Boczna scena
AutorWiadomość
Boczna scena baletowa
Boczna scena służy mniejszym przedstawieniom oraz nielicznie organizowanym prywatnym pokazom; tutaj królują odcienie niebieskiego, kotara zakrywająca scenę ma modrą, ciemną barwę o złotym połysku. Nie jest tak pyszna jak główna, iluzje nie uświetniają występów, a na podwyższeniu zmieści się tylko mniejszy zespół, czasem przeprowadzane są tutaj również elegantsze koncerty. Przedstawienia baletowe na mniejszej scenie odbywają się bez udziału orkiestry: za muzykę służy śpiew a cappella trzech zamieszkujących to miejsce syren; istoty pozostają niewidoczne dla widzów, pozostając w przejściu rzecznym wykopanym pod sceną. Ich śpiew umila również koncerty - doskonała harmonia splata się w jedność, kuszącą, uwodzicielską i niepowtarzalną. Śpiewane przez nie pieśni są w języku trytońskim - bez jego znajomości nie jesteś w stanie ich zrozumieć, ale eleganckie kaligrafowane libretta na pergaminach materializują się przy każdym fotelu i pozwalają śledzić sens.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:23, w całości zmieniany 1 raz
Wyłonił się z kłębów gęstej, czarnej mgły na środku sceny, na której z każdą chwilą niebieskawe światło stawało się coraz ciemniejsze. Jego twarz pozostawała w cieniu, płaszcz zaszeleścił, gdy bez słowa, miękkim krokiem zszedł po schodach w ich kierunku, w jednej dłoni trzymając różdżkę, którą pogładził palcami drugiej.
— Deirdre — powitał ją, a w jego chłodnych, przenikliwych oczach zatańczył błysk zadowolenia. Zbliżył się do czarownicy, przyjrzał się jej uważnie, ocenił jej stan. Od razu, nad jej ramieniem dostrzegł dwóch pozostałych. Wykonał lekki ruch nadgarstkiem, celując różdżką w ich kierunku. Ciało Bagmana w jednej chwili zesztywniało, on sam z przerażeniem w oczach spojrzał na Czarnego Pana, który lekkim ruchem ręki nakazał Traversowi puścić czarnoksiężnika.— Wreszcie pan do mnie dotarł, panie Bagman. Mam nadzieję, że podróż nie była zbyt męcząca.— Jego chłodny ton rozbijał się o ciszę wypełniającą małą salę La Fantasmagorie. Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymagać wyciągnął w jego kierunku dłoń, a ruchem różdżki sprawił, że czarnoksiężnik w jednej chwili znalazł się przy nim. Posadził go na jednym z foteli przed sceną i zwrócił się do Śmierciożerczyni: — Dobrze się spisałaś.— W jego głosie rozbrzmiewała wielka moc, a ta pochwała nabrała ogromnego znaczenia. — Ten świstoklik zabierze was w odpowiednie miejsce — Zwrócił zimne oczy w stronę Salazara.
— Deirdre — powitał ją, a w jego chłodnych, przenikliwych oczach zatańczył błysk zadowolenia. Zbliżył się do czarownicy, przyjrzał się jej uważnie, ocenił jej stan. Od razu, nad jej ramieniem dostrzegł dwóch pozostałych. Wykonał lekki ruch nadgarstkiem, celując różdżką w ich kierunku. Ciało Bagmana w jednej chwili zesztywniało, on sam z przerażeniem w oczach spojrzał na Czarnego Pana, który lekkim ruchem ręki nakazał Traversowi puścić czarnoksiężnika.— Wreszcie pan do mnie dotarł, panie Bagman. Mam nadzieję, że podróż nie była zbyt męcząca.— Jego chłodny ton rozbijał się o ciszę wypełniającą małą salę La Fantasmagorie. Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymagać wyciągnął w jego kierunku dłoń, a ruchem różdżki sprawił, że czarnoksiężnik w jednej chwili znalazł się przy nim. Posadził go na jednym z foteli przed sceną i zwrócił się do Śmierciożerczyni: — Dobrze się spisałaś.— W jego głosie rozbrzmiewała wielka moc, a ta pochwała nabrała ogromnego znaczenia. — Ten świstoklik zabierze was w odpowiednie miejsce — Zwrócił zimne oczy w stronę Salazara.
Dokonywał wielkich rzeczy strasznych, to prawda, ale wielkich
Czarny Pan
Zawód : Czarnoksiężnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Ja, który zaszedłem dalej niż ktokolwiek inny na drodze do nieśmiertelności...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Konta specjalne
Szarpnięcie, wywołane podróżą świstoklikiem, wzmogło jeszcze ból potłuczonych ramion, jednak gdy wylądowali w nieznanym, ciemnym miejscu, Deirdre udało się ustać na nogach. Zamrugała gwałtownie, starając się dojrzeć coś w błękitnawym mroku. Widziała już kiedyś to miejsce, lecz z pewnością nie znaleźli się w lecznicy Cassandry ani gabinecie Lupusa bądź Marianny. Pomieszczenie, choć niewielkich rozmiarów, wypełniały niebieskie rozbłyski, wyciągające na wątłe światło eleganckie zdobienia ścian i blask marmurowej podłogi. Gdzieś z oddali, z dołu, dochodził plusk wody, wywołujący w Tsagairt wyraźne spięcie, przypominając o zalewającej ich fali, uderzającej o boki Azkabanu. Nie dała się porwać żywym wspomnieniom, zaciskając dłoń na różdżce - ktoś schodził w ich stronę, ktoś, kogo rozpoznała już po kilku sekundach.
- Panie - wychrypiała, wpatrując się w jego twarz z przerażeniem i fascynacją, by po kilku sekundach wygłodniałego spojrzenia, spuścić wzrok. Nerwowe myśli rozpierzchły się, pozostawiając w umyśle jedynie pragnienie, by nie ściągnąć na siebie Jego gniewu i by zasłużyć na łaskę, jaką obdarzał swych Śmierciożerców. Wstrzymała oddech, słysząc szarpanie się Bagmana. A więc to był on, nie pomyliła się, wypełnili powierzone im zadanie. Chwilowa ulga zalała jej ciało a ramiona zadrżały, gdy czuła na sobie badawczy wzrok Czarnego Pana. Jego lodowaty, wyniosły ton wywoływał dreszcze, strachu i dzikiego, mrocznego zadowolenia z tego, że znajdował się tak blisko. Uniosła wzrok dopiero w momencie, w którym usłyszała wypowiedziane z mocą głoski pochwały.
Rozchyliła usta, wpatrując się w coraz mniej przypominającą dawnego człowieka twarz, a każdy wdech rozpalał ją od środka diabelskim ogniem. Docenił ją. Już wiedział, że podołała, że stawiła czoła koszmarowi. Nie ufała własnemu głosowi, pewna, że zadrżałby z emocji, lecz cała jej postura jak i spojrzenie wyrażały oddanie i wdzięczność, podszyte niewyobrażalnym szacunkiem. Na moment zapomniała o piekle Azkabanu, jak zahipnotyzowana wytrzymując przeszywające spojrzenie Lorda Voldemorta. Dobrze się spisała. Zasłużyła na miejsce wśród nich. Zadrżała, z chłodu, ze zmęczenia, z przejęcia, odzywając się po kilku płytkich oddechach. - Panie, udało się nam odnaleźć także Craiga Burke'a, jednak nie jestem pewna, gdzie się teraz znajduje - powiedziała cicho, czując się w obowiązku powiadomienia go o drugiej części powierzonego im zadania. Mówiła pewnie, ale z pokorą, gotowa zamilknąć w każdym momencie, gdyby Czarny Pan nie zechciał wysłuchiwać jej skondensowanej do minimum relacji. - Coś stało się z anomalią, drzemiącą w Azkabanie, to chyba ona nas rozdzieliła - dokończyła, ponownie spuszczając wzrok. Istniała szansa, że Craig także pojawił się poza murami więzienia, wierzyła w to, gotowa także ponieść konsekwencje, gdyby ta część misji okazała się porażką. Skuliła ramiona, pełna sprzecznych uczuć; ulgi, triumfu i dzikiego strachu. Zupełnie nie zwracała uwagi na Traversa ani Bagmana, odwracając się w stronę pierwszego mężczyzn dopiero w momencie, gdy Czarny Pan wspomniał o świstokliku.
- Panie - wychrypiała, wpatrując się w jego twarz z przerażeniem i fascynacją, by po kilku sekundach wygłodniałego spojrzenia, spuścić wzrok. Nerwowe myśli rozpierzchły się, pozostawiając w umyśle jedynie pragnienie, by nie ściągnąć na siebie Jego gniewu i by zasłużyć na łaskę, jaką obdarzał swych Śmierciożerców. Wstrzymała oddech, słysząc szarpanie się Bagmana. A więc to był on, nie pomyliła się, wypełnili powierzone im zadanie. Chwilowa ulga zalała jej ciało a ramiona zadrżały, gdy czuła na sobie badawczy wzrok Czarnego Pana. Jego lodowaty, wyniosły ton wywoływał dreszcze, strachu i dzikiego, mrocznego zadowolenia z tego, że znajdował się tak blisko. Uniosła wzrok dopiero w momencie, w którym usłyszała wypowiedziane z mocą głoski pochwały.
Rozchyliła usta, wpatrując się w coraz mniej przypominającą dawnego człowieka twarz, a każdy wdech rozpalał ją od środka diabelskim ogniem. Docenił ją. Już wiedział, że podołała, że stawiła czoła koszmarowi. Nie ufała własnemu głosowi, pewna, że zadrżałby z emocji, lecz cała jej postura jak i spojrzenie wyrażały oddanie i wdzięczność, podszyte niewyobrażalnym szacunkiem. Na moment zapomniała o piekle Azkabanu, jak zahipnotyzowana wytrzymując przeszywające spojrzenie Lorda Voldemorta. Dobrze się spisała. Zasłużyła na miejsce wśród nich. Zadrżała, z chłodu, ze zmęczenia, z przejęcia, odzywając się po kilku płytkich oddechach. - Panie, udało się nam odnaleźć także Craiga Burke'a, jednak nie jestem pewna, gdzie się teraz znajduje - powiedziała cicho, czując się w obowiązku powiadomienia go o drugiej części powierzonego im zadania. Mówiła pewnie, ale z pokorą, gotowa zamilknąć w każdym momencie, gdyby Czarny Pan nie zechciał wysłuchiwać jej skondensowanej do minimum relacji. - Coś stało się z anomalią, drzemiącą w Azkabanie, to chyba ona nas rozdzieliła - dokończyła, ponownie spuszczając wzrok. Istniała szansa, że Craig także pojawił się poza murami więzienia, wierzyła w to, gotowa także ponieść konsekwencje, gdyby ta część misji okazała się porażką. Skuliła ramiona, pełna sprzecznych uczuć; ulgi, triumfu i dzikiego strachu. Zupełnie nie zwracała uwagi na Traversa ani Bagmana, odwracając się w stronę pierwszego mężczyzn dopiero w momencie, gdy Czarny Pan wspomniał o świstokliku.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Uśmiechnął się tylko szeroko do Deirdre, gdy obmacywała mu pierś w poszukiwaniu wspomnianego listu. Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że nie napiął dumnie mięśni zgniatając nieco wleczonego do świstoklika Bagmana. Jego jęki niezbyt go jednak obchodziły. Miał go dostarczyć do jakiegoś miejsca, o którym nie miał pojęcia? Proszę bardzo. Razem z Miu. Swoją drogą, ciekawiło go nieco, jak wygląda ten cały Czarny Pan? Może to jakiś krewny Shackelboltów? Koronos mówił o nim zawsze z szacunkiem. Wyraźnie dając mu do zrozumienia, że jest to ktoś, kogo lepiej mieć po swojej stronie. A nawet raczej - być po jego. Młodszy z Traversów nigdy jednak nie przyjmował cudzego zwierzchnictwa zbyt łatwo. Za bardzo cenił sobie własną wolność i niezależność, by kornie kłaniać się przed każdym, kogo ktoś inny uznał za godnego. Nie potrafiłby nad sobą zaakceptować nikogo, kto nie byłby oczywiście silniejszy. Problem z Lordem Voldemortem polegał na tym, że nigdy nie miał okazji zobaczyć świadectw jego siły. Fakt jego zwolenników zupełnie go nie przekonywał. Ich siły bowiem również nie widział. Część z nich nie wyglądała też specjalnie imponująco. Ale zapewne Deirdre nie była od straszenia, a od dbania o morale w organizacji. Szarpnięcie w okolicy pępka przerwało głębokie rozważania Traversa, który skupić się musiał na jednoczesnym trzymaniu próbującego wciąż wierzgać Bagmana i świstoklika, który w każdej chwili wyślizgnąć mu się mógł z palców. Oczywiste jednak było dla niego, że to się nie stanie. Wprawiony w trzymaniu szotów przy sztormach doskonale wiedział, że dotrze bezpiecznie na miejsce razem z Bagmanem. I kolejny raz okazało się, że miał rację. Czarny Pan był od niego niższy. Niewiele, ale wystarczająco, by Salazar przez ułamek sekundy poczuł się pewniej. Wyłaniający się z ciemnej mgły natychmiast sprawił wrażenie, że wszyscy wokół stali się po prostu mali. Niezależenie od wzrostu, jakim obdarzyła ich natura. Travers milczał, co jak na niego było dość wyjątkowe. Przywykł do wypełniania ciszy swoim donośnym głosem. Nie odzywał się, gdy Deirdre relacjonowała, co się wydarzyło. W zasadzie wycofał się zupełnie, nie chcąc zamieniać słowem ze stojącym naprzeciw człowiekiem. Było w nim coś wzbudzającego respekt. Coś, co Salazar oczywiście zacznie kwestionować, gdy tylko Czarny Pan (zdecydowanie niespokrewniony z Shackelboltami) zniknie mu z oczu. A raczej, gdy Travers zniknie jemu. Gdy będzie mógł uznać respekt za przejaw tchórzostwa i zrobić wszystko, żeby zamazać plamę na swoim honorze. Oczywiście nie miał o tym zielonego pojęcia, stał sparaliżowany z krzywym uśmiechem na ustach i nieudaną próbą przybrania nonszalanckiej pozy przed człowiekiem, który przerażał do głębi samym swoim pojawieniem się. Salazar wypuścił Bagmana czując dla niego nawet odrobinę współczucia. Cichy i spokojny ton, jakim Lord Voldemort oświadczył, iż kontent jest z pojawienia się chudego mężczyzny był dużo gorszy, niż gdyby wykrzyczał mu w twarz swoje niezadowolenie ze zwłoki, która uniemożliwiła wcześniejsze spotkanie. Pod spojrzeniem zimnych, niebieskich oczu przeszywających Salazara, Travers czuł się, delikatnie rzecz ujmując, niekomfortowo. Miał wrażenie, że powinien coś powiedzieć, cokolwiek. Nie miał jednak pojęcia, co.
- Tak... tak jest - prawie dodał panie kapitanie, które zwykle następowało po przyjęciu rozkazu w podobnej sytuacji. Salazar dawno nie musiał słuchać cudzych poleceń. Ostatnio zanim dorobił się (a raczej mu podarowano) własnego statku. - Czarny Panie - zakończył nieco niewyraźnie czując potrzebę wyrażenia swojego szacunku w krótkich, marynarskich słowach, które jednak pasować mogły do życia na lądzie. Skłonił się nieznacznie robiąc użytek z dawno wpojonych zasad szlacheckich i czym prędzej ruszył do świstoklika. Jednocześnie zdziwiony i zirytowany swoją reakcją. Właśnie dał się zastraszyć jak byle majtek.
- Tak... tak jest - prawie dodał panie kapitanie, które zwykle następowało po przyjęciu rozkazu w podobnej sytuacji. Salazar dawno nie musiał słuchać cudzych poleceń. Ostatnio zanim dorobił się (a raczej mu podarowano) własnego statku. - Czarny Panie - zakończył nieco niewyraźnie czując potrzebę wyrażenia swojego szacunku w krótkich, marynarskich słowach, które jednak pasować mogły do życia na lądzie. Skłonił się nieznacznie robiąc użytek z dawno wpojonych zasad szlacheckich i czym prędzej ruszył do świstoklika. Jednocześnie zdziwiony i zirytowany swoją reakcją. Właśnie dał się zastraszyć jak byle majtek.
Port, to jest poezjaumu i koniaku, port, to jest poezja westchnień cudzych żon. Wyobraźnia chodzi z ręką na temblaku, dla obieżyświatów port, to dobry dom.
Czarny Pan nie patrzył na swoich sługów, lecz słuchał Deirdre bardzo uważnie, jednocześnie patrząc na Bagmana, który wbijał w niego spojrzenie wielkich, przerażonych oczu.
— Doskonale — przyznał z zadowoleniem, jakby aktualne miejsce pobytu Burka nie było dla niego kwestią trudną. W jego głosie brzmiała siła i potęga, a w chłodnych oczach widoczna była nieustępliwość, niebywała mądrość i okrucieństwo. — Co się wydarzyło z anomalią w Azkabanie?— spytał Bagmana. Nie czekał jednak na odpowiedź. Spojrzał od razu na Deirdre, uczynił w jej kierunku dwa kroki i wyciągnął w jej kierunku chudą rękę. Wskazywał nią na Salazara. — Powinnaś zregenerować siły. Upewnij się, że wszyscy Śmierciożercy dotarli do uzdrowicieli.
Lekkim ruchem dłoni ich odprawił, ponownie chwytając w obie ręce różdżkę. Stanął przed obliczem Bagmana z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. To był dopiero początek.
| zt dla Czarnego Pana, o ile nie macie pytań lub czegoś więcej do powiedzenia. Jeśli złapiecie za świstoklik, przeniesie Was w odpowiednie miejsce.
— Doskonale — przyznał z zadowoleniem, jakby aktualne miejsce pobytu Burka nie było dla niego kwestią trudną. W jego głosie brzmiała siła i potęga, a w chłodnych oczach widoczna była nieustępliwość, niebywała mądrość i okrucieństwo. — Co się wydarzyło z anomalią w Azkabanie?— spytał Bagmana. Nie czekał jednak na odpowiedź. Spojrzał od razu na Deirdre, uczynił w jej kierunku dwa kroki i wyciągnął w jej kierunku chudą rękę. Wskazywał nią na Salazara. — Powinnaś zregenerować siły. Upewnij się, że wszyscy Śmierciożercy dotarli do uzdrowicieli.
Lekkim ruchem dłoni ich odprawił, ponownie chwytając w obie ręce różdżkę. Stanął przed obliczem Bagmana z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. To był dopiero początek.
| zt dla Czarnego Pana, o ile nie macie pytań lub czegoś więcej do powiedzenia. Jeśli złapiecie za świstoklik, przeniesie Was w odpowiednie miejsce.
Dokonywał wielkich rzeczy strasznych, to prawda, ale wielkich
Czarny Pan
Zawód : Czarnoksiężnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Ja, który zaszedłem dalej niż ktokolwiek inny na drodze do nieśmiertelności...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Konta specjalne
Zauważalnie drżała, oddychając szybko i płytko. Jeszcze nie potrafiła zrozumieć tego, co stało się w ciągu ostatnich minut. Dziesiątki dementorów, odcinających drogę ucieczki, potężny wybuch anomalii, nieświadoma teleportacja do zupełnie obcego miejsca, wrzaski Bagmana, świstoklik - a w końcu ujrzenie Czarnego Pana. Nie wiedziała, czy lepiej chylić głowę w wyrazie szacunku, czując na sobie jego przeszywające spojrzenie, czy spoglądać prosto w nienaturalnie bladą twarz; obecność Lorda Voldemorta przerażała i fascynowała, napełniając ją coraz większą ilością emocji i siły. Pomimo tego słabła, ból mięśni stawał się nie do zniesienia, tłumiony jednak dzikim poczuciem satysfakcji. Ich Mistrz, Pan, ten, któremu tak wiernie służyli, wydawał się z nich zadowolony. Brak zaniepokojenia losem Craiga implikował, że ten przeżył; Deirdre poczuła kolejną falę ulgi, podołali zadaniu, nie zawiedli go, przeżyli. Na jej zakrwawionej twarzy wykwitł uśmiech, nieco szaleńczy, nerwowy i straszny jednocześnie. - Tak, Panie - wychrypiała tylko z pokorą, chyląc głowę jeszcze niżej. Dopiero po oddaniu wyrazu szacunku odwróciła się i - ciągle nieco nieprzytomnie, niepokojąco uśmiechnięta - w stronę Salazara, zmierzając ku świstoklikowi. Miała wiele pytań, wiele wątpliwości, lecz najważniejsze zostało osiągnięte: Bagman i Burke znaleźli się tam, gdzie powinni. Gdyby Śmierciożercy popełnili poważny błąd, Deirdre przekonałaby się o tym na własnej skórze, dlatego też na miękkich nogach mijała Salazara, chcąc pochwycić świstoklik. Miała o siebie zadbać i upewnić się, że reszta także znajdzie się w dobrych, zaufanych rękach - nowe zadanie, powierzone jej przez samego Lorda Voldemorta, dodało jej nowych sił, dających szansę na przezwyciężenie słabości ciała. Spojrzała przelotnie na Traversa - gdyby obecność Czarnego Pana nie wpływała na nią tak mocno, zajmując wszelkie myśli, zapewne poważnie zastanowiłaby się nad jego zachowaniem. Wycofaniem, milczeniem i wręcz pokorą, czyli ostatnimi cechami, jakimi mogłaby opisać tego pożal się Merlinie pirata. Na razie pogrążona była we własnych emocjach, w strachu, dumie, frustracji i fascynacji, podkreślanych tylko niepokojem - oraz złowieszczym, odrobinę szalonym uniesieniem kącików czerwonych od zaschniętej krwi ust; w uśmiechu nie obejmującym jednak przerażonych, czarnych oczu. Uniosła dłoń w stronę świstoklika, czekając, aż Salazar zrobi to samo.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Sparaliżowany nieco strachem jak ofiara wpatrująca się w oczy szykującego się do ataku węża, Salazar stał w milczeniu. Wbrew pozorom doskonale potrafił rozpoznać swoje miejsce w szeregu. O ile ci, którzy stali w nim przed Traversem jasno i bez skrupułów wyłożyli mu panującą hierarchię. Życie na morzu było ciężkie, a ludzie na statkach szorstcy, twardzi i bezpośredni. Zawsze było wiadomo, kto jest kapitanem i biada temu, kto się go nie posłuchał. Jeśli ktoś nie potrafił wzbudzać posłuchu, nie mógł dowodzić okrętem. W Lordzie Voldemorcie, jego zimnych oczach, oszczędnych gestach i ostrych słowach tkwiło coś dużo niebezpieczniejszego niż morskie potwory. Siła, jaką wokół siebie roztaczał nie pozostawiała wątpliwości i Salazar bezbłędnie ją rozpoznawał ustawiając się tam, gdzie widział go ten konkretny kapitan. Fakt, że nie byli na żadnym statku nie miał żadnego znaczenia. To na morzu Travers nauczył się, czym jest dyscyplina i jak jej się poddać. To na pokładzie okrętu po raz pierwszy wykonywał wszystkie rozkazy bez nawet próby buntu, podporządkował się, by odkryć, jaka skrywała się za tym niezwykła wolność. Oczywiście żadnej z tych rzeczy nie potrafiłby nazwać ani odpowiednio ubrać w słowa. Jeśli chodzi o zdolności do opisywania swojego stanu wewnętrznego, słownik Salazara ograniczał się do dwóch słów - trzeźwy i nietrzeźwy. Nie zmieniało to jednak w najmniejszym stopniu jego uczuć. Potulny jak baranek bez słowa protestu wykonywał każdy rozkaz nie mając nawet dość odwagi, by próbować go przemyśleć. Nie od tego był i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Nic więc nie powiedział, gdy Czarny Pan odprawił ich gestem dłoni, podążając w kierunku świstoklika i czekając na Deirdre, by wraz z nią go złapać i odlecieć daleko. Bardzo się pilnował, by nie chwyciła go przed nim i nie zostawiła tutaj, z Lordem Voldemortem i Bagmanem, na którego najwyraźniej był zły. Salazar bardzo nie chciał być w tym miejscu, cokolwiek miałoby się nie wydarzyć. Z ulgą złapał więc talerz wraz z kobietą i szarpnięcie w pępku przyjął jako coś niezwykle miłego. Ucieczka sprzed oblicza Czarnego Pana zrobiła mu bardzo dobrze i jeszcze zanim dotknął stopami podłogi w lecznicy Cassandry, odzyskał swój dawny animusz.
ztx2
ztx2
Port, to jest poezjaumu i koniaku, port, to jest poezja westchnień cudzych żon. Wyobraźnia chodzi z ręką na temblaku, dla obieżyświatów port, to dobry dom.
Nie od razu zorientowałem się, że coś jest nie tak. W pierwszej chwili myślałem, że wszystko odbywa się zgodnie z planem. Tu miałem trafić, tu gdzieś czeka na mnie uzdrowiciel, który się mną zajmie. Panująca jednak cisza i przede wszystkim wystrój sugerowały, że coś z pewnością nie poszło zgodnie z planem. Albo Burke mnie okłamał. Albo jednak zawiedliśmy i to nie z uzdrowicielem miałem się spotkać. Wciąż potrzebując więcej czasu na przeanalizowanie wszystkiego, rozejrzałem się po wnętrzu pomieszczenia i natychmiast zobaczyłem wysokiego mężczyznę na widok którego moje wnętrzności skręciły się w przerażeniu. Czyli zawiedliśmy? Jednak. Padnięcie na kolana nie było do końca świadomym ruchem z mojej strony. Gdybym jednak miał wybierać, zrobiłbym dokładnie to samo. Dlaczego się tu znalazłem?
- Panie - mój zachrypnięty głos rozbrzmiał w pomieszczeniu. Jednocześnie chcąc widzieć, czy Czarny Pan jest na mnie zły, a tak podejrzewałem, i nie chcąc spoglądać w wykrzywioną wściekłością twarz, utkwiłem wzrok gdzieś na wysokości jego stóp jedynie dwa razy szybko spoglądając w górę, nie dość długo, by zdążyć spojrzeć w oczy Lorda Voldemorta. Wspomnienia z Azkabanu wciąż były świeże, rany dalej niezagojone, a umysł nie tak ostry, jak powinien. Zamroczony bólem i tym, co działo się w zimnych murach więzienia nie potrafiłem wymyślić innego powodu, dla którego stanąłem, a raczej klęknąłem, przed Czarnym Panem niż porażka. Czy tylko ja przetrwałem? A może tylko ja opuściłem mury Azkabanu przed czasem, okazałem się za słaby, nie wiedziałem, gdzie jet Bagman, gdzie jest Burke, gdzie jest reszta śmierciożerców. Jeżeli zawiodłem, przyjąłbym każdą karę z pokorą. Tylko czemu Quentin mnie okłamał? Również nie wiedział, gdzie przeniesie nas świstoklik? Jeśli miałem ponieść karę za porażkę, po co tak się starać. Przedmiot do przeniesienia mnie przed oblicze Pana, ktoś, kto mnie doeskortuje - to było zbędne. To mogła też być pomyłka. Nie miałem jednak odwago odwrócić głowy, by spojrzeć na Burke'a, a tym bardziej, by o cokolwiek go zapytać. Klęczałem więc ze wzrokiem utkwionym w podłodze, by po chwili zamknąć oczy całkiem i oczekiwać na słowa Lorda Voldemorta.
- Panie - mój zachrypnięty głos rozbrzmiał w pomieszczeniu. Jednocześnie chcąc widzieć, czy Czarny Pan jest na mnie zły, a tak podejrzewałem, i nie chcąc spoglądać w wykrzywioną wściekłością twarz, utkwiłem wzrok gdzieś na wysokości jego stóp jedynie dwa razy szybko spoglądając w górę, nie dość długo, by zdążyć spojrzeć w oczy Lorda Voldemorta. Wspomnienia z Azkabanu wciąż były świeże, rany dalej niezagojone, a umysł nie tak ostry, jak powinien. Zamroczony bólem i tym, co działo się w zimnych murach więzienia nie potrafiłem wymyślić innego powodu, dla którego stanąłem, a raczej klęknąłem, przed Czarnym Panem niż porażka. Czy tylko ja przetrwałem? A może tylko ja opuściłem mury Azkabanu przed czasem, okazałem się za słaby, nie wiedziałem, gdzie jet Bagman, gdzie jest Burke, gdzie jest reszta śmierciożerców. Jeżeli zawiodłem, przyjąłbym każdą karę z pokorą. Tylko czemu Quentin mnie okłamał? Również nie wiedział, gdzie przeniesie nas świstoklik? Jeśli miałem ponieść karę za porażkę, po co tak się starać. Przedmiot do przeniesienia mnie przed oblicze Pana, ktoś, kto mnie doeskortuje - to było zbędne. To mogła też być pomyłka. Nie miałem jednak odwago odwrócić głowy, by spojrzeć na Burke'a, a tym bardziej, by o cokolwiek go zapytać. Klęczałem więc ze wzrokiem utkwionym w podłodze, by po chwili zamknąć oczy całkiem i oczekiwać na słowa Lorda Voldemorta.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jeśli coś może pójść nie tak, to na pewno pójdzie nie tak. Z wyszczególnieniem przypadków, kiedy to ja się za to biorę. Przeczytanie listu od Czarnego Pana w pośpiechu było najgorszą rzeczą, jaką ostatnio zrobiłem. Nie wiem tego jeszcze - nie w momencie, w którym gimnastykuję się, żebyśmy wszyscy dotknęli świstoklika w tym samym czasie. Wtedy jeszcze wszystko wydaje mi się być w jak najlepszym porządku. Znajome zawroty głowy, szarpnięcie w okolicach pępka, zaburzone działanie błędnika i tak dalej, nie ma sensu opisywać każdego doznania jakie wywołuje w ludziach ten sposób transportu. Przymykam oczy.
Wyrzuca nas gdzieś, do jakiegoś pomieszczenia. Kolana boleśnie obijają się o parkiet, ale nie wypowiadam ani słowa. Drobny grymas pojawia się na mojej twarzy, zaciśnięte powieki jeszcze nie ujawniają mojej fatalnej w skutkach pomyłki. A kiedy otwieram oczy, oprócz klękającego Ignotusa, muszę oglądać nieprzytomnego, leżącego Zabiniego. A potem… potem nic już się nie zgadza. Scena jak z teatru nie pasuje do nokturnowej lecznicy Cassandry, do której mieliśmy się przenieść według instrukcji. Czyżbyśmy zrobili coś źle? Myśli pędzą jak oszalałe szukając rozwiązania zagadki, dla której znaleźliśmy się właśnie w tym miejscu.
Podnosząc powoli głowę oraz spotkawszy się ze spojrzeniem Czarnego Pana, od razu spuszczam wzrok. Serce wali jak oszalałe, zaczynam na nowo gorączkowo poszukiwać wytłumaczenia dlaczego nie jesteśmy tam, gdzie powinniśmy być. Czyżby to było wezwanie od Lorda Voldemorta? Nie, niemożliwe, nie zrobiliśmy nic złego, przecież…
Och. Po paru długich sekundach nadchodzi olśnienie. Blade jak czerwcowy śnieg policzki nabierają delikatnie szkarłatnej barwy - palą jak diabli. Wszystko nagle staje się oczywiste. I oblatuje mnie strach. Nawaliłem, naprawdę nawaliłem. Pozostawiony bez pomocy ze strony Zabiniego, ale to mnie nie usprawiedliwia. Powinienem wywiązać się ze swojego zadania.
- Ja… - rzucam, ale nie mogę się wysłowić, głos staje gulą w gardle, muszę przełknąć ślinę, żeby mieć szansę coś z siebie wykrztusić. - To pomyłka, wybacz mi Panie, nigdy nie ośmieliłbym się niepokoić cię bez potrzeby, popełniłem błąd. Za twoją zgodą Panie przeniesiemy się do uzdrowicielki, Ignotus mocno ucierpiał w Azkabanie, a Elijah jest nieprzytomny z powodu anomalii - wyrzucam z siebie szybko, nerwowo i pokornie, ale serce to chyba mi zaraz wyskoczy przez gardło. Nigdy sobie nie wybaczę tego idiotyzmu.
Wyrzuca nas gdzieś, do jakiegoś pomieszczenia. Kolana boleśnie obijają się o parkiet, ale nie wypowiadam ani słowa. Drobny grymas pojawia się na mojej twarzy, zaciśnięte powieki jeszcze nie ujawniają mojej fatalnej w skutkach pomyłki. A kiedy otwieram oczy, oprócz klękającego Ignotusa, muszę oglądać nieprzytomnego, leżącego Zabiniego. A potem… potem nic już się nie zgadza. Scena jak z teatru nie pasuje do nokturnowej lecznicy Cassandry, do której mieliśmy się przenieść według instrukcji. Czyżbyśmy zrobili coś źle? Myśli pędzą jak oszalałe szukając rozwiązania zagadki, dla której znaleźliśmy się właśnie w tym miejscu.
Podnosząc powoli głowę oraz spotkawszy się ze spojrzeniem Czarnego Pana, od razu spuszczam wzrok. Serce wali jak oszalałe, zaczynam na nowo gorączkowo poszukiwać wytłumaczenia dlaczego nie jesteśmy tam, gdzie powinniśmy być. Czyżby to było wezwanie od Lorda Voldemorta? Nie, niemożliwe, nie zrobiliśmy nic złego, przecież…
Och. Po paru długich sekundach nadchodzi olśnienie. Blade jak czerwcowy śnieg policzki nabierają delikatnie szkarłatnej barwy - palą jak diabli. Wszystko nagle staje się oczywiste. I oblatuje mnie strach. Nawaliłem, naprawdę nawaliłem. Pozostawiony bez pomocy ze strony Zabiniego, ale to mnie nie usprawiedliwia. Powinienem wywiązać się ze swojego zadania.
- Ja… - rzucam, ale nie mogę się wysłowić, głos staje gulą w gardle, muszę przełknąć ślinę, żeby mieć szansę coś z siebie wykrztusić. - To pomyłka, wybacz mi Panie, nigdy nie ośmieliłbym się niepokoić cię bez potrzeby, popełniłem błąd. Za twoją zgodą Panie przeniesiemy się do uzdrowicielki, Ignotus mocno ucierpiał w Azkabanie, a Elijah jest nieprzytomny z powodu anomalii - wyrzucam z siebie szybko, nerwowo i pokornie, ale serce to chyba mi zaraz wyskoczy przez gardło. Nigdy sobie nie wybaczę tego idiotyzmu.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czarny Pan nie spodziewał się kolejnej wizyty swoich sługów, ponieważ jego rozkaz został wypełniony, a Bagman znalazł się przed jego obliczem. Mimo to, Pan nie bywał zdumiony, nawet głupotą Rycerzy Walpurgii. Kiedy za pomocą zakletego świstoklika w Fantasmagorii pojawili się kolejni, Bagman wciąż siedział na jednym z krzeseł pod sceną, drżał, z przerażeniem spoglądając na przybyłych. Lord Voldemort zbliżył się do nich, płynnym, lekkim krokiem, zupełnie jakby nie chodził, a lewitował kilka cali nad ziemią. Jego czarny płaszcz zaszeleścił pod wpływem szybkości z jaką został poddany gwałtownej zmianie pozycji.
— Ignotusie — odezwał się, patrząc na kajającego się Śmierciożercę z góry. Przyjrzał mu się uważnie, by po chwili spojrzeć na Quentina. Burke poczuł potworny ból głowy, zupełnie jakby ktoś wdzierał się do jego umysłu, rozrywał jego myśli, wspomnienia, wyciągał z nich wspomnienia i myśli najbardziej prywatne i wstydliwe. Czarny Pan przeszył umysł alchemika na wskroś, wydobywając z niego wszystkie informacje na temat Rycerza. — Głupcze.— Jego pełen złości, lodowaty głos miał siłę wzbudzającą strach przed najgorszym.— Nigdy więcej się nie pomylisz.
Choć Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać nie wypowiedział żadnej inkantacji, wystarczył ruch jego dłoni, by Quentin poznał jego gniew. Burke poczuł nagle przeszywający ból w klatce piersiowej, podobny zawałowi. Promieniował od mostka i paraliżował mu pierś, ramiona, brzuch, utrudniał oddychanie, wywoływał uczucie paniki - zupełnie jakby dopadł go nagły, silny atak serca. Pan jednak przerwał to, nim jego serce całkiem się zatrzymało. To miała być nauczka na przyszłość, kara za bezmyślność. — Zabierz go do uzdrowiciela i zejdź mi z oczu.
| zt dla Czarnego Pana. Quentin otrzymuje 40 obrażeń psychicznych. Może je wyleczyć u uzdrowiciela lub przeczekać, miną samoistnie po upływie 4 dni (10 dziennie).
— Ignotusie — odezwał się, patrząc na kajającego się Śmierciożercę z góry. Przyjrzał mu się uważnie, by po chwili spojrzeć na Quentina. Burke poczuł potworny ból głowy, zupełnie jakby ktoś wdzierał się do jego umysłu, rozrywał jego myśli, wspomnienia, wyciągał z nich wspomnienia i myśli najbardziej prywatne i wstydliwe. Czarny Pan przeszył umysł alchemika na wskroś, wydobywając z niego wszystkie informacje na temat Rycerza. — Głupcze.— Jego pełen złości, lodowaty głos miał siłę wzbudzającą strach przed najgorszym.— Nigdy więcej się nie pomylisz.
Choć Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać nie wypowiedział żadnej inkantacji, wystarczył ruch jego dłoni, by Quentin poznał jego gniew. Burke poczuł nagle przeszywający ból w klatce piersiowej, podobny zawałowi. Promieniował od mostka i paraliżował mu pierś, ramiona, brzuch, utrudniał oddychanie, wywoływał uczucie paniki - zupełnie jakby dopadł go nagły, silny atak serca. Pan jednak przerwał to, nim jego serce całkiem się zatrzymało. To miała być nauczka na przyszłość, kara za bezmyślność. — Zabierz go do uzdrowiciela i zejdź mi z oczu.
| zt dla Czarnego Pana. Quentin otrzymuje 40 obrażeń psychicznych. Może je wyleczyć u uzdrowiciela lub przeczekać, miną samoistnie po upływie 4 dni (10 dziennie).
Dokonywał wielkich rzeczy strasznych, to prawda, ale wielkich
Czarny Pan
Zawód : Czarnoksiężnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Ja, który zaszedłem dalej niż ktokolwiek inny na drodze do nieśmiertelności...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Konta specjalne
Palący wstyd oraz zażenowanie okazały się być uczuciami nadzwyczaj przyjemnymi w porównaniu do kary, jaka mnie czekała. Spodziewałem się jej - w końcu popełniłem fatalny błąd, a błędy zawsze musiały być korygowane, czyli obdarowywane skuteczną karą. Nauczką, godną zapamiętania. Na całe życie, przy jednocześnie optymistycznej wierze, że owe życie zostanie mu darowane. Jeszcze przez kilka sekund wierzę, że mimo wszystko Czarny Pan okaże swą łaskawość i to nic, że nie ma tego w zwyczaju.
Jednak ból, który następuje później, jest trudny do opisania bądź zdefiniowania. Poraża od środka, wypełnia całą czaszkę i zmusza do zaciśnięcia zębów. Staram się to jakoś znieść, ale jest naprawdę ciężko. Szczególnie w obliczu przeglądania wszystkich, nawet najbardziej wstydliwych wspomnień. Co prowadzi do kolejnej fali gorąca, jaka mnie zalewa - jednak wstyd może być jeszcze większy niż dotychczas mi się zdawało. Może urosnąć do wręcz niewyobrażalnych rozmiarów.
Niestety to nie miał być koniec tortur, ale kiedy ból nagle minął, naiwnie w sercu wezbrała kolejna nadzieja. Szybko zgaszona przez następną tragedię dziejącą się tym razem nie w głowie, a w klatce piersiowej. Promieniujący ucisk rozlewający się niemal po całym ciele, powolne bicie serca - nigdy nie sądziłem, że może ono pracować tak wolno. Jest strasznie i przerażająco, oddycham szybciej chcąc złapać oddech, ale na darmo. Ściskam mostek pragnąc tylko, żeby to wszystko wreszcie ustało - to nic, że najbardziej prawdopodobnym wyjściem z tej sytuacji jest po prostu śmierć. Nie chcę się w ten sposób czuć już nigdy więcej. Od teraz.
Kiedy myślę już, że sprawa jest przesądzona i godzę się na wszystkie konsekwencje, świat znów powraca na dawne tory. Obraz przed oczami nie wydaje się już tak zamazany, serce przyspiesza, a ja czuję suchość w gardle. Przymykam na chwilę oczy i przytakuję głową - nie pomylę się. Z jednej strony zastanawiam się czy powinienem coś powiedzieć, ale tylko pokornie zawieszam głowę, nie chcąc Czarnego Pana bardziej denerwować. Znów manewruję tak, żeby wszyscy chwycili świstoklik i przenosimy się tym razem we właściwe miejsce. Chcę w to mocno wierzyć.
zt. x3
Jednak ból, który następuje później, jest trudny do opisania bądź zdefiniowania. Poraża od środka, wypełnia całą czaszkę i zmusza do zaciśnięcia zębów. Staram się to jakoś znieść, ale jest naprawdę ciężko. Szczególnie w obliczu przeglądania wszystkich, nawet najbardziej wstydliwych wspomnień. Co prowadzi do kolejnej fali gorąca, jaka mnie zalewa - jednak wstyd może być jeszcze większy niż dotychczas mi się zdawało. Może urosnąć do wręcz niewyobrażalnych rozmiarów.
Niestety to nie miał być koniec tortur, ale kiedy ból nagle minął, naiwnie w sercu wezbrała kolejna nadzieja. Szybko zgaszona przez następną tragedię dziejącą się tym razem nie w głowie, a w klatce piersiowej. Promieniujący ucisk rozlewający się niemal po całym ciele, powolne bicie serca - nigdy nie sądziłem, że może ono pracować tak wolno. Jest strasznie i przerażająco, oddycham szybciej chcąc złapać oddech, ale na darmo. Ściskam mostek pragnąc tylko, żeby to wszystko wreszcie ustało - to nic, że najbardziej prawdopodobnym wyjściem z tej sytuacji jest po prostu śmierć. Nie chcę się w ten sposób czuć już nigdy więcej. Od teraz.
Kiedy myślę już, że sprawa jest przesądzona i godzę się na wszystkie konsekwencje, świat znów powraca na dawne tory. Obraz przed oczami nie wydaje się już tak zamazany, serce przyspiesza, a ja czuję suchość w gardle. Przymykam na chwilę oczy i przytakuję głową - nie pomylę się. Z jednej strony zastanawiam się czy powinienem coś powiedzieć, ale tylko pokornie zawieszam głowę, nie chcąc Czarnego Pana bardziej denerwować. Znów manewruję tak, żeby wszyscy chwycili świstoklik i przenosimy się tym razem we właściwe miejsce. Chcę w to mocno wierzyć.
zt. x3
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kątem oka dostrzegałem Quentina, który na własnej skórze mógł się właśnie przekonać, czym jest gniew Czarnego Pana. Nie do końca zdążyłem odczuć ulgę, wciąż przerażony podnosząc wzrok na Lorda Voldemorta, którego twarz wykrzywiał grymas złości. Skierowanej jednak w stronę Burke'a, nie moją. Mojej głowy nie rozdarł ból oznaczający przeczesywanie myśli przez Czarnego Pana, nie pojawiła się w niej obca obecność wyciągająca z moich myśli wszystkie najbardziej skrywane nawet myśli. Nie miałem nic do ukrycia. Ale stawanie naprzeciw wściekłości Czarnego Pana było ponad moje siły. Pamiętałem wyraźnie los, jaki spotkał Avery'ego za zaledwie myśl. Quentin miał naprawdę sporo szczęścia. Nie było mi go szkoda, nie czułem wobec niego współczucia. Biorąc pod uwagę, że rozgniewał właśnie Lorda Voldemorta, wyszedł z całej historii obronną ręką. Nie byłem jednak na tyle głupi, by poczuć ulgę. Sprowadził mnie tu najwyraźniej błąd Burke'a, ale to jeszcze nie oznaczało, że nie zawiedliśmy. W gruncie rzeczy nie miałem pojęcia, co stało się w Azkabanie, czym była potężna moc, która nas wessała, kto ją wyzwolił. Mogłem jedynie domniemywać, podejrzewać, że stali za tym Tristan i Ramsey. Mieć nadzieję. Bo jeśli nie oni, oznaczać to mogło tylko, że uzdrowienie mojego ciała będzie zaledwie preludium do długiej i bolesnej nauce o porażce, którą zaserwuje mi stojący nade mną czarnoksiężnik. Zwilżyłem językiem suche usta, przełykając ślinę, próbując wypowiedzieć tylko kilka słów, które wydawały mi się w tym momencie najważniejsze.
- Panie, znaleźliśmy Burke'a - przemilczałem fakt, że nie wiedziałem, gdzie się teraz znajduje, było to nazbyt oczywiste. Jak i to, że zrobię wszystko byle tylko go odszukać. Jeśli trzeba będzie, osobiście dociągnę jego lordowską mość przed oblicze naszego Pana. - Crispin Russel nie żyje. Zmienił się jednak chyba w inferiusa, spotkaliśmy go z Quentinem.
Na tym zakończyłem mój skrócony raport. Nie wiedziałem, gdzie jest reszta, nie wiedziałem, czy żyje, nie wiedziałem, czy znaleźli Bagmana. Mogłem tylko podejrzewać, że nie zawiedliśmy i mieć nadzieję, że moja dedukcja okaże się poprawna. Gdyby bowiem miało się okazać, że nam się nie powiodło, prawdopodobnie to Quentin patrzyłby jak ja zwijam się w konwulsjach u stóp Lorda Voldemorta. Nie na odwrót.
|Mg mi pozwolił dodać jeszcze posta kończącego do powyższego zt
- Panie, znaleźliśmy Burke'a - przemilczałem fakt, że nie wiedziałem, gdzie się teraz znajduje, było to nazbyt oczywiste. Jak i to, że zrobię wszystko byle tylko go odszukać. Jeśli trzeba będzie, osobiście dociągnę jego lordowską mość przed oblicze naszego Pana. - Crispin Russel nie żyje. Zmienił się jednak chyba w inferiusa, spotkaliśmy go z Quentinem.
Na tym zakończyłem mój skrócony raport. Nie wiedziałem, gdzie jest reszta, nie wiedziałem, czy żyje, nie wiedziałem, czy znaleźli Bagmana. Mogłem tylko podejrzewać, że nie zawiedliśmy i mieć nadzieję, że moja dedukcja okaże się poprawna. Gdyby bowiem miało się okazać, że nam się nie powiodło, prawdopodobnie to Quentin patrzyłby jak ja zwijam się w konwulsjach u stóp Lorda Voldemorta. Nie na odwrót.
|Mg mi pozwolił dodać jeszcze posta kończącego do powyższego zt
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
12.08
Czas płynie nie zatrzymując się ani na chwilę. Po komplikacjach z zaręczynami, które wywarły we mnie dość niejednoznaczne uczucia, nadszedł czas na celebrowanie Festiwalu Lata wbrew stanowczemu sprzeciwu naszego nestora. Konkursu alchemicznego nie mogłem sobie odpuścić bez względu na wszystko, a starcie z wiankami musiało mieć miejsce przez wzgląd na narzeczoną. Nie byłem tym faktem zachwycony, chociaż musiałem przyznać, że odmiana dobrze robi na samopoczucie. Niezamknięty od świtu do zmierzchu w klaustrofobicznej pracowni alchemicznej, gdzie opary przygotowywanych mikstur wypalały mi już rozum, czuję się całkiem nieźle. Fizycznie. Dotleniony organizm od razu inaczej reaguje na bodźce, dlatego jestem wdzięczny lady za umożliwienie mi relaksu. Niestety nic nie może trwać wiecznie - dwa dni wyjęte z życiorysu to aż nadto, żeby narobić sobie zaległości. Dlatego w tak zwanym międzyczasie zakasuję rękawy i biorę się do pracy, znów grzęznąć nad parującymi kociołkami znajdującymi się w piwnicach Durham.
Spokojne życie pozbawione trosk, których staram się odrzucać od świadomości zamiast tego umieszczając je w szczelnej klatce byle zapomnieć i jakoś przetrwać, nie trwa zbyt długo. Demony przeszłości (nie tak znów odległej) powracają do mnie ponownie wraz ze znajomą sową. Nigdy nie widziałem tyle gracji w jednym ptaku, jak przysiada na balustradzie okna, oszczędnie oznajmując swoje przybycie. Drżącymi dłońmi otwieram zalakowany list, a krótka notatka zapisana starannym pismem na pergaminie wprawia mnie w dreszcze trwogi. Papier niezwłocznie ląduje w pożarze kominku, a ja prawie umieram na zawał. Czy naprawdę mam się spotkać z Czarnym Panem? Czy postanowił jednak dokończyć swoje dzieło z tamtej feralnej, czerwcowej nocy i zadecydował pozbawić mnie życia? Ale dlaczego w Fantasmagorii zamiast tutaj, w pokoju, w którym stoję? Znów w tamtym przeklętym miejscu. Nie zasługiwałem nawet na pochówek w Durham, skąd łatwiej byłoby taszczyć moje ciało? A może jednak nic ze mnie nie zostanie, stąd wybór miejsca spotkania? Od momentu otrzymania listu chodzę jak struty i zastanawiam się co zrobić, ale chyba nie mam wyjścia innego jak poddać się czekającej na mnie karze. Nawet gdybym porwał się na zuchwałą oraz absurdalną próbę uratowania swojego tyłka, to nie miałbym przecież żadnych szans w starciu z potęgą Lorda Voldemorta. Lepiej więc było nie przedłużać tej męczarni i znieść przeznaczenie z godnością - na tyle, na ile się dało, gdyż nie jestem do końca przekonany, czy mam czym szastać.
Ubrany w prostą, ciemną szatę, z jedynie malutką broszą w kształcie srebrnego węża u klapy stroju zjawiam się w Londynie. Wchodzę do lokalu od razu kierując się do bocznej sceny. Jestem jeszcze sam. Przełykam głośno ślinę na wspomnienie ostatnich chwil w tymże pomieszczeniu i zamieram. Wciskam się gdzieś w kąt, naiwnie wierząc, że stanę się niewidoczny. Niestety moją bladą twarz widać aż za dobrze w lekkim półmroku wypełniającym salę, nawet w południe. W końcu na scenie główną rolę odgrywa światło świec, chcąc nadać nastrojowi wymiar romantyczności oraz tajemniczości - tak to sobie wyobrażam. Na razie nie jestem tym zainteresowany pozostając ze spojrzeniem wbitym w podłogę, we własne buty.
Czas płynie nie zatrzymując się ani na chwilę. Po komplikacjach z zaręczynami, które wywarły we mnie dość niejednoznaczne uczucia, nadszedł czas na celebrowanie Festiwalu Lata wbrew stanowczemu sprzeciwu naszego nestora. Konkursu alchemicznego nie mogłem sobie odpuścić bez względu na wszystko, a starcie z wiankami musiało mieć miejsce przez wzgląd na narzeczoną. Nie byłem tym faktem zachwycony, chociaż musiałem przyznać, że odmiana dobrze robi na samopoczucie. Niezamknięty od świtu do zmierzchu w klaustrofobicznej pracowni alchemicznej, gdzie opary przygotowywanych mikstur wypalały mi już rozum, czuję się całkiem nieźle. Fizycznie. Dotleniony organizm od razu inaczej reaguje na bodźce, dlatego jestem wdzięczny lady za umożliwienie mi relaksu. Niestety nic nie może trwać wiecznie - dwa dni wyjęte z życiorysu to aż nadto, żeby narobić sobie zaległości. Dlatego w tak zwanym międzyczasie zakasuję rękawy i biorę się do pracy, znów grzęznąć nad parującymi kociołkami znajdującymi się w piwnicach Durham.
Spokojne życie pozbawione trosk, których staram się odrzucać od świadomości zamiast tego umieszczając je w szczelnej klatce byle zapomnieć i jakoś przetrwać, nie trwa zbyt długo. Demony przeszłości (nie tak znów odległej) powracają do mnie ponownie wraz ze znajomą sową. Nigdy nie widziałem tyle gracji w jednym ptaku, jak przysiada na balustradzie okna, oszczędnie oznajmując swoje przybycie. Drżącymi dłońmi otwieram zalakowany list, a krótka notatka zapisana starannym pismem na pergaminie wprawia mnie w dreszcze trwogi. Papier niezwłocznie ląduje w pożarze kominku, a ja prawie umieram na zawał. Czy naprawdę mam się spotkać z Czarnym Panem? Czy postanowił jednak dokończyć swoje dzieło z tamtej feralnej, czerwcowej nocy i zadecydował pozbawić mnie życia? Ale dlaczego w Fantasmagorii zamiast tutaj, w pokoju, w którym stoję? Znów w tamtym przeklętym miejscu. Nie zasługiwałem nawet na pochówek w Durham, skąd łatwiej byłoby taszczyć moje ciało? A może jednak nic ze mnie nie zostanie, stąd wybór miejsca spotkania? Od momentu otrzymania listu chodzę jak struty i zastanawiam się co zrobić, ale chyba nie mam wyjścia innego jak poddać się czekającej na mnie karze. Nawet gdybym porwał się na zuchwałą oraz absurdalną próbę uratowania swojego tyłka, to nie miałbym przecież żadnych szans w starciu z potęgą Lorda Voldemorta. Lepiej więc było nie przedłużać tej męczarni i znieść przeznaczenie z godnością - na tyle, na ile się dało, gdyż nie jestem do końca przekonany, czy mam czym szastać.
Ubrany w prostą, ciemną szatę, z jedynie malutką broszą w kształcie srebrnego węża u klapy stroju zjawiam się w Londynie. Wchodzę do lokalu od razu kierując się do bocznej sceny. Jestem jeszcze sam. Przełykam głośno ślinę na wspomnienie ostatnich chwil w tymże pomieszczeniu i zamieram. Wciskam się gdzieś w kąt, naiwnie wierząc, że stanę się niewidoczny. Niestety moją bladą twarz widać aż za dobrze w lekkim półmroku wypełniającym salę, nawet w południe. W końcu na scenie główną rolę odgrywa światło świec, chcąc nadać nastrojowi wymiar romantyczności oraz tajemniczości - tak to sobie wyobrażam. Na razie nie jestem tym zainteresowany pozostając ze spojrzeniem wbitym w podłogę, we własne buty.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
12 sierpnia
Pora spotkania była jak dla Dolohova wczesna. Pracował w końcu głównie nocami, kiedy to był pewien, że nikt nie będzie mu zakłócał obowiązków. Wtedy też dokładniej i jaśniej świeciły gwiazdy których nie musiał dopatrywać się inna porą przez skomplikowane magiczne przyrządy. Porą którą w tym momencie zmierzał na wezwanie zazwyczaj dopiero się kładł upewniwszy się wcześniej że wszystkie złożone do schowka eliksiry leżakują sobie poprawnie. Zamiast Jedak do łóżka w tym momencie ruszył ulica w stronę La Fantasmagorie. Mrużył oczy. Słońce kuło go w nie niemiłosiernie. W połowie drogi zaczynał cierpieć katusze spowodowane upałem. Starał się przemieszczać w cieniu. Strasznie upierdliwa była ta awaria kominków.
Gdy dotarł na miejsce i znalazł się wewnątrz budynku znalazł ukojenie w chłodzie okalających go zewsząd marmurów. Mimo iż nic nie jadł od północy to nie czuł głodu. Żołądek miał zawiązany w supeł. Denerwował się spotkaniem, zastanawiał się jak powinien się zachować. Nigdy do tej pory nie spotkał swego Pana. Nie chciał mu się niczym narazić. Zdecydowanie łatwiej było o to dbać z piwnicy. Westchnął ciężko wypuszczając z płuc powietrze. Włosy miał rozczesane i spięte rzemieniem. Przyciął nawet brodę by ta wydawała się schludniejsza. Starał się również zrobić coś ze swoją szatą, by prezentowała się bardziej wyjściowo jednak wysiłki na niewiele się zdały. Wszystko zdawał się psuć i niszczeć silny aromat owiewających go ingrediencji, alchemicznych ekstraktów oraz zatęchłej piwnicy.
Pora spotkania była jak dla Dolohova wczesna. Pracował w końcu głównie nocami, kiedy to był pewien, że nikt nie będzie mu zakłócał obowiązków. Wtedy też dokładniej i jaśniej świeciły gwiazdy których nie musiał dopatrywać się inna porą przez skomplikowane magiczne przyrządy. Porą którą w tym momencie zmierzał na wezwanie zazwyczaj dopiero się kładł upewniwszy się wcześniej że wszystkie złożone do schowka eliksiry leżakują sobie poprawnie. Zamiast Jedak do łóżka w tym momencie ruszył ulica w stronę La Fantasmagorie. Mrużył oczy. Słońce kuło go w nie niemiłosiernie. W połowie drogi zaczynał cierpieć katusze spowodowane upałem. Starał się przemieszczać w cieniu. Strasznie upierdliwa była ta awaria kominków.
Gdy dotarł na miejsce i znalazł się wewnątrz budynku znalazł ukojenie w chłodzie okalających go zewsząd marmurów. Mimo iż nic nie jadł od północy to nie czuł głodu. Żołądek miał zawiązany w supeł. Denerwował się spotkaniem, zastanawiał się jak powinien się zachować. Nigdy do tej pory nie spotkał swego Pana. Nie chciał mu się niczym narazić. Zdecydowanie łatwiej było o to dbać z piwnicy. Westchnął ciężko wypuszczając z płuc powietrze. Włosy miał rozczesane i spięte rzemieniem. Przyciął nawet brodę by ta wydawała się schludniejsza. Starał się również zrobić coś ze swoją szatą, by prezentowała się bardziej wyjściowo jednak wysiłki na niewiele się zdały. Wszystko zdawał się psuć i niszczeć silny aromat owiewających go ingrediencji, alchemicznych ekstraktów oraz zatęchłej piwnicy.
List, który otrzymała, wzbudził w niej wiele wątpliwości - i jeszcze więcej strachu. Nigdy wcześniej nie widziała tego, który dowodził rycerzami walpurgii, tego, o którym z takim szacunkiem wypowiadali się najpotężniejsi czarodzieje, których znała. Nie mogła stwierdzić, że nie spodziewała się tego całkiem, zapewne zwróciła na siebie uwagę, dołączając do ścisłego grona czarodziejów o pewnych szczególnych zdolnościach. Pojawiwszy się na miejscu, mogła jedynie utwierdzić się w przekonaniu, że było to jedną z przyczyn - na miejscu dostrzegła już dwóch znajomych alchemików. Żaden z nich nie należał do grona wybitnie rozmownych - nie zakłócała ich spokoju, zatrzymując się wsparta plecami o jedną z pobliskich ścian. Nie przywykła do tego - do spotkań na nieznanym gruncie i gry na cudzych warunkach, tym mocniej wzbierała się w niej niepewność. Nie miała pojęcia, czego powinna się spodziewać - ani jakiego oczekiwano po niej zachowania. Potrafiła dostosować się do okoliczności - podchodziła do tej chwili z lękiem i wątpliwością, odruchowo sięgając myślami ku swoim obowiązkom - upewniając się, że dopełniła wszystkich z nich. Badania nad sinicą musiały pójść szybciej, jednak opieka nad rannymi śmierciożercami zajęła jej większość ostatniego czasu.
Nie zwracała na siebie uwagi strojem, spięte w gruby warkocz włosy przewiesiła przez ramię, podkreślone sadzą oczy nie odbiegały od jej codziennego wizerunku. Rękawy szerokiej, białej koszuli zachodziły na siebie, kiedy założyła ramiona na piersi - poły czarnej spódnicy opięły się na lewym biodrze, kiedy wsparła się na jednej nodze - i w milczeniu oczekiwała nieuchronnego.
Nieczęsto wychylała się z mrocznych uliczek Nokturnu, jeszcze rzadziej witała w magicznym porcie, a w tym miejscu znalazła się po raz pierwszy w życiu; uwaga skupiona na spotkaniu, swoich myślach i przyszłych celach uniemożliwiała skupienie jej na wykwintnych wnętrzach - nie interesowały ją. Miejsce było jej obce, ale bardziej obce były wewnętrzne struktury organizacji, która dopiero otwierała przed nią swoje podwoje - to, co nieznane, zawsze budzi lęk najmocniej, ale to własnie oni byli tymi, którzy z nieznanym radzili sobie najlepiej.
Nie zwracała na siebie uwagi strojem, spięte w gruby warkocz włosy przewiesiła przez ramię, podkreślone sadzą oczy nie odbiegały od jej codziennego wizerunku. Rękawy szerokiej, białej koszuli zachodziły na siebie, kiedy założyła ramiona na piersi - poły czarnej spódnicy opięły się na lewym biodrze, kiedy wsparła się na jednej nodze - i w milczeniu oczekiwała nieuchronnego.
Nieczęsto wychylała się z mrocznych uliczek Nokturnu, jeszcze rzadziej witała w magicznym porcie, a w tym miejscu znalazła się po raz pierwszy w życiu; uwaga skupiona na spotkaniu, swoich myślach i przyszłych celach uniemożliwiała skupienie jej na wykwintnych wnętrzach - nie interesowały ją. Miejsce było jej obce, ale bardziej obce były wewnętrzne struktury organizacji, która dopiero otwierała przed nią swoje podwoje - to, co nieznane, zawsze budzi lęk najmocniej, ale to własnie oni byli tymi, którzy z nieznanym radzili sobie najlepiej.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Boczna scena
Szybka odpowiedź