Sala bankietowa
Strona 1 z 33 • 1, 2, 3 ... 17 ... 33
AutorWiadomość
Sala bankietowa
Sala bankietowa służy organizacji mniejszych koncertów, ale też innych wykwintnych uroczystości, pozbawiona podwyższonej sceny oraz typowej widowni buduje kameralny klimat. Kiedy do sali wchodzą goście, wewnątrz pojawiają się wygodne, szerokie fotele wyścielane czarnym aksamitem, rozrzucone chaotycznie, nie jak teatralna widownia w ilości odpowiadającej zbierającym się gościom. Szeroki parkiet wykonany z ciemnego drewna lśni i odbija sylwetki gości niemal jak lustro; zwykle pozostaje pusty, pozostawiając miejsce na taniec przy koncertujących muzykach. Na podobne uroczystości wpuszczani są jedynie odpowiednio elegancko ubrani goście. W razie potrzeby miejsce to zamienia się w salę bankietową, a szeroki parkiet przecina równie długi stół, przy którym ustawiają się owe fotele. Wysokie jaśniejące bielą ściany zdobią trzy akty przedstawiające syreny występujące w Fantasmagorii, tu i ówdzie ustawiono pękate porcelanowe donice obsadzone zaczarowanymi kwiatami o intensywnym zapachu. Stojące kandelabry rzucają na całość blade, romantyczne światło blaskiem kilkudziesięciu świec, olbrzymie okno, przez które mogłoby się przebić dzienne światło, przysłania przejrzysta granatowa firanka. Pomiędzy fotelami lewitują srebrne tace z szampanem, owocami i francuskimi przystawkami.
Muffliato.Podgląd mapki i pierwszy post - spotkanie Rycerzy Walpurgii.[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:22, w całości zmieniany 1 raz
| wieczór, piąty maja
Dopadło go prędkie wyróżnienie, jeszcze słaniał się na nogach, usiłując powstrzymać napierające nań mdłości, a już został wyniesiony ponad innych - co z tego, że to Mulciber dzielił się z nim obowiązkiem, skoro było to nobilitujące. Także dla szlachcica, prawdziwie ucieszonego (brzmiało to stanowczo zbyt plebejsko), że ledwie na jego szorstkiej skórze wykwitł wzór wyryty czarnym tuszem i pulsującą magią, a już dostał szansę, aby się wykazać. Nie w bezpośredniej walce, a w starciu z własnymi sprzymierzeńcami, którymi należało właściwie pokierować, skuteczniej wsączyć w umysł oraz serce trującą ideę, przekuć miękkie ciała w żołnierski hart i kamienne, niewzruszone sylwetki. Magnusowi odpowiadała nowa rola, w jaką wchodził bez mrugnięcia okiem, jakby został do niej stworzony. Elastyczność była jego mocną stroną, aczkolwiek nie naginał twardych i świętych praw Czarnego Pana, po prostu wślizgując się w bezpieczną otchłań magii i służby. Silnie zhierarchizowanej, co nieco złośliwie pozwolił mu już odczuć Ramsey, zabawną groźbą, o którą jednak Rowle nie miał żalu. Nie było miejsca na dąsy, właściwie, wypadało mu żywić wdzięczność, starannie ukrytą za zasłoną irytacji i zmęczenia - nieustępującego. Czarny eliksir odsączył z niego wigor, pozbawił nie tylko witalności, ale i konkretnych myśli; ból głowy wzmagał się do niemożliwego poziomu, na co nie pomogły ani alchemiczne specyfiki, ani gorąca kąpiel, ani długi, ożywczy sen. Zapadał się w miękkich poduchach, jego nogi dalej były jak z waty, a w ustach zbierał się kwaśny posmak nadciągających mdłości. Drobne niedogodności, które lekceważąco odsuwał od swej świadomości, udając, że czuje się świetnie i starannie dobierając koszulę pasującą do śliwkowej szaty. Gościli się wszak u Rosiera: jeśli miał zarzygać mu podłogę, przynajmniej zrobi to wyglądając stylowo. Może nie zagniewa się tak bardzo.
Przybył pierwszy, przed czasem, w absolutnej ciszy przeglądając się swojemu odbiciu w wypolerowanym parkiecie, który przerażająco uwydatniał zmarszczki przecinające jego czoło - albo po prostu postarzał się o kilka lat w ciągu tego jednego wieczoru. Niezdrowo blady, odrobinę chwiejny (bo na nogach wciąż stał niepewnie), oparł się o krzesło u szczytu długie stołu, machinalnie sięgając dłonią po kilka soczystych winogron. Przeczucie podpowiadało mu, że szyjki rakowe staną mu ością w gardle, czekał więc spokojnie na wybicie pełnej godziny, przegryzając owoce z zaciętą miną, jakby w zębach usiłował skruszyć kości.
| Witam wszystkich na spotkaniu Rycerzy Walpurgii. Przypominam, że udział w nim jest obowiązkowy dla wszystkich Rycerzy, zaś fakultatywny dla Śmierciożerców. Na odpis macie 48 godzin, po tym czasie pojawi się kolejny post gospodarzy naszego wydarzenia. Miłej zabawy <3
Dopadło go prędkie wyróżnienie, jeszcze słaniał się na nogach, usiłując powstrzymać napierające nań mdłości, a już został wyniesiony ponad innych - co z tego, że to Mulciber dzielił się z nim obowiązkiem, skoro było to nobilitujące. Także dla szlachcica, prawdziwie ucieszonego (brzmiało to stanowczo zbyt plebejsko), że ledwie na jego szorstkiej skórze wykwitł wzór wyryty czarnym tuszem i pulsującą magią, a już dostał szansę, aby się wykazać. Nie w bezpośredniej walce, a w starciu z własnymi sprzymierzeńcami, którymi należało właściwie pokierować, skuteczniej wsączyć w umysł oraz serce trującą ideę, przekuć miękkie ciała w żołnierski hart i kamienne, niewzruszone sylwetki. Magnusowi odpowiadała nowa rola, w jaką wchodził bez mrugnięcia okiem, jakby został do niej stworzony. Elastyczność była jego mocną stroną, aczkolwiek nie naginał twardych i świętych praw Czarnego Pana, po prostu wślizgując się w bezpieczną otchłań magii i służby. Silnie zhierarchizowanej, co nieco złośliwie pozwolił mu już odczuć Ramsey, zabawną groźbą, o którą jednak Rowle nie miał żalu. Nie było miejsca na dąsy, właściwie, wypadało mu żywić wdzięczność, starannie ukrytą za zasłoną irytacji i zmęczenia - nieustępującego. Czarny eliksir odsączył z niego wigor, pozbawił nie tylko witalności, ale i konkretnych myśli; ból głowy wzmagał się do niemożliwego poziomu, na co nie pomogły ani alchemiczne specyfiki, ani gorąca kąpiel, ani długi, ożywczy sen. Zapadał się w miękkich poduchach, jego nogi dalej były jak z waty, a w ustach zbierał się kwaśny posmak nadciągających mdłości. Drobne niedogodności, które lekceważąco odsuwał od swej świadomości, udając, że czuje się świetnie i starannie dobierając koszulę pasującą do śliwkowej szaty. Gościli się wszak u Rosiera: jeśli miał zarzygać mu podłogę, przynajmniej zrobi to wyglądając stylowo. Może nie zagniewa się tak bardzo.
Przybył pierwszy, przed czasem, w absolutnej ciszy przeglądając się swojemu odbiciu w wypolerowanym parkiecie, który przerażająco uwydatniał zmarszczki przecinające jego czoło - albo po prostu postarzał się o kilka lat w ciągu tego jednego wieczoru. Niezdrowo blady, odrobinę chwiejny (bo na nogach wciąż stał niepewnie), oparł się o krzesło u szczytu długie stołu, machinalnie sięgając dłonią po kilka soczystych winogron. Przeczucie podpowiadało mu, że szyjki rakowe staną mu ością w gardle, czekał więc spokojnie na wybicie pełnej godziny, przegryzając owoce z zaciętą miną, jakby w zębach usiłował skruszyć kości.
| Witam wszystkich na spotkaniu Rycerzy Walpurgii. Przypominam, że udział w nim jest obowiązkowy dla wszystkich Rycerzy, zaś fakultatywny dla Śmierciożerców. Na odpis macie 48 godzin, po tym czasie pojawi się kolejny post gospodarzy naszego wydarzenia. Miłej zabawy <3
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wciąż nosił żałobne szaty, pozbawiona ozdób czarna szata sięgała wysokich skórzanych butów wspartych eleganckim męskim obcasem, piersi nie zdobiła złota brosza, spod mankietów nie bielała koszula, barwa upinającego szyję fularu również była czarna. Nie minął jeszcze tydzień, odkąd odszedł ojciec, ścisła żałoba wciąż go obowiązywała. Początkowo nie zamierzał tutaj przychodzić, przeznaczył rycerzom salę na to spotkanie, ale tematy, jakie mieli tutaj poruszyć, najprawdopodobniej były mu już znane - anomalie. List od Czarnego Pana zawierał dokładne instrukcje, jak sobie z nimi radzić, instrukcje te musieli również poznać jego poplecznicy - być może istniała szansa na skorzystaniu z tego chaosu. Tak naprawdę nie ciekawiło go, kogo tutaj spotka, choć wśród rycerzy pojawiło się kilku nowych rekrutów, zdążył o tym usłyszeć, to żaden z nich nie przysłużył się - jeszcze - sprawie. Ostatecznie zadecydował się pojawić, bardziej z poczucia powinności aniżeli faktycznego obowiązku lub chęci, czuł się odpowiedzialny. Za to, co działo się tutaj - i za to, co wydarzyć się mogło. Wiedział, że na miejscu spotka Mulcibera - i wiedział, że towarzyszyć mu będzie Rowle, który niedawno dostąpił zaszczytu zdobycia Mrocznego Znaku. Spotkanie miał poprowadzić Avery, jak na sługę tego, którego imienia już nikt nie miał odwagi wypowiadać, Samael wykazał się wielką słabością. Nie żałował go, po wszystkim, czego zdołał się o nim dowiedzieć, mógł do niego czuć jedynie pogardę, byli bez niego czystsi. Rowle niejako wstąpił w jego miejsce, miał nadzieję, że zastąpi go godnie. Dobrze przygotowany do swojej roli zjawił się w zarezerwowanej na ten dzień sali jako pierwszy - skinął mu głową od progu, kiedy wewnątrz znaleźli się tylko oni dwoje. Odkąd Biała Wywerna została spalona - prace naprawcze nie powinny potrwać długo - musieli sięgać po środki zastępcze, Fantasmagoria wydawała się w tym celu idealna. Choć podarował ją małżonce, zachowywał nad nią pełną kontrolę i przystosował w tym celu jedną z sal, priorytetowo zabezpieczając ją przed podsłuchem. Od progu zapalił papierosa, w milczeniu zasiadając na miękkim fotelu przy przeciwległym krańcu stołu; nie musiał siedzieć blisko. Biały dym wypłynął spomiędzy jego ust, nie odezwał się ani słowem, zastanawiając się nad istotą zaistniałych zjawisk, których nie potrafił pojąć. Które przysłaniały percepcję, odwracając uwagę od dramatów, które tak szybko rozegrały się w przeciągu zaledwie kilku dni, czekały na niego sprawy ważniejsze, sprawy najwyższej wagi.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie lubiła się spóźniać - wymijanie się z godziną umówionego spotkania zawsze uznawała za spory nietakt, stąd dziwił ją fakt, że wysoki dworek, do którego wnętrza ostrożnie wkraczała, zdawał się niemal pusty. Hierarchia Rycerzy opierała się na szacunku - czy ci, którzy z dumą i żarliwą gotowością do walki o czystszy świat wstąpili w szeregi organizacji, już na start decydowali się wykpić panujące w niej zasady?
Ciemna szata szeleściła cicho u jej stóp, buty na lekkim obcasie miarowo stukały o posadzkę, przecinając tym samym rodzącą się ciszę. Brynhild powolnym krokiem wyszła z cienia, wkraczając do sali, której - pomimo jej eterycznego piękna - nie obdarzyła najkrótszym spojrzeniem; nie wbiła wzroku w niemalże lustrzaną, wypolerowaną do cna posadzkę, nie przyjrzała się fotelom obitym czarnym aksamitem. Dostrzegła za to dwie postury siedzące przy długim stole - z miejsca rozpoznała zmarnowane, okraszone światłem twarze Śmierciożerców. Dopiero wtedy niespiesznie zsunęła z chaotycznie ułożonych włosów kaptur; długie, blade jak śmierć palce wbiły się w ciemny materiał płaszcza, by zaraz pomknąć ku jego klamrze zdobionej onyksem. Ta charakterystycznie, cicho kliknęła, by zaraz Brynhild mogła całkiem zsunąć z pleców ciemne okrycie - niedbałym gestem poprawiła wysoki, zapinany na guziki kołnierz czarnej jak noc sukni i niespiesznym krokiem (któremu wciąż akompaniowała miarowa melodia stukających obcasów) ruszyła w kierunku jednego z krzeseł: oddalonego równie mocno od Tristana co od Magnusa. Niestarannie przewiesiła zdjętą przed chwilą szatę przez oparcie fotela, na którym zaraz usiadła - nie przerywając przy tym przeszywającej, lodowatej ciszy nawet najmniejszym półsłówkiem. Nie łączyły ich - i łączyć nigdy nie będą - sympatie oraz uprzejmości; mieli wspólny cel i środki, by do nich dotrzeć; współpracowali, choć na tej współpracy - podszytej często grubą niechęcią - kończyła się ich relacja.
Nie chciała tu być, przybyła jednak z szacunku; nie tyle do innych Rycerzy, co ich Pana - czarnoksiężnika, któremu potędze nie dorówna nigdy nikt z nich. Czarny Pan dawał jej możliwości rozwoju; pozwalał jej badać najczarniejszą z odnóg magii, oczekując jednak w zamian efektów. Nie rozumiała jeszcze, czym były pętające świat anomalie i wiedziała, że zbyt szybko nie zdołają tego pojąć - gotowa była jednak dokonać wszelkich starań, by dogłębnie zbadać tę prastarą magię i poznać jej istotę. Żywiła nadzieję, że była potrzebna - a musiała taka być, dobrze zdawała sobie sprawę z faktu, że prawie nikt nie dorównywał jej wiedzą o klątwach: a wszystko to, co działo się teraz na świecie, przypominało właśnie przekleństwo rzucone na potężną skalę. Wierzyła, że na dzisiejszym spotkaniu dowie się czegoś więcej o rzekomej tragedii, która wstrząsnęła światem - właściwie w tej magicznej katastrofie interesowała ją wyłącznie jej naukowa strona.
Ciemna szata szeleściła cicho u jej stóp, buty na lekkim obcasie miarowo stukały o posadzkę, przecinając tym samym rodzącą się ciszę. Brynhild powolnym krokiem wyszła z cienia, wkraczając do sali, której - pomimo jej eterycznego piękna - nie obdarzyła najkrótszym spojrzeniem; nie wbiła wzroku w niemalże lustrzaną, wypolerowaną do cna posadzkę, nie przyjrzała się fotelom obitym czarnym aksamitem. Dostrzegła za to dwie postury siedzące przy długim stole - z miejsca rozpoznała zmarnowane, okraszone światłem twarze Śmierciożerców. Dopiero wtedy niespiesznie zsunęła z chaotycznie ułożonych włosów kaptur; długie, blade jak śmierć palce wbiły się w ciemny materiał płaszcza, by zaraz pomknąć ku jego klamrze zdobionej onyksem. Ta charakterystycznie, cicho kliknęła, by zaraz Brynhild mogła całkiem zsunąć z pleców ciemne okrycie - niedbałym gestem poprawiła wysoki, zapinany na guziki kołnierz czarnej jak noc sukni i niespiesznym krokiem (któremu wciąż akompaniowała miarowa melodia stukających obcasów) ruszyła w kierunku jednego z krzeseł: oddalonego równie mocno od Tristana co od Magnusa. Niestarannie przewiesiła zdjętą przed chwilą szatę przez oparcie fotela, na którym zaraz usiadła - nie przerywając przy tym przeszywającej, lodowatej ciszy nawet najmniejszym półsłówkiem. Nie łączyły ich - i łączyć nigdy nie będą - sympatie oraz uprzejmości; mieli wspólny cel i środki, by do nich dotrzeć; współpracowali, choć na tej współpracy - podszytej często grubą niechęcią - kończyła się ich relacja.
Nie chciała tu być, przybyła jednak z szacunku; nie tyle do innych Rycerzy, co ich Pana - czarnoksiężnika, któremu potędze nie dorówna nigdy nikt z nich. Czarny Pan dawał jej możliwości rozwoju; pozwalał jej badać najczarniejszą z odnóg magii, oczekując jednak w zamian efektów. Nie rozumiała jeszcze, czym były pętające świat anomalie i wiedziała, że zbyt szybko nie zdołają tego pojąć - gotowa była jednak dokonać wszelkich starań, by dogłębnie zbadać tę prastarą magię i poznać jej istotę. Żywiła nadzieję, że była potrzebna - a musiała taka być, dobrze zdawała sobie sprawę z faktu, że prawie nikt nie dorównywał jej wiedzą o klątwach: a wszystko to, co działo się teraz na świecie, przypominało właśnie przekleństwo rzucone na potężną skalę. Wierzyła, że na dzisiejszym spotkaniu dowie się czegoś więcej o rzekomej tragedii, która wstrząsnęła światem - właściwie w tej magicznej katastrofie interesowała ją wyłącznie jej naukowa strona.
Gość
Gość
Chłodne, wieczorne powietrze działało na nią ożywczo, nieco niwelując widoczne na twarzy zmęczenie. Podkrążone oczy, wyważony krok, prawie sine usta - nie prezentowała się zbyt zdrowo, lecz nie robiła nic, by przykryć bladą twarz pod pyłem pudru i różu, a fiolet warg zataić pod czerwienią szminki. Wśród Rycerzy nic nie łączyło ją z Wenus, stała ponad większością ludzi, mających zgromadzić się tego wieczora w Fantasmagorii, nie musiała kokietować, przywoływać uśmiechu i udawać: zwłaszcza, kiedy towarzyszył jej lord Black, znający ją od równie prostej strony uczennicy i urzędniczki. Droga z Grimmauld Place upłynęła im w milczeniu, przerywanym krótkimi, podstawowymi informacjami, jakich nie zdołała mu przekazać poprzedniego dnia. Nie zdradzała jednak wszystkiego, sam przekona się o strukturze organizacji, sam pozna swych przyjaciół i krewnych zasiadających przy długim stole. Być może obejdzie się bez krwi - instynktownie wracała myślami do jej pierwszego spotkania Rycerzy Walpurgii, które dalej wywoływało u niej dreszcze.
Przekroczyła próg sali bankietowej tuż przed Lupusem, dżentelmeńsko otwierającym przed nią drzwi, od progu nieco przytłoczona oczywistym przepychem pomieszczenia. Powinna się tego spodziewać, balet kupiony przez Rosiera dla swej ukochanej miał być pomnikiem największej miłości - i architektonicznie spełniał wszelkie romantyczne założenia. Przestronne hole, lśniące żyrandole, parkiety wykonane z najdroższego rodzaju drewna, fotele otulone luksusowym materiałem, sprowadzane prosto z Francji przysmaki; wszystko krzyczało tu o bogactwie i przepychu, nieostentacyjnym, ale trudnym do przeoczenia. Deirdre nie rozglądała się jednak dookoła, nie zatrzymując wzroku także na złotych, syrenich aktach. Zaledwie musnęła spojrzeniem długi stół, przesuwając obojętnym wzrokiem po Magnusie - wyraźnie zmęczonym, choć emanującym od razu irytującą pewnością siebie - rzędzie pustych foteli i w końcu na patronie tego miejsca, przesłoniętym szarą mgłą papierosowego dymu. Tristan. A więc żył, potężna burza, niszcząca wszystko, co znali, łaskawie ominęła go morderczym skrzydłem, obracając jednak w pył to, co było mu bliskie. Słyszała o śmierci lorda Rosiera, o chorobie Evandry -
czy zdążyła nacieszyć się pięknem tego miejsca? - o koszmarnym stanie rezerwatu, dotkniętego anomaliami. Mimo wszystko: znalazł się tutaj, cały i przynajmniej pozornie zdrowy, a jego obecność w jakiś niewytłumaczalny sposób napełniła ją spokojem. Skinęła mu lekko głową, doskonale panując nad bolesnym szarpnięciem w dole brzucha. To nie było istotne, oni nie byli istotni - zresztą, ich nie było: dzięki jej przezorności, racjonalności i zdrowemu rozsądkowi. Delikatnie dotknęła ramienia Lupusa, kierując go w stronę środkowych krzeseł - ostrożnie usiadła na przeciwko Brynhild, którą także przywitała zdawkowym ruchem głowy. Wolałaby stać, ciągle czuła się słaba i obolała, a gojące się rany nieznośnie ją denerwowały, wolała jednak nie wybijać się z kulturalnego tłumu i nie górować nad rozmówcami. Nie musiała przecież tu być, ale chciała upewnić się, że dowie się o każdym detalu - Rosier nie odzywał się od niej od kilkunastu dni, straciła więc najbardziej zaufane źródło wiadomości. Trudno. Tego przecież chciała. Dystansu i czystej, chłodnej głowy. Odgarnęła długie, czarne włosy za ramię, poprawiła przód równie ciemnej szaty i wyprostowała się, plecami nie dotykając oparcia, z dłońmi splecionymi na podołku - i średnio zainteresowanym wzrokiem utkwionym w obrazie, wiszącym nad głową siedzącej przed nią Borgin.
Przekroczyła próg sali bankietowej tuż przed Lupusem, dżentelmeńsko otwierającym przed nią drzwi, od progu nieco przytłoczona oczywistym przepychem pomieszczenia. Powinna się tego spodziewać, balet kupiony przez Rosiera dla swej ukochanej miał być pomnikiem największej miłości - i architektonicznie spełniał wszelkie romantyczne założenia. Przestronne hole, lśniące żyrandole, parkiety wykonane z najdroższego rodzaju drewna, fotele otulone luksusowym materiałem, sprowadzane prosto z Francji przysmaki; wszystko krzyczało tu o bogactwie i przepychu, nieostentacyjnym, ale trudnym do przeoczenia. Deirdre nie rozglądała się jednak dookoła, nie zatrzymując wzroku także na złotych, syrenich aktach. Zaledwie musnęła spojrzeniem długi stół, przesuwając obojętnym wzrokiem po Magnusie - wyraźnie zmęczonym, choć emanującym od razu irytującą pewnością siebie - rzędzie pustych foteli i w końcu na patronie tego miejsca, przesłoniętym szarą mgłą papierosowego dymu. Tristan. A więc żył, potężna burza, niszcząca wszystko, co znali, łaskawie ominęła go morderczym skrzydłem, obracając jednak w pył to, co było mu bliskie. Słyszała o śmierci lorda Rosiera, o chorobie Evandry -
czy zdążyła nacieszyć się pięknem tego miejsca? - o koszmarnym stanie rezerwatu, dotkniętego anomaliami. Mimo wszystko: znalazł się tutaj, cały i przynajmniej pozornie zdrowy, a jego obecność w jakiś niewytłumaczalny sposób napełniła ją spokojem. Skinęła mu lekko głową, doskonale panując nad bolesnym szarpnięciem w dole brzucha. To nie było istotne, oni nie byli istotni - zresztą, ich nie było: dzięki jej przezorności, racjonalności i zdrowemu rozsądkowi. Delikatnie dotknęła ramienia Lupusa, kierując go w stronę środkowych krzeseł - ostrożnie usiadła na przeciwko Brynhild, którą także przywitała zdawkowym ruchem głowy. Wolałaby stać, ciągle czuła się słaba i obolała, a gojące się rany nieznośnie ją denerwowały, wolała jednak nie wybijać się z kulturalnego tłumu i nie górować nad rozmówcami. Nie musiała przecież tu być, ale chciała upewnić się, że dowie się o każdym detalu - Rosier nie odzywał się od niej od kilkunastu dni, straciła więc najbardziej zaufane źródło wiadomości. Trudno. Tego przecież chciała. Dystansu i czystej, chłodnej głowy. Odgarnęła długie, czarne włosy za ramię, poprawiła przód równie ciemnej szaty i wyprostowała się, plecami nie dotykając oparcia, z dłońmi splecionymi na podołku - i średnio zainteresowanym wzrokiem utkwionym w obrazie, wiszącym nad głową siedzącej przed nią Borgin.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Polecenia Czarnego Pana były jasne i wyraźne od samego początku i tak też je przedstawił Magnusowi, który ku jego zadowoleniu przyjął swoje zadanie z pokorą. Wierzył, że biorąc sprawy we własne ręce pokaże się im wszystkim z najlepszej strony, okaże się godnym zastępcą Avery'ego, który nie dopełnił swoich obowiązków jako Śmierciożerca. Zawiódł. Porzucił wszystko, czemu przysięgał z niewiadomego i niezrozumiałego dla Mulcibera powodu. Nie ośmielając się kwestionować decyzji Czarnego Pana liczył na to, że jego kuzyn okaże się skutecznym i godnym sługą. Nie było lepszej okazji niż spotkanie Rycerzy Walpurgii, przedstawienie im nowego Śmierciożercy, wzajemne poznanie ze sobą — odtąd przyjdzie im bronić się wzajemnie i dbać o wspólne interesy. Było to jednak preludium do czegoś większego. Świat się zmieniał, a oni musieli nie tylko za nim nadążyć, lecz wyprzedzić wszystkich o głowę i podporządkować sobie wszystko wokół. Anomalie wstrząsnęły Wyspami wraz z początkiem maja, po Białej Wywernie pozostał jedynie proch i wciąż unoszący się w tych zakątach Nokturnu pył, a Zakon Feniksa wciąż istniał i z pewnością rósł w siłę gdzieś pod ich czujnym okiem.
Wynurzywszy się z gęstej, czarnej mgły, stanął przed drzwiami La Fantasmagorie, gdzie czekała już na niego zgodnie z umową Sigrun. Ich wzrok się spotkał natychmiastowo, lecz nie odezwał się do niej ani słowem, choć od ich ostatniego spotkania minęło dużo czasu. Mieli sobie wiele do powiedzenia, ale oboje zdawali sobie sprawę, że kiedy rozpoczną jakikolwiek temat, nie będzie miał końca — choć z pewnością to ona będzie mówić, a on słuchać i przytaiwać, tak długo aż go to nie znudzi. Wszedł pierwszy, nie bacząc na zasady dobrego wychowania. Zawsze chciała, by traktował ją na równi i właśnie to od niego dostawała.
Jak zwykle odziany w matową czerń, wystarczająco ponurą i dostatecznie elegancką, by nie zwracać na siebie uwagi czarodziejów o nazbyt czujnych i bacznych spojrzeniach przeszedł przez salę. Od samego progu, już z daleka przemknął po twarzach wciąż niezbyt licznego grona. Zwykle się spóźniał — dziś nie mógł, nic nie mogło zakłócić jego przybycia tutaj. Przelotnie obejrzawszy się na Sigrun, zajął miejsce blisko Tristana, u szczytu stołu. Nie widział sensu w usadawianiu się w odległości, od któregokolwiek z obecnych; każdy z nich był sojusznikiem, Tristan, niemalże bratem, choć wyborem krzesła nie kierowała sympatia, a zwykły przypadek. Miejsce pomiędzy nimi zostało wolne, przeznaczone dla Sigrun.
Spojrzał w kierunku Brynhild, a później na Deirdre, ostatecznie i Magnusa — wszelakie powitania uznał za zbędne, zgromadzili się tu w konkretnym celu. Rozsiadł się wygodnie, zupełnie tak, jakby był u siebie, nieznacznie ciężar ciała przechylając na jedną stronę. Spod płaszcza wyciągnął rękę i zerknął na wystający spod czarnej szaty zegarek, uważnie śledząc bieg najdłuższej wskazówki, a tym samym odmierzając czas do godziny zero.
| Usadownienie przy stole:
Wynurzywszy się z gęstej, czarnej mgły, stanął przed drzwiami La Fantasmagorie, gdzie czekała już na niego zgodnie z umową Sigrun. Ich wzrok się spotkał natychmiastowo, lecz nie odezwał się do niej ani słowem, choć od ich ostatniego spotkania minęło dużo czasu. Mieli sobie wiele do powiedzenia, ale oboje zdawali sobie sprawę, że kiedy rozpoczną jakikolwiek temat, nie będzie miał końca — choć z pewnością to ona będzie mówić, a on słuchać i przytaiwać, tak długo aż go to nie znudzi. Wszedł pierwszy, nie bacząc na zasady dobrego wychowania. Zawsze chciała, by traktował ją na równi i właśnie to od niego dostawała.
Jak zwykle odziany w matową czerń, wystarczająco ponurą i dostatecznie elegancką, by nie zwracać na siebie uwagi czarodziejów o nazbyt czujnych i bacznych spojrzeniach przeszedł przez salę. Od samego progu, już z daleka przemknął po twarzach wciąż niezbyt licznego grona. Zwykle się spóźniał — dziś nie mógł, nic nie mogło zakłócić jego przybycia tutaj. Przelotnie obejrzawszy się na Sigrun, zajął miejsce blisko Tristana, u szczytu stołu. Nie widział sensu w usadawianiu się w odległości, od któregokolwiek z obecnych; każdy z nich był sojusznikiem, Tristan, niemalże bratem, choć wyborem krzesła nie kierowała sympatia, a zwykły przypadek. Miejsce pomiędzy nimi zostało wolne, przeznaczone dla Sigrun.
Spojrzał w kierunku Brynhild, a później na Deirdre, ostatecznie i Magnusa — wszelakie powitania uznał za zbędne, zgromadzili się tu w konkretnym celu. Rozsiadł się wygodnie, zupełnie tak, jakby był u siebie, nieznacznie ciężar ciała przechylając na jedną stronę. Spod płaszcza wyciągnął rękę i zerknął na wystający spod czarnej szaty zegarek, uważnie śledząc bieg najdłuższej wskazówki, a tym samym odmierzając czas do godziny zero.
| Usadownienie przy stole:
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 06.11.17 23:04, w całości zmieniany 3 razy
Nie mogłem powiedzieć, że czekałem na ten moment od dawna, skoro informacje posiadłem raptem dwa dni temu. To były trudne, wręcz intensywne dwa dni mojej egzystencji. Nie dość, że dalej przebywałem w szpitalu dłużej, niż ktoś mojego statusu powinien sobie na to pozwolić, to jeszcze miałem nad czym się zastanawiać. Produktywność uzdrowicielska prawdopodobnie znajdowała się na dość niskim poziomie, ale ze wszech miar starałem się zatuszować wszystkie swoje ewentualne niedoskonałości. Rzadko udawało mi się skupiać na kilku rzeczach na raz; byłem perfekcjonistą, wolałem metodycznie szlifować najpierw jedną umiejętność, bądź podjąć się pojedynczego zadania, dopiero później sięgając po następne. Zdarzało się, że to właśnie takie podejście przynosiło profity, ale też bywało powodem zguby.
Od momentu pojawienia się listu wyczekiwałem wizyty w napięciu, zapewne nieskutecznie maskując je pod fasadą uprzejmej obojętności, która towarzyszyła mi w kontakcie ze znajomymi oraz bliższymi osobami, dla obcych pozostawiając tylko dystans.
Niepewność wzbudzało we mnie wszystko, włącznie z czymś tak prozaicznym jak dobranie stosownego ubioru. Wybrałem prostą, stonowaną, ciemną szatę bez ozdobników mogących zwracać na mnie uwagę; wolałem zostać niepostrzeżony, nawet jeśli kłóciło się to z moją egocentryczną naturą. Tak naprawdę to wręcz naiwnie sądziłem, że uda mi się prześlizgnąć do środka niezauważonym, choć gdyby ktokolwiek zapytałby mnie jak zamierzałem tego dokonać, nie znalazłbym żadnej rzeczowej odpowiedzi.
Z uwagą słuchałem odpowiedzi Deirdre na zadawane przeze mnie zdawkowe pytania; bezwzględnie mające za zadanie ukrycia oczywistego. Nie traciłem jednak rezonu, starając się zgodnie z obranym wychowaniem otwierać przed towarzyszką drzwi oraz odsuwać krzesło (choć nie mogłem być pewien co do własnego refleksu), co także było sprytnym zajęciem się mniej istotnymi sprawami.
Co dziwniejsze, nie znałem zbyt wielu osób znajdujących się w pomieszczeniu. Mimo pozornego dyskomfortu, jaki odczuwałem, skinąłem wszystkim powitalnie głową; słowa chyba wydawały się zbędne sądząc po przejmującej ciszy, która zaległa w pomieszczeniu restauracji. Wreszcie i ja usiadłem, po prawej stronie Tsagairt. W skupieniu tkwiłem na swoim miejscu, ciekaw dalszego przebiegu spotkania.
Od momentu pojawienia się listu wyczekiwałem wizyty w napięciu, zapewne nieskutecznie maskując je pod fasadą uprzejmej obojętności, która towarzyszyła mi w kontakcie ze znajomymi oraz bliższymi osobami, dla obcych pozostawiając tylko dystans.
Niepewność wzbudzało we mnie wszystko, włącznie z czymś tak prozaicznym jak dobranie stosownego ubioru. Wybrałem prostą, stonowaną, ciemną szatę bez ozdobników mogących zwracać na mnie uwagę; wolałem zostać niepostrzeżony, nawet jeśli kłóciło się to z moją egocentryczną naturą. Tak naprawdę to wręcz naiwnie sądziłem, że uda mi się prześlizgnąć do środka niezauważonym, choć gdyby ktokolwiek zapytałby mnie jak zamierzałem tego dokonać, nie znalazłbym żadnej rzeczowej odpowiedzi.
Z uwagą słuchałem odpowiedzi Deirdre na zadawane przeze mnie zdawkowe pytania; bezwzględnie mające za zadanie ukrycia oczywistego. Nie traciłem jednak rezonu, starając się zgodnie z obranym wychowaniem otwierać przed towarzyszką drzwi oraz odsuwać krzesło (choć nie mogłem być pewien co do własnego refleksu), co także było sprytnym zajęciem się mniej istotnymi sprawami.
Co dziwniejsze, nie znałem zbyt wielu osób znajdujących się w pomieszczeniu. Mimo pozornego dyskomfortu, jaki odczuwałem, skinąłem wszystkim powitalnie głową; słowa chyba wydawały się zbędne sądząc po przejmującej ciszy, która zaległa w pomieszczeniu restauracji. Wreszcie i ja usiadłem, po prawej stronie Tsagairt. W skupieniu tkwiłem na swoim miejscu, ciekaw dalszego przebiegu spotkania.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie mogła zaprzeczyć temu, że czekała na to spotkanie od kilku dni. Sigrun Rookwood nie należała do kobiet cierpliwych, a niecierpliwość wzmogła się z chwilą, w której jej uszu doszły wieści o zamordowaniu Jordana Rogersa. Po to tu wróciła, do Anglii, by wziąć udział w spotkaniu Rycerzy Walpurgii i zaangażować się w walkę o idee, które były jej bliskie. Nie dbała o to, czy inni pójdą jej śladem, a rumuńskie Ministerstwo Magii straci wsparcie w postaci angielskich Brygadzistów – wezwana przez Mulcibera, by stanąć u boku Tego, Którego Imienia lękał się już wymawiać, który uchylił jej rąbka tajemnic czarnej magii w latach szkolnych, postarała się o powrót do kraju natychmiast.
Miała nieuprzejmy zwyczaj częstych spóźnień, lecz również na tyle rozsądku, by nie uczynić tego piątego maja. Zjawiła się u wrót Podwodnego Baletu przed czasem, paląc papierosa czekała na Mulcibera, zgodnie z umową, ubrana w spodnie z czarnej skóry, ciemnobrązową, prostą szatę do połowy uda i ciężkie buty. Długie, pszeniczne włosy splotła w warkocz, który spoczywał na plecach. Uniosła brwi, gdy zmaterializowała się przedeń czarna mgła, a niej po chwili wyłonił się Mulciber – rozchyliła lekko usta, mając ochotę zwrócić uwagę na urok tejże sztuczki, lecz był to zły moment na powitania po latach. Żadne z nich nie był sentymentalne. Sigrun zgasiła papierosa butem i przekroczyła próg La Fantasmagrie wraz z Ramseyem. Krocząc po wypolerowanych deskach, wśród drogich, rzeźbionych misternie mebli i obrazów namalowanych z najznamienitszym kunsztem – czuła się nieswojo. Przywykła do surowych, ascetycznych warunków, ten świat był jej absolutnie obcy. Beznamiętne spojrzenie brązowych tęczówek przemykało pobieżnie po kolejnych komnatach, towarzyszyło im jedynie stukanie niskich obcasów jej butów i ciche oddechy.
Nie zwróciła nawet uwagi, gdy Mulciber wszedł pierwszy, nie zwykła przywiązywać wagi do podobnych szczegółów, nie potrzebowała ich. Wkroczyła do Sali Bankietowej zaraz za nim pewnym krokiem, z butnie uniesioną brodą, spojrzeniem przemykając po twarzach osób siedzących już przy stole – niewielu ich znała. Nie odezwał się nikt, więc ona także milczała, kiwając głową na powitanie – nie przedstawiała się wciąż, sądząc, że z pewnością spotkanie się nie rozpoczęło, a po ilości pustych krzeseł spodziewała się wielu inszych.
Zajęła miejsce pomiędzy Mulciberem, a prawicą Rosiera, na którego twarzy, tak dawno niewidzianej, zatrzymała spojrzenie. Prędko z kieszeni wydobyła paczkę papierosów, wyciągnęła z niej jednego i wetknęła do ust, a Rosier niczym prawdziwy dżentelmen – którym bez wątpienia wszak był – podsunął jej koniec różdki, na którym tlił się ogień.
-Kopę lat – rzuciła cicho, nie chcąc przyciągać do nich uwagi pozostałych, a z pomiędzy warg wychynął dym.
Miała nieuprzejmy zwyczaj częstych spóźnień, lecz również na tyle rozsądku, by nie uczynić tego piątego maja. Zjawiła się u wrót Podwodnego Baletu przed czasem, paląc papierosa czekała na Mulcibera, zgodnie z umową, ubrana w spodnie z czarnej skóry, ciemnobrązową, prostą szatę do połowy uda i ciężkie buty. Długie, pszeniczne włosy splotła w warkocz, który spoczywał na plecach. Uniosła brwi, gdy zmaterializowała się przedeń czarna mgła, a niej po chwili wyłonił się Mulciber – rozchyliła lekko usta, mając ochotę zwrócić uwagę na urok tejże sztuczki, lecz był to zły moment na powitania po latach. Żadne z nich nie był sentymentalne. Sigrun zgasiła papierosa butem i przekroczyła próg La Fantasmagrie wraz z Ramseyem. Krocząc po wypolerowanych deskach, wśród drogich, rzeźbionych misternie mebli i obrazów namalowanych z najznamienitszym kunsztem – czuła się nieswojo. Przywykła do surowych, ascetycznych warunków, ten świat był jej absolutnie obcy. Beznamiętne spojrzenie brązowych tęczówek przemykało pobieżnie po kolejnych komnatach, towarzyszyło im jedynie stukanie niskich obcasów jej butów i ciche oddechy.
Nie zwróciła nawet uwagi, gdy Mulciber wszedł pierwszy, nie zwykła przywiązywać wagi do podobnych szczegółów, nie potrzebowała ich. Wkroczyła do Sali Bankietowej zaraz za nim pewnym krokiem, z butnie uniesioną brodą, spojrzeniem przemykając po twarzach osób siedzących już przy stole – niewielu ich znała. Nie odezwał się nikt, więc ona także milczała, kiwając głową na powitanie – nie przedstawiała się wciąż, sądząc, że z pewnością spotkanie się nie rozpoczęło, a po ilości pustych krzeseł spodziewała się wielu inszych.
Zajęła miejsce pomiędzy Mulciberem, a prawicą Rosiera, na którego twarzy, tak dawno niewidzianej, zatrzymała spojrzenie. Prędko z kieszeni wydobyła paczkę papierosów, wyciągnęła z niej jednego i wetknęła do ust, a Rosier niczym prawdziwy dżentelmen – którym bez wątpienia wszak był – podsunął jej koniec różdki, na którym tlił się ogień.
-Kopę lat – rzuciła cicho, nie chcąc przyciągać do nich uwagi pozostałych, a z pomiędzy warg wychynął dym.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ciężko było mu wrócić do tego miejsca. Londyn od zawsze śmierdział, podobnie zresztą jak ludzie, którzy w nim żyli. Przecież właśnie dlatego też wyjechał, gdy tylko nadarzyła się okazja. Nie sądził jednak że tak szybko będą kazali mu się pojawić. Czy dobrze to świadczyło o organizacji ich czasu? Cóż... Sześć dni to zdecydowanie za długo od anomalii, które miały miejsce na początku maja. Już zapomniał jak to było słuchać się czyichś rozkazów. Będąc tak długo poza jakąkolwiek kontrolą, przyzwyczaił się do długiej smyczy, które Ministerstwo chciało mu zarzucić. Francję jednak dzieliło wiele mil, a do tego kanał La Manche zgrabnie odcinał jakiekolwiek wpływy na ich szpiega w obcym kraju. Nie, żeby nie wykonywał powierzonego mu zadania, bo tego nie można było mu odebrać. Ale nikt nie miał wpływu na to jak ów misja miała być wykonana. Nikt. Tylko on. Idąc w określone miejsce spotkania, wiedział, że nie spotka tam Goshawk, która przebywała w szpitalu, ale mało go to teraz interesowało. Jak bardzo zmieniła się organizacja, do której przystępował? Czy ludzie byli równie naiwni i śmieszni jak wcześniej? A może ktoś w końcu wziął się w garść i postanowił coś z tym zrobić? Runcorn nie zamierzał wysuwać się w tym wszystkim na pierwszy ani nawet drugi plan. Wolał czyste obserwacje i pod tym względem w ogóle się nie zmienił. Zresztą nikogo nie obchodziło jego zdanie ani on nie przejmował się innych. Zamierzał się dowiedzieć, co się działo w tym kraju i jaki był kolejny krok, który planował Riddle. Quin nawet nie zgasił papierosa, gdy zbliżał się do ustalonego miejsca spotkania ani nie zwolnił kroku. W jego okolicy nie było raczej żadnych chętnych na wieczorne spotkanie. Gdzieś jakiś czas temu przed nim majaczyły dwie postaci, ale nie obeszło go to za bardzo. Przekroczył próg wystawnego miejsca, które może i by mu zaimponowało, gdyby nie świadomość, że spotkanie zorganizowali jacyś arystokratyczni dandysi. Wszedł do środka i bez słowa usiadł na jednym z ostatnich miejsc w sporej odległości od znajdujących się już tam osób, dość niedyskretnie przesuwając ciężkim krzesłem po posadzce.
Lasciate ogne speranza, voi ch’intrate.
Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.
Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.
Quinlan Runcorn
Zawód : szpieg wiedźmiej straży
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
For every life you save, there's a million new ways to die
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Przebywanie w szpitalu chyba staje się dla mnie poniekąd tradycją. Kiedy już się wydawało, że leczenie pędzi ku dobremu po odratowaniu mojego marnotrawnego ciała z płonącej Wywerny, pierwszomajowe anomalie próbowały mnie dobić. Wyrzuciły aż do Szkocji, do byle jaskini, krwawiącego, chociaż organizm mam obciążony traumą krwi - można było zatem przypuszczać, że los za wszelką cenę chce mnie po prostu zdeptać niczym parszywego robaka. Tymczasem zdołałem umknąć tragicznemu nieszczęściu, znów odnajdując się w splocie przypadkowych zdarzeń, kiedy to uniknąłem zgniecenia przez grubą podeszwę fortuny. Znów trafiłem do szpitala, znów musieli mnie odratowywać z fatalnego stanu - a nadal żyję.
Istnieję, tkwię w tej popapranej rzeczywistości, która pragnie mnie unicestwić. Wymykam się kolejnym przeznaczeniom, niewzruszony. Leżę właśnie w Mungu, zapada wieczór. Dni się powoli dłużą, każda godzina trwa wieczność - zmianę pory dnia traktuję z niewymowną ulgą. Odliczam pozostały do wyjścia czas jakby to miało być dla mnie największe szczęście w życiu. Opuścić te okropne mury szpitala, zająć się własną pracą, a także ćwiczyć swój charakter. Rozpocząć nowe życie naznaczone starymi naleciałościami, w głównej mierze obowiązkami. Wbrew wszystkiemu, co mogą o mnie sądzić inni - zwiększam swą siłę. W bardzo niekonwencjonalny sposób, ale nie bez powodu mówi się, że co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. Zdaję się właśnie wierzyć w podobne frazesy.
Kiedy odwiedza mnie Edgar, nie spodziewam się, że zamierza mnie porwać przynajmniej na kilka godzin. Krótkie zbieraj się nadal dźwięczy mi w uszach. Ze zdziwieniem na twarzy, ale bez protestów, ostrożnie ubieram się w dostarczoną, ciemną szatę. Wypijam ostatnią fiolkę eliksiru wzmacniającego krew oraz wywaru wzmacniającego cały mój organizm - mam niejasne przeczucie, że będę potrzebować dużo siły. Część twarzy pozostaje obandażowana, chcąc zachować odpowiednie gojenie się powstałych, chociaż nielicznych już blizn.
Chciałbym powiedzieć, że wymykanie się ze szpitala późną porą naznaczone jest smakiem niebezpieczeństwa oraz adrenaliny, ale tak wcale nie jest. Spokojnie przemierzamy kolejne korytarze i schody, a personel wydaje się być znudzony - całkowicie niezainteresowany, że może im ubyć pacjentów. Widocznie nikogo nie interesuje ich los. Trudno, tym lepiej dla mnie.
Docieramy wreszcie na tereny magicznego portu oraz do samej La Fantasmagorie, która mieści już kilka osób siedzących przy długim stole. Grzecznościowo witam się kiwnięciem głowy, chociaż nie sądzę, żeby to kogoś interesowało szczególnie. W pomieszczeniu zalega cisza, która wydaje się być równie zbawienna co złowieszcza. W mgnieniu oka oceniam rozkład sił odnośnie usadowienia i taktycznie postanawiam usiąść obok Brynhild, bliżej Magnusa. Przeczucie, że Deirdre wraz z leczącym mnie uzdrowicielem nie będą patrzyć na mnie z pogardliwym politowaniem jest w tym miejscu silniejsza. Po mojej lewej stronie siada naturalnie mój brat, co dodaje mi więcej pewności siebie.
Istnieję, tkwię w tej popapranej rzeczywistości, która pragnie mnie unicestwić. Wymykam się kolejnym przeznaczeniom, niewzruszony. Leżę właśnie w Mungu, zapada wieczór. Dni się powoli dłużą, każda godzina trwa wieczność - zmianę pory dnia traktuję z niewymowną ulgą. Odliczam pozostały do wyjścia czas jakby to miało być dla mnie największe szczęście w życiu. Opuścić te okropne mury szpitala, zająć się własną pracą, a także ćwiczyć swój charakter. Rozpocząć nowe życie naznaczone starymi naleciałościami, w głównej mierze obowiązkami. Wbrew wszystkiemu, co mogą o mnie sądzić inni - zwiększam swą siłę. W bardzo niekonwencjonalny sposób, ale nie bez powodu mówi się, że co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. Zdaję się właśnie wierzyć w podobne frazesy.
Kiedy odwiedza mnie Edgar, nie spodziewam się, że zamierza mnie porwać przynajmniej na kilka godzin. Krótkie zbieraj się nadal dźwięczy mi w uszach. Ze zdziwieniem na twarzy, ale bez protestów, ostrożnie ubieram się w dostarczoną, ciemną szatę. Wypijam ostatnią fiolkę eliksiru wzmacniającego krew oraz wywaru wzmacniającego cały mój organizm - mam niejasne przeczucie, że będę potrzebować dużo siły. Część twarzy pozostaje obandażowana, chcąc zachować odpowiednie gojenie się powstałych, chociaż nielicznych już blizn.
Chciałbym powiedzieć, że wymykanie się ze szpitala późną porą naznaczone jest smakiem niebezpieczeństwa oraz adrenaliny, ale tak wcale nie jest. Spokojnie przemierzamy kolejne korytarze i schody, a personel wydaje się być znudzony - całkowicie niezainteresowany, że może im ubyć pacjentów. Widocznie nikogo nie interesuje ich los. Trudno, tym lepiej dla mnie.
Docieramy wreszcie na tereny magicznego portu oraz do samej La Fantasmagorie, która mieści już kilka osób siedzących przy długim stole. Grzecznościowo witam się kiwnięciem głowy, chociaż nie sądzę, żeby to kogoś interesowało szczególnie. W pomieszczeniu zalega cisza, która wydaje się być równie zbawienna co złowieszcza. W mgnieniu oka oceniam rozkład sił odnośnie usadowienia i taktycznie postanawiam usiąść obok Brynhild, bliżej Magnusa. Przeczucie, że Deirdre wraz z leczącym mnie uzdrowicielem nie będą patrzyć na mnie z pogardliwym politowaniem jest w tym miejscu silniejsza. Po mojej lewej stronie siada naturalnie mój brat, co dodaje mi więcej pewności siebie.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dni mijały jednako druzgocąco po śmiertelnym wypadku na morzu wżerającym się dobitnie w codzienność Cadana. Makabryczne obrazy przewijały się w jego myślach codziennie z jednakową częstotliwością nie dając strapionemu umysłowi odpocząć. Minęło raptem kilka dni - dalej nie pogodził się z gorejącą w klatce piersiowej pustką. Sprawiał wrażenie oddalonego od ciała o tysiące mil, jakoby dryfował po nieskończonej powierzchni żalu, poczucia winy oraz niedowierzania. Nadal zdarzało mu się ocknąć z zamyślenia tkwiąc w mylnym przeświadczeniu, że wspomnienia nie są wspomnieniami, lecz zwykłym koszmarem. Kiedy przez kolejne godziny nie wybudzał się z wyimaginowanego snu, popadał znów w milczące przygnębienie. Sprawiał wrażenie innego, rozkojarzonego, jednocześnie nienacechowanego negatywnymi emocjami. Przynajmniej nie zewnętrznie.
Do spotkania nie szykował się wcale - wydarł z szafy pierwsze, lepsze ubrania, które niezwłocznie na siebie założył. Nie miał ochoty się tam pojawiać, szczerze wątpił w przednią zabawę. Oczywiście, że nie w tym celu się spotykali, wszakże oprócz jednego celu nie łączyło ich nic; jednakże sztywne, pełne milczenia siedzenie w pomieszczeniu pełnym ludzi, których części nie znał, a innej części nie lubił, nie napawała go entuzjazmem. Konfrontacja z materialną rzeczywistością bywała brutalna oraz - co gorsze - nieuchronna. Nie posiadał żadnego powodu ku nieprzyjściu, obecność była obowiązkowa. Zdusił w sobie kolejne niezadowolenie parzące trzewia, odłożył naukę starożytnych run z synem, wreszcie pomagając Eir ubrać wierzchnią szatę. Milczał przy tym jak zaklęty - i tak podejrzewał, że żona doskonale zdaje sobie sprawę z jego kipiącej uszami niechęci.
Przemógł się wreszcie posyłając jej uśmiech, tuż przy wyjściu. Uśmiech ten nie posiadał w sobie grama wesołości, jednakże całkiem nieźle spełniał swoje społeczne funkcje tuszowania emocji. Nie podejrzewał nikogo o zainteresowanie jego samopoczuciem; mimo to postawił wszystko na jedną kartę.
W miarę jak zbliżali się do dzielnicy portowej, dreszcze biegnące wzdłuż kręgosłupa Cadana wzmagały się. To miejsce wręcz krzyczało o minionej tragedii, rozdrapywało wciąż niezagojone, zdecydowanie zbyt świeże rany. Kąciki ust ani drgnęły, pozostając nadal w przyjemnej dla oka pozie - delikatnie uniesione. Powinien przepuścić Eir w drzwiach, lecz ta nie chciała rzucać się w oczy, dlatego wszedł do lokalu na przedzie, bacznie spoglądając na wszystkich siedzących wokół stołu.
- Witam - powiedział na głos, do wszystkich - nie wiedział, że jako pierwszy przerwał niezmąconą ludzkimi głosami ciszę. Od razu upatrzył miejsce obok szwagierki, do której zaprowadził żonę; rozległ się piszczący dźwięk odsuwanego krzesła. Najpierw jednego, potem drugiego, wszakże usiadł tuż obok.
- Promieniejesz Deirdre - rzucił do Tsagairt, uśmiechając się może odrobinę bezczelnie, może nieco ironicznie, trochę bardziej przypominając dawnego siebie. Dzieliła ich odległość stołu, lecz wśród ciszy na pewno był dobrze słyszalny. Odjął wzrok z jej twarzy kierując go na wnętrze - parkiet, ściany, nawet sufit. - Wspaniałe miejsce, naprawdę - pochwalił właścicielowi przybytek, utkwiwszy w mężczyźnie spojrzenie. Trwało to góra kilka sekund. Tym razem znów był poważny, ponieważ mówił poważnie. Wiedział, że gospodarz sam o tym wiedział, nie trzeba było składać komplementów, jednakże uznał to za element dobrego wychowania. Tak czy inaczej na tym zakończył przyjacielskie pogawędki. Po zerknięciu gniewnie na Mulcibera, obrócił twarz ku Magnusowi okazując uprzejme zainteresowanie - wszak to on miał prowadzić dzisiejsze spotkanie? - oraz ułożył splecione dłonie na drewnianym blacie.
Do spotkania nie szykował się wcale - wydarł z szafy pierwsze, lepsze ubrania, które niezwłocznie na siebie założył. Nie miał ochoty się tam pojawiać, szczerze wątpił w przednią zabawę. Oczywiście, że nie w tym celu się spotykali, wszakże oprócz jednego celu nie łączyło ich nic; jednakże sztywne, pełne milczenia siedzenie w pomieszczeniu pełnym ludzi, których części nie znał, a innej części nie lubił, nie napawała go entuzjazmem. Konfrontacja z materialną rzeczywistością bywała brutalna oraz - co gorsze - nieuchronna. Nie posiadał żadnego powodu ku nieprzyjściu, obecność była obowiązkowa. Zdusił w sobie kolejne niezadowolenie parzące trzewia, odłożył naukę starożytnych run z synem, wreszcie pomagając Eir ubrać wierzchnią szatę. Milczał przy tym jak zaklęty - i tak podejrzewał, że żona doskonale zdaje sobie sprawę z jego kipiącej uszami niechęci.
Przemógł się wreszcie posyłając jej uśmiech, tuż przy wyjściu. Uśmiech ten nie posiadał w sobie grama wesołości, jednakże całkiem nieźle spełniał swoje społeczne funkcje tuszowania emocji. Nie podejrzewał nikogo o zainteresowanie jego samopoczuciem; mimo to postawił wszystko na jedną kartę.
W miarę jak zbliżali się do dzielnicy portowej, dreszcze biegnące wzdłuż kręgosłupa Cadana wzmagały się. To miejsce wręcz krzyczało o minionej tragedii, rozdrapywało wciąż niezagojone, zdecydowanie zbyt świeże rany. Kąciki ust ani drgnęły, pozostając nadal w przyjemnej dla oka pozie - delikatnie uniesione. Powinien przepuścić Eir w drzwiach, lecz ta nie chciała rzucać się w oczy, dlatego wszedł do lokalu na przedzie, bacznie spoglądając na wszystkich siedzących wokół stołu.
- Witam - powiedział na głos, do wszystkich - nie wiedział, że jako pierwszy przerwał niezmąconą ludzkimi głosami ciszę. Od razu upatrzył miejsce obok szwagierki, do której zaprowadził żonę; rozległ się piszczący dźwięk odsuwanego krzesła. Najpierw jednego, potem drugiego, wszakże usiadł tuż obok.
- Promieniejesz Deirdre - rzucił do Tsagairt, uśmiechając się może odrobinę bezczelnie, może nieco ironicznie, trochę bardziej przypominając dawnego siebie. Dzieliła ich odległość stołu, lecz wśród ciszy na pewno był dobrze słyszalny. Odjął wzrok z jej twarzy kierując go na wnętrze - parkiet, ściany, nawet sufit. - Wspaniałe miejsce, naprawdę - pochwalił właścicielowi przybytek, utkwiwszy w mężczyźnie spojrzenie. Trwało to góra kilka sekund. Tym razem znów był poważny, ponieważ mówił poważnie. Wiedział, że gospodarz sam o tym wiedział, nie trzeba było składać komplementów, jednakże uznał to za element dobrego wychowania. Tak czy inaczej na tym zakończył przyjacielskie pogawędki. Po zerknięciu gniewnie na Mulcibera, obrócił twarz ku Magnusowi okazując uprzejme zainteresowanie - wszak to on miał prowadzić dzisiejsze spotkanie? - oraz ułożył splecione dłonie na drewnianym blacie.
make you believe you're bigger than life
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
Cadan Goyle
Zawód : zaklinacz przedmiotów, poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
waiting for the moment to strike
to take possession
to take your h e a r t
to take possession
to take your h e a r t
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niespokojnie przyjęła wieść o planowanym, jej pierwszym, spotkaniu Rycerzy Walpurgii. Wciąż dochodziła do siebie po majowym wybuchu, wciąż łapała równowagę i oddech, a teraz doszła jeszcze obawa o swoją pozycję wśród bardziej wpływowych czarodziejów. Nie musiała niczego ukrywać przed Cadanem – doskonale widział jej stan, jej samopoczucie, które chowała za maską miękkiej obojętności. Nie mogła być dla niego ciężarem, więc kiedy mogła i czuła się do tego na siłach, spinała wszystkie swoje problemy klamrą chłodnego wyrachowania.
Sądziła, że spotkanie organizacji znacznie lepiej zostanie odebrane przez Cadana. Wrócił po tak długiej przerwie do świata oddalonego od morza, do mrocznej strony Londynu, do obowiązków zgoła innych, niż te czekające na niego na statku. Nieważne jednak, jak wiele miała życzeń i oczekiwań, żadne z nich nie ziściłoby się, gdyby nie wola jej męża. A on, cóż, nie kipiał radością na wieść o spotkaniu. Tak samo jak ona.
Zostawili Hjalmara z jej matką. Gdy oboje stali jeszcze w korytarzu, a Eir przyjmowała na swoje ramiona podawaną przez Cadana pelerynę, zerknęła do jego pokoju. Spał, głaskany troskliwie przez jasnowłosą Borgin. Wyszli po cichu, w ciszy również kontynuując kroki ku La Fantasmagorie. Nie znała tego miejsca, ale wierzyła, że skoro za chwilę spotkają się tam ludzie tam ochoczo służący swojemu Panu, na pewno jest to miejsce bezpieczne.
Dopiero gdy zatrzymali się przed restauracją, Eir wyjęła dłoń spod ramienia męża, dając mu delikatny znak, że może iść za nim. Nieco ciaśniej okryła się połami czarnego materiału, dbając o to, by przy wejściu do środka brzuch ciężarnej kobiety nie rzucał się w oczy. Nie potrzebowała uwagi. Przechodząc przez próg świadomość swoich umiejętności i ich użyteczności stała się o wiele bardziej wyczuwalna. Wszak przyszła tu w roli alchemiczki, której zdolności oddane były już w ręce samego Czarnego Pana i oczywiście jego popleczników.
Kroczyła za Cadanem, szukając wzrokiem znajomych sylwetek, chwytając się ich jak brzytwy na wodzie. Najpierw dojrzała Deirdre, dobrą duszę, której tak ufała; za chwilę błękitne tęczówki zwróciły się ku starszej siostrze – Brynhild wyglądała doskonale i Eir miała nadzieję, że tak samo się czuła. Uchwyciła również momentalnie wzrok Ramseya i Sigrun, resztę towarzystwa witając uprzejmym skinieniem głowy. Usiadła tuż przy swojej siostrze, po raz pierwszy posyłając jej zdawkowy, ale wymowny uśmiech, ten sam, razem ze spojrzeniem, powędrował w stronę Deirdre.
Sądziła, że spotkanie organizacji znacznie lepiej zostanie odebrane przez Cadana. Wrócił po tak długiej przerwie do świata oddalonego od morza, do mrocznej strony Londynu, do obowiązków zgoła innych, niż te czekające na niego na statku. Nieważne jednak, jak wiele miała życzeń i oczekiwań, żadne z nich nie ziściłoby się, gdyby nie wola jej męża. A on, cóż, nie kipiał radością na wieść o spotkaniu. Tak samo jak ona.
Zostawili Hjalmara z jej matką. Gdy oboje stali jeszcze w korytarzu, a Eir przyjmowała na swoje ramiona podawaną przez Cadana pelerynę, zerknęła do jego pokoju. Spał, głaskany troskliwie przez jasnowłosą Borgin. Wyszli po cichu, w ciszy również kontynuując kroki ku La Fantasmagorie. Nie znała tego miejsca, ale wierzyła, że skoro za chwilę spotkają się tam ludzie tam ochoczo służący swojemu Panu, na pewno jest to miejsce bezpieczne.
Dopiero gdy zatrzymali się przed restauracją, Eir wyjęła dłoń spod ramienia męża, dając mu delikatny znak, że może iść za nim. Nieco ciaśniej okryła się połami czarnego materiału, dbając o to, by przy wejściu do środka brzuch ciężarnej kobiety nie rzucał się w oczy. Nie potrzebowała uwagi. Przechodząc przez próg świadomość swoich umiejętności i ich użyteczności stała się o wiele bardziej wyczuwalna. Wszak przyszła tu w roli alchemiczki, której zdolności oddane były już w ręce samego Czarnego Pana i oczywiście jego popleczników.
Kroczyła za Cadanem, szukając wzrokiem znajomych sylwetek, chwytając się ich jak brzytwy na wodzie. Najpierw dojrzała Deirdre, dobrą duszę, której tak ufała; za chwilę błękitne tęczówki zwróciły się ku starszej siostrze – Brynhild wyglądała doskonale i Eir miała nadzieję, że tak samo się czuła. Uchwyciła również momentalnie wzrok Ramseya i Sigrun, resztę towarzystwa witając uprzejmym skinieniem głowy. Usiadła tuż przy swojej siostrze, po raz pierwszy posyłając jej zdawkowy, ale wymowny uśmiech, ten sam, razem ze spojrzeniem, powędrował w stronę Deirdre.
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Spotkania Rycerzy Walpurgii zagęszczały się ostatnio w częstotliwości czasowej, jednakże Cynericowi to nie przeszkadzało. Zamierzał włączyć się w organizację intensywniej - w końcu ledwie zaczynał. Nie był na żadnej dobrej, ugruntowanej pozycji, musiał sam na nią zapracować. Jeszcze nie wiedział, że przyjdzie mu brać udział w nieodległym starciu przeciwko mugolom. Jeszcze nie miał również świadomości zbliżającej się klęski - pozostawał pozornie spokojny. Denerwował się nieco wiedzą, że za nic w świecie nie mógł zawieść. Był jednak człowiekiem, nadal - nawet jeśli żył w poczuciu dumy z własnego pochodzenia oraz nazwiska. Od zawsze odczuwał potrzebę udowadniania wszystkim wokół swej wartości, do działań popychała go ambicja będąca najlepszą motywacją do pracy. On wymagał jeszcze wielu godzin nauk. Odkrył to w dniu, w którym spłonęła Biała Wywerna, później podczas ćwiczeń czarnej magii z Morgothem. Nie szły mu ono wcale, raptem ze dwa, może trzy zaklęcia zwieńczone zostały sukcesem. I chyba tylko jedno wymagało odeń większego wysiłku, który nawet w ułamkach procent nie dorównywał trudnością zaklęciom niewybaczalnym. Każda porażka intensywnie oddziaływała na Yaxley’a, który znosił je nad wyraz źle. Może gdyby był bardziej cierpliwy, doceniałby małe kroki przez niego stawiane. Oczekiwał niestety wielkich efektów, na już - o to było niesamowicie trudno. Musiał nauczyć się czekać.
Po doprowadzeniu przeprowadzki do końca oraz pomocy przy trollach - o ile można nazwać tak merytoryczne wsparcie podczas układania dalszego postępowania w z tymi stworzeniami - przyszykował się do wyjścia. Opuścił Fenland w dość pochmurnym nastroju; sprawa z anomaliami spędzała mu sen z powiek, zwłaszcza, że hodowla na tym ucierpiała - i cierpiała nadal. Opatulił się szczelniej ciemnozieloną szatą; następnie podniósł różdżkę w celu teleportacji w pobliski zaułek. Przemierzywszy pozostałą odległość dzielącą go od lokalu, rozglądnął się jeszcze za siebie. Nie tylko w poszukiwaniu kuzyna, lecz również nieproszonych, ewentualnych podglądaczy. Nie dostrzegłszy nic pchnął drzwi, żeby później znaleźć wejście do upragnionej sali.
Przywitał się jak to on - zdawkowo, skinieniem głowy w kierunku ogółu. Minął za plecami Deirdre oraz jej towarzysza oraz zasiadł z lewej strony Magnusa, pozostawiając wolne miejsce między sobą samym a lordem Black - mgliście kojarzonego przezeń z racji obracania się w tym samym kręgu społecznym - dla Morgotha. Chciał, żeby usiedli przy stole obok siebie, chociaż infantylne zaklepywanie miejsc nie leżało w jego naturze. Mógł mieć tylko życzenie, żeby jego kuzyn szybko się zjawił. W jego towarzystwie czułby się pewniej.
Po doprowadzeniu przeprowadzki do końca oraz pomocy przy trollach - o ile można nazwać tak merytoryczne wsparcie podczas układania dalszego postępowania w z tymi stworzeniami - przyszykował się do wyjścia. Opuścił Fenland w dość pochmurnym nastroju; sprawa z anomaliami spędzała mu sen z powiek, zwłaszcza, że hodowla na tym ucierpiała - i cierpiała nadal. Opatulił się szczelniej ciemnozieloną szatą; następnie podniósł różdżkę w celu teleportacji w pobliski zaułek. Przemierzywszy pozostałą odległość dzielącą go od lokalu, rozglądnął się jeszcze za siebie. Nie tylko w poszukiwaniu kuzyna, lecz również nieproszonych, ewentualnych podglądaczy. Nie dostrzegłszy nic pchnął drzwi, żeby później znaleźć wejście do upragnionej sali.
Przywitał się jak to on - zdawkowo, skinieniem głowy w kierunku ogółu. Minął za plecami Deirdre oraz jej towarzysza oraz zasiadł z lewej strony Magnusa, pozostawiając wolne miejsce między sobą samym a lordem Black - mgliście kojarzonego przezeń z racji obracania się w tym samym kręgu społecznym - dla Morgotha. Chciał, żeby usiedli przy stole obok siebie, chociaż infantylne zaklepywanie miejsc nie leżało w jego naturze. Mógł mieć tylko życzenie, żeby jego kuzyn szybko się zjawił. W jego towarzystwie czułby się pewniej.
Sanguinem et ferrum potentia immitis.
Maj zdawał się całkiem oszaleć i choć moją osobę ominęły anomalie, o których szeptano z trwogą, wiedziałem że wielu czarodziejów wyrwanych zostało z domu szalonego pierwszego maja. Czy miałem szczęście? Nie wierzyłem w nie, jednak w tym jednym wypadku chyba wychodziło na to, że tak. Informacja o spotkaniu Rycerzy dobiegła i do mnie, wyczekiwałem go, jednocześnie zastanawiając się, czy nie zakończy się ono tak samo jak pierwsze w którym przyszło mi brać udział. Nadal szczęśliwie nie wpadłem na ulicy na żadną z osób, która tamtego dnia wparowała do Wywerny - liczyłem na ich słabą pamięć i moją zdolność do plecenia ładnych zdań, które pomogłyby mi się wyłgać z obecności w tamtym miejscu, lub też wytłumaczyć swoją obecność tam tamtego dnia w miarę rzetelnie i rozsądnie - wszak każdy miał prawo udać się do speluny by napić się w niej wina, racja? Za coś takiego nie wolno było zamykać, chyba.
Nie narzekałem, maj owocował już w sporo ciekawych zdarzeń z moim udziałem i kłamałbym gdybym powiedział, że każde z nich nie sprawiło mi to przyjemności - niektóre wręcz większe, niż mogłem się rzeczywiście spodziewać. Ale nie zamierzałem tego kwestionować, nie kiedy wszystko układało się dokładnie tak, jak powinno. Ja zaś również odnalazłem swoje miejsce, szybciej niż się spodziewałem, lepsze, niż sobie wyobrażałem.
Do La Fantasmagorie wchodziłem spokojny, odziane w znamienny dla mnie ciemny płaszcz i jedynie lekko jaśniejsze spodnie. Dłonie trzymałem w kieszeniach, prawą zaciskając nieznacznie na różdżce. I już od progu przeczuwałem, że właśnie tutaj będzie. Ona, zmora moje snu, miłość która blakła na kartach przeszłości, ale i to nie zdawało się ostatnio trącać mej filozoficznej duszy aż tak mocno.
Ruszyłem więc, przemyślanie, po drodze witając wzrokiem i skinięciem głowy tych, których znałem, by potem zmierzyć spojrzeniem wyłaniających się zza złotych oprawek tych, których poznać mi jeszcze nie przyszło. Zająłem miejsce zaraz obok niej, spokojny, nie tylko pozornie, we wnętrzu również hulała pustka, by zwrócić w jej stronę twarz i spojrzeć na nią ze swojego miejsca.
- Słyszałem, że tęskniłaś. - szepnąłem bezczelnie słowa, przeznaczone tylko dla jej uszu, będąc pewnym, że nie przejąłbym się mocniej, gdyby usłyszał je ktoś inny. Tylko na sekundę pozwoliłem spotkać się naszym spojrzeniom, by zaraz odwrócić wzrok i spojrzeć w kierunku Ramsey'a, który zajmował miejsce na końcu stołu, niczym radowy ojciec. Mój własny żart przywiał na wargi lekki uśmiech, gdy spoglądałem w jego stronę. Tak, z pewnością dba o swoje dziatwy najlepiej jak umie.
Ni byłem pierwszy, ale nie byłem też ostatni, jasnym było, że spotkanie niedługo powędruje w stronę tego, co dla nas zostało zaplanowane.
Nie narzekałem, maj owocował już w sporo ciekawych zdarzeń z moim udziałem i kłamałbym gdybym powiedział, że każde z nich nie sprawiło mi to przyjemności - niektóre wręcz większe, niż mogłem się rzeczywiście spodziewać. Ale nie zamierzałem tego kwestionować, nie kiedy wszystko układało się dokładnie tak, jak powinno. Ja zaś również odnalazłem swoje miejsce, szybciej niż się spodziewałem, lepsze, niż sobie wyobrażałem.
Do La Fantasmagorie wchodziłem spokojny, odziane w znamienny dla mnie ciemny płaszcz i jedynie lekko jaśniejsze spodnie. Dłonie trzymałem w kieszeniach, prawą zaciskając nieznacznie na różdżce. I już od progu przeczuwałem, że właśnie tutaj będzie. Ona, zmora moje snu, miłość która blakła na kartach przeszłości, ale i to nie zdawało się ostatnio trącać mej filozoficznej duszy aż tak mocno.
Ruszyłem więc, przemyślanie, po drodze witając wzrokiem i skinięciem głowy tych, których znałem, by potem zmierzyć spojrzeniem wyłaniających się zza złotych oprawek tych, których poznać mi jeszcze nie przyszło. Zająłem miejsce zaraz obok niej, spokojny, nie tylko pozornie, we wnętrzu również hulała pustka, by zwrócić w jej stronę twarz i spojrzeć na nią ze swojego miejsca.
- Słyszałem, że tęskniłaś. - szepnąłem bezczelnie słowa, przeznaczone tylko dla jej uszu, będąc pewnym, że nie przejąłbym się mocniej, gdyby usłyszał je ktoś inny. Tylko na sekundę pozwoliłem spotkać się naszym spojrzeniom, by zaraz odwrócić wzrok i spojrzeć w kierunku Ramsey'a, który zajmował miejsce na końcu stołu, niczym radowy ojciec. Mój własny żart przywiał na wargi lekki uśmiech, gdy spoglądałem w jego stronę. Tak, z pewnością dba o swoje dziatwy najlepiej jak umie.
Ni byłem pierwszy, ale nie byłem też ostatni, jasnym było, że spotkanie niedługo powędruje w stronę tego, co dla nas zostało zaplanowane.
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przybyłem, o czasie naturalnie, bardziej z ciekawości niż konieczności. Nikt ze Śmierciożerców, oprócz oczywiście dwójki prowadzących, nie dostał rozkazu zjawienia się na spotkaniu. Niewiele to jednak zmieniało, każde zebranie było ważne, bo każde przybliżyć nas mogło do zwycięstwa. Wielkie rzeczy zbudowane są ze znacznie drobniejszych cegiełek. I wierzyłem, że podobne spotkania właśnie tym budulcem są. Wszedłem do sali bez słowa, otulony ciemnozieloną szatą, rozglądając się po zgromadzonych. W pierwszej kolejności skinąłem głową Magnusowi, który był jednym z gospodarzy i znajdował się u szczytu stołu. Nadłożyłem drogi, by przywitać się z nim jak na mężczyzn przystało, potrząśnięciem rąk. Następnie poszukałem wzroku Tristana i mijając go uścisnąłem mu dłoń. Milczałem jednak nie znajdując sensu w nieistotnych pogawędkach. Nie po to się tu wszyscy zgromadziliśmy, a i one były wyjątkowo nużące. Nie zamierzałem zmuszać się do niczego, na co nie miałem ochoty. A z tymi, z którymi chciałbym porozmawiać, wolałbym to czynić bez świadków. Zająłem na skos od Rosiera zaraz u szczytu, naprzeciw siebie mając kobietę, po lewej syna. Wcześniej jednak, przywitałem się z Ramseyem. Zajmując miejsce obok niego odpaliłem papierosa i poszukałem kolejnych znajomych twarzy przy stole. Deirdre posłałem delikatny uśmiech i skinąłem głową, nieco wylewniej niż uczyniłem to w stosunku do pozostałych, na chwilę tylko dłuższą zatrzymując wzrok na Appolinarze. Mojego sąsiada zaszczyciłem zdawkowym spojrzeniem, ale podobnie jak reszcie, w milczeniu skinąłem głową. Po chwili moja twarz co rusz znikała za tytoniowym dymem wydychanym z płuc. Po dokładnej inspekcji zgromadzonych twarzy rozejrzałem się po wnętrzu, napawając się jego wystrojem. Było urządzone z klasą, co do tego nie miałem żadnych wątpliwości. Wygodne fotele pojawiające się jak na zawołanie gościa wpasowywały się w kameralny wystrój doskonale. Po wypaleniu papierosa zgasiłem go w jednej z popielniczek stojących na stole, którą dzieliłem z kobietą siedzącą naprzeciw. W chwilach, w których udawało złowić mi się jej spojrzenie, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jej oczy są mi dziwnie znajome. Nie pasowały jednak do twarzy. Coś w jej gestach, oczach, nawet palonym papierosie sprawiało, że nie potrafiłem pozbyć się wrażenia, że powinienem wiedzieć, kim jest nieznajoma. Wyciągnąłem w jej stronę paczkę z papierosami częstując ją kolejnym, gdy tylko skończyła poprzedniego. Może jest tylko do kogoś podobna. To zawsze było jakieś rozwiązanie. Nie potrafiłem jednak powiedzieć nawet, kogo mi przypomina. Wypiłem nieco wina zwilżając usta przed kolejnym papierosem. Wtedy posłałem pytające spojrzenie Ramseyowi ciekaw, czy syn będzie potrafił rzucić nieco więcej światła na niezidentyfikowane podobieństwo kobiety.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ostatnio zmieniony przez Ignotus Mulciber dnia 03.03.18 18:13, w całości zmieniany 1 raz
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 1 z 33 • 1, 2, 3 ... 17 ... 33
Sala bankietowa
Szybka odpowiedź