzięczność za to, że okazał ich dzieciom łaskę i uznanie, ofiarowując im - i jej samej - tym drobnym gestem tak wiele.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Strona 1 z 2 • 1, 2
Pokoje gościnne
Szybka odpowiedź