Pokoje gościnne
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pokoje gościnne
Sypialnia przeznaczona dla gości, eleganckie pomieszczenie obłożone zdobionym arrasem. Znajduje się na parterze, przez przestronne okno skierowane na wschód przysłonięte delikatną, kremową firanką, wpada dużo światła. Niska komódka stoi pusta, przygotowana na przyjęcie gości, nad nią błyszczy duże, osadzone w złotej ramie lustro. Ponad obszernym, dwuosobowym łożem okrytym futrem z białych lisów wyrzeźbiono dwa zwrócone ku sobie jednorożce otoczone liściastym ornamentem; od sypialni odchodzi niewielka toaletka przeznaczona dla nocujących tutaj gości.
Jego twarz przyozdobił grymas surowości, gdy wsłuchiwał się w słowa córki. Nieporadne, dziecięce, pozbawione zrozumienia, a jednak równie dorosłe, co głupie, czy wiek zwalniał ze zdrowego rozsądku? Miały w sobie moc, wielką moc, można je było, z pewnością, doprowadzić do wielkości, jeśli tylko będą posłuszne i jeśli tylko zostaną poprowadzone rozsądnie. Uniósł brew, spoglądając na Deirdre, pytająco, czy nie rozmawiała z nimi o tym, czego dokonały? Co zrobiły?
- Opuść ręce - oznajmił zdecydowanie, kiedy klasnęła, bez entuzjazmu i bez zainteresowania jej słowami, nie powinna być karmiona myślą, że jej czyn morderczy był czymś pożądanym. Stanowił dowód, dowód tego, kim lub czym mogą się stać, ale przyszłość ta nie malowała się barwnie. Jeśli dzieci miały żyć, żyć normalnie, musiały się w pierwszej kolejności dostosować w ciasne reguły świata. Były dziećmi namiestniczki Londynu i jako takie musiały zostać zaakceptowane przez socjetę. Nie jako nieprzewidywalne zwierzęta, które nie panowały ani nad swoją mocą ani nad swoimi emocjami. - To nie powinno było się zdarzyć. Nie w ten sposób. I nigdy więcej się nie zdarzy - oznajmił chłodno, przenosząc wzrok na Deirdre, to ona, ich matka, powinna tego dopilnować. To ona, ich matka, powinna nauczyć je wykorzystywać ich moc na komendę, nie chaotycznie i niezrozumiale. - Nie tobie oceniać, kto jest dobry, a kto niedobry. To robią dorośli - mówił dalej, równie chłodno, odnajdując wzrok syna, upewniając się, że i do niego dotarły te słowa. Były dziećmi, jako dzieci nie opanują świata, a do władzy nie dojdą nigdy, jeśli skorupka tak wcześnie nasiąknie nieskończoną arogancją. Musieli zaufać mądrzejszym od siebie, dać się poprowadzić. - Czy to jest jasne? - spytał, wyraźnie domagając się potwierdzenia w słowach tak jednego, jak drugiego dziecka, nie wiedząc, czy były wystarczająco dojrzałe, by zrozumieć naturę jego słów, podobnie jak sens nakazu. Evan był niewiele starszy od nich, ale pozostawał pod stałą opieką guwernantów i nauczycieli, wyprzedzał je wychowaniem, bo wymagano od niego więcej. Czas najwyższy rozpocząć także bękartów, na czas zamieszkania tutaj dołączą do nauk Evana, co potem, nie wiedział. Wysłucha zdania guwernantów na ich temat, na temat ich możliwości intelektualnych. Deirdre nigdy nie była w jego oczach dobrą matką, ale te niesforne kocięta pozostawione w złych rękach nigdy nie wyrosną na nic więcej, niżeli dachowe koty. Mimo to dostrzegł powagę w ich okrągłych oczach, gdy z ust ich matki padło ostrzeżenie. Być może, być może potrafiła do nich dostrzec. Spojrzał na całą trójkę, z góry, nie ruszając się z zajętego fotela.
- Nie idziecie do łóżka - sprostował słowa Deirdre, mieszkając tutaj, musieli dostosować się do panujących w domu zasad. - Jemy kolację o godzinie 20, służba zaprowadzi was na miejsce. Dzieci jedzą osobno, póki nie nauczą trzymać się poprawnie sztućców - Evan też - jeszcze - nie jadał z nimi, ale spodziewał się, że to nie potrwa już długo. Nie pytał, czy mieli na to ochotę lub siły, nie miało to większego znaczenia. Pod dachem Chateau Rose panowały żelazne zasady i dotyczyły zarówno gości, jak i domowników. Wymówienie się nie wchodziło w grę. - Przygotuj je. Niech prezentują się... jak należy - Czy w ogóle miała dla nich odpowiednie ubrania? Nie jego problem, chciał wierzyć, że potrafiła zająć się przynajmniej tym - pokierował ją już do swojej żony.
- Tu panują trochę inne zasady niż w domu. Służba ci wyjaśni - oznajmił, zrywając się z fotela, nie miał tyle czasu. Musieli ją uświadomić. Co jej było wolno, czego nie, kiedy wolno jej było podejść do stołu, kiedy od niego odejść, do których pomieszczeń wolno jej było wchodzić, do których nie. Nie mogła zbłaźnić się przed jego matką, dając jej do rąk oręż. Zatrzymał spojrzenie na jej twarzy, gdy wyraziła wdzięczność, przez chwilę podtrzymując to spojrzenie - ale ani nie odpowiedział, ani nie zareagował.
- Ty też się przygotuj - rzucił oschle, opuszczając komnaty.
/zt x2
- Opuść ręce - oznajmił zdecydowanie, kiedy klasnęła, bez entuzjazmu i bez zainteresowania jej słowami, nie powinna być karmiona myślą, że jej czyn morderczy był czymś pożądanym. Stanowił dowód, dowód tego, kim lub czym mogą się stać, ale przyszłość ta nie malowała się barwnie. Jeśli dzieci miały żyć, żyć normalnie, musiały się w pierwszej kolejności dostosować w ciasne reguły świata. Były dziećmi namiestniczki Londynu i jako takie musiały zostać zaakceptowane przez socjetę. Nie jako nieprzewidywalne zwierzęta, które nie panowały ani nad swoją mocą ani nad swoimi emocjami. - To nie powinno było się zdarzyć. Nie w ten sposób. I nigdy więcej się nie zdarzy - oznajmił chłodno, przenosząc wzrok na Deirdre, to ona, ich matka, powinna tego dopilnować. To ona, ich matka, powinna nauczyć je wykorzystywać ich moc na komendę, nie chaotycznie i niezrozumiale. - Nie tobie oceniać, kto jest dobry, a kto niedobry. To robią dorośli - mówił dalej, równie chłodno, odnajdując wzrok syna, upewniając się, że i do niego dotarły te słowa. Były dziećmi, jako dzieci nie opanują świata, a do władzy nie dojdą nigdy, jeśli skorupka tak wcześnie nasiąknie nieskończoną arogancją. Musieli zaufać mądrzejszym od siebie, dać się poprowadzić. - Czy to jest jasne? - spytał, wyraźnie domagając się potwierdzenia w słowach tak jednego, jak drugiego dziecka, nie wiedząc, czy były wystarczająco dojrzałe, by zrozumieć naturę jego słów, podobnie jak sens nakazu. Evan był niewiele starszy od nich, ale pozostawał pod stałą opieką guwernantów i nauczycieli, wyprzedzał je wychowaniem, bo wymagano od niego więcej. Czas najwyższy rozpocząć także bękartów, na czas zamieszkania tutaj dołączą do nauk Evana, co potem, nie wiedział. Wysłucha zdania guwernantów na ich temat, na temat ich możliwości intelektualnych. Deirdre nigdy nie była w jego oczach dobrą matką, ale te niesforne kocięta pozostawione w złych rękach nigdy nie wyrosną na nic więcej, niżeli dachowe koty. Mimo to dostrzegł powagę w ich okrągłych oczach, gdy z ust ich matki padło ostrzeżenie. Być może, być może potrafiła do nich dostrzec. Spojrzał na całą trójkę, z góry, nie ruszając się z zajętego fotela.
- Nie idziecie do łóżka - sprostował słowa Deirdre, mieszkając tutaj, musieli dostosować się do panujących w domu zasad. - Jemy kolację o godzinie 20, służba zaprowadzi was na miejsce. Dzieci jedzą osobno, póki nie nauczą trzymać się poprawnie sztućców - Evan też - jeszcze - nie jadał z nimi, ale spodziewał się, że to nie potrwa już długo. Nie pytał, czy mieli na to ochotę lub siły, nie miało to większego znaczenia. Pod dachem Chateau Rose panowały żelazne zasady i dotyczyły zarówno gości, jak i domowników. Wymówienie się nie wchodziło w grę. - Przygotuj je. Niech prezentują się... jak należy - Czy w ogóle miała dla nich odpowiednie ubrania? Nie jego problem, chciał wierzyć, że potrafiła zająć się przynajmniej tym - pokierował ją już do swojej żony.
- Tu panują trochę inne zasady niż w domu. Służba ci wyjaśni - oznajmił, zrywając się z fotela, nie miał tyle czasu. Musieli ją uświadomić. Co jej było wolno, czego nie, kiedy wolno jej było podejść do stołu, kiedy od niego odejść, do których pomieszczeń wolno jej było wchodzić, do których nie. Nie mogła zbłaźnić się przed jego matką, dając jej do rąk oręż. Zatrzymał spojrzenie na jej twarzy, gdy wyraziła wdzięczność, przez chwilę podtrzymując to spojrzenie - ale ani nie odpowiedział, ani nie zareagował.
- Ty też się przygotuj - rzucił oschle, opuszczając komnaty.
/zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie powinien był pojawiać się w komnatach gościnnych, w których umieszczono Deirdre, ale nie przejmował się tym ani przez chwilę i to już od dnia, w którym się wprowadziła. Minęło półtorej miesiąca, nie zastanawiał się nad tym, jak idą pracę nad Białą Willą, gdy właściwie aktualna sytuacja była mu bardzo na rękę, jego żona akceptowała bliskość kochanki, a on lgnął do nich obu, ciesząc ciało ich czułym dotykiem i oczy ich wspólnym widokiem. Zdawał się ignorować znaczące spojrzenia co poniektórych krewnych, w szczególności tych wyglądających z ram obrazów, wybiórczo wyszarpując z rzeczywistości te strzępy, które ścieliły jego jutro miękkością delikatnego jedwabiu. Bliskość nieślubnych dzieci też była mu na rękę. Ciekaw był opinii guwernantów Evana na temat ich rozwoju, być może należało zacząć przyuczać ich do przyszłej roli, nawet jeśli jej istota pozostawała w dalszym ciągu niejasna. Deirdre zapewniała go, że panowała nad sytuacją, ale nie do końca jej ufał, nie w tej kwestii i właściwie w niewielu. Lubił mieć kontrolę. Ufał temu, co sam widział.
Ciepły wieczór toczył się leniwie, domownicy rozeszli się po podanej na tarasach kolacji na wieczorną toaletę - nie inaczej ona, gdy nieproszony minął próg usłyszał odgłosy dobiegające z łazienki. Z westchnieniem przeszedł przez komnatę do okna, wyglądając przez jego ramę ku kwietnym ogrodom, ileż to mogło jeszcze potrwać? Na zewnątrz nic się nie działo, jego wzrok przykuł list leżący na pobliskim stoliku. Rzucił na niego okiem bez zastanowienia, dostrzegając wysokiej jakości pergamin - który mógł, choć nie musiał, zwiastować istotną wiadomość. Poświęcił mu nieco więcej uwagi, wsparłszy się ręką o blat stołu powiódł wzrokiem za elegancko kreślonymi literami. I czytał - czytał o przeprosinach, jakich nadawca korespondencji domagał się rzekomo już od miesiąca, o erotycznej rozkoszy oczekiwania - ileż trzeba mieć w sobie tupetu, by kreślić tak odważne słowa samej namiestniczce Londynu? Czy rzeczywiście namiestniczce? Nie tak dawno otrzymany tytuł kontrastowo zestawiono z jej przydomkiem pochodzącym jeszcze ze słodkiego królestwa oddanych kurtyzan. Miu, najdroższa Miu. Usta wygięły się w drwiącym uśmiechu, wzrok badał podpis pod listem, wspominając Harlanda Parkinsona. Zabawne, rzeczywiście jego twarz mignęła mu w Wenus raz czy dwa, ale nie spodziewał się spotkać się z nim w podobnym charakterze. Nie podniósł głowy znad listu, gdy usłyszał, że Deirdre wraca do swoich komnat.
- Listy do kurwy w murach Chateu Rose? - spytał beznamiętnie, odpychając się dłonią od blatu stoliku - wyprostował się, zadzierając brodę z właściwą sobie nonszalancką arogancją. - Nie nadużywasz mojej gościnności? - spytał z zaklętą w głosie pozorną uprzejmością. Nikt nie powinien pamiętać jej dawnego imienia, nikomu nie powinna zdradzać się ze swoją przeszłością, ale ten list niósł więcej niepokojących wieści, niż tylko dawna tożsamość Czarnej Orchidei. Sięgał do tej przeszłości, powoływał się na wspomnienia, które powinny zostać pogrzebane dawno temu. - Za co zapomniałaś przeprosić, Miu? - dopytał, utkwiwszy chłodne spojrzenie ciemnych źrenic wprost na jej oczach.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Musiała zmyć z siebie brud tego listu, lepkiego od niewypowiedzianych gróźb; od palących obietnic, przypominających dotyk pewnych zaskakująco wypielęgnowanych, ale zarazem ciężkich dłoni. Harlandowi znów udało się ją zaskoczyć, chociaż przecież powinna spodziewać się takiego działania. Znała go. Pamiętliwy, pełen pasji, równie wytrwale pielęgnujący namiętność jak i urazę - dlaczego miałby odpuścić po ich pierwszym starciu? Niesatysfakcjonującym przecież dla żadnej ze stron. Deirdre wykazała się naiwnością, pragnąc zamknąć oczy na odradzające się z popiołów przeszłości ryzyko, nawiedzające ją w postaci upiornego ducha, później zaś ulotnego listu.
Sowa czekała na nią po powrocie z kolacji, pergamin ciążył w dłoniach, gdy śledziła wzrokiem eleganckie pismo. Najchętniej zmięłaby go i rozdarła na proch, posyłając go w ogień, ale nie zrobiła tego; zadziwiający o tej porze upał sprawił, że kominki wygaszono a ona potrzebowała chwili, by zastanowić się nad tym, co odpisać. Czasu i ukojenia, które miała przynieść szybka kąpiel.
Tak się nie stało, cisza łazienki sprzyjała raczej spirali nerwowych przemyśleń, sprawiających, że nawet po wyjściu z wanny z chłodną wodą czuła, że ciągle palą ją policzki. Z gniewu i frustracji. Wytarła się ręcznikiem, pierwszy raz zawiedziona jego puchatą miękkością; najchętniej zdarłaby z siebie skórę, razem z srebrzystymi bliznami - na co dzień niemal o nich nie pamiętała, lecz teraz czuła każdą z kilku głębokich szram, tak, jakby z każdym nakreślonym przez Parkinsona słowem, ten ponownie sunął ostrymi końcówkami rzemienia po jej skórze. Z drobiazgowością trzymanego w dłoni pióra, umiejętnie podkopującego poczucie pewności siebie. Chłodna kąpiel nie pomogła zbyt mocno, gdy wychodziła z łazienki dalej nawet na moment nie zerknęła w lustro, jakby widok blizn mógł rozjuszyć ją jeszcze bardziej. Odpisze mu - nie dziś, nie jutro, nie może dać mu tej satysfakcji, ale przecież musiała w końcu chwycić pióro w dłoń. Przestudiuje list raz jeszcze, odnajdzie słabe punkty, zdecyduje, czy potraktować go obojętnością czy subtelną groźbą, a potem...
A potem przekroczyła próg sypialni, która wcale nie była pusta. Tristana również się tutaj nie spodziewała; spotkali się przed godziną przy kolacji, uprzejmi, lecz zdystansowani jak zwykle - sądziła, że tę noc spędzi z żoną, a jeśli zażyczy sobie jej towarzystwa, pośle po nią zaufanego sługę.
Już od pierwszej chwili wyczuła, że stało się coś niewygodnego. Lekki uśmiech, wywołany obecnością kochanka, zadrżał na jej ustach, lecz nie zniknął zupełnie, nawet gdy ten wypowiedział z pogardą subtelną obelgę, spoglądając na nią znad niewielkiego stolika. Z rozłożonym pergaminem jej prywatnej korespondencji. Wspaniale.
Jeśli choć przez sekundę wątpiła w to, czy Tristan odczyta jej listy, leżące na nocnym stoliku, to przekonanie o jego dobrym wychowaniu zostało rozwiane wraz z kolejnym wypowiedzianym przez arystokratę zdaniem. I spojrzeniem, chłodnym, ostrym, rzucanym znad zwiniętego na dębowym blacie pergaminu. Powinna od razu go podrzeć lub połknąć; powinna wiedzieć, że Rosier nie uszanuje jej prywatności. Nigdy tego nie robił.
- Czytasz wszystkie moje listy? - spytała spokojnie, bynajmniej z pretensją. Tę ukryła głęboko; nienawidziła naruszania granic intymności, zwłaszcza, że te sięgały i tak zbyt daleko, pozostawiając jedynie marną namiastkę. - To dobrze, wiesz więc, że nie mam nic do ukrycia - chciała wyprzedzić oskarżenia, absurdalne i rażące, najpierw jednak musiała się opanować. Oblizała usta, mokre od wody, po czym zrobiła krok w stronę Rosiera. - Nie rozumiem, co masz na myśli - odparła tym samym, swobodnym tonem, odgarniając z twarzy mokre włosy. Długie kosmyki wiły się po jej ciele zakrytym ręcznikiem niczym macki - lub czarne pęknięcia na niegdyś idealnym naczyniu. Chciał ją wyrzucić? Sugerował, że hańbi jego dom? Naprawdę uważał ją za tak głupią, pod jego nosem wdającą się w romans, zostawiającą jego wątpliwy dowód na wierzchu? - Jestem wdzięczna za twoją gościnę, wiesz o tym - dodała już miękko, cieplej, podchodząc powoli w jego stronę. Wzdychając, gdy zacytował najbardziej problematyczny - czy aby na pewno? - fragment listu. Pieprzony Harland.
Zawahała się, przez sekundę. Mogłaby poprosić go o pomoc - ale czy otrzymałaby takową? Ile razy próbowała to zrobić, otrzymując w zamian za szczerość pogardę i pełne wściekłości uderzenia? Już teraz wyczuwała gorejące w Tristanie płomienie: mylnie odczytał historię kryjącą się za listem, widziała to. Nie zrozumiałby, gdyby wybrzmiała w pełni, a nie była gotowa po raz kolejny znosić obelg i bólu. - To nic ważnego - musiała więc wybrać drogę, którą podążała we własnej głowie. Umniejszania ryzyka, gaszenia żarzącego się niebezpiecznie długo pożaru. Później stawi mu czoła i rozwiąże problem do końca. Bez rozniecania niepotrzebnej furii, która zapewne i tak obróciłaby się przeciwko niej. - Po prostu wylew frustracji - zapewne skrajnie pijanego - mężczyzny. Jutro o tym zapomni, a w najgorszym przypadku przyśle przeprosiny i kwiaty. Zdarza się - ciągnęła miękko, przystając tuż przy Tristanie; zadarła głowę, by spojrzeć mu prosto w oczy. Nie uciekała wzrokiem, nie próbowała go okłamać - robiła to wobec samej siebie. Wiedziała, że Harland stanie się poważnym problemem, że prędzej wyśle zagrażający jej reputacji list do jakiejś gazety niż postanowi się wycofać, ale musiała poradzić sobie z nim sama, w innym wypadku - to nie on stałby się główną przyczyną jej cierpienia, a rozwścieczony Śmierciożerca. - To naprawdę nieistotne, Tristanie. Poradzę sobie z tym. Znosiłam gorsze rzeczy - zapewniła, sięgając dłonią jego policzka, delikatnie, pieszczotliwie, drugą ręką przytrzymując przy piersi materiał ręcznika. - Proszę - dodała jeszcze ciszej, patrząc mu poważnie w oczy. Z błagalną nutą wyraźnie słyszalną w melodyjnym głosie. Wierzyła, że nie musi konkretyzować: prosiła go, by odpuścił, by nie skręcał w drogę ku absolutnej destrukcji, by jej zaufał.
Sowa czekała na nią po powrocie z kolacji, pergamin ciążył w dłoniach, gdy śledziła wzrokiem eleganckie pismo. Najchętniej zmięłaby go i rozdarła na proch, posyłając go w ogień, ale nie zrobiła tego; zadziwiający o tej porze upał sprawił, że kominki wygaszono a ona potrzebowała chwili, by zastanowić się nad tym, co odpisać. Czasu i ukojenia, które miała przynieść szybka kąpiel.
Tak się nie stało, cisza łazienki sprzyjała raczej spirali nerwowych przemyśleń, sprawiających, że nawet po wyjściu z wanny z chłodną wodą czuła, że ciągle palą ją policzki. Z gniewu i frustracji. Wytarła się ręcznikiem, pierwszy raz zawiedziona jego puchatą miękkością; najchętniej zdarłaby z siebie skórę, razem z srebrzystymi bliznami - na co dzień niemal o nich nie pamiętała, lecz teraz czuła każdą z kilku głębokich szram, tak, jakby z każdym nakreślonym przez Parkinsona słowem, ten ponownie sunął ostrymi końcówkami rzemienia po jej skórze. Z drobiazgowością trzymanego w dłoni pióra, umiejętnie podkopującego poczucie pewności siebie. Chłodna kąpiel nie pomogła zbyt mocno, gdy wychodziła z łazienki dalej nawet na moment nie zerknęła w lustro, jakby widok blizn mógł rozjuszyć ją jeszcze bardziej. Odpisze mu - nie dziś, nie jutro, nie może dać mu tej satysfakcji, ale przecież musiała w końcu chwycić pióro w dłoń. Przestudiuje list raz jeszcze, odnajdzie słabe punkty, zdecyduje, czy potraktować go obojętnością czy subtelną groźbą, a potem...
A potem przekroczyła próg sypialni, która wcale nie była pusta. Tristana również się tutaj nie spodziewała; spotkali się przed godziną przy kolacji, uprzejmi, lecz zdystansowani jak zwykle - sądziła, że tę noc spędzi z żoną, a jeśli zażyczy sobie jej towarzystwa, pośle po nią zaufanego sługę.
Już od pierwszej chwili wyczuła, że stało się coś niewygodnego. Lekki uśmiech, wywołany obecnością kochanka, zadrżał na jej ustach, lecz nie zniknął zupełnie, nawet gdy ten wypowiedział z pogardą subtelną obelgę, spoglądając na nią znad niewielkiego stolika. Z rozłożonym pergaminem jej prywatnej korespondencji. Wspaniale.
Jeśli choć przez sekundę wątpiła w to, czy Tristan odczyta jej listy, leżące na nocnym stoliku, to przekonanie o jego dobrym wychowaniu zostało rozwiane wraz z kolejnym wypowiedzianym przez arystokratę zdaniem. I spojrzeniem, chłodnym, ostrym, rzucanym znad zwiniętego na dębowym blacie pergaminu. Powinna od razu go podrzeć lub połknąć; powinna wiedzieć, że Rosier nie uszanuje jej prywatności. Nigdy tego nie robił.
- Czytasz wszystkie moje listy? - spytała spokojnie, bynajmniej z pretensją. Tę ukryła głęboko; nienawidziła naruszania granic intymności, zwłaszcza, że te sięgały i tak zbyt daleko, pozostawiając jedynie marną namiastkę. - To dobrze, wiesz więc, że nie mam nic do ukrycia - chciała wyprzedzić oskarżenia, absurdalne i rażące, najpierw jednak musiała się opanować. Oblizała usta, mokre od wody, po czym zrobiła krok w stronę Rosiera. - Nie rozumiem, co masz na myśli - odparła tym samym, swobodnym tonem, odgarniając z twarzy mokre włosy. Długie kosmyki wiły się po jej ciele zakrytym ręcznikiem niczym macki - lub czarne pęknięcia na niegdyś idealnym naczyniu. Chciał ją wyrzucić? Sugerował, że hańbi jego dom? Naprawdę uważał ją za tak głupią, pod jego nosem wdającą się w romans, zostawiającą jego wątpliwy dowód na wierzchu? - Jestem wdzięczna za twoją gościnę, wiesz o tym - dodała już miękko, cieplej, podchodząc powoli w jego stronę. Wzdychając, gdy zacytował najbardziej problematyczny - czy aby na pewno? - fragment listu. Pieprzony Harland.
Zawahała się, przez sekundę. Mogłaby poprosić go o pomoc - ale czy otrzymałaby takową? Ile razy próbowała to zrobić, otrzymując w zamian za szczerość pogardę i pełne wściekłości uderzenia? Już teraz wyczuwała gorejące w Tristanie płomienie: mylnie odczytał historię kryjącą się za listem, widziała to. Nie zrozumiałby, gdyby wybrzmiała w pełni, a nie była gotowa po raz kolejny znosić obelg i bólu. - To nic ważnego - musiała więc wybrać drogę, którą podążała we własnej głowie. Umniejszania ryzyka, gaszenia żarzącego się niebezpiecznie długo pożaru. Później stawi mu czoła i rozwiąże problem do końca. Bez rozniecania niepotrzebnej furii, która zapewne i tak obróciłaby się przeciwko niej. - Po prostu wylew frustracji - zapewne skrajnie pijanego - mężczyzny. Jutro o tym zapomni, a w najgorszym przypadku przyśle przeprosiny i kwiaty. Zdarza się - ciągnęła miękko, przystając tuż przy Tristanie; zadarła głowę, by spojrzeć mu prosto w oczy. Nie uciekała wzrokiem, nie próbowała go okłamać - robiła to wobec samej siebie. Wiedziała, że Harland stanie się poważnym problemem, że prędzej wyśle zagrażający jej reputacji list do jakiejś gazety niż postanowi się wycofać, ale musiała poradzić sobie z nim sama, w innym wypadku - to nie on stałby się główną przyczyną jej cierpienia, a rozwścieczony Śmierciożerca. - To naprawdę nieistotne, Tristanie. Poradzę sobie z tym. Znosiłam gorsze rzeczy - zapewniła, sięgając dłonią jego policzka, delikatnie, pieszczotliwie, drugą ręką przytrzymując przy piersi materiał ręcznika. - Proszę - dodała jeszcze ciszej, patrząc mu poważnie w oczy. Z błagalną nutą wyraźnie słyszalną w melodyjnym głosie. Wierzyła, że nie musi konkretyzować: prosiła go, by odpuścił, by nie skręcał w drogę ku absolutnej destrukcji, by jej zaufał.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Przyglądał się jej z obojętną uwagą. Jasna skóra kontrastowała z czarnymi włosami, wilgoć na jej ciele podkreślała intymność wciąż abstrakcyjną w starych murach pałacu róż. Jej obecność tutaj była dla niego wygodna, początkowo ryzykowna, ale Evandra szybko zaakceptowała jej bliskość - on z tego układu czerpał wyłącznie korzyści. Kąciki jego ust uniosły się w wystudiowanym uśmiechu, lecz uprzejmość tego uśmiechu nie rozlała się na dalszą część twarzy.
- Tylko te interesujące - odparł bez zająknięcia, gdy spytała o swoje listy. Zwykle tego nie robił, nie czuł potrzeby, ale nie zamierzał ani bronić się przed oskarżeniem, które go nie obeszło - miał pełne prawo czytać, co tylko chce - ani, może nawet tym bardziej, zapewniać ją, że pozostałych listów w ręce nie miał - czy były równie ciekawe, co ten? Co przede mną ukrywasz, słodka Miu? Przyglądał jej się z uwagą przygotowanego do polowania drapieżnika, kiedy zapewniała, że nie miała nic więcej do ukrycia, czyżby? Nie był pewien, czy jej wierzył, wiedział, że nie do końca mógł jej udać. - Doprawdy? - dopytał z zastanowieniem, jakby rzeczywiście musiał skupić się nad jej słowami, zerkając raz jeszcze na nakreślone po liście litery, co było w jego słowach trudnego do zrozumienia? To nic ważnego, odpowiadała, znów przemknął wzrokiem po kreślonych literach, czyżby? Nie poruszył się, broda pozostała zadarta, gdy sięgnęła jej dłonią. Opuszki jej palców prześlizgnęły się po jego twarzy pieszczotliwie, ale nie poruszył się - po chwili dopiero uniósł własną dłoń do jej. Zacisnął uścisk na jej nadgarstku, mocno, i ściągnął jej rękę w dół - powoli.
- Dlaczego unikasz odpowiedzi, Miu? - dopytał z zastanowieniem, czy jednak miała coś do ukrycia? - Zapytałem za co masz przeprosić - przypomniał powoli, ostrzegawczo cedząc słowa. Nie lubił nie być słyszanym za pierwszym razem, a jeszcze bardziej nie lubił nie zostać usłuchanym od razu. - Sądzisz, że myśli o tobie, kiedy jest pijany? - zagadnął z zainteresowaniem, nie przerywając łączącej ich bliskości, wpatrywał się w jej źrenice intensywnie, szukając w nich odpowiedzi. - Budzisz jego frustracje? - Nie powinna. Jej przeszłość miała zostać zamknięta, a jej cienie nie powinny jej już dzisiaj ścigać. A jednak to robiły, wystawiała im się sama i prowokowały, czy wypełzały z ciemności? Nie wiedział, ale ton listu zdradzał namiętność, z jaką przypadkowy mężczyzna nie podchodzi do przypadkowej kobiety. - Zdarza się, że przysyła ci kwiaty? - powtórzył jej słowa równie powoli, nie przestając jej się przyglądać. - Jak często Harland przysyła dawnej kurwie kwiaty? - W tonie jego głosu nie brzmiało nic prócz uprzejmego zainteresowania. Gdyby pojawiły się w Chateu Rose, dowiedziałby się o tym, ale w Fantasmagorii niekoniecznie, otrzymywały kwiaty w ramach różnych gestów, czy to od artystów, czy w związku z wyrazami uznania wobec jej nowego stanowiska. Stanowiska dającego jej złudną swobodę, której wyraźnie zaczynała nadużywać. - O co mnie prosisz, moja słodka Orchideo, czy istnieje powód, dla którego któreś z moich pytań jest dla ciebie niewygodne? Czy wstydzisz się uczynku, za który szlachetny lord domaga się przeprosin? - dopytywał, nie ściągając zeń uważnego spojrzenia. Natury ich znajomości, a przede wszystkim jej źródła, mógł się domyślać na podstawie użytych w liście zwrotów - a może i natury samego Harlanda - zagadką pozostawało dla niego dlaczego w dalszym ciągu utrzymują kontakt bazujący na tej samej stopie. - Siadaj - odsunął się od stolika kilka kroków. - I weź do ręki pióro - Jeśli list leżał na górze, najpewniej nie zdążyła jeszcze na niego odpowiedzieć, mogła zrobić to teraz.
- Tylko te interesujące - odparł bez zająknięcia, gdy spytała o swoje listy. Zwykle tego nie robił, nie czuł potrzeby, ale nie zamierzał ani bronić się przed oskarżeniem, które go nie obeszło - miał pełne prawo czytać, co tylko chce - ani, może nawet tym bardziej, zapewniać ją, że pozostałych listów w ręce nie miał - czy były równie ciekawe, co ten? Co przede mną ukrywasz, słodka Miu? Przyglądał jej się z uwagą przygotowanego do polowania drapieżnika, kiedy zapewniała, że nie miała nic więcej do ukrycia, czyżby? Nie był pewien, czy jej wierzył, wiedział, że nie do końca mógł jej udać. - Doprawdy? - dopytał z zastanowieniem, jakby rzeczywiście musiał skupić się nad jej słowami, zerkając raz jeszcze na nakreślone po liście litery, co było w jego słowach trudnego do zrozumienia? To nic ważnego, odpowiadała, znów przemknął wzrokiem po kreślonych literach, czyżby? Nie poruszył się, broda pozostała zadarta, gdy sięgnęła jej dłonią. Opuszki jej palców prześlizgnęły się po jego twarzy pieszczotliwie, ale nie poruszył się - po chwili dopiero uniósł własną dłoń do jej. Zacisnął uścisk na jej nadgarstku, mocno, i ściągnął jej rękę w dół - powoli.
- Dlaczego unikasz odpowiedzi, Miu? - dopytał z zastanowieniem, czy jednak miała coś do ukrycia? - Zapytałem za co masz przeprosić - przypomniał powoli, ostrzegawczo cedząc słowa. Nie lubił nie być słyszanym za pierwszym razem, a jeszcze bardziej nie lubił nie zostać usłuchanym od razu. - Sądzisz, że myśli o tobie, kiedy jest pijany? - zagadnął z zainteresowaniem, nie przerywając łączącej ich bliskości, wpatrywał się w jej źrenice intensywnie, szukając w nich odpowiedzi. - Budzisz jego frustracje? - Nie powinna. Jej przeszłość miała zostać zamknięta, a jej cienie nie powinny jej już dzisiaj ścigać. A jednak to robiły, wystawiała im się sama i prowokowały, czy wypełzały z ciemności? Nie wiedział, ale ton listu zdradzał namiętność, z jaką przypadkowy mężczyzna nie podchodzi do przypadkowej kobiety. - Zdarza się, że przysyła ci kwiaty? - powtórzył jej słowa równie powoli, nie przestając jej się przyglądać. - Jak często Harland przysyła dawnej kurwie kwiaty? - W tonie jego głosu nie brzmiało nic prócz uprzejmego zainteresowania. Gdyby pojawiły się w Chateu Rose, dowiedziałby się o tym, ale w Fantasmagorii niekoniecznie, otrzymywały kwiaty w ramach różnych gestów, czy to od artystów, czy w związku z wyrazami uznania wobec jej nowego stanowiska. Stanowiska dającego jej złudną swobodę, której wyraźnie zaczynała nadużywać. - O co mnie prosisz, moja słodka Orchideo, czy istnieje powód, dla którego któreś z moich pytań jest dla ciebie niewygodne? Czy wstydzisz się uczynku, za który szlachetny lord domaga się przeprosin? - dopytywał, nie ściągając zeń uważnego spojrzenia. Natury ich znajomości, a przede wszystkim jej źródła, mógł się domyślać na podstawie użytych w liście zwrotów - a może i natury samego Harlanda - zagadką pozostawało dla niego dlaczego w dalszym ciągu utrzymują kontakt bazujący na tej samej stopie. - Siadaj - odsunął się od stolika kilka kroków. - I weź do ręki pióro - Jeśli list leżał na górze, najpewniej nie zdążyła jeszcze na niego odpowiedzieć, mogła zrobić to teraz.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Krótkie doprawdy sprawiło, że przez jej plecy przebiegł nieprzyjemny dreszcz. Oczywiście wiedziała, co mógł mieć na myśli, ale wolała zaprzeczać rzeczywistości, łudząc się, że ich relacja dojrzała na tyle, by nie musiała spowiadać się z widm zbyt skomplikowanej przeszłości.
Chciała przesunąć palcami wyżej, do linii jego włosów, gładząc żuchwę, ale jej ręka została powstrzymana. Z przesadną stanowczością, zacisnęła usta, nie chcąc syknąć z bólu, gdy mocne palce Tristana zaciskały się ze stalową siłą wokół jej nadgarstka. Odtrącając ją i przytrzymując zarazem. Stali tuż obok siebie, ale nie czuła się bezpieczna i bliska, musiała zadzierać głowę, by nie spuszczać z oka twarzy Śmierciożercy. Wpatrzona w nią dalej z łagodnością, coraz szybciej ustępującą jednak miejsca zdenerwowaniu, na razie widocznemu tylko w lekkim przyciemnieniu tęczówek.
- Nie unikam odpowiedzi, po prostu cała ta sytuacja jest nieistotna. On - jest nieistotny. Szkoda naszego czasu na choć wspominanie jego imienia - powtórzyła uparcie, siląc się na spokój, lecz niemal dosłownie czuła, jak wrażliwa skóra nadgarstka zabarwia się fioletem, pulsując coraz szybciej pod naporem ręki Rosiera. Nauczona doświadczeniem nie szamotała się i nie wyrywała, było to działanie z góry skazane na porażkę, tak samo jak wyjaśnianie rzeczy, o których naturze Tristan wyrobił sobie już własne, mylne, zdanie. To dlatego nie chciała zagłębiać się w ciemną toń wenusjańskiej przeszłości, pewna, że każde jej słowo zostanie wyjęte z kontekstu, naostrzone, a potem z drapieżnym, pełnym satysfakcji uśmiechem wbite tuż pod jej żebro. Możliwe, że dosłownie. Przestała znać już granice śmierciożerczej wściekłości, zwłaszcza tej podsycanej pogardą. Nie zrozumiałby, gdyby opowiedziała mu wszystko, dokładnie. Nie współczułby jej, nie okazał troski ani wsparcia.
- Nie wiem - za co dokładnie miałaby go przeprosić i czy myślał o niej, kiedy wypił za dużo Toujours Pur i akurat miał pod ręką pergamin, gotów przyjąć jego pełne arogancji słowa. - Nie wysyła mi kwiatów - kontynuowała przez coraz mocniej zaciśnięte zęby, skóra na nadgarstku paliła żywym ogniem, ale dalej się nie poruszała, nie umykając też wzrokiem. - Zapewne tak - bo przecież budziła w Harlandzie frustrację, niechęć, drażniła męskie ego. Nie zamierzała kłamać ani modulować prawdy, zwłaszcza w ostrym świetle tak konkretnych pytań. Raniących i drażniących, oblizała lekko usta, mrugając, gdy kolejny raz zwrócił się do niej dawnym mianem. - Nie lubię, gdy tak się do mnie zwracasz - dodała bardziej stanowczo, wiedząc, że zapewne nic nie wskóra. Każdy dziwkarski zwrot był dla niej niczym ostre smagnięcie batem, palące przypomnienie o sposobie, w jaki postrzegał ją Trstan. Jako kogoś - coś - niepoważnego, zabawkę, zwierzątko.
- Nie mam się czego wstydzić - odpowiedziała w końcu dumniej, ulegając pod naporem jego intensywnego wzroku. - Naprawdę chcesz, bym zanudziła cię tą historią? Należał do gości Miu, tych częstszych. Była jego ulubienicą - zaczęła, pilnując, by jej głos zdradzał faktyczną obojętność, a nie narastającą wściekłość czy sentyment. Jakby opowiadała o kimś innym - tak poniekąd się czuła, dystansując się od całego brudu, który musiała znosić w Wenus. - Jest zły, że się z nim nie pożegnała. Nie wytłumaczyła. Że zniknęła bez słowa - kontynuowała, z ulgą przyjmując wypuszczenie nadgarstka z bolesnego uścisku. Rozmasowała go niemal machinalnie, ręcznik zsunął się niżej, zdecydowanie za nisko; uratowała go, przyciskając mocniej do wilgotnego ciała. Zaczynało robić się jej chłodno. - Dopiero ostatnio zorientował się, kim jestem. Odwiedził mnie w Fantasmagorii. Jest pamiętliwy. Rości sobie nieistniejące prawa - ale podejrzewam, że to tymczasowe rozgoryczenie - wzruszyła ramionami, pewna, że przedstawia tę historię w nienagannym tonie, niemożliwym do zinterpretowania w dwuznaczny sposób. - Podkreśliłam dzielącą nas granicę, przestrzegłam przed dalszymi próbami zaszkodzenia mi. Tak jak mówiłam: poradzę sobie z nim - zakończyła poważnie, z pełną lojalnością, przystając przy boku biurka, tylko lekko unosząc brwi na rozkaz wypowiedziany przez Rosiera rozkaz. W pierwszej chwili chciała się roześmiać, to było absurdalne - ale zamiast tego westchnęła cicho, ze smutkiem, znów niwelując dzieląca ich odległość. - Napiszę do niego sama. Nie musimy marnować wspólnego wieczoru na coś takiego - szepnęła znów prosząco, tym razem tylko wyciągając dłoń ku jego ręce, nie chcąc się napraszać. Mogli spędzić go we dwoje, bez widma innego mężczyzny, górującego nad nią niczym złośliwy duch, kochanek pogrzebanej na dobre Miu, nieistniejącej już przecież w tym świecie.
Chciała przesunąć palcami wyżej, do linii jego włosów, gładząc żuchwę, ale jej ręka została powstrzymana. Z przesadną stanowczością, zacisnęła usta, nie chcąc syknąć z bólu, gdy mocne palce Tristana zaciskały się ze stalową siłą wokół jej nadgarstka. Odtrącając ją i przytrzymując zarazem. Stali tuż obok siebie, ale nie czuła się bezpieczna i bliska, musiała zadzierać głowę, by nie spuszczać z oka twarzy Śmierciożercy. Wpatrzona w nią dalej z łagodnością, coraz szybciej ustępującą jednak miejsca zdenerwowaniu, na razie widocznemu tylko w lekkim przyciemnieniu tęczówek.
- Nie unikam odpowiedzi, po prostu cała ta sytuacja jest nieistotna. On - jest nieistotny. Szkoda naszego czasu na choć wspominanie jego imienia - powtórzyła uparcie, siląc się na spokój, lecz niemal dosłownie czuła, jak wrażliwa skóra nadgarstka zabarwia się fioletem, pulsując coraz szybciej pod naporem ręki Rosiera. Nauczona doświadczeniem nie szamotała się i nie wyrywała, było to działanie z góry skazane na porażkę, tak samo jak wyjaśnianie rzeczy, o których naturze Tristan wyrobił sobie już własne, mylne, zdanie. To dlatego nie chciała zagłębiać się w ciemną toń wenusjańskiej przeszłości, pewna, że każde jej słowo zostanie wyjęte z kontekstu, naostrzone, a potem z drapieżnym, pełnym satysfakcji uśmiechem wbite tuż pod jej żebro. Możliwe, że dosłownie. Przestała znać już granice śmierciożerczej wściekłości, zwłaszcza tej podsycanej pogardą. Nie zrozumiałby, gdyby opowiedziała mu wszystko, dokładnie. Nie współczułby jej, nie okazał troski ani wsparcia.
- Nie wiem - za co dokładnie miałaby go przeprosić i czy myślał o niej, kiedy wypił za dużo Toujours Pur i akurat miał pod ręką pergamin, gotów przyjąć jego pełne arogancji słowa. - Nie wysyła mi kwiatów - kontynuowała przez coraz mocniej zaciśnięte zęby, skóra na nadgarstku paliła żywym ogniem, ale dalej się nie poruszała, nie umykając też wzrokiem. - Zapewne tak - bo przecież budziła w Harlandzie frustrację, niechęć, drażniła męskie ego. Nie zamierzała kłamać ani modulować prawdy, zwłaszcza w ostrym świetle tak konkretnych pytań. Raniących i drażniących, oblizała lekko usta, mrugając, gdy kolejny raz zwrócił się do niej dawnym mianem. - Nie lubię, gdy tak się do mnie zwracasz - dodała bardziej stanowczo, wiedząc, że zapewne nic nie wskóra. Każdy dziwkarski zwrot był dla niej niczym ostre smagnięcie batem, palące przypomnienie o sposobie, w jaki postrzegał ją Trstan. Jako kogoś - coś - niepoważnego, zabawkę, zwierzątko.
- Nie mam się czego wstydzić - odpowiedziała w końcu dumniej, ulegając pod naporem jego intensywnego wzroku. - Naprawdę chcesz, bym zanudziła cię tą historią? Należał do gości Miu, tych częstszych. Była jego ulubienicą - zaczęła, pilnując, by jej głos zdradzał faktyczną obojętność, a nie narastającą wściekłość czy sentyment. Jakby opowiadała o kimś innym - tak poniekąd się czuła, dystansując się od całego brudu, który musiała znosić w Wenus. - Jest zły, że się z nim nie pożegnała. Nie wytłumaczyła. Że zniknęła bez słowa - kontynuowała, z ulgą przyjmując wypuszczenie nadgarstka z bolesnego uścisku. Rozmasowała go niemal machinalnie, ręcznik zsunął się niżej, zdecydowanie za nisko; uratowała go, przyciskając mocniej do wilgotnego ciała. Zaczynało robić się jej chłodno. - Dopiero ostatnio zorientował się, kim jestem. Odwiedził mnie w Fantasmagorii. Jest pamiętliwy. Rości sobie nieistniejące prawa - ale podejrzewam, że to tymczasowe rozgoryczenie - wzruszyła ramionami, pewna, że przedstawia tę historię w nienagannym tonie, niemożliwym do zinterpretowania w dwuznaczny sposób. - Podkreśliłam dzielącą nas granicę, przestrzegłam przed dalszymi próbami zaszkodzenia mi. Tak jak mówiłam: poradzę sobie z nim - zakończyła poważnie, z pełną lojalnością, przystając przy boku biurka, tylko lekko unosząc brwi na rozkaz wypowiedziany przez Rosiera rozkaz. W pierwszej chwili chciała się roześmiać, to było absurdalne - ale zamiast tego westchnęła cicho, ze smutkiem, znów niwelując dzieląca ich odległość. - Napiszę do niego sama. Nie musimy marnować wspólnego wieczoru na coś takiego - szepnęła znów prosząco, tym razem tylko wyciągając dłoń ku jego ręce, nie chcąc się napraszać. Mogli spędzić go we dwoje, bez widma innego mężczyzny, górującego nad nią niczym złośliwy duch, kochanek pogrzebanej na dobre Miu, nieistniejącej już przecież w tym świecie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Jej tłumaczenia odnośnie istotności jej kontaktów z arystokratą lub też braku tej istotności nieszczególnie go interesowały - zdecydował bowiem, że oceni to sam, a jej impertynencja nie miała w tej kwestii żadnego znaczenia. Czy zamierzał wymieniać jego imię - to też nie było jej decyzją. Dłoń ściskała jej nadgarstek mocno, wpatrywał się w jej twarz z pozorną obojętnością, szukając zaklętych w niej emocji. Wolną dłonią ujął jej podbródek, zadzierając go na tyle, by spojrzeć jej w oczy. Nie wiem, cóż to była za odpowiedź? Nie wysyłał kwiatów, nie przytaknął ani nie odpowiedział, zastanawiając się, czy gdyby było inaczej, Deirdre powiedziałaby mu prawdę. Być może, kłamstwo wyszłoby na jaw zbyt szybko. I sprawa ostatnia, choć bynajmniej nie najmniej ważna - budziła w Harlandzie frustracje. Kącik jego ust uniósł się nieznacznie, gdy usłyszał tembr stanowczości w jej głosie, niewiele sobie z niego robiąc. Wiedział, że tego nie lubiła, używał tego zwrotu z rozmysłem, a ten odnosił efekt zawsze wtedy, kiedy należało przywrócić ją do porządku. Co się działo teraz, właściwie jeszcze nie wiedział. Drgnięcie ust zdradzało, że nie zamierzał ustąpić - i że będzie musiała opowiedzieć tę historię, historię kurewskiej ulubienicy. Nie lubił słuchać o jej pozostałych klientach równie mocno, jak mocno nie lubił zdawać sobie sprawy z tego, że nie był wtedy jedynym. Jej przeszłość była bardzo niewygodna w wielu wymiarach.
- Miał cię każdy w tym mieście? - spytał niecierpliwie, jakby kolejne wymierzone w nią ciosy były w stanie zmienić jej przeszłość, nie były w stanie tego uczynić. - Ilu takich klientów miałaś, Miu? - Ciekaw był, ilu z nich słyszało te same słowa, które mamiły jego. Czasem zastanawiał się, jak wielkim był głupcem, że jej zaufał. Z tą samą obojętnością przyjmował jej dalsze słowa, nie pożegnała się, nie zostawiła wiadomości, nie, nie dał jej na nic czasu. Nie potrzebowała go.
- Co takiego mówił? - dopytał, gdy przywołała niedawną wizytę. - Dlaczego miałby mieć do ciebie jakiekolwiek prawa? - pytał dalej, zastanawiając się nad naturą łączącej ich relacji. Minęło kilka lat, co istniało między nimi wcześniej, jeśli wciąż się za tym krył? Kiwnął głową, przyjmując jej słowa, rzeczowo streszczające stawiane przez nią granice - z marnym efektem, co prawda, ale lepsze takie granice niż żadne granice. Strzepnął jej dłoń ze swojej ręki, unosząc ją wyżej - i zadarł owijający ją ręcznik w górę, pozwalając materiałowi dokładniej zakryć jej pierś. Chciała odciągnąć jego uwagę, ale nie był tym już zainteresowany.
- Przynajmniej udawaj, że nie jesteś kurwą - podpowiedział, wspinając dłoń na jej ramię - i lekko pchnął ją w kierunku stolika. - Nie lubię się powtarzać - oznajmił krótko, swobodnym krokiem przechodząc pod okna. Wyjrzał na zewnątrz, lecz w wieczornym świetle niewiele było widać.
- Pisz - nakazał, składając ręce razem, za plecami. - Mój drogi, ze szczerego serca przepraszam cię za doznaną krzywdę. Twoja uniżona służka, Miu, okryła się hańbą i wstydem, nie spełniając pokładanych w niej nadziei. Popełniła w życiu wiele błędów, ten jest ledwie jednym z nich. Jej rolą i przeznaczeniem było służyć, wiernie, pokornie i z oddaniem, które przynosiło jej niewysłowione szczęście. Z kajdan nałożonych przez Giovanny oswobodził ją nowy pan, a dziś przed nim tylko - z oddaniem - chyli głowę. Służba u niego jest jej zaszczytem, honorem i radością większą jeszcze, niż w tamtym czasie. Pośród wielu słodkich ust ledwie pamięta twoje pieszczoty. Żegna dawne wspomnienia, w świeżych nie ma już na nie miejsca. Dobry pan nie lubi, gdy poświęca uwagę innym. - Obejrzał się na nią z drwiącym uśmiechem. - Nie podpisuj się, Miu - To nie był list od Namiestniczki Londynu i jako taki nie miał brzmieć w niepowołanych rękach. Upokarzający dla niej, bo na to zasługiwała, wymowny dla niego, bo te drzwi zostały już zamknięte. Nie interesowały go jej plany na dokończenie tej historii.
- Miał cię każdy w tym mieście? - spytał niecierpliwie, jakby kolejne wymierzone w nią ciosy były w stanie zmienić jej przeszłość, nie były w stanie tego uczynić. - Ilu takich klientów miałaś, Miu? - Ciekaw był, ilu z nich słyszało te same słowa, które mamiły jego. Czasem zastanawiał się, jak wielkim był głupcem, że jej zaufał. Z tą samą obojętnością przyjmował jej dalsze słowa, nie pożegnała się, nie zostawiła wiadomości, nie, nie dał jej na nic czasu. Nie potrzebowała go.
- Co takiego mówił? - dopytał, gdy przywołała niedawną wizytę. - Dlaczego miałby mieć do ciebie jakiekolwiek prawa? - pytał dalej, zastanawiając się nad naturą łączącej ich relacji. Minęło kilka lat, co istniało między nimi wcześniej, jeśli wciąż się za tym krył? Kiwnął głową, przyjmując jej słowa, rzeczowo streszczające stawiane przez nią granice - z marnym efektem, co prawda, ale lepsze takie granice niż żadne granice. Strzepnął jej dłoń ze swojej ręki, unosząc ją wyżej - i zadarł owijający ją ręcznik w górę, pozwalając materiałowi dokładniej zakryć jej pierś. Chciała odciągnąć jego uwagę, ale nie był tym już zainteresowany.
- Przynajmniej udawaj, że nie jesteś kurwą - podpowiedział, wspinając dłoń na jej ramię - i lekko pchnął ją w kierunku stolika. - Nie lubię się powtarzać - oznajmił krótko, swobodnym krokiem przechodząc pod okna. Wyjrzał na zewnątrz, lecz w wieczornym świetle niewiele było widać.
- Pisz - nakazał, składając ręce razem, za plecami. - Mój drogi, ze szczerego serca przepraszam cię za doznaną krzywdę. Twoja uniżona służka, Miu, okryła się hańbą i wstydem, nie spełniając pokładanych w niej nadziei. Popełniła w życiu wiele błędów, ten jest ledwie jednym z nich. Jej rolą i przeznaczeniem było służyć, wiernie, pokornie i z oddaniem, które przynosiło jej niewysłowione szczęście. Z kajdan nałożonych przez Giovanny oswobodził ją nowy pan, a dziś przed nim tylko - z oddaniem - chyli głowę. Służba u niego jest jej zaszczytem, honorem i radością większą jeszcze, niż w tamtym czasie. Pośród wielu słodkich ust ledwie pamięta twoje pieszczoty. Żegna dawne wspomnienia, w świeżych nie ma już na nie miejsca. Dobry pan nie lubi, gdy poświęca uwagę innym. - Obejrzał się na nią z drwiącym uśmiechem. - Nie podpisuj się, Miu - To nie był list od Namiestniczki Londynu i jako taki nie miał brzmieć w niepowołanych rękach. Upokarzający dla niej, bo na to zasługiwała, wymowny dla niego, bo te drzwi zostały już zamknięte. Nie interesowały go jej plany na dokończenie tej historii.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Miała wrażenie, że ciągle toczą tą samą kłótnię, rozbijającą się o powtarzalne do bólu - dosłownie - argumenty, wypisane szkarłatnymi literami. Nie potrafił wybaczyć jej przeszłości, choć gdyby nie ona, nigdy nie obdarzyłby Miu choć odrobiną zainteresowania. Jak mogła więc zadośćuczynić czy wyrzec się czegoś, co stało się mostem do ich relacji? I do jej osobistej potęgi? Czuła, że zawodzi, także samą siebie; powinna traktować wszystkie kurewskie obelgi z wyuczoną beznamiętnością, wszak słyszała to słowo odmienione przez wszystkie przypadki w setce retorycznych pytań - lecz gdy te padały z ust Tristana, mężczyzny, którego podziwiała, któremu ufała i którego, wbrew zdrowemu rozsądkowi, pokochała, nie potrafiła zachować zdrowego dystansu. Nie chciała, by widział ją w ten sposób. By pamiętał ją jako Miu. By cenił ją za to, jak głęboko potrafiła go przyjąć bez zadławienia, a nie za to, kim się stała dzięki jego przewodnictwu - i co potrafiła, ściskając w ręku różdżkę. Ten żal ciągle wybijał się na pierwszy plan spojrzenia, choć starała się go zdławić. Raz pozwoliła sobie na szczerość, otwierając w pełni połamane serce, lecz tamta rozmowa skończyła się tylko większym cierpieniem. Powtórzenie jej byłoby głupotą.
- Dobrze wiesz, że nie - odpowiedziała cicho, starając się nadać słowom spokojnej melodii, lecz finalnie i tak cedziła je przez zaciśnięte zęby. - Nie byłam byle portową kurwą - naprawdę musiała mu to tłumaczyć? Nie szukała rozpaczliwie klientów w zawszonych karczmach i ciemnych zaułkach; pielęgnowano ją, hołubiono i ceniono, już po pierwszym miesiącu uznając ją za klejnot w wenusjańskiej koronie. Przychodzili do niej najzamożniejsi i najpotężniejsi, część z nich nie próbowała nawet skosztować ciała Miu, rozkoszując się samym napięciem, rozmową, tańcem, śpiewem. Bliskością znaną prawdziwym gejszom, potrafiącym ceremonię nalewania herbaty czy delikatnego muskania opuszkami palców doprowadzić do rangi orgazmicznej sztuki. Sugerowanie, że spała z setką czy tysiącem mężczyzn, bolało - nie tylko przez fakt niezgodności z prawdą. - Tylko kilku - dodała, chciał szczerości, więc zamierzała mu ją zapewnić. Karał ją za kłamstwo, karał za prawdę; nie istniało wyjście pozwalające na zakończenie tej rozmowy w korzystny dla Deirdre sposób. Karcąc nawet pozornie drobnymi gestami; odtrącił jej dłoń, odepchnął ją, potem szarpnął ręcznikiem, chwiejąc jej drobnym ciałem.
Rzuciła mu jeszcze jedno, bolesne i sfrustrowane, spojrzenie. Naprawdę chciał tego słuchać? - Że za mną tęsknił. Że powinnam go przeprosić za zniknięcie z Wenus bez słowa. Że nie może mnie zapomnieć - odparła pusto, beznamiętnie, postanowiając odpuścić ostatnią obietnicę, jaką jej złożył: że ciągle o niej myślał w wilgotnym mroku nocy. - Nie wiem - powtórzyła, coraz bardziej zdenerwowana. - Część klientów miała Miu za swą własność, najwyraźniej to przekonanie w przypadku najbardziej aroganckich gości pozostało niezmienne przez lata - nie chciała tego mówić, ale musiała; opcja upartego milczenia lub kłamstwa nie wchodziła w grę. - Ale to nieistotne. Miu należy do historii - ile razy miała o tym mówić? Potrafiła poradzić sobie z Harlandem sama, dlaczego ten przeklęty list stał się takim problemem? - Jesteś zazdrosny? O to chodzi? - spytała w końcu, dając wybrzmieć rozgoryczeniu; miała dość tłumaczenia się z rzeczy, których nie uczyniła. Parkinson stał się zagrożeniem, ale tylko dla niej - nie dla nich.
Przynajmniej do czasu; do czasu tego przeklętego pergaminu, wzniecającego w Rosierze piekielne ognie. Odepchnięta i upokorzona, wpatrywała się w jego plecy jeszcze przez kilka długich sekund. Co miała w tej sytuacji zrobić? Wybiec z sypialni w samym ręczniku? Dalej prosić go o wybaczenie, ignorując pogardę, jaką jej do tej pory okazywał? Nie zamierzała siadać do pisania listu - zwłaszcza wtedy, gdy lekko ochrypły, pełen emfazy głos Rosiera zaczął go dyktować.
Pierwszy raz od dawna udało mu się ją zupełnie zaskoczyć. Chyba żartował. Wzięła głęboki oddech, czując, że serce przyspiesza rytm tak, jakby znajdowała się w bezpośrednim, śmiertelnym zagrożeniu. - Nie napiszę tego - wydarło się spomiędzy jej nagle spierzchniętych warg zanim zdołałaby się powstrzymać. Gorąc ponownie zalał jej policzki i szyję, barwiąc je niezdrowym kolorytem. Musiała mu się sprzeciwić, ale gdy to zrobiła - wystarczyło jedno ostre, lodowate spojrzenie, rzucone przez ramię, by zadrżała - jak w odpowiedzi na cios. Zamarła, przez długi, nieznośnie niemal długi, moment nie ruszając się z miejsca, czyniąc to dopiero pod naporem jego sugestywnego wzroku. Co spotkałoby ją, gdyby tego nie zrobiła? Roztrzaskałby jej głowę o marmur posadzki? Rozerwał ją na strzępy - a potem wskrzesił, by nie zirytować Czarnego Pana? - Dlaczego to robisz? - wychrypiała z bólem, lecz nie płaczliwie, odruchowo kuląc ramiona, gdy siadała za biurkiem, pewna, że za moment - gdyby spóźniła się z wypełnieniem rozkazu choć o sekundę - w jej włosy wplotłaby się się mocna dłoń, tłukąc skronią w dębowy blat. Ścisnęła w zlodowaciałych palcach pióro i sięgnęła po pergamin, mając jeszcze w sobie strzępy nadziei. Chciał ją sprawdzić, to wszystko było tylko chorą grą; każe jej to napisać - ale list nie zostanie wysłany. Pierwsze słowa niemal wyryła na papierze, zdania układały się w głębokie, nieeleganckie rany, w niczym nieprzypominające jej prawdziwego pisma. Jakby znów miała kilka lat i uczyła się kreślić niezrozumiałe, wymuszone szlaczki - hamując łzy palącego gniewu, napływające jej do oczu.
- Dobrze wiesz, że nie - odpowiedziała cicho, starając się nadać słowom spokojnej melodii, lecz finalnie i tak cedziła je przez zaciśnięte zęby. - Nie byłam byle portową kurwą - naprawdę musiała mu to tłumaczyć? Nie szukała rozpaczliwie klientów w zawszonych karczmach i ciemnych zaułkach; pielęgnowano ją, hołubiono i ceniono, już po pierwszym miesiącu uznając ją za klejnot w wenusjańskiej koronie. Przychodzili do niej najzamożniejsi i najpotężniejsi, część z nich nie próbowała nawet skosztować ciała Miu, rozkoszując się samym napięciem, rozmową, tańcem, śpiewem. Bliskością znaną prawdziwym gejszom, potrafiącym ceremonię nalewania herbaty czy delikatnego muskania opuszkami palców doprowadzić do rangi orgazmicznej sztuki. Sugerowanie, że spała z setką czy tysiącem mężczyzn, bolało - nie tylko przez fakt niezgodności z prawdą. - Tylko kilku - dodała, chciał szczerości, więc zamierzała mu ją zapewnić. Karał ją za kłamstwo, karał za prawdę; nie istniało wyjście pozwalające na zakończenie tej rozmowy w korzystny dla Deirdre sposób. Karcąc nawet pozornie drobnymi gestami; odtrącił jej dłoń, odepchnął ją, potem szarpnął ręcznikiem, chwiejąc jej drobnym ciałem.
Rzuciła mu jeszcze jedno, bolesne i sfrustrowane, spojrzenie. Naprawdę chciał tego słuchać? - Że za mną tęsknił. Że powinnam go przeprosić za zniknięcie z Wenus bez słowa. Że nie może mnie zapomnieć - odparła pusto, beznamiętnie, postanowiając odpuścić ostatnią obietnicę, jaką jej złożył: że ciągle o niej myślał w wilgotnym mroku nocy. - Nie wiem - powtórzyła, coraz bardziej zdenerwowana. - Część klientów miała Miu za swą własność, najwyraźniej to przekonanie w przypadku najbardziej aroganckich gości pozostało niezmienne przez lata - nie chciała tego mówić, ale musiała; opcja upartego milczenia lub kłamstwa nie wchodziła w grę. - Ale to nieistotne. Miu należy do historii - ile razy miała o tym mówić? Potrafiła poradzić sobie z Harlandem sama, dlaczego ten przeklęty list stał się takim problemem? - Jesteś zazdrosny? O to chodzi? - spytała w końcu, dając wybrzmieć rozgoryczeniu; miała dość tłumaczenia się z rzeczy, których nie uczyniła. Parkinson stał się zagrożeniem, ale tylko dla niej - nie dla nich.
Przynajmniej do czasu; do czasu tego przeklętego pergaminu, wzniecającego w Rosierze piekielne ognie. Odepchnięta i upokorzona, wpatrywała się w jego plecy jeszcze przez kilka długich sekund. Co miała w tej sytuacji zrobić? Wybiec z sypialni w samym ręczniku? Dalej prosić go o wybaczenie, ignorując pogardę, jaką jej do tej pory okazywał? Nie zamierzała siadać do pisania listu - zwłaszcza wtedy, gdy lekko ochrypły, pełen emfazy głos Rosiera zaczął go dyktować.
Pierwszy raz od dawna udało mu się ją zupełnie zaskoczyć. Chyba żartował. Wzięła głęboki oddech, czując, że serce przyspiesza rytm tak, jakby znajdowała się w bezpośrednim, śmiertelnym zagrożeniu. - Nie napiszę tego - wydarło się spomiędzy jej nagle spierzchniętych warg zanim zdołałaby się powstrzymać. Gorąc ponownie zalał jej policzki i szyję, barwiąc je niezdrowym kolorytem. Musiała mu się sprzeciwić, ale gdy to zrobiła - wystarczyło jedno ostre, lodowate spojrzenie, rzucone przez ramię, by zadrżała - jak w odpowiedzi na cios. Zamarła, przez długi, nieznośnie niemal długi, moment nie ruszając się z miejsca, czyniąc to dopiero pod naporem jego sugestywnego wzroku. Co spotkałoby ją, gdyby tego nie zrobiła? Roztrzaskałby jej głowę o marmur posadzki? Rozerwał ją na strzępy - a potem wskrzesił, by nie zirytować Czarnego Pana? - Dlaczego to robisz? - wychrypiała z bólem, lecz nie płaczliwie, odruchowo kuląc ramiona, gdy siadała za biurkiem, pewna, że za moment - gdyby spóźniła się z wypełnieniem rozkazu choć o sekundę - w jej włosy wplotłaby się się mocna dłoń, tłukąc skronią w dębowy blat. Ścisnęła w zlodowaciałych palcach pióro i sięgnęła po pergamin, mając jeszcze w sobie strzępy nadziei. Chciał ją sprawdzić, to wszystko było tylko chorą grą; każe jej to napisać - ale list nie zostanie wysłany. Pierwsze słowa niemal wyryła na papierze, zdania układały się w głębokie, nieeleganckie rany, w niczym nieprzypominające jej prawdziwego pisma. Jakby znów miała kilka lat i uczyła się kreślić niezrozumiałe, wymuszone szlaczki - hamując łzy palącego gniewu, napływające jej do oczu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Usta drgnęły drwiąco, odmalowując kpinę, przyglądał się jej ze spokojnym zainteresowaniem, trochę jak uczennicy, która właśnie palnęła przed nauczycielem niewyobrażalną głupotę, a on dumał, jak daleko gotowa była zabrnąć w jej obronie.
- Ależ nie, byłaś wyjątkową kurwą. Chcesz o tym porozmawiać, Miu, o waszej wewnętrznej hierarchii? To był powód do dumy, być jedną z najdroższych? Wiesz w ogóle ile za ciebie płacono? - Jaką część z tych pieniędzy widziała? Przecież zdawał sobie sprawę z tego, że większość lądowała w kieszeni Giovanny. Może była czystsza, miała mniej chorób, ale czy rzeczywiście różniła się aż tak od portowych dziewczyn? Uśmiechał się dalej, z rozbawieniem. Tylko kilku. - Ilu takich jak on? - Częstych, stałych, traktujących cię jak własność, Deirdre należała dziś tylko do niego, ale chciał wiedzieć - jak ciężki był ogon, który się za nią ciągnął.
- Naiwny głupiec - mruknął od niechcenia, słowa Deirdre brzmiały jak żale klienta, który wierzył, że sceneria burdelu nie była tylko iluzją. Każde spojrzenie Miu, każdy dotyk jej ust, dłoni, każde napięcie ciała, przecież to była tylko gra, bardzo piękna gra. Nie zdziwiło go, że została rozpoznana, fałszywa tożsamość nie mogła zmylić tych, którzy znali ją dobrze: a znał ją przecież i on, kształt ust, kształt oczu, cień spojrzenia, gdy czuła niepokój jak teraz. - Zapominasz się - Uśmiech nie zrzedł na jego twarzy, gdy spytała o zazdrość. Z tonu jego głosu dało się wyczytać tylko upomnienie, choć w istocie wspomnienie obłapiających ją obcych rąk budziło jego głęboką niechęć. Nie lubił, kiedy ktoś sądził, że mógł przywłaszczyć sobie coś, co należało do niego. Czy przynależność ta powinna stać się bardziej widoczną, by uniknąć podobnych niedogodności? Obejrzał się przez ramię, słysząc jej sprzeciw. Przyjrzał jej się z zaskoczeniem, nie spodziewał się z jej strony oporu, nie spodziewał się tez odmowy, do której nie miała prawa. Obrzucił ją spojrzeniem od brody po stopy, z zastanowieniem, subtelnym gestem pochwytując różdżkę, którą zawsze miał przy sobie - obrócił ją między palcami, nim, bez zastanowienia, wypowiedział inkantację, która miała ją pośpieszyć - choć dostrzegał, że zdążyła się zreflektować i usiłowała naprawić ten błąd sama. - Servio pisz - ponaglił ją, obchodząc stolik, z zamiarem znalezienia się za jej plecami. Wyciągnął dłonie ku jej nagim ramionom, przesuwając się palcami po ich smukłości delikatnie, z czułością; zacisnął je wokół nich, jak podczas odprężającego masażu. Spojrzał na pergamin, upewniając się, że kreśli słowa, które wypowiedział, dłonie jęły powoli masować jej ramiona.
- Dlaczego? - powtórzył po niej z łagodnym zamyśleniem jej przepełnione rozgoryczeniem pytanie. - Dla twojego dobra, moja piękna Czarna Orichideo. Twoja przeszłość jest twoim cieniem, nie uciekniesz przed nią. Nie kroczysz już tym cieniem, nie musisz tego robić. Obiecałem, że spłynie na ciebie blichtr i chwała, oto spłynęły. Ci, którzy pamiętają dawną ciebie, muszą wiedzieć, że przeszłość nie wróci, że otacza cię protekcja potężnych czarodziejów. Ale przeszłość nie zmieni się bez bólu, przecież o tym wiesz. - Prawa dłoń ześlizgnęła się z jej ramienia na policzek, przygładziwszy go w subtelnej pieszczocie kontrastującej z chłodnym tonem głosu. - Wolałabyś, żeby było inaczej? Żebyś musiała znów rozkładać nogi przed namolnymi obcymi? Gdzie się podziała twoja wdzięczność? - spytał z zawodem, śledząc wzrokiem dłoń, którą pisała treść listu. Nie umknęło jego uwadze prostackie pismo wiedzione gniewem, kącik ust uniósł się z rozbawieniem w górę - bo dostał dokładnie to, czego chciał, wiadomość bardzo dosadnie przesłaną między wierszami.
rzut na servio
- Ależ nie, byłaś wyjątkową kurwą. Chcesz o tym porozmawiać, Miu, o waszej wewnętrznej hierarchii? To był powód do dumy, być jedną z najdroższych? Wiesz w ogóle ile za ciebie płacono? - Jaką część z tych pieniędzy widziała? Przecież zdawał sobie sprawę z tego, że większość lądowała w kieszeni Giovanny. Może była czystsza, miała mniej chorób, ale czy rzeczywiście różniła się aż tak od portowych dziewczyn? Uśmiechał się dalej, z rozbawieniem. Tylko kilku. - Ilu takich jak on? - Częstych, stałych, traktujących cię jak własność, Deirdre należała dziś tylko do niego, ale chciał wiedzieć - jak ciężki był ogon, który się za nią ciągnął.
- Naiwny głupiec - mruknął od niechcenia, słowa Deirdre brzmiały jak żale klienta, który wierzył, że sceneria burdelu nie była tylko iluzją. Każde spojrzenie Miu, każdy dotyk jej ust, dłoni, każde napięcie ciała, przecież to była tylko gra, bardzo piękna gra. Nie zdziwiło go, że została rozpoznana, fałszywa tożsamość nie mogła zmylić tych, którzy znali ją dobrze: a znał ją przecież i on, kształt ust, kształt oczu, cień spojrzenia, gdy czuła niepokój jak teraz. - Zapominasz się - Uśmiech nie zrzedł na jego twarzy, gdy spytała o zazdrość. Z tonu jego głosu dało się wyczytać tylko upomnienie, choć w istocie wspomnienie obłapiających ją obcych rąk budziło jego głęboką niechęć. Nie lubił, kiedy ktoś sądził, że mógł przywłaszczyć sobie coś, co należało do niego. Czy przynależność ta powinna stać się bardziej widoczną, by uniknąć podobnych niedogodności? Obejrzał się przez ramię, słysząc jej sprzeciw. Przyjrzał jej się z zaskoczeniem, nie spodziewał się z jej strony oporu, nie spodziewał się tez odmowy, do której nie miała prawa. Obrzucił ją spojrzeniem od brody po stopy, z zastanowieniem, subtelnym gestem pochwytując różdżkę, którą zawsze miał przy sobie - obrócił ją między palcami, nim, bez zastanowienia, wypowiedział inkantację, która miała ją pośpieszyć - choć dostrzegał, że zdążyła się zreflektować i usiłowała naprawić ten błąd sama. - Servio pisz - ponaglił ją, obchodząc stolik, z zamiarem znalezienia się za jej plecami. Wyciągnął dłonie ku jej nagim ramionom, przesuwając się palcami po ich smukłości delikatnie, z czułością; zacisnął je wokół nich, jak podczas odprężającego masażu. Spojrzał na pergamin, upewniając się, że kreśli słowa, które wypowiedział, dłonie jęły powoli masować jej ramiona.
- Dlaczego? - powtórzył po niej z łagodnym zamyśleniem jej przepełnione rozgoryczeniem pytanie. - Dla twojego dobra, moja piękna Czarna Orichideo. Twoja przeszłość jest twoim cieniem, nie uciekniesz przed nią. Nie kroczysz już tym cieniem, nie musisz tego robić. Obiecałem, że spłynie na ciebie blichtr i chwała, oto spłynęły. Ci, którzy pamiętają dawną ciebie, muszą wiedzieć, że przeszłość nie wróci, że otacza cię protekcja potężnych czarodziejów. Ale przeszłość nie zmieni się bez bólu, przecież o tym wiesz. - Prawa dłoń ześlizgnęła się z jej ramienia na policzek, przygładziwszy go w subtelnej pieszczocie kontrastującej z chłodnym tonem głosu. - Wolałabyś, żeby było inaczej? Żebyś musiała znów rozkładać nogi przed namolnymi obcymi? Gdzie się podziała twoja wdzięczność? - spytał z zawodem, śledząc wzrokiem dłoń, którą pisała treść listu. Nie umknęło jego uwadze prostackie pismo wiedzione gniewem, kącik ust uniósł się z rozbawieniem w górę - bo dostał dokładnie to, czego chciał, wiadomość bardzo dosadnie przesłaną między wierszami.
rzut na servio
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Wahała się, gotowa zareagować na jego kpinę w dwojaki sposób. Mogła pozwolić sobie na okazanie żalu i bólu, i tak przebijającego się przez pozorne opanowanie, albo rozegrać je na swoich zasadach, ryzykownie, odpowiadając w taki sam sposób. Słodka ironia nie sprawdzała się jednak od miesięcy, stali się sobie zbyt bliscy - albo raczej ona stała się zbyt zależna od niego - by móc w równie swobodny, co w Wenus, sposób bawić się ich konwersacją. Stała się wyjątkowa, obydwoje o tym wiedzieli, lecz nie chciała o tym debatować. Nawet jeśli w pewien niemoralny sposób faktycznie odczuwała dumę ze swych dokonań. Najodważniejsza, najpiękniejsza, najzwinniejsza. Najciekawsza, najbardziej orientalna, jedyna pozbawiona granic - lśniła najjaśniej na miłosnym nieboskłonie. - Wystarczająco wiele, bym wiedziała, jak cenna byłam - odparła więc spokojnie, obsypywano ją złotem także w sekrecie, choć hojne napiwki nigdy nie wystarczały, by się stamtąd wyrwać. Dopiero on wyzwolił ją z kajdan, zakładając inne, lżejsze, lecz bardziej bolesne. Czy gdyby wiedziała to, co teraz - zwróciłaby się do niego ponownie? Mimo wszystko tak; zniewolenie pod butem Tristana dawało jej nieporównywalnie więcej władzy, złota i możliwości. To dlatego znosiła sygnowane nestorskim nazwiskiem upokorzenia, pozornie spokojna, hamując wykrzywienie warg i łzy wściekłości cisnące się do oczu. - Nie wiem. Pięciu, może sześciu - powtórzyła po raz kolejny, nie liczyła ich przecież, nie zapisywała w notatniku, oznaczając ich magicznymi serduszkami. Tristan był tym najważniejszym, w pewien sposób jedynym; reszta stanowiła tylko dodatek, w połowie miły, w połowie - okrutny. Harland należał finalnie do tej drugiej kategorii; ich początki były soczyste i satysfakcjonujące, dające nadzieję na wyjątkową relację, lecz później...Cóż, wolała o tym nie pamiętać.
O jego smaku i zapachu, o jego słowach, najbardziej zaś - o skórzanych rzemykach sunących po jej plecach, gdy próbował na zawsze wyryć się na cienkim pergaminie skóry. Poniekąd mu się to udało; drgnęła, nie tylko ze względu na bolesne wspomnienia. Kpiący, karcący uśmiech Rosiera doprowadzał ją na skraj wytrzymałości. Jak śmiał zwracać się do niej w ten sposób, upokarzając raz po raz dla własnej satysfakcji. Podsycany czystym okrucieństwem, bo przecież zazdrości zaprzeczył, choć nie wprost. Głupiec, tak nazwał Harlanda - z politowaniem czy złością? - Nie odpowiedziałeś - odparła ochryple, próbując unieść głowę wyżej, z dumą: czy wspomnienie innych mężczyzn budziło w nim gniew? Czy zależało mu na niej na tyle, by mimo upływu lat kierować się zaborczością? Czy karał ją teraz właśnie nią kierowany? Świadomość, że zależało mu na niej na tyle, by frustrować się istnieniem namacalnego echa przeszłości, osłodziłaby całą tą koszmarną sytuację. Na razie musiała jednak walczyć z demonami sama.
Dławiąc napływając do ust gorycz i żółć, gdy Rosier dyktował kolejne słowa bluźnierczego listu. Pokręciła głową niemal nieświadomie, każde zdanie stawiało ją w roli uległej i brudnej kurewki, próbującej przebłagać niezadowolonego klienta. Nie Namiestniczki i Śmierciożerczyni, grożącej śmiercią za ponowne kierowanie podobnych kłamstw w jej stronę. Zamrugała gwałtownie, widząc wycelowaną we własną pierś różdżkę - odetchnęła głęboko, niemal z ulgą, gdy w jej stronę nie pomknęła torturująca klątwa. Niemal wdzięczna za to, że oszczędził jej okrucieństwa, choć na jej pobladłej twarzy na kilka sekund wykwitł wyraz bliski furii. Zmuszał ją, już nie tylko groźbą, ale także klątwą - co będzie następne? Już nie mogła się mu sprzeciwić, usiadła do biurka, trzęsącą się ręką kreśląc kolejne litery.
Zadrżała jeszcze mocniej, czując ciężkie dłonie Tristana na nagich ramionach. Pióro pominęło linijkę, rozlewając niewielkiego kleksa wokół słowa służka, ale zignorowała to, mknąc wersami dalej, tak, jakby pragnęła zakończyć to rozwleczone w czasie upokorzenie jak najszybciej. Zanim w plecy uderzy ją Imperius, a nie jego łagodniejsza, jednorazowa wersja. - Mogłabym po prostu urwać mu głowę. Bez pisania takich słów - wychrypiała, spinając się przy każdym ruchu jego dłoni. Dotykał ją pieszczotliwie, masował spięte ramiona wręcz czule, lecz Deirdre reagowała tak, jakby przy każdym kolejnym ruchu mógł skręcić jej kark. - Przeszłość powinna zmienić się w jego bólu, nie moim - dodała niemal bezgłośnie, kończąc list zbyt ozdobnym zawijasem, zupełnie niepasującym do jej zwykłego pisma. Nie chciała przyznawać się do tych słów, obrazoburczych i brudnych. Przesyconych przeprosinami. Rosier mógł widzieć je inaczej, ale ona uznawała cały ten przeklęty pergamin za jedną wielką obrazę. Odruchowo odskoczyła głową w bok, gdy Tristan musnął dłonią jej policzek; jeden z mokrych kosmyków przykleił się do jej szyi i dekoltu, ale nie odsunęła go, skupiona na pisaniu listu i zwijaniu go w ciasny rulon, gotowy do zaniesienia do adresata. Przed kwadransem wiele dałaby za taką bliskość, teraz każdy dotyk Rosiera był niczym wsunięcie rozgrzanego ostrza między obolałe tkanki posiniaczonego ciała. Mimo to znosiła ból w milczeniu, zwijając pergamin w wąski rulon, gotowy do wysłania. Sowa znajdowała się na parapecie, cicha i grzeczna; wystarczyło ją przywołać, by posłać przeklęte, uniżone słowa w świat. - Nie wolałabym - odpowiedziała jeszcze sucho, beznamiętnie; jak długo miał zamiar karać ją za przeszłość? Na usta cisnęły się jej słowa pełne gniewu i sprzeciwu, nie wypowiedziała ich jednak, gwiżdżąc krótko na wierne, pocztowe zwierzę. Chciała mieć to już za sobą.
O jego smaku i zapachu, o jego słowach, najbardziej zaś - o skórzanych rzemykach sunących po jej plecach, gdy próbował na zawsze wyryć się na cienkim pergaminie skóry. Poniekąd mu się to udało; drgnęła, nie tylko ze względu na bolesne wspomnienia. Kpiący, karcący uśmiech Rosiera doprowadzał ją na skraj wytrzymałości. Jak śmiał zwracać się do niej w ten sposób, upokarzając raz po raz dla własnej satysfakcji. Podsycany czystym okrucieństwem, bo przecież zazdrości zaprzeczył, choć nie wprost. Głupiec, tak nazwał Harlanda - z politowaniem czy złością? - Nie odpowiedziałeś - odparła ochryple, próbując unieść głowę wyżej, z dumą: czy wspomnienie innych mężczyzn budziło w nim gniew? Czy zależało mu na niej na tyle, by mimo upływu lat kierować się zaborczością? Czy karał ją teraz właśnie nią kierowany? Świadomość, że zależało mu na niej na tyle, by frustrować się istnieniem namacalnego echa przeszłości, osłodziłaby całą tą koszmarną sytuację. Na razie musiała jednak walczyć z demonami sama.
Dławiąc napływając do ust gorycz i żółć, gdy Rosier dyktował kolejne słowa bluźnierczego listu. Pokręciła głową niemal nieświadomie, każde zdanie stawiało ją w roli uległej i brudnej kurewki, próbującej przebłagać niezadowolonego klienta. Nie Namiestniczki i Śmierciożerczyni, grożącej śmiercią za ponowne kierowanie podobnych kłamstw w jej stronę. Zamrugała gwałtownie, widząc wycelowaną we własną pierś różdżkę - odetchnęła głęboko, niemal z ulgą, gdy w jej stronę nie pomknęła torturująca klątwa. Niemal wdzięczna za to, że oszczędził jej okrucieństwa, choć na jej pobladłej twarzy na kilka sekund wykwitł wyraz bliski furii. Zmuszał ją, już nie tylko groźbą, ale także klątwą - co będzie następne? Już nie mogła się mu sprzeciwić, usiadła do biurka, trzęsącą się ręką kreśląc kolejne litery.
Zadrżała jeszcze mocniej, czując ciężkie dłonie Tristana na nagich ramionach. Pióro pominęło linijkę, rozlewając niewielkiego kleksa wokół słowa służka, ale zignorowała to, mknąc wersami dalej, tak, jakby pragnęła zakończyć to rozwleczone w czasie upokorzenie jak najszybciej. Zanim w plecy uderzy ją Imperius, a nie jego łagodniejsza, jednorazowa wersja. - Mogłabym po prostu urwać mu głowę. Bez pisania takich słów - wychrypiała, spinając się przy każdym ruchu jego dłoni. Dotykał ją pieszczotliwie, masował spięte ramiona wręcz czule, lecz Deirdre reagowała tak, jakby przy każdym kolejnym ruchu mógł skręcić jej kark. - Przeszłość powinna zmienić się w jego bólu, nie moim - dodała niemal bezgłośnie, kończąc list zbyt ozdobnym zawijasem, zupełnie niepasującym do jej zwykłego pisma. Nie chciała przyznawać się do tych słów, obrazoburczych i brudnych. Przesyconych przeprosinami. Rosier mógł widzieć je inaczej, ale ona uznawała cały ten przeklęty pergamin za jedną wielką obrazę. Odruchowo odskoczyła głową w bok, gdy Tristan musnął dłonią jej policzek; jeden z mokrych kosmyków przykleił się do jej szyi i dekoltu, ale nie odsunęła go, skupiona na pisaniu listu i zwijaniu go w ciasny rulon, gotowy do zaniesienia do adresata. Przed kwadransem wiele dałaby za taką bliskość, teraz każdy dotyk Rosiera był niczym wsunięcie rozgrzanego ostrza między obolałe tkanki posiniaczonego ciała. Mimo to znosiła ból w milczeniu, zwijając pergamin w wąski rulon, gotowy do wysłania. Sowa znajdowała się na parapecie, cicha i grzeczna; wystarczyło ją przywołać, by posłać przeklęte, uniżone słowa w świat. - Nie wolałabym - odpowiedziała jeszcze sucho, beznamiętnie; jak długo miał zamiar karać ją za przeszłość? Na usta cisnęły się jej słowa pełne gniewu i sprzeciwu, nie wypowiedziała ich jednak, gwiżdżąc krótko na wierne, pocztowe zwierzę. Chciała mieć to już za sobą.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Prychnął z powątpiewaniem, choć przecież sam zostawił u niej wiele podarków, fragmentów biżuterii, biżuterii, monet, za wszystko to, co dawała mu w tamtym czasie; czy rzeczywiście zdawała sobie sprawę z tego, jak wielkie pieniądze zarobiła na niej Giovanna? Dla niego dziś była cenniejsza niż wtedy, bliższa sercu, związana krwią wspólnych dzieci i ciężarem tej samej przysięgi wieczystej, a przede wszystkim oddana już tylko jemu, nigdy nie lubił się dzielić, ani nią, ani nikim innym, stąd wieść o kliencie, który odnalazł ją nagle na szczycie socjety, zdała mu się wyjątkowo niewygodną. - To zbyt wysokie liczby, by spamiętać twarz każdego? - dopytał lodowato, z łagodnym uśmiechem, bo czuł, że nie odpowiadała mu szczerze. Piątka albo szóstka mężczyzn, przed którymi się upokarzała, służąc swoim ciałem, czy będąc na jej miejscu byłby w stanie zapomnieć choć jedno imię? Powtarzałby je pewnie przed snem, łaknąc sprawiedliwej zemsty i wyobrażając sobie poderżnięte w ciemności gardła. Deirdre nie była nim, Deirdre to lubiła, ale o przyjemności przecież pamiętać było jeszcze łatwiej. Ale nie był wcale pewien, czy rzeczywiście chciał ciągnąć ten temat, czy chciał pytać, czy chciał słyszeć prawdziwe odpowiedzi. Brzydził go każdy jeden, który nie był nim, a twarz Harlanda naprzeciw jego nigdy już nie wyda się równie obojętną jak dawniej. Czy chciałby wiedzieć o pozostałych? W części jak najbardziej, w części zaś wcale.
Spojrzał na nią z roztargnieniem, gdy przypomniała, że jej nie odpowiedział, czego się spodziewała? Nie miał ani powodów ani ochoty jej odpowiadać, nie zamierzał zostawiać jej z tą satysfakcją. Ależ oczywiście, że wspomnienie innych mężczyzn budziło jego słuszny gniew, czego innego się spodziewała? Obojętności, z jaką powininen potraktować kurwę, zapewne - zazdrość o tę, która kupczy własnym ciałem, była ledwie naiwnym chłopięcym snem, którego nie powinien już dawno śnić.
- Nie powinnaś odzywać się niepytana - odparł niechętnie, zaprzeczenie wydawało się równie dziecinne jak spojrzenie prawdzie w oczy, pytanie samo w sobie było bezczelne, nie powinna go zadawać. - Kiedy zrobiłaś się taka bezczelna? - spytał od niechcenia, werbalizując kotłujące się w głowie myśli, ależ nie powinna, w żadnym razie, pod żadnym pozorem. Z rozbawieniem uniósł kąciki ust w górę, oczywiście, że mogłaby po prostu urwać mu głowę, ale tego nie zrobi.
- Harland jest nosicielem czystej krwi, przeżyje - zawyrokował, tonem, który zdradzał, że nie zamierza poddawać tego pod dyskusję. Kwestia kary dla niej była tu drugorzędna, równie dobrze mógł zadać ją upokarzając ją w inny sposób, mógłby, ale krew Parkinsonów była zbyt cenna, żeby przelewać ją tak bezmyślnie. - Twój ból jest częścią tego, co cię tworzy i umacnia - odparł, choć mimo pasji w głosie myśli odbiegły daleko - czytał kreślone przez nią litery, upewniając się, że oddają jego słowa wiernie. Usprawiedliwienie jego działania było zbędne, ale pozwalało okiełznać jej złość, przypomnieć, że nie trwała u jego boku bez powodu. Pogłaskał jej policzek jeszcze raz, z zadowoleniem, gdy usłyszał jej dalsze słowa. Nie wolałaby, oczywiście, że nie.
- Grzeczna dziewczynka - odparł z rozbawieniem, dłoń z policzka przesunęła się na jej brodę, zadarł ją wyżej, żeby na niego spojrzała, usta wygięły się w kpinie. Wycofał się, by mogła odejść od stołu. - Nadaj list do niego - nakazał. - Teraz - Chciał widzieć, jak to robi, mieć pewność, że nie spaliła go nim oddała sowie. - I nie chcę go nigdy przy tobie widzieć - oznajmił, mając na myśli Harlanda - ale z tego powinna zdawać sobie sprawę. Sięgnął dłonią kołnierza, luzując upięcie własnej koszuli, wyminął ją obojętnie, po czym zrzucił ją na brzeg łóżka, oglądając się na nią nagląco. - Przypomnisz mi, za co tyle płaciłem - zapowiedział, odpinając klamrę ciężkiego pasa.
Spojrzał na nią z roztargnieniem, gdy przypomniała, że jej nie odpowiedział, czego się spodziewała? Nie miał ani powodów ani ochoty jej odpowiadać, nie zamierzał zostawiać jej z tą satysfakcją. Ależ oczywiście, że wspomnienie innych mężczyzn budziło jego słuszny gniew, czego innego się spodziewała? Obojętności, z jaką powininen potraktować kurwę, zapewne - zazdrość o tę, która kupczy własnym ciałem, była ledwie naiwnym chłopięcym snem, którego nie powinien już dawno śnić.
- Nie powinnaś odzywać się niepytana - odparł niechętnie, zaprzeczenie wydawało się równie dziecinne jak spojrzenie prawdzie w oczy, pytanie samo w sobie było bezczelne, nie powinna go zadawać. - Kiedy zrobiłaś się taka bezczelna? - spytał od niechcenia, werbalizując kotłujące się w głowie myśli, ależ nie powinna, w żadnym razie, pod żadnym pozorem. Z rozbawieniem uniósł kąciki ust w górę, oczywiście, że mogłaby po prostu urwać mu głowę, ale tego nie zrobi.
- Harland jest nosicielem czystej krwi, przeżyje - zawyrokował, tonem, który zdradzał, że nie zamierza poddawać tego pod dyskusję. Kwestia kary dla niej była tu drugorzędna, równie dobrze mógł zadać ją upokarzając ją w inny sposób, mógłby, ale krew Parkinsonów była zbyt cenna, żeby przelewać ją tak bezmyślnie. - Twój ból jest częścią tego, co cię tworzy i umacnia - odparł, choć mimo pasji w głosie myśli odbiegły daleko - czytał kreślone przez nią litery, upewniając się, że oddają jego słowa wiernie. Usprawiedliwienie jego działania było zbędne, ale pozwalało okiełznać jej złość, przypomnieć, że nie trwała u jego boku bez powodu. Pogłaskał jej policzek jeszcze raz, z zadowoleniem, gdy usłyszał jej dalsze słowa. Nie wolałaby, oczywiście, że nie.
- Grzeczna dziewczynka - odparł z rozbawieniem, dłoń z policzka przesunęła się na jej brodę, zadarł ją wyżej, żeby na niego spojrzała, usta wygięły się w kpinie. Wycofał się, by mogła odejść od stołu. - Nadaj list do niego - nakazał. - Teraz - Chciał widzieć, jak to robi, mieć pewność, że nie spaliła go nim oddała sowie. - I nie chcę go nigdy przy tobie widzieć - oznajmił, mając na myśli Harlanda - ale z tego powinna zdawać sobie sprawę. Sięgnął dłonią kołnierza, luzując upięcie własnej koszuli, wyminął ją obojętnie, po czym zrzucił ją na brzeg łóżka, oglądając się na nią nagląco. - Przypomnisz mi, za co tyle płaciłem - zapowiedział, odpinając klamrę ciężkiego pasa.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Skrzywiła się lekko, słysząc jego kolejne, retoryczne pytanie. Pozostawiła je bez słyszalnej odpowiedzi, obydwoje ją przecież znali - pamiętała rysy każdego z ulubieńców, a w koszmarach podświadomość potrafiła przywołać dokładnie nawet ich smak, zapach i tembr głosu. Chciała pozbyć się każdego z tych śladów, najchętniej odwiedziłaby ich sypialnie z nonszalancją, z jaką przekraczali próg bawialni Miu, torturując ich we własnych łóżkach, tuż obok żon, którym mieli być wierni, lecz przecież nie mogła tego zrobić. Przysięgała chronić szlachetną krew i dbać o przetrwanie czystej magii: sprzeniewierzenie się tym obietnicom nie wchodziło w grę, choć czasem śmiało marzyła o tym, by oderwać najgorszym klientom Miu głowy, turlając je potem z marmurowych schodów La Fantasmagorii prosto do portowego rynsztoku. Odważne sztuki perfomatywne; gotowa była to zrobić, sięgnąć po niemożliwe, lecz potrafiła zachować zdrowy rozsądek. Nawet w najtrudniejszych, wibrujących od dyskomfortu sytuacjach.
Spotykających ją coraz częściej w pozornym bezpieczeństwie nowego, tymczasowego domu. Konfrontacja z Harlandem rozwścieczyła ją i zraniła, lecz to Rosier pogłębił boleśnie odświeżone szramy. Potrafiłaby zająć się tą sytuacją sama, powtarzała to w nieskończoność, niemal jak modlitwę, lecz jak na błagalne pieśni do nieistniejących bóstw przystało - jej słowa zostały zignorowane. Wymusił na niej odpowiedź, upokarzającą i zarazem bezsensowną, wiedziała przecież, że Parkinson nie zadowoli się byle świstkiem, a pseudoprzeprosiny tylko mocniej go rozjuszą. Mimo to nie śmiała sprzeciwić się Rosierowi, choć najchętniej zwinęłaby pergamin w kulkę i wyrzuciła go przez okno. Nic nie wskazywało jednak na to, by miała taką możliwość, musiała dokończyć, rozkojarzana i frustrowana przez ciężar dłoni Tristana na policzku. Z trudem powstrzymywała się przed przekręceniem głowy i odsunięciem się - lub wbiciem kłów w delikatną skórę ręki, gotowa przegryźć ścięgna i delikatne kostki. Ich opór, ustępujący pod jej zębami, przyniósłby choć szczątkową satysfakcję. Obeszła się jednak smakiem, jedynym - tępym - orężem pozostawały tylko szczere słowa.
- Zapewne kiedy stałam się Śmierciożerczynią - odparła cicho, to on przecież stworzył ją na swoje podobieństwo, uczynił ją silną, stworzył możliwości, by sięgnęła po prawdziwą potęgę. Dlaczego więc ją lekceważył, ślepy na to, jak długą drogę pokonała? Już nie była tamtą bezbronną kurewką, którą mógł pomiatać według swoich kaprysów - przynajmniej pozornie i publicznie, bo przecież teraz właśnie to robił. Zakończyła list, odkładając pióro, zagryzając wargi, by zignorować cisnącą się do ust żółć. Nie wyobrażała sobie wysłać podobnego listu, lecz znów była tylko biernym widzem w nie-tak-antycznej tragedii pełnej pomyłek.
- Ale może cierpieć - uzupełniła bezgłośnie, wiedziała, że nie mogła Harlanda zabić i trwale zranić, lecz przecież zasługiwała na sprawiedliwość. I chciała to zrobić; gdyby stanął tu przed nią, teraz, nie zawahałaby się ani sekundy: lecz czy nie tak samo mówiłaby o Rosierze, gdyby zaistnieli w innych okolicznościach? Upokarzał ją dalej; zamrugała gwałtownie, gdy pogłaskał ją mocniej po policzku, spodziewała się uderzenia, lecz to nie nadeszło. Została tylko ostatnia dyspozycja do wypełnienia; niechętnie, jak w wymuszonym transie, podniosła się z fotela, idąc ku otwartemu oknu, na którym drzemała Moira. Przytwierdziła list do jej nóżki, w duchu błagając Morganę, by ukochana sowa stała się tragiczną ofiarą ponownego deszczu meteorytów. - To nie jest zależne ode mnie - odpowiedziała jeszcze beznamiętnie na życzenie nieistnienia na jednej płaszczyźnie z lordem Parkinsonem, nie prowokująco, nie z dumą, po prostu stwierdzając fakty. Znała Harlanda. Był pamiętliwy, bystry, towarzyski; uczyni wszystko, by móc spojrzeć jej prosto w oczy w miejscu, w którym nie będzie w stanie go odpowiednio ukarać. Musiała się z nim widywać - i znosić jego kpiące, przeszywające spojrzenie, świadoma, że będzie pamiętał o każdym wstydliwym zdaniu listu, który właśnie napisała. Przyglądała się odlatującej sowie, nieświadoma, że zagryza wargi do krwi, a dłonie zaciska na krawędzi marmurowego parapetu aż do bólu. Gdyby czystą siłą umysłu mogła zawrócić pocztowe zwierzę, uczyniłaby to, ba, gotowa była rozerwać je na kawałki jednym mrugnięciem - jednak powinna zacząć uczyć się magii bezróżdżkowej - lecz nic takiego się nie stało, szara płomykówka zniknęła za drzewami okalającymi rosarium. Wpatrywała się w nie jeszcze przez chwilę, z szybko bijącym sercem, dopóki głuchy brzdęk odpinanej klamry pasa nie przywołał jej do porządku. Dławiła się złością, poczuciem niesprawiedliwości, upokorzeniem i lękiem, lecz czy to miało jakieś znaczenie? Jej sprzeciw, jej żal, jej ból były tylko paliwem dla męskich namiętności. Zmieniła się tylko skala. Czuła na karku ponaglający wzrok, podążyła więc za prowokującym rozkazem, sięgając lodowatymi dłońmi do ręcznika. Miękko opadł na podłogę, zadrżała, z zimna, z gniewu, z napięcia, wywołanego bliskością Tristana: nie tak wyobrażała sobie ten wieczór, nie tak chciała odnajdywać rozkosz, lecz musiała być przecież posłuszna. Zamierzając spełnić jego kolejne polecenie, pewna, że tylko zatracając się w intensywnej namiętności, uda się jej zapomnieć choć na chwilę, wyrzucając z siebie gniew w niemal brutalnej bliskości. Udając, że nie będzie musiała mierzyć się z konsekwencjami wysłanego przed momentem listu.
| zt x2
Spotykających ją coraz częściej w pozornym bezpieczeństwie nowego, tymczasowego domu. Konfrontacja z Harlandem rozwścieczyła ją i zraniła, lecz to Rosier pogłębił boleśnie odświeżone szramy. Potrafiłaby zająć się tą sytuacją sama, powtarzała to w nieskończoność, niemal jak modlitwę, lecz jak na błagalne pieśni do nieistniejących bóstw przystało - jej słowa zostały zignorowane. Wymusił na niej odpowiedź, upokarzającą i zarazem bezsensowną, wiedziała przecież, że Parkinson nie zadowoli się byle świstkiem, a pseudoprzeprosiny tylko mocniej go rozjuszą. Mimo to nie śmiała sprzeciwić się Rosierowi, choć najchętniej zwinęłaby pergamin w kulkę i wyrzuciła go przez okno. Nic nie wskazywało jednak na to, by miała taką możliwość, musiała dokończyć, rozkojarzana i frustrowana przez ciężar dłoni Tristana na policzku. Z trudem powstrzymywała się przed przekręceniem głowy i odsunięciem się - lub wbiciem kłów w delikatną skórę ręki, gotowa przegryźć ścięgna i delikatne kostki. Ich opór, ustępujący pod jej zębami, przyniósłby choć szczątkową satysfakcję. Obeszła się jednak smakiem, jedynym - tępym - orężem pozostawały tylko szczere słowa.
- Zapewne kiedy stałam się Śmierciożerczynią - odparła cicho, to on przecież stworzył ją na swoje podobieństwo, uczynił ją silną, stworzył możliwości, by sięgnęła po prawdziwą potęgę. Dlaczego więc ją lekceważył, ślepy na to, jak długą drogę pokonała? Już nie była tamtą bezbronną kurewką, którą mógł pomiatać według swoich kaprysów - przynajmniej pozornie i publicznie, bo przecież teraz właśnie to robił. Zakończyła list, odkładając pióro, zagryzając wargi, by zignorować cisnącą się do ust żółć. Nie wyobrażała sobie wysłać podobnego listu, lecz znów była tylko biernym widzem w nie-tak-antycznej tragedii pełnej pomyłek.
- Ale może cierpieć - uzupełniła bezgłośnie, wiedziała, że nie mogła Harlanda zabić i trwale zranić, lecz przecież zasługiwała na sprawiedliwość. I chciała to zrobić; gdyby stanął tu przed nią, teraz, nie zawahałaby się ani sekundy: lecz czy nie tak samo mówiłaby o Rosierze, gdyby zaistnieli w innych okolicznościach? Upokarzał ją dalej; zamrugała gwałtownie, gdy pogłaskał ją mocniej po policzku, spodziewała się uderzenia, lecz to nie nadeszło. Została tylko ostatnia dyspozycja do wypełnienia; niechętnie, jak w wymuszonym transie, podniosła się z fotela, idąc ku otwartemu oknu, na którym drzemała Moira. Przytwierdziła list do jej nóżki, w duchu błagając Morganę, by ukochana sowa stała się tragiczną ofiarą ponownego deszczu meteorytów. - To nie jest zależne ode mnie - odpowiedziała jeszcze beznamiętnie na życzenie nieistnienia na jednej płaszczyźnie z lordem Parkinsonem, nie prowokująco, nie z dumą, po prostu stwierdzając fakty. Znała Harlanda. Był pamiętliwy, bystry, towarzyski; uczyni wszystko, by móc spojrzeć jej prosto w oczy w miejscu, w którym nie będzie w stanie go odpowiednio ukarać. Musiała się z nim widywać - i znosić jego kpiące, przeszywające spojrzenie, świadoma, że będzie pamiętał o każdym wstydliwym zdaniu listu, który właśnie napisała. Przyglądała się odlatującej sowie, nieświadoma, że zagryza wargi do krwi, a dłonie zaciska na krawędzi marmurowego parapetu aż do bólu. Gdyby czystą siłą umysłu mogła zawrócić pocztowe zwierzę, uczyniłaby to, ba, gotowa była rozerwać je na kawałki jednym mrugnięciem - jednak powinna zacząć uczyć się magii bezróżdżkowej - lecz nic takiego się nie stało, szara płomykówka zniknęła za drzewami okalającymi rosarium. Wpatrywała się w nie jeszcze przez chwilę, z szybko bijącym sercem, dopóki głuchy brzdęk odpinanej klamry pasa nie przywołał jej do porządku. Dławiła się złością, poczuciem niesprawiedliwości, upokorzeniem i lękiem, lecz czy to miało jakieś znaczenie? Jej sprzeciw, jej żal, jej ból były tylko paliwem dla męskich namiętności. Zmieniła się tylko skala. Czuła na karku ponaglający wzrok, podążyła więc za prowokującym rozkazem, sięgając lodowatymi dłońmi do ręcznika. Miękko opadł na podłogę, zadrżała, z zimna, z gniewu, z napięcia, wywołanego bliskością Tristana: nie tak wyobrażała sobie ten wieczór, nie tak chciała odnajdywać rozkosz, lecz musiała być przecież posłuszna. Zamierzając spełnić jego kolejne polecenie, pewna, że tylko zatracając się w intensywnej namiętności, uda się jej zapomnieć choć na chwilę, wyrzucając z siebie gniew w niemal brutalnej bliskości. Udając, że nie będzie musiała mierzyć się z konsekwencjami wysłanego przed momentem listu.
| zt x2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Strona 2 z 2 • 1, 2
Pokoje gościnne
Szybka odpowiedź