Foyer
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Foyer
Wejście do Fantasmagorii prowadzi przez hol, foyer jest obszernym, półokrągłym pustym pomieszczeniem, pod ścianami którego ustawiono białe ławy okryte miękkimi jedwabnymi poduszkami. Wysokie schody osłonięte barierkami kutymi w roślinne wzory prowadzące do wyższych kondygnacji rozgałęziają się na kilka stron, tworząc tylko pozornie trudny labirynt. Na każdym z półpięter ustawiono siedziska, na których goście mogą usiąść i odpocząć w trakcie przerw w spektaklach - i nie tylko. Całość, wysoko, zakrywa przeszklona kopuła lśniąca szmaragdem w odcieniu szmaragdu z szafirowymi przebłyskami. Eleganckie witraże przedstawiają sceny z najpiękniejszych czarodziejskich przedstawień. Nieopodal wejścia, w przyciemnionym korytarzu, znajduje się przejście, którego posadzka lekko pulsuje; jego wnętrze zdaje się żyć. Kiedy tam wejdziesz, ściana, którą się kończy, zaczyna pulsować mocniej i nieregularniej, aż w końcu przebija ją kolejne przejście - możesz sprawdzić, dokąd prowadzi.
Aby określić przejście, rzuć kością k6.
1: Wyprowadza cię na zakurzoną, pustą scenę, która nie jest używana. Stajesz naprzeciw zaciemnionej widowni, nie wiedząc, czy ktoś na niej zasiada. Za tobą zwisa ciężka błękitna kotara, jeśli ją miniesz, znajdziesz się z powrotem w korytarzu. W pierwszej chwili wydaje ci się, że jesteś na scenie całkiem sam, lecz po chwili wokół zaczynają się materializować duchy, który rozpoczynają odgrywać scenę z jednego z szekspirowskich przedstawień.
2: Wyprowadza cię do pomieszczenia, w którym jako pierwsze na twój widok wychodzi obszerne lustro zajmujące całą ścianę naprzeciwko. Ma niebieski odblask, widzisz w nim siebie smuklejszego i zgrabniejszego, a odbicie twojego ruchu wydaje się być spowolnione. Szybko orientujesz się, że to nie są moce lustra: rzeczywiście poruszasz się dwukrotnie wolniej, choć wcale tego nie odczuwasz. Drąg po drugiej stronie daje podstawy sądzić, że jest to sala przeznaczona do ćwiczenia tańca baletowego. Prawdopodobnie niewykorzystywana.
3: Zakurzone, nieduże pomieszczenie upchane kuframi w pierwszej chwili wydaje się gospodarcze. Dopiero, kiedy przyjrzysz się bliżej, dostrzeżesz, że jedno z wiek jest uchylone - w środku znajduje się berło, korona i sztuczne rude orle skrzydła. To stara rekwizytornia, znajdziesz tu wiele wyjątkowych skarbów. Na szerokich wieszakach znajdują się porozwieszane stroje, raczej należące do statystów; dobrze skrojone, wykonane z historyczną dokładnością, należące do różnych postaci. Lekko rozstrojone instrumenty i prawdopodobnie już nieużywane zbierają kurz; znajdują się wśród nich dwa fortepiany, puzon, trzy wiolonczele i kilka par skrzypiec, ale też cała kolekcja cymbałów i trójkątów. Jeśli się postarasz - być może znajdziesz tego więcej.
4-6: Tunel przedłuża się i schodzi pod ziemię, do podziemnej sadzawki; domyślasz się, że to miejsce jest domem syren, trzech muz tego miejsca, które tutaj odpoczywają w wolnych chwilach. Jaskinia wydaje się pusta, ale jeśli będziesz miał szczęście, usłyszysz plusk wody i skrzący w oddali ogon magicznej istoty. Jeśli będąc w środku po raz drugi rzucisz kością - masz szansę na interakcję z syreną; nie porozmawia z tobą, jeśli nie znasz języka trytońskiego, ale:
- jeśli wyrzucisz liczbę parzystą: może dać ci pamiątkę z morskiego dna, wianek wykonany z podwodnych roślin lub muszlę; syrena szybko zniknie, ale jeszcze długo będziesz słyszał jej śpiew;
- jeśli wyrzucisz liczbę nieparzystą: kapryśnie rozdrażniona wciągnie cię pod wodę - jeśli nie potrafisz pływać, będziesz miał problem!
Lokacja zawiera kości.Aby określić przejście, rzuć kością k6.
1: Wyprowadza cię na zakurzoną, pustą scenę, która nie jest używana. Stajesz naprzeciw zaciemnionej widowni, nie wiedząc, czy ktoś na niej zasiada. Za tobą zwisa ciężka błękitna kotara, jeśli ją miniesz, znajdziesz się z powrotem w korytarzu. W pierwszej chwili wydaje ci się, że jesteś na scenie całkiem sam, lecz po chwili wokół zaczynają się materializować duchy, który rozpoczynają odgrywać scenę z jednego z szekspirowskich przedstawień.
2: Wyprowadza cię do pomieszczenia, w którym jako pierwsze na twój widok wychodzi obszerne lustro zajmujące całą ścianę naprzeciwko. Ma niebieski odblask, widzisz w nim siebie smuklejszego i zgrabniejszego, a odbicie twojego ruchu wydaje się być spowolnione. Szybko orientujesz się, że to nie są moce lustra: rzeczywiście poruszasz się dwukrotnie wolniej, choć wcale tego nie odczuwasz. Drąg po drugiej stronie daje podstawy sądzić, że jest to sala przeznaczona do ćwiczenia tańca baletowego. Prawdopodobnie niewykorzystywana.
3: Zakurzone, nieduże pomieszczenie upchane kuframi w pierwszej chwili wydaje się gospodarcze. Dopiero, kiedy przyjrzysz się bliżej, dostrzeżesz, że jedno z wiek jest uchylone - w środku znajduje się berło, korona i sztuczne rude orle skrzydła. To stara rekwizytornia, znajdziesz tu wiele wyjątkowych skarbów. Na szerokich wieszakach znajdują się porozwieszane stroje, raczej należące do statystów; dobrze skrojone, wykonane z historyczną dokładnością, należące do różnych postaci. Lekko rozstrojone instrumenty i prawdopodobnie już nieużywane zbierają kurz; znajdują się wśród nich dwa fortepiany, puzon, trzy wiolonczele i kilka par skrzypiec, ale też cała kolekcja cymbałów i trójkątów. Jeśli się postarasz - być może znajdziesz tego więcej.
4-6: Tunel przedłuża się i schodzi pod ziemię, do podziemnej sadzawki; domyślasz się, że to miejsce jest domem syren, trzech muz tego miejsca, które tutaj odpoczywają w wolnych chwilach. Jaskinia wydaje się pusta, ale jeśli będziesz miał szczęście, usłyszysz plusk wody i skrzący w oddali ogon magicznej istoty. Jeśli będąc w środku po raz drugi rzucisz kością - masz szansę na interakcję z syreną; nie porozmawia z tobą, jeśli nie znasz języka trytońskiego, ale:
- jeśli wyrzucisz liczbę parzystą: może dać ci pamiątkę z morskiego dna, wianek wykonany z podwodnych roślin lub muszlę; syrena szybko zniknie, ale jeszcze długo będziesz słyszał jej śpiew;
- jeśli wyrzucisz liczbę nieparzystą: kapryśnie rozdrażniona wciągnie cię pod wodę - jeśli nie potrafisz pływać, będziesz miał problem!
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:21, w całości zmieniany 1 raz
Podobał się jej w takim wydaniu - eleganckim, jeszcze dostojniejszym niż niegdyś, pełnym niewymuszonego wyrafinowania i dumy jednocześnie, a każdy nowy, drobny element jego stroju, przyciągał wzrok skrzącym się złotem detalem. Powstrzymała się od dokładniejszego zbadania go wzrokiem, od przesunięcia tęsknym spojrzeniem po materiale opiętym na klatce piersiowej i muśnięcia opuszkami palców ostrej linii szczęki porośniętej zadbanym zarostem. Znajdowali się w miejscu publicznym, przywykła do spinania się lejcami, zamykania pragnień i uczuć w niemożliwej do otworzenia szkatule: lustrzanej, tak, by dopasowała się do każdego otoczenia, każdej sytuacji, każdej trudności napotkanej na drodze. Ten wieczór miał być jednak inny: Tristan okazał jej łaskę, wystosował zaproszenie, obrzucił kwiatami, lecz odczuwała poddenerwowaną radość nie ze względu na drogą kolację czy sprowadzone z daleka egzotyczne kwiaty, a za to, że pamiętał i że zasiadł z nią niemalże na równi, wysupłując specjalnie dla niej kilka chwil ze swego zajętego dnia.
Źle odnajdywała się w podobnej relacji - rzecz jasna pod względem uczuć a nie zachowania, brylowała przecież na salonach nierzadko, zawsze odpowiednia, skromna i grzeczna w każdym calu. Gdyby przyszło jej toczyć swobodną rozmowę przy wykwintnym posiłku z kimkolwek innym, uczyniłaby to wręcz odruchowo, lecz Rosier wymykał się z wyuczonych fraz, przenikając aktorski polot Miu. Deirdre: znów udało mu się ją zdziwić, nie sądziła, że dopyta, że wykaże zainteresowanie tym, co sądziła o mijających miesiącach. Rozchyliła nieco usta, ale szybko je zamknęła, język zdołał zaledwie na sekundę nerwowo musnąć dolną wargę. Zadał celne pytanie, już wcześniej przecież dostąpiła niewyobrażalnego zaszczytu, otrzymując Mroczny Znak, lecz mimo tego, w zdenerwowaniu, instynktownie wspomniała o upalnym maju a nie deszczowym przełomie zimy i wiosny. Kiwnęła powoli głową, przesuwając spojrzenie w bok, długo przyglądając się sunącemu leniwie czarnemu wężowi, błyszczącemu wyjątkową łuską za szklaną taflą terrarium. - Tak. Bo to wtedy po mnie wróciłeś. I wtedy zechciałeś jako swoją - odpowiedziała cicho, niespotykanie szczera: obracała te słowa w pełnych ustach z pewną rezerwą, nie przywykła do podobnego obnażenia. Tak wprost i tak jasno, bez ucieczek i pomniejszych gierek. Nie lubiła tego, więc z ulgą przyjęła powrót kelnera, wpędzającego ją w pewne zakłoptanie, z którego miłosiernie uratował ją Tristan, składając rzeczowe zamówienie. Za ich oboje, wyjątkowo przyjęła to z wdzięcznością, rozluźniającą nieco spięte plecy. Znów mogła na niego spojrzeć, unosząc w górę lewy kącik ust.
Niecodziennie, publicznie, dwuznacznie. Rzadko kiedy miała okazję przebywać u jego boku, obserwować go w pełnym świetle, w glorii i chwale nazwiska oraz pozycji, które czyniły go wyjątkowym. - Wolę, gdy tak do mnie mówisz - wyznała, kiedy zwrócił się do niej po imieniu; choć ukochała nową tożsamość madame Mericourt, ciągle czuła się w niej odrobinę obco, jak przywdziewając obcą skórę, wygodną, komfortową, lecz pozbawioną tak dobrze znanych blizn i niedoskonałości. Ociosał ją z nich, uczynił perfekcyjną - a ona to zaprzepaściła; coś obcego pożerało ją kawałek po kawałku od środka. Nie pozwoliła, by cień paniki przemknął przez czerń oczu, wytrzymała jego spojrzenie i odpowiedziała na nie kokieteryjnym zmrużeniem oczu, znów nieco zdziwona i zaniepokojona prostym pytaniem. Ponownie od odpowiedzi uratował ją kelner, tym razem powracający już z przystawkami. Machnięciem różdżki ustawił na nieskazitelnym obrusie talerze i talerzyki, a także zestaw dziwnych sztućców, kolejnym ruchem drewna unosząc w górę przykrycia półmisków, kryjących owoce morza. Skłonił się ponownie i zniknął, ponownie zostawiając ich samych: nie licząc kawioru i dziwnych muszelek. Deirdre nigdy nie zamawiała podobnych frykasów, w czasach Wenus właściwie nie jadła, wcześniej nie było jej stać na podobne kulinarne rozkosze, lecz dobrze udawała opanowaną. Zdjęła serwetkę i ułożyła ją na kolanach, ponownie podnosząc wzrok na wpatrzonego w nią Rosiera. Kiedy ostatnio rozmawiał z nią w ten sposób? - Więcej niż dobrze. To miejsce jest wspaniałe, zachwyca każdego dnia. Poznałam już większość personelu, udało mi się zadbać o odrestaurowanie pokoju gościnnego a także zaprosić kilkoro marszandów na rozmowy wstępne dotyczące następnego sezonu baletowego - mówiła z hamowanym podekscytowaniem, widocznym jednak w uśmiechu, w błysku źrenic, w delikatnych rumieńcach, podkreślających zdrowszą, pełniejszą twarz. Zgłodniała, sięgnęła więc po ostrygę, przez chwilę wahając się przy doborze widelca. W końcu pochwyciła łyżkę i przeniosła muszlę na swój talerz; część płynu rozlała się po nim, ale chyba tak powinno być? - Zacznę prowadzić też przesłuchania nowych talentów, nad którymi Fantasmagoria mogłaby objąć pieczę. Wyszkolić je, uczynić z nie swoją dumę, debiutanckie perełki w muzycznej koronie Londynu - kontynuowała, palcami dotykając miękkiej małży. Czy ona drgnęła? Widywała, jak jadano w Wenus podobne przysmaki, ale szczegóły degustacji umknęły z pamięci. Zerknęła niepewnie na Tristana, postanawiając odłożyć te niezbyt apetycznie wyglądające stworzenie na później - kawior wydawał się prostszy w obsłudze, nabrała go na jeden w widelczyków i ostrożnie wsunęła do ust, nie do końca wiedząc, czy jej smakuje. Przełknęła z nieodgadnioną miną, powracając do uspokajającego ją tematu. - Słyszałeś coś o mnie? - spytała pozornie obojętnie, licząc jednak na to, że Tristan zdradzi, czy jest z niej dumny, czy dobrze reprezentuje ten przybytek; czy ludzie, z którymi współpracuje Mericourt są zadowoleni z nowej opiekunki baletowego ogniska. Tak bardzo chciała go zadowolić.
Źle odnajdywała się w podobnej relacji - rzecz jasna pod względem uczuć a nie zachowania, brylowała przecież na salonach nierzadko, zawsze odpowiednia, skromna i grzeczna w każdym calu. Gdyby przyszło jej toczyć swobodną rozmowę przy wykwintnym posiłku z kimkolwek innym, uczyniłaby to wręcz odruchowo, lecz Rosier wymykał się z wyuczonych fraz, przenikając aktorski polot Miu. Deirdre: znów udało mu się ją zdziwić, nie sądziła, że dopyta, że wykaże zainteresowanie tym, co sądziła o mijających miesiącach. Rozchyliła nieco usta, ale szybko je zamknęła, język zdołał zaledwie na sekundę nerwowo musnąć dolną wargę. Zadał celne pytanie, już wcześniej przecież dostąpiła niewyobrażalnego zaszczytu, otrzymując Mroczny Znak, lecz mimo tego, w zdenerwowaniu, instynktownie wspomniała o upalnym maju a nie deszczowym przełomie zimy i wiosny. Kiwnęła powoli głową, przesuwając spojrzenie w bok, długo przyglądając się sunącemu leniwie czarnemu wężowi, błyszczącemu wyjątkową łuską za szklaną taflą terrarium. - Tak. Bo to wtedy po mnie wróciłeś. I wtedy zechciałeś jako swoją - odpowiedziała cicho, niespotykanie szczera: obracała te słowa w pełnych ustach z pewną rezerwą, nie przywykła do podobnego obnażenia. Tak wprost i tak jasno, bez ucieczek i pomniejszych gierek. Nie lubiła tego, więc z ulgą przyjęła powrót kelnera, wpędzającego ją w pewne zakłoptanie, z którego miłosiernie uratował ją Tristan, składając rzeczowe zamówienie. Za ich oboje, wyjątkowo przyjęła to z wdzięcznością, rozluźniającą nieco spięte plecy. Znów mogła na niego spojrzeć, unosząc w górę lewy kącik ust.
Niecodziennie, publicznie, dwuznacznie. Rzadko kiedy miała okazję przebywać u jego boku, obserwować go w pełnym świetle, w glorii i chwale nazwiska oraz pozycji, które czyniły go wyjątkowym. - Wolę, gdy tak do mnie mówisz - wyznała, kiedy zwrócił się do niej po imieniu; choć ukochała nową tożsamość madame Mericourt, ciągle czuła się w niej odrobinę obco, jak przywdziewając obcą skórę, wygodną, komfortową, lecz pozbawioną tak dobrze znanych blizn i niedoskonałości. Ociosał ją z nich, uczynił perfekcyjną - a ona to zaprzepaściła; coś obcego pożerało ją kawałek po kawałku od środka. Nie pozwoliła, by cień paniki przemknął przez czerń oczu, wytrzymała jego spojrzenie i odpowiedziała na nie kokieteryjnym zmrużeniem oczu, znów nieco zdziwona i zaniepokojona prostym pytaniem. Ponownie od odpowiedzi uratował ją kelner, tym razem powracający już z przystawkami. Machnięciem różdżki ustawił na nieskazitelnym obrusie talerze i talerzyki, a także zestaw dziwnych sztućców, kolejnym ruchem drewna unosząc w górę przykrycia półmisków, kryjących owoce morza. Skłonił się ponownie i zniknął, ponownie zostawiając ich samych: nie licząc kawioru i dziwnych muszelek. Deirdre nigdy nie zamawiała podobnych frykasów, w czasach Wenus właściwie nie jadła, wcześniej nie było jej stać na podobne kulinarne rozkosze, lecz dobrze udawała opanowaną. Zdjęła serwetkę i ułożyła ją na kolanach, ponownie podnosząc wzrok na wpatrzonego w nią Rosiera. Kiedy ostatnio rozmawiał z nią w ten sposób? - Więcej niż dobrze. To miejsce jest wspaniałe, zachwyca każdego dnia. Poznałam już większość personelu, udało mi się zadbać o odrestaurowanie pokoju gościnnego a także zaprosić kilkoro marszandów na rozmowy wstępne dotyczące następnego sezonu baletowego - mówiła z hamowanym podekscytowaniem, widocznym jednak w uśmiechu, w błysku źrenic, w delikatnych rumieńcach, podkreślających zdrowszą, pełniejszą twarz. Zgłodniała, sięgnęła więc po ostrygę, przez chwilę wahając się przy doborze widelca. W końcu pochwyciła łyżkę i przeniosła muszlę na swój talerz; część płynu rozlała się po nim, ale chyba tak powinno być? - Zacznę prowadzić też przesłuchania nowych talentów, nad którymi Fantasmagoria mogłaby objąć pieczę. Wyszkolić je, uczynić z nie swoją dumę, debiutanckie perełki w muzycznej koronie Londynu - kontynuowała, palcami dotykając miękkiej małży. Czy ona drgnęła? Widywała, jak jadano w Wenus podobne przysmaki, ale szczegóły degustacji umknęły z pamięci. Zerknęła niepewnie na Tristana, postanawiając odłożyć te niezbyt apetycznie wyglądające stworzenie na później - kawior wydawał się prostszy w obsłudze, nabrała go na jeden w widelczyków i ostrożnie wsunęła do ust, nie do końca wiedząc, czy jej smakuje. Przełknęła z nieodgadnioną miną, powracając do uspokajającego ją tematu. - Słyszałeś coś o mnie? - spytała pozornie obojętnie, licząc jednak na to, że Tristan zdradzi, czy jest z niej dumny, czy dobrze reprezentuje ten przybytek; czy ludzie, z którymi współpracuje Mericourt są zadowoleni z nowej opiekunki baletowego ogniska. Tak bardzo chciała go zadowolić.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Usta Tristana wygięły się w uśmiech, dwuznaczny, wilczy, uśmiech, który Deirdre bardzo dobrze znała. Podobał mu się sposób, w jaki o tym mówiła; wrócił po nią, tak jakby to on ją porzucił, zechciał ją, nie prosił o powrót, nie szukał w tych słowach celowej narracji, już nie, Deirdre była mistrzynią manipulacji, ale przy nim zdawała się pozostawać bezradnie i beznadziejnie, a w porywach nawet boleśnie szczera. Upatrywała w tym dniu najistotniejszego zdarzenia swojego ostatniego życia, choć prowokował ją, by odnalazła inną datę; przenosiny do Białej Willi jej służyły, zapewne dawały życie, z jakim nie miała do czynienia nigdy wcześniej - w istocie nowe, inne i lepsze. Pierwszy raz pokazał się z nią w miejscu przynajmniej częściowo publicznym, była przecież pracownicą tego miejsca; pretekst spotkania biznesowego właściciela przybytku z jego pracownicą nie budził podejrzeń. Nie dał jej kwiatów przy stole, nie chwyci jej też za dłoń, nie spojrzy w oczy tak głęboko, jak powinno się spojrzeć kobiecie na kolacji - ale chciał dać jej namiastkę tego, czego jako kobieta pragnąć miała prawo. Skinął głową ledwie zauważalnie; wiedziała, że musieli być ostrożni, że pośród ludzi nie mógł dobierać słów według ani swojego ani tym bardziej jej kaprysu.
I on rozłożył serwetkę, bez zawahania sięgając po jedną z ostryg; lśniący na pobłyskujący lodzie kawior kusił, ale zamierzał skosztować wszystkiego po kawałku.
- Dajesz z siebie wszystko, madame - skwitował krótko, kątem oka obserwując jej poczynania z ostrygą. Jej zawartość rozlała się na talerz - więc co właściwie zamierzała zjeść? - I co o nim myślisz? - zapytał, ignorując jej małe faux pas - o personelu - uściślił myśl, Fantasmagoria była nowa, a on nie miał doświadczenia w tej materii, nie był jeszcze pewien, na ile mógł ufać swoim ludziom - wszystkim oprócz oddanej mu Deirdre. Nieczęsto pytał ją o radę, dziś chciał wysłuchać jej zdania. - Czego zatem możemy spodziewać się w nadchodzącym sezonie? - podjął spokojnie, w istocie zaciekawiony personaliów przyszłych artystów - zdając sobie te sprawę z tego, że były to dopiero przewidywania, nie fakty. Ze zgrozą za to obserwował obmacywanie rękoma muszli skorupiaka jakby zamierzała sprawdzić fakturę jego pancerza. Była jak kotka, lubiła bawić się jedzeniem, ale wszystko miało swoje granice. Tylko na moment odetchnął z ulgą, gdy chwyciła odpowiedni widelczyk - zamiast otworzyć nim skorupiaka nonszalancko nabrała na niego szczyptę kawioru. Ujął bliźniaczy, sprawnym i szybkim ruchem rozdzielając muszle - z której równie sprawnie spił zawartość wyuczonym odruchem, w ciszy. - Masz ochotę zabawić się w łowczynię talentów? Ryzykowne - do tego trzeba mieć dobre oko i sporą dozę szczęścia. Jak zamierzasz się do tego zabrać? - Myśl była dobra, jaśniejąca gwiazda Fantasmagorii mogła dookreślić renomę i kierunek tego miejsca. Wziąwszy kawałek pieczonego chlebka ujął łyżeczkę, którą ostrożnie przeniósł na swój talerz drobiny kawioru, znacząco przy tym chrząkając; restauracja nie była najistotniejszym fragmentem tego przybytku, ale nie mogła odbiegać od niego klasą. Pracownica Fantamagorii myląca sztućce bez wątpienia tę klasę obniżała. Smak przystawki nie zawodził - owoce morza przyrządzano tutaj znakomicie.
Wtem jednak kelner zjawił się ponownie, wziąwszy ręce znad stołu pozwolił się obsłużyć. Wpierw przed Deirdre, później dopiero przed nim, znalazł się talerz zakryty szmaragdową pokrywą, którą dopiero po rozstawieniu wszystkiego na stole kelner zdjął z obu talerzy równocześnie. Pośród niedookreślonych magicznych jadalnych roślin znajdował się ugotowany homar - w całości.
- Że jesteś kompetentna - przyznał, odkładając sztuczce na przystawkowy talerz tak, by kelner otrzymał odpowiedni sygnał, sprawnym ruchem zabrał go tuż po tym, jak rozlał alkohol w dwa kryształowe kielichy. Tylko pozornie te słowa pozbawione były pochwały, znał ją dość dobrze, by wiedzieć, że właśnie na tym zależało jej najbardziej. Słyszał też, że orientalna uroda madame Mericourt ściąga spojrzenia niekiedy skuteczniej niż zwinne baletnice, ale to zachował dla siebie. - I surowa dla personelu, ale kurtuazyjna i grzeczna wobec gości. Nie słyszałem opinii samych artystów, ale patrząc na harmonogram występów, nie próżnujesz i przynajmniej części z nich udało ci się nie urazić. - Wciąż na nią patrzył, nie był pewien, którą z masek odkrywała w tym miejscu. - Że goście nie muszą czuć się zagubieni, bo tajemnicza westalka tego miejsca wnet weźmie ich pod skrzydła i wskaże właściwą drogę. Dobrze sobie radzisz, Deirdre, lepiej, niż sądziłem. Być może wkrótce postawię cię tutaj wyżej. - Nieczęsto dawał jej pochwały, a na pewno nie robił tego nigdy, kiedy na to nie zasłużyła. Zwykle ciężką i mozolną pracą. Uniósł lekko brew w konsternacji. - Wszystko w porządku? - Wyglądała... co najmniej dziwnie, kiedy przełykała kawior.
I on rozłożył serwetkę, bez zawahania sięgając po jedną z ostryg; lśniący na pobłyskujący lodzie kawior kusił, ale zamierzał skosztować wszystkiego po kawałku.
- Dajesz z siebie wszystko, madame - skwitował krótko, kątem oka obserwując jej poczynania z ostrygą. Jej zawartość rozlała się na talerz - więc co właściwie zamierzała zjeść? - I co o nim myślisz? - zapytał, ignorując jej małe faux pas - o personelu - uściślił myśl, Fantasmagoria była nowa, a on nie miał doświadczenia w tej materii, nie był jeszcze pewien, na ile mógł ufać swoim ludziom - wszystkim oprócz oddanej mu Deirdre. Nieczęsto pytał ją o radę, dziś chciał wysłuchać jej zdania. - Czego zatem możemy spodziewać się w nadchodzącym sezonie? - podjął spokojnie, w istocie zaciekawiony personaliów przyszłych artystów - zdając sobie te sprawę z tego, że były to dopiero przewidywania, nie fakty. Ze zgrozą za to obserwował obmacywanie rękoma muszli skorupiaka jakby zamierzała sprawdzić fakturę jego pancerza. Była jak kotka, lubiła bawić się jedzeniem, ale wszystko miało swoje granice. Tylko na moment odetchnął z ulgą, gdy chwyciła odpowiedni widelczyk - zamiast otworzyć nim skorupiaka nonszalancko nabrała na niego szczyptę kawioru. Ujął bliźniaczy, sprawnym i szybkim ruchem rozdzielając muszle - z której równie sprawnie spił zawartość wyuczonym odruchem, w ciszy. - Masz ochotę zabawić się w łowczynię talentów? Ryzykowne - do tego trzeba mieć dobre oko i sporą dozę szczęścia. Jak zamierzasz się do tego zabrać? - Myśl była dobra, jaśniejąca gwiazda Fantasmagorii mogła dookreślić renomę i kierunek tego miejsca. Wziąwszy kawałek pieczonego chlebka ujął łyżeczkę, którą ostrożnie przeniósł na swój talerz drobiny kawioru, znacząco przy tym chrząkając; restauracja nie była najistotniejszym fragmentem tego przybytku, ale nie mogła odbiegać od niego klasą. Pracownica Fantamagorii myląca sztućce bez wątpienia tę klasę obniżała. Smak przystawki nie zawodził - owoce morza przyrządzano tutaj znakomicie.
Wtem jednak kelner zjawił się ponownie, wziąwszy ręce znad stołu pozwolił się obsłużyć. Wpierw przed Deirdre, później dopiero przed nim, znalazł się talerz zakryty szmaragdową pokrywą, którą dopiero po rozstawieniu wszystkiego na stole kelner zdjął z obu talerzy równocześnie. Pośród niedookreślonych magicznych jadalnych roślin znajdował się ugotowany homar - w całości.
- Że jesteś kompetentna - przyznał, odkładając sztuczce na przystawkowy talerz tak, by kelner otrzymał odpowiedni sygnał, sprawnym ruchem zabrał go tuż po tym, jak rozlał alkohol w dwa kryształowe kielichy. Tylko pozornie te słowa pozbawione były pochwały, znał ją dość dobrze, by wiedzieć, że właśnie na tym zależało jej najbardziej. Słyszał też, że orientalna uroda madame Mericourt ściąga spojrzenia niekiedy skuteczniej niż zwinne baletnice, ale to zachował dla siebie. - I surowa dla personelu, ale kurtuazyjna i grzeczna wobec gości. Nie słyszałem opinii samych artystów, ale patrząc na harmonogram występów, nie próżnujesz i przynajmniej części z nich udało ci się nie urazić. - Wciąż na nią patrzył, nie był pewien, którą z masek odkrywała w tym miejscu. - Że goście nie muszą czuć się zagubieni, bo tajemnicza westalka tego miejsca wnet weźmie ich pod skrzydła i wskaże właściwą drogę. Dobrze sobie radzisz, Deirdre, lepiej, niż sądziłem. Być może wkrótce postawię cię tutaj wyżej. - Nieczęsto dawał jej pochwały, a na pewno nie robił tego nigdy, kiedy na to nie zasłużyła. Zwykle ciężką i mozolną pracą. Uniósł lekko brew w konsternacji. - Wszystko w porządku? - Wyglądała... co najmniej dziwnie, kiedy przełykała kawior.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Z ostrygi nie pozostało nic, jedynie muszla z przyklejonym w środku szarym cieniem mięsa - Deirdre wpatrywała się w talerz nieco zakłopotana, lecz oprócz tego na jej twarzy malowała się fascynacja, ciekawość dziecka posadzonego przy stole dorosłych lub niewychowanego szczenięcia pierwszy raz odkrywającego, mocno nieporadnie, że łabędzią szyję jest w stanie rozerwać jednym kłapnięciem zębów. Szybko jednak powróciła spojrzeniem do Tristana, z trudem powstrzymując rumieniec zadowolenia: pochwalił ją, w uprzejmych i pozornie nic nie znaczących słowach, które dla niej jednakże niosły ze sobą tak wiele. Uznania, docenienia i akceptacji jej w tym miejscu; w Fantasmagorii, która była dla niego szczególnie ważna. - To profesjonaliści, ludzie wykształceni i biegli w zakresie swych talentów. Nie mam co do nich żadnych zastrzeżeń - przynajmniej na razie - rozpoczęła swój raport z zadowoleniem, tracąc zainteresowanie zbyt trudnym do spożycia posiłkiem. - Może oprócz jednego z konferansjerów, monsieur Gasparda - słyszałam plotki, że naprzykrzał się podczas prób debiutantkom z Londyńskiej Szkoły Baletowej - dodała odrobinę ściszając głos; to w magicznym balecie panienki miały zadebiutować w lutym, oswajały się więc ze sceną, którą wynajęto specjalnie na tę okazję. Gaspard zachowywał pozory dżentelmeństwa, lecz nie musiała dościślać o jakeigo typu naprzykrzanie się chodzi; wierzyła, że Tristan zrozumie - i była ciekawa jego reakcji. Zbagatelizuje nieszkodliwy flirt? Sama nie wyrażała na razie żadnej opini, dźgając złotym widelczykiem kawior. Część czarnych kuleczek wypadła pomiędzy ząbkami - odłożyła więc sztuciec zbyt głośno, na dłuższą chwilę porzucając próby jedzenia. - Plany na przyszły sezon, wraz z kosztorysami, przekażę ci pod koniec tego tygodnia. Nie chcę zapeszać - ale bardzo chciałabym sprowadzić zachwycającą Rosjankę, prosto z Petersburga - Galinę. Doskonale prezentowałaby się w Giselle - niechętnie zdradziła jeden z sekretów, chciała przedstawić mu już cały repertuar, robiąc mu miłą niespodziankę, lecz wiedziała, że tu przede wszystkim był jej przełożonym: a ten powinien znać przyszłość przybytku, którym władał.
Uważnie przygladała się, jak spożywa małże a potem kawior, ale nie poszła w jego ślady, nieco skrępowana: także wyczuwalną - lub wymyśloną przez pragnienie perfekcji - naganę słyszalną w jego głosie. - Oczywiście nie będę przeprowadzać przesłuchań sama - zastrzegła szybko: zaskakujące, z jaką łatwością Rosier łamał jej dumę i pewność siebie. - Jestem na bieżąco z periodykami muzycznymi, z repertuarami fracuskich i peterburskich baletów, wiem, kogo wypada zaprosić i czyje nazwisko budzi największy podziw. Sprowadzę najwybitniejsze jednostki tutaj, do Fantasmagorii, będę czuwać nad ich wygodą oraz dobrym samopoczuciem, lecz decyzję co do ich zdolności zostawię w rękach specjalistów i krytyków tańca. Ja zajmę się później negocjowaniem warunków oraz troską o ich spełnienie - zrelacjonowała rzeczowo, punkt po punkcie; rzadko kiedy mówiła tak wiele, ale o pracy mówić uwielbiała: tu, w Fantasmagorii kwitła; wolała myśleć, że zawdzięcza pełnejszą sylwetkę, długie, lśniące włosy i promienną cerę obowiązkom a nie ciąży, jaką ciągle negowała.
I że zawdzięcza to jemu, ale co do tego miała już pewność. Rosła w jego słowach, błyszczała w nich; słuchała go ze zmrużonymi powiekami podkreślonymi czarną kreską i z kocim uśmiechem. Zadowoliła go i to w ten nieupokarzający sposób: pochyliła się nieco ku niemu, tak, jakby omawiali tajemnicze plany repertuarowe. - Cieszę się, że sprostałam twym wymaganiom, sir - i że postanowiłeś mi zaufać - spoglądała mu prosto w oczy, pod stolikiem zsuwając jeden z wysokich obcasów. - A tobie - sprawia przyjemność słuchanie komplementów pod mym adresem? - spytała odrobinę prowokacyjnie i niby od niechcenia przesunęła się bliżej blatu, a smukła stopa musnęła jego kostkę, wędrując leniwie wyżej, wewnętrzną stroną męskiej łydki aż do uda. Przez materiał nie mógł czuć delikatnego materiału pończochy, ale ciepło i nacisk jej smukłej stopy - już tak. Ciepło ulotne, kątem oka zauważyła nadchodzącego kelnera, lecz nie odsunęła się od razu - długi obrus zasłaniał to, co działo się pod stolikiem. Uśmiechnęła się do niego łagodnie: odwzajemnił to, ale później, gdy postawił przed nimi półmiski, jego spojrzenie zmieniło się w zszokowane a później krytyczne. Szybko nalał wina i zniknął: Deirdre była pewna, że nie mógł zauważyć niczego niepokojącego, ale kontrolnie spojrzała w dół, by upewnić się, że przystawka zniknęła, ustępując miejsca homarowi. Zamrugała gwałtownie i opuściła stopę ponownie trafiającą do skórzanego buta: coś tu było bardzo nie w porządku i to nie ze względu na czerwonego skorupiaka o długich wąsach.
Gdzieś zniknęła górna część jej garderoby. Spódnica z wysokim stanem dalej skrywała brzuch, elegancki pas podkreślał czerń materiału, miała także na sobie wisior, pierścienie i bransolety, lecz...gdzieś zniknęła koszula z bufiastymi rękawami. Rozchyliła lekko usta, podnosząc wzrok na Tristana, który zdawał się nic nie zauważać: może rozkojarzony odważną pieszczotą, może zajęty konsumpcją homara, może widok na jej nagą pierś przesłaniał mu bukiet róż i butelka wina.
Gwałtowne przysłonięcie rękami sutków przyciągnęłoby uwagę, zesztywniała więc bez ruchu, czując, że jej ciało pokrywa gęsia skórka. - Ja...chyba nie jestem głodna - wychrypiała, zbita z tropu, zawstydzona - tak, jakby o śmiertelną bladość przyprawiły ją wcześniejsza zabawa pod stolikiem. Gorączkowo myślała, co właściwie się stało i co ma teraz zrobić; ale nie, nie przywidziało się jej, bluzka zniknęła i po raz pierwszy spotkała ją bolesna kara za brak bielizny. - I może wyjdziemy na spacer? - zaproponowała szybko, tylko to przyszło jej do głowy; wyjść stąd i zniknąć, zanim goście restauracji zorientuje się w tej niedorzecznej...anomalii, bo cóż innego mogło spowodować tego niedorzecznego pecha?
Uważnie przygladała się, jak spożywa małże a potem kawior, ale nie poszła w jego ślady, nieco skrępowana: także wyczuwalną - lub wymyśloną przez pragnienie perfekcji - naganę słyszalną w jego głosie. - Oczywiście nie będę przeprowadzać przesłuchań sama - zastrzegła szybko: zaskakujące, z jaką łatwością Rosier łamał jej dumę i pewność siebie. - Jestem na bieżąco z periodykami muzycznymi, z repertuarami fracuskich i peterburskich baletów, wiem, kogo wypada zaprosić i czyje nazwisko budzi największy podziw. Sprowadzę najwybitniejsze jednostki tutaj, do Fantasmagorii, będę czuwać nad ich wygodą oraz dobrym samopoczuciem, lecz decyzję co do ich zdolności zostawię w rękach specjalistów i krytyków tańca. Ja zajmę się później negocjowaniem warunków oraz troską o ich spełnienie - zrelacjonowała rzeczowo, punkt po punkcie; rzadko kiedy mówiła tak wiele, ale o pracy mówić uwielbiała: tu, w Fantasmagorii kwitła; wolała myśleć, że zawdzięcza pełnejszą sylwetkę, długie, lśniące włosy i promienną cerę obowiązkom a nie ciąży, jaką ciągle negowała.
I że zawdzięcza to jemu, ale co do tego miała już pewność. Rosła w jego słowach, błyszczała w nich; słuchała go ze zmrużonymi powiekami podkreślonymi czarną kreską i z kocim uśmiechem. Zadowoliła go i to w ten nieupokarzający sposób: pochyliła się nieco ku niemu, tak, jakby omawiali tajemnicze plany repertuarowe. - Cieszę się, że sprostałam twym wymaganiom, sir - i że postanowiłeś mi zaufać - spoglądała mu prosto w oczy, pod stolikiem zsuwając jeden z wysokich obcasów. - A tobie - sprawia przyjemność słuchanie komplementów pod mym adresem? - spytała odrobinę prowokacyjnie i niby od niechcenia przesunęła się bliżej blatu, a smukła stopa musnęła jego kostkę, wędrując leniwie wyżej, wewnętrzną stroną męskiej łydki aż do uda. Przez materiał nie mógł czuć delikatnego materiału pończochy, ale ciepło i nacisk jej smukłej stopy - już tak. Ciepło ulotne, kątem oka zauważyła nadchodzącego kelnera, lecz nie odsunęła się od razu - długi obrus zasłaniał to, co działo się pod stolikiem. Uśmiechnęła się do niego łagodnie: odwzajemnił to, ale później, gdy postawił przed nimi półmiski, jego spojrzenie zmieniło się w zszokowane a później krytyczne. Szybko nalał wina i zniknął: Deirdre była pewna, że nie mógł zauważyć niczego niepokojącego, ale kontrolnie spojrzała w dół, by upewnić się, że przystawka zniknęła, ustępując miejsca homarowi. Zamrugała gwałtownie i opuściła stopę ponownie trafiającą do skórzanego buta: coś tu było bardzo nie w porządku i to nie ze względu na czerwonego skorupiaka o długich wąsach.
Gdzieś zniknęła górna część jej garderoby. Spódnica z wysokim stanem dalej skrywała brzuch, elegancki pas podkreślał czerń materiału, miała także na sobie wisior, pierścienie i bransolety, lecz...gdzieś zniknęła koszula z bufiastymi rękawami. Rozchyliła lekko usta, podnosząc wzrok na Tristana, który zdawał się nic nie zauważać: może rozkojarzony odważną pieszczotą, może zajęty konsumpcją homara, może widok na jej nagą pierś przesłaniał mu bukiet róż i butelka wina.
Gwałtowne przysłonięcie rękami sutków przyciągnęłoby uwagę, zesztywniała więc bez ruchu, czując, że jej ciało pokrywa gęsia skórka. - Ja...chyba nie jestem głodna - wychrypiała, zbita z tropu, zawstydzona - tak, jakby o śmiertelną bladość przyprawiły ją wcześniejsza zabawa pod stolikiem. Gorączkowo myślała, co właściwie się stało i co ma teraz zrobić; ale nie, nie przywidziało się jej, bluzka zniknęła i po raz pierwszy spotkała ją bolesna kara za brak bielizny. - I może wyjdziemy na spacer? - zaproponowała szybko, tylko to przyszło jej do głowy; wyjść stąd i zniknąć, zanim goście restauracji zorientuje się w tej niedorzecznej...anomalii, bo cóż innego mogło spowodować tego niedorzecznego pecha?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nim zaczął jeść, rozparł się wygodnie o oparcie krzesła, poświęcając uwagę Deirdre i wsłuchując się w jej słowa zupełnie tak, jak gdyby jej słowa naprawdę były dla niego ważne. Były, niewielu miał takich ludzi - Deirdre była mu oddana, chciała jego poklasku, pomimo oczywistego konfliktu interesu z Evandrą dbała o to miejsce tak, by był z niej zadowolony. Niezależnie od tego, jaką ilością złota obsypałby swoich pracowników - żaden nie włoży w swoja pracę tyle serca, co ona. Wierzył też, że jej osąd nie zostanie zmieszany osobistymi niesnaskami, bo najbardziej osobistą była jej relacja z nim.
- Odsuń go od tych dziewcząt od razu, niech nie mija się z nimi w tej samej porze ani na tych samych występach - odparł od razu, było w tym coś dziwnego, na swój sposób fascynującego, kiedy dawał Deirdre władzę nad innymi - może nawet coś symbolicznego. Gaspard był dobry, jego zwolnienie nie przyniosłoby im nic dobrego, ale nie był też niezastąpiony, nie mogli więc bagatelizować podobnych doniesień wokół jego osoby: Deirdre wychowała się w innym świecie, ale podobne doniesienia wśród wyższych sfer traktowane były poważnie. - Nie potrzebujemy skandalu - Tym bardziej biorąc pod uwagę reputację samego Tristana, który lubił niekiedy pomówić ze ślicznymi baletnicami. Nie zamierzał pozwalać pracownikom naprzykrzać się występującym u niego młodym damom. - Uważaj na niego. I pomów z nim, jeśli będzie trzeba - polecił, czym innym był chichot młodych dziewcząt, czym innym lęk przed tym człowiekiem - sytuację trzeba było poznać od środka. Wierzył, że da sobie radę. Skinął głową, słysząc imię słynnej tancerki.
- Giselle to piękna sztuka, choć nieco obrazoburcza - skryty pod przebraniem pastucha książę może nie był wychowawczy, ale niósł gamę emocjonalnych wyzwań; poza tym, mowa była o Niemcach. - Zadbaj o doznania ze wszystkich stron, niech sala będzie przystrojona mirtem - Miał naprawdę piękny zapach, a wielu gości Fantasmagorii nie wie zapewne nawet, jak to zioło wygląda. Jego magia w scenariuszu była wystarczająco istotna, by jej nie ignorować. Przejrzy planowany repertuar, kosztorys też - pobieżnie - nie zamierzał ingerować w te sprawy głębiej, nie miał na to czasu. Nie posądzał jej o lekkomyślność, do prostych zadań przygotowywała się z właściwą sobie rozwagą, niemniej dobrze było słyszeć, że Deirdre naprawdę miała plan. Kąciki jego ust drżały, unosząc się w lekko górę - słuchał jej, kiedy zgrabnie zabrał się za homara, roztrzaskując skorupki, by wydobyć z jego wnętrza mięso. Przełknął kęs, zawieszając sztuciec w powietrzu - wciąż z wilczym uśmiechem - ledwie poczuł dotyk jej stopy na własnej; niemożliwy do dostrzeżenia ruch przez postronnych prowokował, nęcił, rozpraszał myśli. Kusił - dawał obietnicę słodkiego wieczoru. Nie drgnął, patrzył w jej oczy, dostrzegając dwuznaczności pytania.
- Jesteś tu w moim imieniu, madame, dobre słowa skierowane ku tobie budują także moją reputację. Niewiele raduje mnie równie mocno. - Reputację tego miejsca, pośrednio robiła to także dla Evandry: na ile zdawała sobie z tego sprawę? Tym jednak nie zaprzątał sobie głowy dłużej niż chwilę - do perfekcji opanowawszy tłumienie podszeptów własnego sumienia. Z zadowoleniem znów skierował uwagę ku swojemu daniu, oswobodzony od jej dotyku, elegancko wydobywając kolejne fragmenty morskiego mięsa - naprawdę przepadał za owocami morza. Ominęła go przez to tragedia Deirdre - nie dostrzegł znikającego materiału koszuli, nazbyt zainteresowany dokładnym oprawieniem homara.
- Nie kpij, obrazisz szefa kuchni - upomniał ją, wciąż nie unosząc ku niej spojrzenia - jej ignorancja go nie zaskakiwała, ale musiała też oswoić się z nowym środowiskiem i nowym towarzystwem. Podobne zachowanie przy gwiazdach i ważniejszych gościach byłoby potwornym faux pas. - To doskonałe danie, nigdzie nie wychodzę, póki nie skończę - doinformował ją, sięgając po kielich wina, z którego upił łyk; a gdy tylko uniósł wzrok, zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo się mylił. Najpierw zbladł, chwilę później zaklął w myślach, w osłupieniu wpatrując się w jej nagą pierś - nie dowierzając, że to wydarzyło się naprawdę. Być może subtelna pieszczota pod stołem nastroiła ją nazbyt figlarnie i uznała, że wnętrze eleganckiej restauracji, co gorsza jego restauracji, była najlepszym miejscem, aby zacząć się rozbierać. Być może sądziła, że w ten sposób go uwiedzie - w Wenus to działało, rzeczywiście - ale gdzie, na Merlina, zgubiła rozum, kiedy pominęła obecność tych wszystkich ludzi dookoła? Nie widział nigdzie jej bluzki, nie wiedział, czy było to zasługą magii umyślnej, czy też nie, ale nie zamierzał poruszać tego tematu na głos - sztućce z brzdękiem upadły na talerz, kiedy wyrzucił ramiona w tył, ściągając z nimi wierzchnią część czarodziejskiej szaty - i wstał, okrywając jej tułów bez słowa.
- Na litość, Deirdre, co to ma znaczyć? - wyszeptał w jej kierunku ze złością, otulając ją materiałem - w nadziei, że nikt nie dostrzegł owego incydentu. - Ubierz się z powrotem, natychmiast - mówił trochę jak do dziecka, nie rozumiejąc, co działo się wokół niego.
- Odsuń go od tych dziewcząt od razu, niech nie mija się z nimi w tej samej porze ani na tych samych występach - odparł od razu, było w tym coś dziwnego, na swój sposób fascynującego, kiedy dawał Deirdre władzę nad innymi - może nawet coś symbolicznego. Gaspard był dobry, jego zwolnienie nie przyniosłoby im nic dobrego, ale nie był też niezastąpiony, nie mogli więc bagatelizować podobnych doniesień wokół jego osoby: Deirdre wychowała się w innym świecie, ale podobne doniesienia wśród wyższych sfer traktowane były poważnie. - Nie potrzebujemy skandalu - Tym bardziej biorąc pod uwagę reputację samego Tristana, który lubił niekiedy pomówić ze ślicznymi baletnicami. Nie zamierzał pozwalać pracownikom naprzykrzać się występującym u niego młodym damom. - Uważaj na niego. I pomów z nim, jeśli będzie trzeba - polecił, czym innym był chichot młodych dziewcząt, czym innym lęk przed tym człowiekiem - sytuację trzeba było poznać od środka. Wierzył, że da sobie radę. Skinął głową, słysząc imię słynnej tancerki.
- Giselle to piękna sztuka, choć nieco obrazoburcza - skryty pod przebraniem pastucha książę może nie był wychowawczy, ale niósł gamę emocjonalnych wyzwań; poza tym, mowa była o Niemcach. - Zadbaj o doznania ze wszystkich stron, niech sala będzie przystrojona mirtem - Miał naprawdę piękny zapach, a wielu gości Fantasmagorii nie wie zapewne nawet, jak to zioło wygląda. Jego magia w scenariuszu była wystarczająco istotna, by jej nie ignorować. Przejrzy planowany repertuar, kosztorys też - pobieżnie - nie zamierzał ingerować w te sprawy głębiej, nie miał na to czasu. Nie posądzał jej o lekkomyślność, do prostych zadań przygotowywała się z właściwą sobie rozwagą, niemniej dobrze było słyszeć, że Deirdre naprawdę miała plan. Kąciki jego ust drżały, unosząc się w lekko górę - słuchał jej, kiedy zgrabnie zabrał się za homara, roztrzaskując skorupki, by wydobyć z jego wnętrza mięso. Przełknął kęs, zawieszając sztuciec w powietrzu - wciąż z wilczym uśmiechem - ledwie poczuł dotyk jej stopy na własnej; niemożliwy do dostrzeżenia ruch przez postronnych prowokował, nęcił, rozpraszał myśli. Kusił - dawał obietnicę słodkiego wieczoru. Nie drgnął, patrzył w jej oczy, dostrzegając dwuznaczności pytania.
- Jesteś tu w moim imieniu, madame, dobre słowa skierowane ku tobie budują także moją reputację. Niewiele raduje mnie równie mocno. - Reputację tego miejsca, pośrednio robiła to także dla Evandry: na ile zdawała sobie z tego sprawę? Tym jednak nie zaprzątał sobie głowy dłużej niż chwilę - do perfekcji opanowawszy tłumienie podszeptów własnego sumienia. Z zadowoleniem znów skierował uwagę ku swojemu daniu, oswobodzony od jej dotyku, elegancko wydobywając kolejne fragmenty morskiego mięsa - naprawdę przepadał za owocami morza. Ominęła go przez to tragedia Deirdre - nie dostrzegł znikającego materiału koszuli, nazbyt zainteresowany dokładnym oprawieniem homara.
- Nie kpij, obrazisz szefa kuchni - upomniał ją, wciąż nie unosząc ku niej spojrzenia - jej ignorancja go nie zaskakiwała, ale musiała też oswoić się z nowym środowiskiem i nowym towarzystwem. Podobne zachowanie przy gwiazdach i ważniejszych gościach byłoby potwornym faux pas. - To doskonałe danie, nigdzie nie wychodzę, póki nie skończę - doinformował ją, sięgając po kielich wina, z którego upił łyk; a gdy tylko uniósł wzrok, zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo się mylił. Najpierw zbladł, chwilę później zaklął w myślach, w osłupieniu wpatrując się w jej nagą pierś - nie dowierzając, że to wydarzyło się naprawdę. Być może subtelna pieszczota pod stołem nastroiła ją nazbyt figlarnie i uznała, że wnętrze eleganckiej restauracji, co gorsza jego restauracji, była najlepszym miejscem, aby zacząć się rozbierać. Być może sądziła, że w ten sposób go uwiedzie - w Wenus to działało, rzeczywiście - ale gdzie, na Merlina, zgubiła rozum, kiedy pominęła obecność tych wszystkich ludzi dookoła? Nie widział nigdzie jej bluzki, nie wiedział, czy było to zasługą magii umyślnej, czy też nie, ale nie zamierzał poruszać tego tematu na głos - sztućce z brzdękiem upadły na talerz, kiedy wyrzucił ramiona w tył, ściągając z nimi wierzchnią część czarodziejskiej szaty - i wstał, okrywając jej tułów bez słowa.
- Na litość, Deirdre, co to ma znaczyć? - wyszeptał w jej kierunku ze złością, otulając ją materiałem - w nadziei, że nikt nie dostrzegł owego incydentu. - Ubierz się z powrotem, natychmiast - mówił trochę jak do dziecka, nie rozumiejąc, co działo się wokół niego.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Podświadomie nerwowo wyczekiwała jego reakcji na własną wypowiedź a głowa wibrowała od setek wątpliwości. Czy nie przesadzała z pewnością siebie? Czy powinna wtrącać się w męskie sprawy, zdradzając pewne niepokojące sygnały dotyczące zachowania Gasparda? Czy przypadkiem nie zaprosiła do baletu debiutantki, która nie cieszy się wśród Rosierów dobrą renomą lub - co gorsza - rywalizuje w jakimś aspekcie z Evandrą, bardzo podobną do półwili z wyglądu? A może w ogóle zanudzała go rozmowami o pracy, może liczył na flirt, na przyjemność wibrującą w rozmowie beztroskiej i zobowiązującej: do dwuznaczności. Tęsknił za chwilami, gdy zabawiala go także słowem, w eleganckich wnętrzach Wenus, przy świecach i suto zastawionym stole? Wtedy jednak blat uginał się od narkotyków i trunków, nie od skomplikowanych pułapek etykiety, w które raz po raz wpadała. Niepotrzebnie jednak się martwiła, Tristan zdawał się uszanować jej sugestie; nie skrytykował jej, nie sprowadził z wyżyn dumy - uśmiech Deirdre przybrał na intensywności. Nie czułej, nie romantycznej, a poruszonej w ten zupełnie inny, typowy dla nich sposób. Potrafiła nawet drobne ziarenka uznania pielęgnować w swym umyśle tak, że urastały do wielkich, potężnych kwiatów, tak pięknych, jak te, które do niej przysłał. - Oczywiście. Żadnych skandali - powtórzyła od razu, odnosząc się nie tylko do sprawy Gasparda, nie wiedząc jeszcze, że kilka minut później prawie przyczyni się do stworzenia takowego. Na razie jednak pozostawała nieświadoma magicznego oddziaływania perfum, skupiona na próbach uporania się z homarem. Bezradnie ujęła w dłonie szczypczyki, ale zamiast posłużyć się nimi odpowiednio, wbiła je dość zamaszystym ruchem w korpus morskiego stworzenia, krusząc skorupkę i kalecząc mięso. Nerwowo odgarnęła kosmyk czarnych włosów z czoła, panując nad mimiką, lecz nie nad lekkim rumieńcem: zawstydzenia i głodu, nie tylko tego czysto skupionego na posiłku. Rosier wpatrywał się w nią tak intensywnie, zaprosił ją tutaj, obdarował kwiatami i pamięcią: nie potrafiła sobie z tym poradzić, uczucia wyprowadzały ją z równowagi a szalona chęć wywołania jego zadowolenia powodowała jeszcze większy chaos. - Mirt - piękne kwiaty, niezbędne przy zaślubinach - skomentowała machinalnie, zastanawiając się, czy gdy prowadził Evandrę do ołtarza, niosła ona w swych bladych dłoniach bukiecik mirtu, tak, jak przystało na angielską księżną? - Myślisz, że zdrowie Evandry pozwoliłoby jej na pojawienie się na premierze spektaklu? - zagadnęła równie spokojnie, prawie rzeczowo; nie zapominała, dla kogo odrestaurowano Fantasmagorię, przekazując ją w szaleńczo hojnym darze, i kto oprócz Tristana powinien być zadowolony z pracy madame Mericourt. Pełne usta Deirdre znów wygięły się w uśmiechu, gdy Rosier i ją obdarzył prezentem: słodkim, nieoczywistym pochlebstwem, budzącym w niej namiętną iskrę. Spojrzała na niego spod przyczernionych rzęs. - Twa radość i mnie sprawia niewysłowioną przyjemność - wyznała ciszej, bliska ukontentowanego pomruku. Tęsknota paliła ją od środka; z bólem próbowała ją ugasić, wiedząc, że musi się powstrzymywać ze względu na skrywany przed nim problem, lecz nie potrafiła całkowicie pozbyć się tej słabości, chęci zapamiętania tego wieczoru na długo, pielęgnowania go w pamięci, troszczenia się jak o najdroższą biżuterię, cieszącą zmęczony wzrok w nadchodzących, ciężkich tygodniach.
I tak zapewne by uczyniła, gdyby tylko pechowy los nie sprowadził na nią paskudnego psikusa. W jednej chwili męczyła się z pożądaniem, chęcią sprostania wymaganiom pracodawcy i problematycznym roztrzaskiwaniem homara na kawałki, w drugiej zaś - to wszystko blakło w cieniu palącego zawstydzenia. Elegancka koszula zniknęła lub stała się transparentna, nieistotna przyczyna, istotny rezultat: uwłaczający i absolutnie nie na miejscu. Zdruzgotana, dopiero po dłuższej chwili cnotliwym gestem zakryła nabrzmiałe, nagie piersi. - Nie, Tristan, naprawdę chcę zaczerpnąć świeżego powietrza. Teraz - sprzeciwiła mu się, niemalże wchodząc mu błagalnie w słowo; był rozluźniony, delektował się smakiem owoców morza, a ona wszystko zepsuła.
W końcu zorientował się dlaczego; umknęła wzrokiem, nie tyle skrępowana nagością, co przerażona tym, że sprowadzi na siebie jego gniew, że zawiodła oczekiwania. Na razie był jednak zbyt zdezorientowany, by dać ujście emocjom: w kilka sekund znalazł się tuż obok, zarzucając na jej nagie ramiona własną pelerynę, spiętą drogą broszą. Deirdre zakręcło się w głowie - od jego zapachu i jego bliskości; od miękkiego materiału opływającego ciało - i wzięła głęboki oddech, spłoszona ciągle wpatrując się w rozbabranego na talerzu homara. - To nie moja wina, ja...to musiała być anomalia. Albo zaklęcie - wychrypiała cicho i szybko, tłumacząc się trochę jak mała dziewczynka, na razie zbyt zażenowana, by zdenerwować się niedorzeczną sugestią, że ma w sobie wiele z szalonej ekshibicjonistki. - Uliczny handlarz zaprezentował mi perfumy, skropił nimi moją koszulę i... - kontynuowała, lecz zamilkła: tłumaczenia nie były teraz istotne, najważniejsze, by szybko i dyskretnie opuścić restaurację. Zgrabnie wstała z krzesła, a czarne włosy przesłoniły część policzka: pozwoliła wyprowadzić się z sali bocznym wejściem, prowadzącym do foyer. - Przepraszam. Naprawdę nie chciałam, to wszystko jakaś przeklęta anomalia - wyszeptała tuż po przekroczeniu progu, czując szybko bijące serce. Piękny wieczór zamienił się w zawstydzający spektakl, a zderzenie namiętności i zadowolenia z smutnym finałem tylko pogłębiło pojawiającą się rozpacz, podsyconą rozchwianymi, ciążowymi hormonami. Nie ośmieliła się podnieść wzroku na Tristana, woląc nie widzieć w jego oczach zawodu i wściekłości.
I tak zapewne by uczyniła, gdyby tylko pechowy los nie sprowadził na nią paskudnego psikusa. W jednej chwili męczyła się z pożądaniem, chęcią sprostania wymaganiom pracodawcy i problematycznym roztrzaskiwaniem homara na kawałki, w drugiej zaś - to wszystko blakło w cieniu palącego zawstydzenia. Elegancka koszula zniknęła lub stała się transparentna, nieistotna przyczyna, istotny rezultat: uwłaczający i absolutnie nie na miejscu. Zdruzgotana, dopiero po dłuższej chwili cnotliwym gestem zakryła nabrzmiałe, nagie piersi. - Nie, Tristan, naprawdę chcę zaczerpnąć świeżego powietrza. Teraz - sprzeciwiła mu się, niemalże wchodząc mu błagalnie w słowo; był rozluźniony, delektował się smakiem owoców morza, a ona wszystko zepsuła.
W końcu zorientował się dlaczego; umknęła wzrokiem, nie tyle skrępowana nagością, co przerażona tym, że sprowadzi na siebie jego gniew, że zawiodła oczekiwania. Na razie był jednak zbyt zdezorientowany, by dać ujście emocjom: w kilka sekund znalazł się tuż obok, zarzucając na jej nagie ramiona własną pelerynę, spiętą drogą broszą. Deirdre zakręcło się w głowie - od jego zapachu i jego bliskości; od miękkiego materiału opływającego ciało - i wzięła głęboki oddech, spłoszona ciągle wpatrując się w rozbabranego na talerzu homara. - To nie moja wina, ja...to musiała być anomalia. Albo zaklęcie - wychrypiała cicho i szybko, tłumacząc się trochę jak mała dziewczynka, na razie zbyt zażenowana, by zdenerwować się niedorzeczną sugestią, że ma w sobie wiele z szalonej ekshibicjonistki. - Uliczny handlarz zaprezentował mi perfumy, skropił nimi moją koszulę i... - kontynuowała, lecz zamilkła: tłumaczenia nie były teraz istotne, najważniejsze, by szybko i dyskretnie opuścić restaurację. Zgrabnie wstała z krzesła, a czarne włosy przesłoniły część policzka: pozwoliła wyprowadzić się z sali bocznym wejściem, prowadzącym do foyer. - Przepraszam. Naprawdę nie chciałam, to wszystko jakaś przeklęta anomalia - wyszeptała tuż po przekroczeniu progu, czując szybko bijące serce. Piękny wieczór zamienił się w zawstydzający spektakl, a zderzenie namiętności i zadowolenia z smutnym finałem tylko pogłębiło pojawiającą się rozpacz, podsyconą rozchwianymi, ciążowymi hormonami. Nie ośmieliła się podnieść wzroku na Tristana, woląc nie widzieć w jego oczach zawodu i wściekłości.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Dystyngowanie spożywając posiłek uprzejmie potakiwał na jej kolejne słowa, wspomnienie Evandry nie wybiło go z rytmu - nie ufał pod tym względem szczerości intencji Deirdre, ale nie zamierzał się też z tym afiszować; ufał, że nie wypowiadała tych słów po to, by usłyszeć zaprzeczenie.
- To zależy od niej - odparł pomiędzy kęsami homara, chwytając za nóżkę kielicha z winem - miało wyśmienity bukiet zapachowy. Nie zamierzał rozprawiać teraz o swoich obawach, premiera wymagała miesięcy przygotowań, Evandra będzie już po porodzie. Z pewnością chętnie zaznałaby chwili odpoczynku, ale niemożliwe było do przewidzenia, czy będzie zdolna tę chwilę dla siebie wyrwać. Mogło się wydarzyć wszystko - nie chciał o tym myśleć przedwcześnie, robił wszystko, by ją ochronić. Nie spodziewał się, że zapewnienie braku skandali zostanie zweryfikowane tak szybko, lecz póki jego myśli krążyły wokół białych płatków mirtu, nie zaprzątał sobie tym głowy zanadto; rozkosz w ustach mieszała się z rozkoszą cielesną podczas niedostrzegalnego flirtu z dawną kurtyzaną. Jej dotyk budził wspomnienia, dawno już nie wydarzyło się między nimi nic równie subtelnego. Subtelnego do czasu - nie spodobał mu się ton jej głosu, kiedy podjęła sprzeciw; nie był do niego przyzwyczajony, zwłaszcza od jej kierunku, było to jednak jedynie gorzkie preludium do dramatycznego ciągu zdarzeń, który potoczył się w zupełnie nieodpowiednim kierunku. Miał Deirdre za rozsądniejszą, sądził, że przebywała wśród lordów wystarczająco długo, by oswoić się z ich oczekiwaniami, być może mylił się obłędnie: być może wciąż była tylko kurwą, która zapominała dobrych manier a jedyną radość znajdowała w ściąganiu ubrań przed bogatymi mężczyznami. Był na nią wściekły, dało się to wyczuć, choć nie powiedział nic - nie zamierzał przecież wszczynać awantur we własnym lokalu, tym bardziej nie zamierzał zwracać na swoją kochankę większej uwagi, niż ta już to uczyniła. Dopiero co przypominał jej o dyskrecji, błędem było sądzić, że może zabrać ją w publiczne miejsce i mieć nadzieję, że zachowa się przyzwoicie. Czy dlatego pytała o Evandrę? Celowo zwróciła na siebie uwagę? Gestem odegnał kelnera, który zbliżył się do nich, zamierzając przynieść pomoc - nie była im potrzebna. A on nie zamierzał zostawać w tym miejscu ani chwili dłużej bez stosownego stroju. Złe emocje iskrzyły w jego sercu, przenikały do mroźnych oczu, wyrażały się w kamiennej twarzy - Deirdre znała go doskonale, potrafiła z niego czytać, bez wątpienia widziała to wszystko. Dobrze - chciał, żeby widziała. Wbrew poprzednim zapewnieniom - nie był z niej wcale zadowolony. I wyobrażał sobie zwieńczenie tego spotkania zupełnie inaczej, w oparach opium i słodkich objęciach piekielnej sukuby. Tymczasem pozostała mu wstydliwa ucieczka z miejsca zbrodni.
- Wychodzimy - zarządził cicho, ledwie dosłyszalnie, z lodowatym ostrzeżeniem dźwięczącym w głosie. Początkowo zignorował jej tłumaczenia, nie zamierzał wysłuchiwać jej tutaj i robić większego zamieszania, niż już miało to miejsce. Każde bełkotliwe słowo, które wychodziło z jej ust, zwracało na nią niepotrzebną uwagę.
- Zapanujemy nad tym incydentem, madame, proszę, przejdźmy do pokojów służbowych - oświadczył nieco głośniej, pomagając jej wstać - i okrytej jego płaszczem pozwalając opuścić restaurację jako pierwszej. Absurdalna historia brzmiała tak idiotycznie, że aż nie dowierzał, że wymyśliła ją teraz na kolanie - zwykle wychodziło jej to dużo lepiej. - Anomalia - powtórzył za nią zajadle - wywołana tanimi perfumami - Sama chyba zdawała sobie sprawę z tego, że jedno z drugim nie całkowicie nie współgrało; Deirdre mogła zresztą dostać wszystko, czego chciała, wystarczyło, by powiedziała - naprawdę musiała zadawać się z obwoźnymi handlarzami rupieciami? - Czego ty się właściwie spodziewałaś, Deirdre? - zwrócił się do niej, kiedy znaleźli się już w ustronnym miejscu - patrzył w jej oczy, z niedowierzaniem zmieszanym z chmurnym gniewem. - Próbowałaś zwrócić na siebie uwagę? Zniszczyć coś? Spójrz na mnie - zażądał, wściekły nawet na jej kornie opuszczone spojrzenie; chwycił jej podbródek, zbyt mocno, siłą unosząc jej twarz ku sobie. - Wiesz, że nie mogę sobie pozwolić na skandale. Wiesz, jakie to niebezpieczne. A mimo to - zachowujesz się w ten sposób? - Nie dowierzał - nie był pewien, czy w jej, czy we własną głupotę.
- To zależy od niej - odparł pomiędzy kęsami homara, chwytając za nóżkę kielicha z winem - miało wyśmienity bukiet zapachowy. Nie zamierzał rozprawiać teraz o swoich obawach, premiera wymagała miesięcy przygotowań, Evandra będzie już po porodzie. Z pewnością chętnie zaznałaby chwili odpoczynku, ale niemożliwe było do przewidzenia, czy będzie zdolna tę chwilę dla siebie wyrwać. Mogło się wydarzyć wszystko - nie chciał o tym myśleć przedwcześnie, robił wszystko, by ją ochronić. Nie spodziewał się, że zapewnienie braku skandali zostanie zweryfikowane tak szybko, lecz póki jego myśli krążyły wokół białych płatków mirtu, nie zaprzątał sobie tym głowy zanadto; rozkosz w ustach mieszała się z rozkoszą cielesną podczas niedostrzegalnego flirtu z dawną kurtyzaną. Jej dotyk budził wspomnienia, dawno już nie wydarzyło się między nimi nic równie subtelnego. Subtelnego do czasu - nie spodobał mu się ton jej głosu, kiedy podjęła sprzeciw; nie był do niego przyzwyczajony, zwłaszcza od jej kierunku, było to jednak jedynie gorzkie preludium do dramatycznego ciągu zdarzeń, który potoczył się w zupełnie nieodpowiednim kierunku. Miał Deirdre za rozsądniejszą, sądził, że przebywała wśród lordów wystarczająco długo, by oswoić się z ich oczekiwaniami, być może mylił się obłędnie: być może wciąż była tylko kurwą, która zapominała dobrych manier a jedyną radość znajdowała w ściąganiu ubrań przed bogatymi mężczyznami. Był na nią wściekły, dało się to wyczuć, choć nie powiedział nic - nie zamierzał przecież wszczynać awantur we własnym lokalu, tym bardziej nie zamierzał zwracać na swoją kochankę większej uwagi, niż ta już to uczyniła. Dopiero co przypominał jej o dyskrecji, błędem było sądzić, że może zabrać ją w publiczne miejsce i mieć nadzieję, że zachowa się przyzwoicie. Czy dlatego pytała o Evandrę? Celowo zwróciła na siebie uwagę? Gestem odegnał kelnera, który zbliżył się do nich, zamierzając przynieść pomoc - nie była im potrzebna. A on nie zamierzał zostawać w tym miejscu ani chwili dłużej bez stosownego stroju. Złe emocje iskrzyły w jego sercu, przenikały do mroźnych oczu, wyrażały się w kamiennej twarzy - Deirdre znała go doskonale, potrafiła z niego czytać, bez wątpienia widziała to wszystko. Dobrze - chciał, żeby widziała. Wbrew poprzednim zapewnieniom - nie był z niej wcale zadowolony. I wyobrażał sobie zwieńczenie tego spotkania zupełnie inaczej, w oparach opium i słodkich objęciach piekielnej sukuby. Tymczasem pozostała mu wstydliwa ucieczka z miejsca zbrodni.
- Wychodzimy - zarządził cicho, ledwie dosłyszalnie, z lodowatym ostrzeżeniem dźwięczącym w głosie. Początkowo zignorował jej tłumaczenia, nie zamierzał wysłuchiwać jej tutaj i robić większego zamieszania, niż już miało to miejsce. Każde bełkotliwe słowo, które wychodziło z jej ust, zwracało na nią niepotrzebną uwagę.
- Zapanujemy nad tym incydentem, madame, proszę, przejdźmy do pokojów służbowych - oświadczył nieco głośniej, pomagając jej wstać - i okrytej jego płaszczem pozwalając opuścić restaurację jako pierwszej. Absurdalna historia brzmiała tak idiotycznie, że aż nie dowierzał, że wymyśliła ją teraz na kolanie - zwykle wychodziło jej to dużo lepiej. - Anomalia - powtórzył za nią zajadle - wywołana tanimi perfumami - Sama chyba zdawała sobie sprawę z tego, że jedno z drugim nie całkowicie nie współgrało; Deirdre mogła zresztą dostać wszystko, czego chciała, wystarczyło, by powiedziała - naprawdę musiała zadawać się z obwoźnymi handlarzami rupieciami? - Czego ty się właściwie spodziewałaś, Deirdre? - zwrócił się do niej, kiedy znaleźli się już w ustronnym miejscu - patrzył w jej oczy, z niedowierzaniem zmieszanym z chmurnym gniewem. - Próbowałaś zwrócić na siebie uwagę? Zniszczyć coś? Spójrz na mnie - zażądał, wściekły nawet na jej kornie opuszczone spojrzenie; chwycił jej podbródek, zbyt mocno, siłą unosząc jej twarz ku sobie. - Wiesz, że nie mogę sobie pozwolić na skandale. Wiesz, jakie to niebezpieczne. A mimo to - zachowujesz się w ten sposób? - Nie dowierzał - nie był pewien, czy w jej, czy we własną głupotę.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Kiwnęła ze zrozumieniem głową, trochę zirytowana na samą siebie, że tak ulegle wpisywała się w patriarchalne postrzeganie osoby decyzyjnej - Evandra mogła przecież sama wydawać osądy oraz wybierać wydarzenia, jakie zaszczyci swą obecnością. Instynktownie podążała jednak męskim tokiem rozumowania. Możliwe, że zbyt wiele czasu spędziła w towarzystwie mężczyzn, mimowolnie nasiąkając ich władczością oraz pewnością siebie. Przyłapywała się przecież na podobnych zachowaniach, choć, gdy była ich świadoma, szybko naprawiała błędy. Tym razem wyczyszczone przez Tristana, który niezwykle łaskawie wypowiadał się o opiniach brzmiennej małżonki. - Jak się czuje lady Rosier? Wraca do pełni sił? - spytała rzeczowo, dalej próbując jakoś poradzić sobie z homarem, stanowiącym zagadkę samą w sobie. Poruszanie tematu Evandry do niedawna nie budziło w niej żadnych emocji, ale chaos, który rządził jej ciałem wraz z pojawieniem się pasożyta, dotykał także czułej strefy wątpliwości, zazdrości i zagubienia. Rzecz jasna nie zdradzała się z nimi ani dźwiękiem głosu ani wyrazem twarzy; nawet spojrzenie czarnych oczu pozostawało przejrzyste i spokojne.
Przynajmniej do czasu. Chwilę później kwestia hołubionej, noszącej pod swym sercem dziedzica rodu Rosierów Evandry zeszła na dalszy plan, zaciemniona zupełnie ciągiem pechowych zdarzeń. Zaczęło się od wypadającej z talerzyka kończyny homara, a później: było już tylko gorzej. Dopadła ją klątwa wzgardzonego handlarza albo po prostu spłynęło na nią niezasłużone nieszczęście. Zdobiona koszula stała się przeźroczysta a ona otrzymała bolesną karę za nonszalancję w przywdziewaniu na siebie bielizny. Przez ulamek sekundy zastanawiała się, czy biustonosz lub gorset także zniknęłyby pod wpływem tej anomalii, ale szybko porzuciła dywagowanie nad ewentualną przeszłością. To, co najwstydliwsze, działo się tu i teraz, do tego w Fantasmagorii, w miejscu jej pracy - i w towarzystwie najważniejszego mężczyzny w życiu Deirdre.
Wyprowadzającego ją z restauracji niczym niegrzecznego gościa, popisującego się brakiem manier; ba, pijanego i przynoszącego mu wstyd. Policzki nie zapłonęły purpurą tylko dlatego, że były pokryte warstwą makijażu i różu, i tak dodającego jej intensywnego kolorytu. Oddychała płytko i cicho, prawie spetryfikowana ze strachu, z którego jednak w miarę szybko otrząsnęła się, gdy znaleźli się już w pozbawionym publiczności foyer. - Słucham? - prawie wydukała, zszokowana atakami Rosiera; pytaniami z góry narzucającymi odpowiedź i zrzucenie winy na nią. - Przecież mówiłam, że to przypadek, że anomalia i... - znów weszła mu w słowo w żałosnej próbie wyartykułowania swych racji, stłumionej przez gniewne powarkiwania. Zazwyczaj budziły w niej wyłącznie dziką namiętność, ale ta zostala stłumiona przez poczucie niesprawiedliwości. Ten wieczór miał być piękny, miał być ich: pierwszą wspólną kolacją, rozmową nie dotykającą kwestii Rycerzy Walpurgii, pozbawioną wulgarnej fizyczności. - Naprawdę uważasz mnie za kogoś, kto obnażyłby się publicznie po to, by zdobyć twoją uwagę? - prawie wysyczała, płynnie przechodząc z zdezorientowania i zawstydzenia do ofensywy. - Nie wiem, czy bardziej obraża to mnie, czy ciebie - dodała lodowatym tonem, po raz pierwszy od długiego czasu pozwalając sobie na coś takiego: bezwiednie, bez zlośliwej intencji, po prostu wzburzona, wystaszona i zdezorientowana. Uważał, że ona jest na tyle nieokrzesana, by bawić się w ekshibicjonizm - czy uważał tak o sobie, ulegającym tego typu prowokacjom? Szarpnęła się, gdy pochwycił ją za brodę: nie chciała na niego patrzeć, nie chciała ścierać się z nim wzrokiem, pewna, że w jej czarnych, kocich oczach zobaczy nie tylko wściekłość, ale i palący wstyd i panikę. - I co miałabym zniszczyć? Reputację - twoją czy moją? - weszła mu w słowo żarliwie, nieco rozpaczliwie i kpiąco, ale cicho; nikt ich nie obserwował, a załom klatki schodowej w foyer sprzyjał dyskrecji. W jej źrenicach płonął ogień, który jednak zgasł pod wpływem jego ostrego, władczego spojrzenia. Zrozumiała, że prawdopodobnie posunęła się za daleko; jej ramiona zadrżały, ale nie skuliła ich, rozżalona i rozgniewana. Na niego, lecz głównie na samą siebie. Na to, jak się zachowała i jak naiwnie postąpiła, sądząc, że ta kolacja będzie czymś wyjątkowym: szansą na to, by stali się sobie bliscy także na innym, wyższym poziomie. Nie jako mistrz i uczennica, nie jako lord i jego utrzymanka, nie jako rozwiązły mężczyzna i wyuzdana ladacznica, a jako partnerzy, wspólnicy, dwójka władców i utalentowanych czarodziei. Spróbowała wyrwać się z uścisku jego dłoni, odejść, zniknąć za kulisami a później rozmyć się w czarnej mgle, by w samotności lizać rany zadane podczas spotkania, które miało znaczyć dla niej tak wiele. Ciągle czuła w ustach intensywny smak kawioru oraz palącą tęsknotę za bliskością Rosiera - i byly to bodźce najpodlejsze, przeszywające ciało dreszczami, ni to strachu ni pragnienia.
Przynajmniej do czasu. Chwilę później kwestia hołubionej, noszącej pod swym sercem dziedzica rodu Rosierów Evandry zeszła na dalszy plan, zaciemniona zupełnie ciągiem pechowych zdarzeń. Zaczęło się od wypadającej z talerzyka kończyny homara, a później: było już tylko gorzej. Dopadła ją klątwa wzgardzonego handlarza albo po prostu spłynęło na nią niezasłużone nieszczęście. Zdobiona koszula stała się przeźroczysta a ona otrzymała bolesną karę za nonszalancję w przywdziewaniu na siebie bielizny. Przez ulamek sekundy zastanawiała się, czy biustonosz lub gorset także zniknęłyby pod wpływem tej anomalii, ale szybko porzuciła dywagowanie nad ewentualną przeszłością. To, co najwstydliwsze, działo się tu i teraz, do tego w Fantasmagorii, w miejscu jej pracy - i w towarzystwie najważniejszego mężczyzny w życiu Deirdre.
Wyprowadzającego ją z restauracji niczym niegrzecznego gościa, popisującego się brakiem manier; ba, pijanego i przynoszącego mu wstyd. Policzki nie zapłonęły purpurą tylko dlatego, że były pokryte warstwą makijażu i różu, i tak dodającego jej intensywnego kolorytu. Oddychała płytko i cicho, prawie spetryfikowana ze strachu, z którego jednak w miarę szybko otrząsnęła się, gdy znaleźli się już w pozbawionym publiczności foyer. - Słucham? - prawie wydukała, zszokowana atakami Rosiera; pytaniami z góry narzucającymi odpowiedź i zrzucenie winy na nią. - Przecież mówiłam, że to przypadek, że anomalia i... - znów weszła mu w słowo w żałosnej próbie wyartykułowania swych racji, stłumionej przez gniewne powarkiwania. Zazwyczaj budziły w niej wyłącznie dziką namiętność, ale ta zostala stłumiona przez poczucie niesprawiedliwości. Ten wieczór miał być piękny, miał być ich: pierwszą wspólną kolacją, rozmową nie dotykającą kwestii Rycerzy Walpurgii, pozbawioną wulgarnej fizyczności. - Naprawdę uważasz mnie za kogoś, kto obnażyłby się publicznie po to, by zdobyć twoją uwagę? - prawie wysyczała, płynnie przechodząc z zdezorientowania i zawstydzenia do ofensywy. - Nie wiem, czy bardziej obraża to mnie, czy ciebie - dodała lodowatym tonem, po raz pierwszy od długiego czasu pozwalając sobie na coś takiego: bezwiednie, bez zlośliwej intencji, po prostu wzburzona, wystaszona i zdezorientowana. Uważał, że ona jest na tyle nieokrzesana, by bawić się w ekshibicjonizm - czy uważał tak o sobie, ulegającym tego typu prowokacjom? Szarpnęła się, gdy pochwycił ją za brodę: nie chciała na niego patrzeć, nie chciała ścierać się z nim wzrokiem, pewna, że w jej czarnych, kocich oczach zobaczy nie tylko wściekłość, ale i palący wstyd i panikę. - I co miałabym zniszczyć? Reputację - twoją czy moją? - weszła mu w słowo żarliwie, nieco rozpaczliwie i kpiąco, ale cicho; nikt ich nie obserwował, a załom klatki schodowej w foyer sprzyjał dyskrecji. W jej źrenicach płonął ogień, który jednak zgasł pod wpływem jego ostrego, władczego spojrzenia. Zrozumiała, że prawdopodobnie posunęła się za daleko; jej ramiona zadrżały, ale nie skuliła ich, rozżalona i rozgniewana. Na niego, lecz głównie na samą siebie. Na to, jak się zachowała i jak naiwnie postąpiła, sądząc, że ta kolacja będzie czymś wyjątkowym: szansą na to, by stali się sobie bliscy także na innym, wyższym poziomie. Nie jako mistrz i uczennica, nie jako lord i jego utrzymanka, nie jako rozwiązły mężczyzna i wyuzdana ladacznica, a jako partnerzy, wspólnicy, dwójka władców i utalentowanych czarodziei. Spróbowała wyrwać się z uścisku jego dłoni, odejść, zniknąć za kulisami a później rozmyć się w czarnej mgle, by w samotności lizać rany zadane podczas spotkania, które miało znaczyć dla niej tak wiele. Ciągle czuła w ustach intensywny smak kawioru oraz palącą tęsknotę za bliskością Rosiera - i byly to bodźce najpodlejsze, przeszywające ciało dreszczami, ni to strachu ni pragnienia.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Pytanie o Evandrę zbył skinięciem głowy, rozmowa o jej zdrowiu w publicznym miejscu nie była najlepszym pomysłem - winien zwrócić na to Deirdre uwagę, świat arystokracji był światem gier i pozorów, ale przebywająca wyłącznie pomiędzy dżentelmenami, nie damami, w specyficznych sytuacjach, w których i on miewał zbyt długi język, ona słodka Czarna Orchidea, nie musiała tego wiedzieć; słabości nie miały - nie mogły - wychodzić na światło dzienne, a ona uparcie je drążyła w sposób, w który mogliby to usłyszeć inni. Szukał w tym złej intencji, umyślności, nie wierząc w szczerość jej troski - nie zamierzał jednak podnosić tematu w tym momencie, mógłby niepotrzebnie podrażnić zbyt mocno nasłuchujące uszy - i tak bez wątpienia zachwycone aferą, której istoty, miał nadzieję, nikt nie zdołał dostrzec. Skryta pod jego płaszczem Deirdre wyglądała żałośnie, kiedy usiłowała zachować w sobie resztki godności. Obrzucił ją silnym, lodowatym spojrzeniem, kiedy tak doniośle zaprzeczyła jego słowom - kiedy zaczęła zawracać się do niego w zdecydowanie zbyt bezczelnych słowach, jakby zdążyła zapomnieć o własnym miejscu. Być może znajdowała się w jego łaskach, ale równie łatwo mogła z nich wypaść - kierował nim gniew, wzburzenie chwilą, nie myślał szerzej.
- Milcz - próbował ze stanowczością uciszyć jej dalsze zapewnienia, tłumaczenia, nie był nimi zainteresowany, nie chciał ich słuchać, a ich brzmienie wyłącznie podrażniały go bardziej; jeśli musiała już zachowywać się w ten sposób, mogła przynajmniej nie kłamać. Perfumy nie przyciągały anomalii, a jej wystarczyło poprosić o fiolkę, nie musiała wędrować po obwoźnych handlarzach wątpliwej reputacji, a już na pewno nie powinna wylewać na siebie tego smrodu przed spotkaniem z nim - wszystko zrobiła źle, a wieczór miał nieść dziś same przyjemności. Był wściekły. Wściekły na nią, wściekły na ten dzień, wściekły na siebie - wściekły na swoją naiwność. - Nie wierzę, że naprawdę pozwoliłem sobie wmówić, jakoby dziwka z burdelu była w stanie zachować się w towarzystwie odpowiednio - stwierdził z niedowierzaniem, wspierając się wolną ręką na ścianie tuż obok niej; wypowiadane przez niego głoski przesycał gniew, znajdowali się w ustronnej części korytarza, z dala od głównego foyer, w którym nawet cichy szept poniósłby się doskonale słyszalnym echem. Trzymał jej brodę mocno, nie pozwalając jej się wyrwać; uścisk dłoni wbijał się w policzki, boleśnie wyginał walczącą z nim szyję, pozwalał spojrzeć jej prosto w oczy. Szarpała się jak klacz trzymana za kantar - a on wiedział, że nie mógł jej pozwolić na zaczerpnięcie oddechu tylko dlatego, że musiała przyswoić sobie raz jeszcze panujące między nimi zasady. Emocje kłębiły się w jej źrenicach przerażającym wachlarzem żalu, złości i strachu, zdradzając, że przynajmniej zdawała sobie sprawę ze swojego aktualnego położenia. Położenia absurdalnie dziwnego, ściągnął ją jako kochankę w próg Białej Willi, zgodził się celebrować jej urodziny, przysłał jej nawet kwiaty, choć żadnej z tych rzeczy nie musiał robić; coś między nimi pękło, już jakiś czas temu, nie oddawała mu się w pełni tak, jak powinna, jak robiła to zawsze, jak od niej oczekiwał - a teraz, miał ją przed sobą, półnagą pod drogim materiałem płaszcza należącego do niego; miał ją piękną, przystrojoną specjalnie dla niego, jej włosy przypominały morskie fale, a czerwień ust kusiła jak krew; miał ją wściekłą i przerażoną w sposób, jakiego od tygodni już nie odczuł. Była dziwką, zawsze nią będzie, gwałtownie i bez delikatności szarpnął jej głowę w tył, podszedł bliżej, na tyle, by móc poczuć ciepło jej ciała, drugą dłonią odnajdując twardą linię jej biodra, którą pociągnął w swoją stronę - nie zwracając jednak uwagi na wybrzuszenie - gdy nagle usłyszał stukot obcasów na schodach ponad nimi. To nie była odpowiednia pora na gości, przechodził bez wątpienia któryś z pracowników. W popłochu pozwolił jej się wyszarpać, pośpiesznie zsuwając dłoń z niej na twardą, kontrastująco zimną ścianę - uspokajając ciężki oddech i przyśpieszone bicie serca, przeklinając w myślach siebie i ją, przez pół przymknięte powieki słysząc, jak rytm jej kroków zgrał się z rytmem drugiego czarodzieja. Kiedy kilka chwil później został sam i usłyszał dobiegający go głos upewniający się, czy wszystko z nim w porządku - ale nie odpowiedział. Zamiast tego sam skierował się do wyjścia, bez swojego wierzchniego odzienia, czas wrócić do domu. Do żony.
- Milcz - próbował ze stanowczością uciszyć jej dalsze zapewnienia, tłumaczenia, nie był nimi zainteresowany, nie chciał ich słuchać, a ich brzmienie wyłącznie podrażniały go bardziej; jeśli musiała już zachowywać się w ten sposób, mogła przynajmniej nie kłamać. Perfumy nie przyciągały anomalii, a jej wystarczyło poprosić o fiolkę, nie musiała wędrować po obwoźnych handlarzach wątpliwej reputacji, a już na pewno nie powinna wylewać na siebie tego smrodu przed spotkaniem z nim - wszystko zrobiła źle, a wieczór miał nieść dziś same przyjemności. Był wściekły. Wściekły na nią, wściekły na ten dzień, wściekły na siebie - wściekły na swoją naiwność. - Nie wierzę, że naprawdę pozwoliłem sobie wmówić, jakoby dziwka z burdelu była w stanie zachować się w towarzystwie odpowiednio - stwierdził z niedowierzaniem, wspierając się wolną ręką na ścianie tuż obok niej; wypowiadane przez niego głoski przesycał gniew, znajdowali się w ustronnej części korytarza, z dala od głównego foyer, w którym nawet cichy szept poniósłby się doskonale słyszalnym echem. Trzymał jej brodę mocno, nie pozwalając jej się wyrwać; uścisk dłoni wbijał się w policzki, boleśnie wyginał walczącą z nim szyję, pozwalał spojrzeć jej prosto w oczy. Szarpała się jak klacz trzymana za kantar - a on wiedział, że nie mógł jej pozwolić na zaczerpnięcie oddechu tylko dlatego, że musiała przyswoić sobie raz jeszcze panujące między nimi zasady. Emocje kłębiły się w jej źrenicach przerażającym wachlarzem żalu, złości i strachu, zdradzając, że przynajmniej zdawała sobie sprawę ze swojego aktualnego położenia. Położenia absurdalnie dziwnego, ściągnął ją jako kochankę w próg Białej Willi, zgodził się celebrować jej urodziny, przysłał jej nawet kwiaty, choć żadnej z tych rzeczy nie musiał robić; coś między nimi pękło, już jakiś czas temu, nie oddawała mu się w pełni tak, jak powinna, jak robiła to zawsze, jak od niej oczekiwał - a teraz, miał ją przed sobą, półnagą pod drogim materiałem płaszcza należącego do niego; miał ją piękną, przystrojoną specjalnie dla niego, jej włosy przypominały morskie fale, a czerwień ust kusiła jak krew; miał ją wściekłą i przerażoną w sposób, jakiego od tygodni już nie odczuł. Była dziwką, zawsze nią będzie, gwałtownie i bez delikatności szarpnął jej głowę w tył, podszedł bliżej, na tyle, by móc poczuć ciepło jej ciała, drugą dłonią odnajdując twardą linię jej biodra, którą pociągnął w swoją stronę - nie zwracając jednak uwagi na wybrzuszenie - gdy nagle usłyszał stukot obcasów na schodach ponad nimi. To nie była odpowiednia pora na gości, przechodził bez wątpienia któryś z pracowników. W popłochu pozwolił jej się wyszarpać, pośpiesznie zsuwając dłoń z niej na twardą, kontrastująco zimną ścianę - uspokajając ciężki oddech i przyśpieszone bicie serca, przeklinając w myślach siebie i ją, przez pół przymknięte powieki słysząc, jak rytm jej kroków zgrał się z rytmem drugiego czarodzieja. Kiedy kilka chwil później został sam i usłyszał dobiegający go głos upewniający się, czy wszystko z nim w porządku - ale nie odpowiedział. Zamiast tego sam skierował się do wyjścia, bez swojego wierzchniego odzienia, czas wrócić do domu. Do żony.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Zachowywał się tak, jakby naprawdę zrobiła to specjalnie: ukartowała wszystko, marząc o tym, by sprawić mu urodzinową niespodziankę i zabawić się w ekshibicjonizm stosowany. Czyż nie tak odebrał subtelną pieszczotę, rozgrywającą się za kurtyną ciężkiego obrusa w barwie karmazynu? Uznał to za zapowiedź łamania zasad dobrych obyczajów - a jej zapewnienie o braku skandali za kłamliwą, lepką ironię? Te myśli bolały, a już sama świadomość, że wędruje tymi samymi ścieżkami pokrętnej logiki, co rozjuszony Tristan, wpędzała ją w drżenie. Żałości i smutku, pokręciła gwałtownie głową, musiała się wytłumaczyć, robiła to od kilku dłużących się w nieskończoność chwil, licząc na to, że chłód opustoszałego foyer uspokoi męskie zdenerwowanie. - To musiał być eliksir transparentny, to naprawdę nie moja wina, nie zrobiłabym czegoś tak... - zaczęła znów, gwałtownie, jakby szybkość wypowiedzi mogła wyprzedzić decyzję podjętą już przez Rosiera - decyzję lodowato artykułowaną w krótkim rozkazie. Ciemne rzęsy zatrzepotały a czarny tusz osadził się na pobladłych policzkach smolistym pyłem, setką drobniutkich wybroczyn, osypujących się przy najmniejszym ruchu. Spoglądała prosto w rozwścieczone oczy arystokraty, masochistycznie nie potrafiąc odwrócić wzroku, zahipnotyzowana gniewem, rozpalającym się do białości w rozszerzonej źrenicy.
Usłuchała go, zamilkła, biorąc kolejny, chrapliwy oddech. Cofnęła się o krok, odruchowo, lecz jego mocne palce, nieprzyjemnie szorstkie, zacisnęły się na jej szczęce. Zabolało, ale i tak próbowała się wyrwać, nie znosiła, gdy przytrzymywał ją w ten sposób, nigdy też nie pochwycił jej tak mocno, że była pewna iż pozostawi po nacisku palców zasinienia. Przestała się wyrywać tylko na moment, gniewne i dychawiczne, pełne wilgotnej, oślizgłej gwardy słowa sparaliżowały ją na dobre. Plugawe określenia wyrywały mu się często, ale zawsze potrafiła je wytłumaczyć; kierowane zazdrością, zaborczością, stanowiące karę lub wyzwanie, odnoszące się do tego, co robiła a nie kim była. Żałośnie kreatywnie wierzyła w nieistniejące intencje, rozbijała zachowanie Tristana na czynniki pierwsze, dopatrując się w nich słusznych lekcji, lecz w tym momencie - straciła tę umiejętność. Uderzał w nią, nie w jej przeszłość, nie w jej zachowania, a w nią: starała się, pragnęła go zadowolić, robiła wszystko, by spełniać swe obowiązki, a przez pechowy przypadek przekreślał trud włożony w rozpoczęcie nowego życia, sprowadzając ją do roli dziwki. Serce zgubiło rytm, zapewne zamarłaby na dłużej, w pewnym sensie nie mogąc w to uwierzyć - nie tylko w to, co powiedział, ale w to, że tak długo pozostawała głucha na obelgi, na to, jak ją traktował. Dopiero gdy iskry wściekłości, buchające w męskich oczach przybrały na intensywności - co przed sekundą wydawało się niemożliwe - a dłoń Tristana szarpnęła jej głową, znów spróbowała się wyrwać. Czas znów przyśpieszył, tak samo jak tętno, krew napłynęła do spetryfikowanego ciała tak gwałtownie, że poczuła nieprzyjemne dreszcze odchodzącego odrętwienia: bodziec niknący jednak w strachu, wywołanym poczynaniami Rosiera. Brutalność była jego siłą, drugim imieniem, czymś, co w nim pokochała, symbolem potęgi, którą kierował przeciwko niej. Spomiędzy drżących ust wyrwał się zduszony dźwięk, plecy uderzyły o chłodną ścianę a druga ręka spoczęła na biodrze; palce wpiły się w kość, w łuk ciała. - Nie - wychrypiała z całą stanowczością, na jaką było ją stać w takiej sytuacji, w takim stanie psychicznym, w takim poczuciu znieważenia, opuszczenia i niesprawiedliwości. Sądziła, że nie nadejdzie dzień, w którym mu odmówi, przeciwstawi się, oddawała mu się przecież z pasją, zaspokajając nie tylko fizyczny głód - myliła się jednak. Panika zawrzała w jej krwi, nie chciała tego, nie po tym, jak ją potraktował i nie teraz, gdy mógł odkryć tak pieczołowicie zachowywany sekret. - Przestań- syknęła, próbując go odepchnąć; wbiła paznokcie dłoni w przytrzymujący ją nadgarstek, mocno, do krwi, do klinującej się pod płytką paznokcia zdartej skóry, bezskutecznie. Napierał na nią, czuła gorące i twarde ciało, widziała gniewną determinację, chęć ukarania jej, ślepa na słodszy przebłysk tęsknoty i pragnienia: pasożyt boleśnie ją otrzeźwił, ukazał świat w innym - krzywym? prawdziwym? - zwierciadle, obdzierając Deirdre ze złudzeń, że znaczy dla Tristana coś więcej.
I wtedy, gdy nieustępliwa, paląca dotykiem dłoń mężczyzny wsunęła się pod materiał spódnicy, szaleńczy pęd ku destrukcji przerwał prosty, niepozorny odgłos. Uderzenia podeszw o stopnie schodów, alarmujący sygnał, mrożący ich oboje. Przez ułamek sekundy w ich oczach lśnił ten sam szok, lecz Mericourt wyrwała się z jego objęć szybciej, tak samo jak z objęć Rosiera. Szarpnęła się zbyt gwałtownie, wyminęła go, bez słowa, potykając się - z trudem złapała równowagę, pierwsze kilka kroków zdradzało wzburzenie, szła nierówno, oddychając tak, jakby właśnie przebiegła milę lub znów stanęła przed dementorami. Odruchowo poprawiła włosy i spódnicę, ściślej otulając się elegancką peleryną - bez zatrzymywania się, bez oglądania, jak najszybciej, byleby oddalić się od bolesnego echa słów, ponownie sprowadzającego ją do piekła, z którego obiecał ją przecież wyzwolić.
| ztx2
Usłuchała go, zamilkła, biorąc kolejny, chrapliwy oddech. Cofnęła się o krok, odruchowo, lecz jego mocne palce, nieprzyjemnie szorstkie, zacisnęły się na jej szczęce. Zabolało, ale i tak próbowała się wyrwać, nie znosiła, gdy przytrzymywał ją w ten sposób, nigdy też nie pochwycił jej tak mocno, że była pewna iż pozostawi po nacisku palców zasinienia. Przestała się wyrywać tylko na moment, gniewne i dychawiczne, pełne wilgotnej, oślizgłej gwardy słowa sparaliżowały ją na dobre. Plugawe określenia wyrywały mu się często, ale zawsze potrafiła je wytłumaczyć; kierowane zazdrością, zaborczością, stanowiące karę lub wyzwanie, odnoszące się do tego, co robiła a nie kim była. Żałośnie kreatywnie wierzyła w nieistniejące intencje, rozbijała zachowanie Tristana na czynniki pierwsze, dopatrując się w nich słusznych lekcji, lecz w tym momencie - straciła tę umiejętność. Uderzał w nią, nie w jej przeszłość, nie w jej zachowania, a w nią: starała się, pragnęła go zadowolić, robiła wszystko, by spełniać swe obowiązki, a przez pechowy przypadek przekreślał trud włożony w rozpoczęcie nowego życia, sprowadzając ją do roli dziwki. Serce zgubiło rytm, zapewne zamarłaby na dłużej, w pewnym sensie nie mogąc w to uwierzyć - nie tylko w to, co powiedział, ale w to, że tak długo pozostawała głucha na obelgi, na to, jak ją traktował. Dopiero gdy iskry wściekłości, buchające w męskich oczach przybrały na intensywności - co przed sekundą wydawało się niemożliwe - a dłoń Tristana szarpnęła jej głową, znów spróbowała się wyrwać. Czas znów przyśpieszył, tak samo jak tętno, krew napłynęła do spetryfikowanego ciała tak gwałtownie, że poczuła nieprzyjemne dreszcze odchodzącego odrętwienia: bodziec niknący jednak w strachu, wywołanym poczynaniami Rosiera. Brutalność była jego siłą, drugim imieniem, czymś, co w nim pokochała, symbolem potęgi, którą kierował przeciwko niej. Spomiędzy drżących ust wyrwał się zduszony dźwięk, plecy uderzyły o chłodną ścianę a druga ręka spoczęła na biodrze; palce wpiły się w kość, w łuk ciała. - Nie - wychrypiała z całą stanowczością, na jaką było ją stać w takiej sytuacji, w takim stanie psychicznym, w takim poczuciu znieważenia, opuszczenia i niesprawiedliwości. Sądziła, że nie nadejdzie dzień, w którym mu odmówi, przeciwstawi się, oddawała mu się przecież z pasją, zaspokajając nie tylko fizyczny głód - myliła się jednak. Panika zawrzała w jej krwi, nie chciała tego, nie po tym, jak ją potraktował i nie teraz, gdy mógł odkryć tak pieczołowicie zachowywany sekret. - Przestań- syknęła, próbując go odepchnąć; wbiła paznokcie dłoni w przytrzymujący ją nadgarstek, mocno, do krwi, do klinującej się pod płytką paznokcia zdartej skóry, bezskutecznie. Napierał na nią, czuła gorące i twarde ciało, widziała gniewną determinację, chęć ukarania jej, ślepa na słodszy przebłysk tęsknoty i pragnienia: pasożyt boleśnie ją otrzeźwił, ukazał świat w innym - krzywym? prawdziwym? - zwierciadle, obdzierając Deirdre ze złudzeń, że znaczy dla Tristana coś więcej.
I wtedy, gdy nieustępliwa, paląca dotykiem dłoń mężczyzny wsunęła się pod materiał spódnicy, szaleńczy pęd ku destrukcji przerwał prosty, niepozorny odgłos. Uderzenia podeszw o stopnie schodów, alarmujący sygnał, mrożący ich oboje. Przez ułamek sekundy w ich oczach lśnił ten sam szok, lecz Mericourt wyrwała się z jego objęć szybciej, tak samo jak z objęć Rosiera. Szarpnęła się zbyt gwałtownie, wyminęła go, bez słowa, potykając się - z trudem złapała równowagę, pierwsze kilka kroków zdradzało wzburzenie, szła nierówno, oddychając tak, jakby właśnie przebiegła milę lub znów stanęła przed dementorami. Odruchowo poprawiła włosy i spódnicę, ściślej otulając się elegancką peleryną - bez zatrzymywania się, bez oglądania, jak najszybciej, byleby oddalić się od bolesnego echa słów, ponownie sprowadzającego ją do piekła, z którego obiecał ją przecież wyzwolić.
| ztx2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
| 10 grudnia
Stukot obcasów roznosił się echem po wąskim korytarzu, prowadzącym do gabinetu właścicieli Fantasmagorii - nie mogła zrezygnować z tego obuwia pomimo niewygody, puchnących nóg i zmęczenia. Od rana zajmowała się gośćmi oraz odpisywała na zaległą korespondencję: ubiegły tydzień spędziła w brudnym łóżku Parszywego Pasażera, zmożona nagłą słabością. Podniosła się z tego koszmaru zbyt wcześnie, ciągle była osłabiona a oczy utraciły zupełnie dawny blask, pozostając matowe, wręcz poszarzałe, musiała jednak wrócić do pracy - inaczej oszalałaby do cna. Wolała cierpieć tutaj, wdychając zapach świeżych - pomimo pory roku - kwiatów, drogich perfum i świeżo wypranych sukni, lecz nie przypuszczała, że tortury przybiorą tego popołudnia na sile.
Spotkanie, które zaplanowała z francuskim marszandem, opiekunem mającej uświetnić noworoczny spektakl syreny Genevieve, miało odbyć się wyłącznie w jej towarzystwie, lecz kapryśny - i szanowany w Paryżu, pochodzący w prostej linii od tamtejszej arystokracji - czarodziej zażądał spotkania z lordem Rosierem. Podobno łączyła ich wspólna przeszłość, nie wnikała w szczegóły, utrzymując na twarzy uprzejmy uśmiech przez całą krótką, wstępną rozmowę. Nie mogła tego zrobić, nie chciała tego zrobić, unikała spotkania z Tristanem już od kilku tygodni, doskonale rozpalnowując mijanie się z nim podczas rzadkich wizyt w magicznym balecie: wiedziała też, że nie uniknie konfrontacji, która mogłaby zakończyć się odebraniem ostatniej trzymającej ją przy zdrowych zmysłach możliwości - wyłącznie praca pozwalała wyrwać się na kilka godzin z gęstej od bólu katatonii - ale naiwnie sądziła, że stanie się to później. Dużo później. W tym momencie nie byla gotowa na spotkanie z Tristanem: spoglądanie na niego podczas spotkania Rycerzy kosztowało ją niezwykle wiele, nie do końca odchorowała tamtą wymuszoną bliskość i na samą myśl o ponownym spojrzeniu w ciemne, bezwzględne oczy robiło się jej niedobrze.
Nie miała jednak wyjścia, drogi ucieczki, szansy na ewakuację; nawet brzemienny stan nie stanowił wymówki przy tak ważnych pertraktacjach dotyczących rozpoczęcia nowego sezonu baletowego, dlatego musiała od razu skierować się do komnat Rosiera. Z trudem powstrzymując drżenie dłoni, gdy uderzała kołatką w drzwi, oczekując natychmiastowego, szorstkiego zaproszenia.
Nic takiego się jednak nie wydarzyło, stała przed progiem coraz bardziej zdziwiona, wręcz zdezorientowana, gdy dopiero po kilku minutach magiczny zamek ustąpił z trzaskiem - od kiedy zamykał drzwi tutaj, w Fantasmagorii? - a później tuż przed nią stanął jeden z nowych, baletowych nabytków w swej zupełnie nieskromnej osobie. Spąsowiałe policzki, rozczochrane złote włosy, spływające nierówno na odsłonięte ramiona, wymykające się szybko poprawianej sukni, wymiętej w newralgicznych miejscach. Umykające spojrzenie błękitnych oczu, nabrzmiałe, zaczerwione usta - od wstrzymywanego krzyku czy pocałunków? - i ten charakterystyczny rumieniec, lejący się aż na dekolt. A później: krótkie pożegnanie i powitanie, ochrypłe madame Mericourt i stukot obcasów, tym razem oddalający się, szybko, ze wstydem, nierównym tempem. Deirdre odwróciła się za nią tylko raz - blade nogi pozbawione pończoch, umknięcie z miejsca zdarzenia, coś ściskanego w garści smukłej dłoni - próbując opanować podobną reakcję ciała: wrzątek zalewający policzki i szyję. Skwar zastąpiony został jednak lodem, zmrożeniem, zaciśnięciem szczęk. Mogła się tego spodziewać.
Przekroczyła próg, podnosząc spojrzenie na stojącego za biurkiem - zasypanym papierami, rozrzuconymi w wyraźnym pośpiechu - Tristana, pierwszy raz od dwóch miesięcy patrząc mu prosto w twarz. W ciemne oczy o rozszerzonych źrenicach, na wilgotne od pocałunków usta, na tak znajome rozluźnienie przyjemnością ostro zarysowanej szczęki, na pewne ręce, szybko poprawiające ozdobny fular. Kilkadziesiąt sekund, tyle pozornie wystarczało, by zaprzeczyć rzeczywistości, by udawać, że prymitywne, męskie odruchy wcale nie domagały się zaspokojenia.
Nie z nią. Wzgardzoną i odrzuconą. Wymienioną na złotowłosą tancerkę. Starała się, z całych sił, ale nie mogła powstrzymać grymasu odrazy, pogardy i ognia wściekłości: wygięła pełne wargi, unosząc przy tym brodę. Matowe, puste spojrzenie na nowo rozgorzało intensywnym płomieniem. - To nie burdel, a balet, sir - szkoda, że o tym zapominasz, zmieniając tancerki w dziwki - wycedziła zanim zdołałaby się powstrzymać, a przez każdą głoskę przesączał się jad, szybko zahamowany przed rozlaniem się dalej. Nienawidziła go, gardziła, tęskniła za nim tak, że sprawiało jej to niemalże fizyczny ból, przeszywający ją lodowatym dreszczem. Od stóp odzianych w zbyt wysokie szpilki, przez obcisłą, ciemnozieloną suknię, po rozpuszczone, dłuższe niż ostatnio włosy, jedwabiście proste i lśniące. Okaz zdrowia - i okaz wewnętrznej śmierci; pustka została jednak zastąpiona gorejącą, niezrozumiałą wściekłością. - Sir Henry Brouhard oczekuje nas w sali bankietowej - dodała niedorzecznie odmiennym głosem, lodowatym, beznamiętnym, po czym - od razu - odwróciła się na pięcie, ruszając w stronę drzwi. Dalej zgrabnie, lecz już w innym rytmie; coraz większy brzuch zmieniał jej ciało, sposób poruszania się, sylwetkę, krągłości, wygięcie kręgosłupa. Serce biło głośno, wręcz boleśnie obijając się o żebra; nie sądziła, że natknięcie się na Tristana w takiej sytuacji wstrząśnie nią na tyle mocno, by dotknął ją fizyczny ból, drżące kolana i nieznośnie gwałtowne ruchy poddenerwowanego dziecka, nie rozumiejącego czającego się gdzieś poza bezpiecznym łonem zagrożenia.
Stukot obcasów roznosił się echem po wąskim korytarzu, prowadzącym do gabinetu właścicieli Fantasmagorii - nie mogła zrezygnować z tego obuwia pomimo niewygody, puchnących nóg i zmęczenia. Od rana zajmowała się gośćmi oraz odpisywała na zaległą korespondencję: ubiegły tydzień spędziła w brudnym łóżku Parszywego Pasażera, zmożona nagłą słabością. Podniosła się z tego koszmaru zbyt wcześnie, ciągle była osłabiona a oczy utraciły zupełnie dawny blask, pozostając matowe, wręcz poszarzałe, musiała jednak wrócić do pracy - inaczej oszalałaby do cna. Wolała cierpieć tutaj, wdychając zapach świeżych - pomimo pory roku - kwiatów, drogich perfum i świeżo wypranych sukni, lecz nie przypuszczała, że tortury przybiorą tego popołudnia na sile.
Spotkanie, które zaplanowała z francuskim marszandem, opiekunem mającej uświetnić noworoczny spektakl syreny Genevieve, miało odbyć się wyłącznie w jej towarzystwie, lecz kapryśny - i szanowany w Paryżu, pochodzący w prostej linii od tamtejszej arystokracji - czarodziej zażądał spotkania z lordem Rosierem. Podobno łączyła ich wspólna przeszłość, nie wnikała w szczegóły, utrzymując na twarzy uprzejmy uśmiech przez całą krótką, wstępną rozmowę. Nie mogła tego zrobić, nie chciała tego zrobić, unikała spotkania z Tristanem już od kilku tygodni, doskonale rozpalnowując mijanie się z nim podczas rzadkich wizyt w magicznym balecie: wiedziała też, że nie uniknie konfrontacji, która mogłaby zakończyć się odebraniem ostatniej trzymającej ją przy zdrowych zmysłach możliwości - wyłącznie praca pozwalała wyrwać się na kilka godzin z gęstej od bólu katatonii - ale naiwnie sądziła, że stanie się to później. Dużo później. W tym momencie nie byla gotowa na spotkanie z Tristanem: spoglądanie na niego podczas spotkania Rycerzy kosztowało ją niezwykle wiele, nie do końca odchorowała tamtą wymuszoną bliskość i na samą myśl o ponownym spojrzeniu w ciemne, bezwzględne oczy robiło się jej niedobrze.
Nie miała jednak wyjścia, drogi ucieczki, szansy na ewakuację; nawet brzemienny stan nie stanowił wymówki przy tak ważnych pertraktacjach dotyczących rozpoczęcia nowego sezonu baletowego, dlatego musiała od razu skierować się do komnat Rosiera. Z trudem powstrzymując drżenie dłoni, gdy uderzała kołatką w drzwi, oczekując natychmiastowego, szorstkiego zaproszenia.
Nic takiego się jednak nie wydarzyło, stała przed progiem coraz bardziej zdziwiona, wręcz zdezorientowana, gdy dopiero po kilku minutach magiczny zamek ustąpił z trzaskiem - od kiedy zamykał drzwi tutaj, w Fantasmagorii? - a później tuż przed nią stanął jeden z nowych, baletowych nabytków w swej zupełnie nieskromnej osobie. Spąsowiałe policzki, rozczochrane złote włosy, spływające nierówno na odsłonięte ramiona, wymykające się szybko poprawianej sukni, wymiętej w newralgicznych miejscach. Umykające spojrzenie błękitnych oczu, nabrzmiałe, zaczerwione usta - od wstrzymywanego krzyku czy pocałunków? - i ten charakterystyczny rumieniec, lejący się aż na dekolt. A później: krótkie pożegnanie i powitanie, ochrypłe madame Mericourt i stukot obcasów, tym razem oddalający się, szybko, ze wstydem, nierównym tempem. Deirdre odwróciła się za nią tylko raz - blade nogi pozbawione pończoch, umknięcie z miejsca zdarzenia, coś ściskanego w garści smukłej dłoni - próbując opanować podobną reakcję ciała: wrzątek zalewający policzki i szyję. Skwar zastąpiony został jednak lodem, zmrożeniem, zaciśnięciem szczęk. Mogła się tego spodziewać.
Przekroczyła próg, podnosząc spojrzenie na stojącego za biurkiem - zasypanym papierami, rozrzuconymi w wyraźnym pośpiechu - Tristana, pierwszy raz od dwóch miesięcy patrząc mu prosto w twarz. W ciemne oczy o rozszerzonych źrenicach, na wilgotne od pocałunków usta, na tak znajome rozluźnienie przyjemnością ostro zarysowanej szczęki, na pewne ręce, szybko poprawiające ozdobny fular. Kilkadziesiąt sekund, tyle pozornie wystarczało, by zaprzeczyć rzeczywistości, by udawać, że prymitywne, męskie odruchy wcale nie domagały się zaspokojenia.
Nie z nią. Wzgardzoną i odrzuconą. Wymienioną na złotowłosą tancerkę. Starała się, z całych sił, ale nie mogła powstrzymać grymasu odrazy, pogardy i ognia wściekłości: wygięła pełne wargi, unosząc przy tym brodę. Matowe, puste spojrzenie na nowo rozgorzało intensywnym płomieniem. - To nie burdel, a balet, sir - szkoda, że o tym zapominasz, zmieniając tancerki w dziwki - wycedziła zanim zdołałaby się powstrzymać, a przez każdą głoskę przesączał się jad, szybko zahamowany przed rozlaniem się dalej. Nienawidziła go, gardziła, tęskniła za nim tak, że sprawiało jej to niemalże fizyczny ból, przeszywający ją lodowatym dreszczem. Od stóp odzianych w zbyt wysokie szpilki, przez obcisłą, ciemnozieloną suknię, po rozpuszczone, dłuższe niż ostatnio włosy, jedwabiście proste i lśniące. Okaz zdrowia - i okaz wewnętrznej śmierci; pustka została jednak zastąpiona gorejącą, niezrozumiałą wściekłością. - Sir Henry Brouhard oczekuje nas w sali bankietowej - dodała niedorzecznie odmiennym głosem, lodowatym, beznamiętnym, po czym - od razu - odwróciła się na pięcie, ruszając w stronę drzwi. Dalej zgrabnie, lecz już w innym rytmie; coraz większy brzuch zmieniał jej ciało, sposób poruszania się, sylwetkę, krągłości, wygięcie kręgosłupa. Serce biło głośno, wręcz boleśnie obijając się o żebra; nie sądziła, że natknięcie się na Tristana w takiej sytuacji wstrząśnie nią na tyle mocno, by dotknął ją fizyczny ból, drżące kolana i nieznośnie gwałtowne ruchy poddenerwowanego dziecka, nie rozumiejącego czającego się gdzieś poza bezpiecznym łonem zagrożenia.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Virginia była śliczną dziewczyną, dziewczyną, jeszcze nie kobietą, ledwie podlotkiem, który skończył swoją edukację wcześniej, niż powinien, oddając się karierze tanecznej. I w tańcu była naprawdę dobra: zwrócił na nią uwagę na scenie, gdy obrała rolę Odetty w Jeziorze Łabędzim; jej niewinna słodycz wywoływała łzy na twarzach kobiet i słabość w oczach mężczyzn, przepełnione gracją ruchy płynnie zdolne były zawładnąć całym otoczeniem, zawłaszczając uwagę tylko dla siebie. Była gwiazdą, wschodzącą, świeżą, od której nie potrafił oderwać oczu - a ona wnet zwróciła oczy ku niemu. Nie była tak piękna jak Evandra ani tak ciekawa jak Deirdre, ale okazała się wystarczająca, by zalać miodem rozognione rany samotności choć na kilka impulsywnych chwil rozkoszy. Rozczarowujących, gdy jej tchnienie, oddech ani krzyk, gdy zapach i miękkość jej skóry, gdy jedwab jej włosów, nie przypominał ani ciała brzemiennej żony, której dotknąć w ten sposób nie miałby teraz śmiałości, ani Deirdre, którą oddalił, a o której zapomnieć ani nie potrafił ani nawet nie chciał, ale wciąż chwil przyjemnych. Ledwie wypuścił ją z objęć, gdy rozległo się kołatanie - a ona ruchem zwinnych rąk uwiązała elegancką suknię, pąsowiejąc jak płatki czerwonej róży. Ze znudzeniem ocierającym się o irytację przeciągnął wzrokiem ku drzwiom, następnie znacząco spoglądając na dziewczynę, dłonią poprawiając chustę opinającą szyję - nie mówiąc nic odsunął się odeń; pojawił się dziś w Fantasmagorii, bo wezwano go w związku z koniecznością zatwierdzenia większych wydatków związanych z rozpoczętym sezonem - spodziewał się wizyty w tym tonie, jakże zaskakujący był widok Deirdre, którą Virginia minęła w otwartych drzwiach.
Nie widział jej przecież tak długo.
Kiedy stała naprzeciw niego ostatnim razem jej brzuch nie był jeszcze tak zaokrąglony, obcisła suknia uwydatniała go zbyt impertynencko - powinna ją zmienić przynajmniej do momentu rozwiązania, jej widok nie mógł ani zawstydzać ani wprowadzać w zakłopotanie młodych panien. Utkwił w niej spojrzenie, nie wypowiadając słów powiania jako pierwszy, w milczeniu obserwując wpierw zatrzaskujące się za tancerką drzwi, potem z wolna unoszący się podbródek Deirdre i ogień, który zaiskrzył w jej źrenicach. Było w tym coś zabawnego, kiedy ją poznał była tylko usłużną dziwką w Wenus, a dziś nie dość, że poczuła w sobie arogancję - to jeszcze kpiła z własnej przeszłości. Kiedy usłyszał słowa stworzonej przez niego madame Mericourt, żaden mięsień jego twarzy nie drgnął - pozostał opanowany, miała żal, to naturalne, ale wciąż brakowało jej pokory i posłuchu. Zapominała się, nie pierwszy raz - ostatnie wydarzenia naprawdę nie były w stanie nauczyć jej pokory?
- Zamierzasz złożyć w związku z tym wymówienie? - odparł spokojnie, tonem, jakby pytał o pogodę za oknem. Nie wierzył, że kiedykolwiek to zrobi, że odważy się zerwać ostatnią łączącą ich więź. Była mu należna mnóstwo pieniędzy, a tutaj je odpracowywała. Była też jedyną dziwką w Fantasmagorii, z których tak chętnie drwiła. I pozostawała jedyną dziwką, której niezmiennie i wbrew rozsądkowi pragnął, a która okazała się zbyt niewdzięczna, by mógł ją zachować przy sobie - niezależnie od tego, wciąż myślał o niej jako o swojej, wyrzuconej na bruk, prawda, ale czarna orchidea zakwitła parę lat temu tylko dzięki niemu - i nic tego nigdy nie zmieni. Bez niego - była nikim. Wciąż jednak odczuwał złość. Złość za to, że zawiodła. I gdyby nie Brouhard, oddaliłby ją natychmiast - to zaskakujące, dokąd zawędrował; kiedy dzielili dormitorium we francuskiej Akademii nic nie zapowiadało, by miał szansę zajść w życiu wysoko. - Stój - rozkazał krótko, zatrzymując ją w pół kroku - z ociąganiem wyrównując się z nią krokiem; stanąwszy naprzeciw niej, tuż przy niej, zadarł brodę, spoglądając nań z góry. - Narzuć coś na siebie - dodał, skinąwszy głową na krągłość jej łona. - Jesteś zazdrosna, Deirdre? Nie ma potrzeby, też pięknie dziś wyglądasz - stwierdził, nonszalancko unosząc ramię, by podtrzymać opadające drzwi - i przepuścić ją przodem.
Nie widział jej przecież tak długo.
Kiedy stała naprzeciw niego ostatnim razem jej brzuch nie był jeszcze tak zaokrąglony, obcisła suknia uwydatniała go zbyt impertynencko - powinna ją zmienić przynajmniej do momentu rozwiązania, jej widok nie mógł ani zawstydzać ani wprowadzać w zakłopotanie młodych panien. Utkwił w niej spojrzenie, nie wypowiadając słów powiania jako pierwszy, w milczeniu obserwując wpierw zatrzaskujące się za tancerką drzwi, potem z wolna unoszący się podbródek Deirdre i ogień, który zaiskrzył w jej źrenicach. Było w tym coś zabawnego, kiedy ją poznał była tylko usłużną dziwką w Wenus, a dziś nie dość, że poczuła w sobie arogancję - to jeszcze kpiła z własnej przeszłości. Kiedy usłyszał słowa stworzonej przez niego madame Mericourt, żaden mięsień jego twarzy nie drgnął - pozostał opanowany, miała żal, to naturalne, ale wciąż brakowało jej pokory i posłuchu. Zapominała się, nie pierwszy raz - ostatnie wydarzenia naprawdę nie były w stanie nauczyć jej pokory?
- Zamierzasz złożyć w związku z tym wymówienie? - odparł spokojnie, tonem, jakby pytał o pogodę za oknem. Nie wierzył, że kiedykolwiek to zrobi, że odważy się zerwać ostatnią łączącą ich więź. Była mu należna mnóstwo pieniędzy, a tutaj je odpracowywała. Była też jedyną dziwką w Fantasmagorii, z których tak chętnie drwiła. I pozostawała jedyną dziwką, której niezmiennie i wbrew rozsądkowi pragnął, a która okazała się zbyt niewdzięczna, by mógł ją zachować przy sobie - niezależnie od tego, wciąż myślał o niej jako o swojej, wyrzuconej na bruk, prawda, ale czarna orchidea zakwitła parę lat temu tylko dzięki niemu - i nic tego nigdy nie zmieni. Bez niego - była nikim. Wciąż jednak odczuwał złość. Złość za to, że zawiodła. I gdyby nie Brouhard, oddaliłby ją natychmiast - to zaskakujące, dokąd zawędrował; kiedy dzielili dormitorium we francuskiej Akademii nic nie zapowiadało, by miał szansę zajść w życiu wysoko. - Stój - rozkazał krótko, zatrzymując ją w pół kroku - z ociąganiem wyrównując się z nią krokiem; stanąwszy naprzeciw niej, tuż przy niej, zadarł brodę, spoglądając nań z góry. - Narzuć coś na siebie - dodał, skinąwszy głową na krągłość jej łona. - Jesteś zazdrosna, Deirdre? Nie ma potrzeby, też pięknie dziś wyglądasz - stwierdził, nonszalancko unosząc ramię, by podtrzymać opadające drzwi - i przepuścić ją przodem.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Pomieszczenie wypełniał zapach piżma, smoczego popiołu, wody kolońskiej i mandarynek; woń z jednej strony znajoma, podrażaniająca obrazy wspomnień, które już nigdy więcej nie miały się zsiścić, z drugiej zaś - frustrująco obca. Zbyt słodka, zbyt niewinna, bowiem dodatkowy aromat w miłosnym bukiecie musiała zapewnić ona. Złotowłosa trzpiotka, owszem, utalentowana i śliczna, o wielkich oczach jałówki i smukłych nogach, lecz pozbawiona jakiejkolwiek głębi, polotu, którym mogłaby czarować poza ramami spektaklu. Po zejściu ze sceny stawała się płocha i po prostu nudna, nieskora do rozmów, tęskniąca za to za wzruszeniami, pragnąca szybko stać się gwiazdą - a by dotrzeć do tego połapu, potrzebowała rozmaskować się w dorosłości. Czy to właśnie zapewniał ledwie opuszczającej nastoletnie lata Virginii Tristan? Czy tym ją zwiódł - lub ona jego? Czy naprawdę wystarczyła piękna buzia, lejące się złotem włosy i smukła kibić, by oddawał się ryzykownej przyjemności w balecie, utworzonym ku chwale imienia brzmiemiennej żony? Nigdy nie dotknął tu w ten sposób jej - pomijając gwałtowne starcie w szarościach bocznego korytarza podczas nieudanej celebracji urodzin - nigdy nie okazał afektu i to wywołało w niej paroksyzm zazdrości. Bolesne spięcie każdego mięśnia w przemęczonym ciele; zdawała sobie sprawę, że nie zdołała ukryć tych kilku zdradzieckich sekund wzburzenia, rezonujących jeszcze w roziskrzonym spojrzeniu.
Wpatrywanie się w rozluźnionego, ustatysfakcjonowanego mężczyznę było torturą. Instynktownie odnajdywała w nim detale, które dotychczas zawdzięczał tylko jej; jej ustom, jej skórze, jej pieszczotom, jej finezji i pasji. Wyrzekł się tego wszystkiego, wyrzucił ją ze swojego życia, od razu, przekreślając szansę wyjaśnień; zostawił ją w najgorszym momencie, bezradną, zagubioną i słabą. Nienawidziła go i po raz pierwszy, odkąd poznała smak jego warg w Wenus, gniew przewyższał siłą tęsknotę.
I pokorę. Struchlała tylko na moment, gdy spokojnie zadawał retoryczne pytanie, bliższe groźbie niż faktycznym rozważaniom. Potrzebowała tej pracy, namiastki normalności, codziennych obowiązków pozwalających udawać, że panuje nad własnym życiem, że wcale nie stała się pustym inferiusem, odliczającym tylko godziny do całkowitego rozpadu gnijącego coraz szybciej ciała. Musiała tu przychodzić, inaczej zwariowałaby, inaczej umarłaby - także dosłownie. Fantasmagoria gwarantowała ciepło, pożywne posiłki podczas spotkań z artystami, względny spokój, pozwalający zebrać myśli. Gdyby Rosier odebrał jej także to... Nie, nie mogła brać pod uwagę takiej możliwości. Przełknęła ślinę, zaciskajac mocno wargi, dławiąc się cisnącymi się na usta słowami. Lekki rumieniec znów wykwitł na bladych policzkach, podkreślając ich zdrowe zaokrąglenie: zdradziecka czerwień, mówiąca równie wiele, co ukryte słowa. Miała nadzieję, że uda się jej dotrzeć do drzwi na tyle szybko, by zyskać kilkanaście kroków przewagi, a przy tym zewnętrzną równowagę, lecz krótki rozkaz natychmiast zatrzymał ją w miejscu, na środku ciemnoniebieskiego dywanu. Ciało reagowało instynktownie, bez wpływu umysłu, a wyszkolone mięśnie tężały, posłuszne obcej woli.
Drgnęła, tak, jakby chciała przełamać tą klątwę, unieść brodę jeszcze wyżej i opuścić pomieszczenie, niepomna jego słów, ale - nie potrafiła tego zrobić. Zmagania z samą sobą utrudniła tylko jego bliskość, słyszała każde uderzenie niskiego obcasa skórzanych butów o parkiet, szelest ciemnej szaty, spokojny, głęboki oddech, a wkrótce w jej nozdrza uderzył intensywniejszy zapach, witający ją już na progu pokoju. Przymknęła na sekundę powieki, odruchowo zaciskając ręce w pięści, a brak wbijającej się we wnętrze dłoni ostrej krawędzi rubinu tylko wzmagał poczucie rozżalonej pustki. Zagryzienie warg nie pomogło jednak, następny rozkaz sprowokował ją do gwałtownego otworzenia oczu i spojrzenia na niego. Stał zbyt blisko, widziała cień zarostu na szczęce, nie do końca poprawnie ułożony fular i cień zaczerwienienia na szyi, ślad po miłosnej pieszczocie, po przytrzymującej go romantycznie żeńskiej dłoni lub po ustach łaknących bliskości kochanka. - Słucham? - wycedziła, nie musząc spoglądać w dół: suknia sięgała do połowy łydek, dekolt nie był zbyt głęboki, a ciemna zieleń - w jakikolwiek sposób kontrowersyjna. Ubierała się tak, jak powinna, nie ukrywając krągłości brzucha, która tak czy siak rzucała się w oczy. - Noszę dziecko mojego ukochanego, który bezpowrotnie odszedł - i zamierzam nosić je z dumą, nie ukrywając zwycięstwa życia nad śmiercią - wyartykułowała lodowato, jednocześnie informując go o tym, jaką baśń szeptała do ucha artystów i pracowników Fantasmagorii. Pogrobowiec, dziecko Mericourta, ostatni podarunek od utraconego tragicznie męża. Piękna historia, lecz co ważniejsze, historia często słyszana podczas wojennej zawieruchy. Nie zamierzała go uspokajać, wręcz przeciwnie, znów uniosła głowę, zamierzając w końcu opuścić pomieszczenie, lecz - znów ją zaatakował, popchnął, usunął spod nóg grunt. Wystarczyło kilka słów, wsączających się prosto do jej ucha toksycznym pochlebstwem, by zupełnie straciła nad sobą kontrolę. Obróciła się gwałtownie w jego stronę. Jak śmiał porównywać ją z pierwszą lepszą baletnicą, jawnie kpić z jej stanu, sądzić, że ten strzęp uwagi ją zaspokoi, uważać, że za nim tęskni, że pragnie się do niego łasić - już nie wściekłość, a czysta furia popychała ją do następnych działań, nieprzewidywalnych, ostrych. - Sè láng - wychrypiała, odruchowo zmiękczając wyzwisko przez pryzmat przyswajanego ostatnio języka, tak, jakby instynktownie obawiała się jednoznacznego obrażenia go - lecz to było tylko urywanym preludium, nie panowała nad sobą w ogóle, unosząc prawą dłoń i policzkując go z całej dostępnej siły. Prąd bólu przeszył rękę aż do nadgarstka, syknęła, a rozgrzana skóra zapiekła, lecz nie wycofała się, pełna pasji i gniewu, zazdrości i cierpienia, spinającego jej mięśnie do ponownego ataku. Palce po raz drugi miały wymierzyć siarczysty policzek, lecz utraciła przewagę zaskoczenia, szorska, męska dłoń chwyciła ją za przegub. Spoglądała prosto w jego oczy, nagle naga, obnażona z widoczną każdą, najdrobniejszą emocją, żałosną i błagalną, zamieniającą ją w kogoś, kim pogardzała - nie potrafiła tego wytrzymać, tętniącego pulsu pod opuszkami jego palców, gorącego oddechu na twarzy, lśniących gniewem - zaskoczeniem? - oczu. Znajdowali się zbyt blisko, a ona już dawno pozbyła się jakichkolwiek logicznych hamulców; uniosła drugą dłoń i przycisnęła ją do drugiego policzka mężczyzny, nieco pochylając go w swą stronę - w tej samej sekundzie robiąc to z własnymi ustami, wpijającymi się w jego rozchylone wargi.
Smakujące nagłą, wręcz bolesną rozkoszą i bólem, stratą i chwilową radością; wiedziała, że to, co robi jest instynktowne, raniące, szalone, ale musiała go pocałować. Zbadać gorącym językiem chłód zębów, rozmaskować się w tym, co utraciła - w obcym aromacie słodkich manadarynek i kwiatów, który musiała nieść ze sobą Virginia. Poczuła pod powiekami coś gorącego, ale powstrzymała łzy, odrywając własne usta od jego; nie wiedziała, ile mogła trwać rozpaczliwa pieszczota i czy ją odwzajemnił; serce boleśnie obijało się o żebra, a skośne oczy były wilgotne, gniewne, chmurne i - zupełnie bezbronne. - Smakujesz zgnilizną - wychrypiała tylko, już nie beznamiętnie, a z zawodem, z tęsknotą, z pogardą; z emocjami, które mu podkradała, próbując kreować się na kobiecą wersję jego: zawsze o krok przed innymi, władczego, panującego nad każdym aspektem otaczającego go świata.
Wpatrywanie się w rozluźnionego, ustatysfakcjonowanego mężczyznę było torturą. Instynktownie odnajdywała w nim detale, które dotychczas zawdzięczał tylko jej; jej ustom, jej skórze, jej pieszczotom, jej finezji i pasji. Wyrzekł się tego wszystkiego, wyrzucił ją ze swojego życia, od razu, przekreślając szansę wyjaśnień; zostawił ją w najgorszym momencie, bezradną, zagubioną i słabą. Nienawidziła go i po raz pierwszy, odkąd poznała smak jego warg w Wenus, gniew przewyższał siłą tęsknotę.
I pokorę. Struchlała tylko na moment, gdy spokojnie zadawał retoryczne pytanie, bliższe groźbie niż faktycznym rozważaniom. Potrzebowała tej pracy, namiastki normalności, codziennych obowiązków pozwalających udawać, że panuje nad własnym życiem, że wcale nie stała się pustym inferiusem, odliczającym tylko godziny do całkowitego rozpadu gnijącego coraz szybciej ciała. Musiała tu przychodzić, inaczej zwariowałaby, inaczej umarłaby - także dosłownie. Fantasmagoria gwarantowała ciepło, pożywne posiłki podczas spotkań z artystami, względny spokój, pozwalający zebrać myśli. Gdyby Rosier odebrał jej także to... Nie, nie mogła brać pod uwagę takiej możliwości. Przełknęła ślinę, zaciskajac mocno wargi, dławiąc się cisnącymi się na usta słowami. Lekki rumieniec znów wykwitł na bladych policzkach, podkreślając ich zdrowe zaokrąglenie: zdradziecka czerwień, mówiąca równie wiele, co ukryte słowa. Miała nadzieję, że uda się jej dotrzeć do drzwi na tyle szybko, by zyskać kilkanaście kroków przewagi, a przy tym zewnętrzną równowagę, lecz krótki rozkaz natychmiast zatrzymał ją w miejscu, na środku ciemnoniebieskiego dywanu. Ciało reagowało instynktownie, bez wpływu umysłu, a wyszkolone mięśnie tężały, posłuszne obcej woli.
Drgnęła, tak, jakby chciała przełamać tą klątwę, unieść brodę jeszcze wyżej i opuścić pomieszczenie, niepomna jego słów, ale - nie potrafiła tego zrobić. Zmagania z samą sobą utrudniła tylko jego bliskość, słyszała każde uderzenie niskiego obcasa skórzanych butów o parkiet, szelest ciemnej szaty, spokojny, głęboki oddech, a wkrótce w jej nozdrza uderzył intensywniejszy zapach, witający ją już na progu pokoju. Przymknęła na sekundę powieki, odruchowo zaciskając ręce w pięści, a brak wbijającej się we wnętrze dłoni ostrej krawędzi rubinu tylko wzmagał poczucie rozżalonej pustki. Zagryzienie warg nie pomogło jednak, następny rozkaz sprowokował ją do gwałtownego otworzenia oczu i spojrzenia na niego. Stał zbyt blisko, widziała cień zarostu na szczęce, nie do końca poprawnie ułożony fular i cień zaczerwienienia na szyi, ślad po miłosnej pieszczocie, po przytrzymującej go romantycznie żeńskiej dłoni lub po ustach łaknących bliskości kochanka. - Słucham? - wycedziła, nie musząc spoglądać w dół: suknia sięgała do połowy łydek, dekolt nie był zbyt głęboki, a ciemna zieleń - w jakikolwiek sposób kontrowersyjna. Ubierała się tak, jak powinna, nie ukrywając krągłości brzucha, która tak czy siak rzucała się w oczy. - Noszę dziecko mojego ukochanego, który bezpowrotnie odszedł - i zamierzam nosić je z dumą, nie ukrywając zwycięstwa życia nad śmiercią - wyartykułowała lodowato, jednocześnie informując go o tym, jaką baśń szeptała do ucha artystów i pracowników Fantasmagorii. Pogrobowiec, dziecko Mericourta, ostatni podarunek od utraconego tragicznie męża. Piękna historia, lecz co ważniejsze, historia często słyszana podczas wojennej zawieruchy. Nie zamierzała go uspokajać, wręcz przeciwnie, znów uniosła głowę, zamierzając w końcu opuścić pomieszczenie, lecz - znów ją zaatakował, popchnął, usunął spod nóg grunt. Wystarczyło kilka słów, wsączających się prosto do jej ucha toksycznym pochlebstwem, by zupełnie straciła nad sobą kontrolę. Obróciła się gwałtownie w jego stronę. Jak śmiał porównywać ją z pierwszą lepszą baletnicą, jawnie kpić z jej stanu, sądzić, że ten strzęp uwagi ją zaspokoi, uważać, że za nim tęskni, że pragnie się do niego łasić - już nie wściekłość, a czysta furia popychała ją do następnych działań, nieprzewidywalnych, ostrych. - Sè láng - wychrypiała, odruchowo zmiękczając wyzwisko przez pryzmat przyswajanego ostatnio języka, tak, jakby instynktownie obawiała się jednoznacznego obrażenia go - lecz to było tylko urywanym preludium, nie panowała nad sobą w ogóle, unosząc prawą dłoń i policzkując go z całej dostępnej siły. Prąd bólu przeszył rękę aż do nadgarstka, syknęła, a rozgrzana skóra zapiekła, lecz nie wycofała się, pełna pasji i gniewu, zazdrości i cierpienia, spinającego jej mięśnie do ponownego ataku. Palce po raz drugi miały wymierzyć siarczysty policzek, lecz utraciła przewagę zaskoczenia, szorska, męska dłoń chwyciła ją za przegub. Spoglądała prosto w jego oczy, nagle naga, obnażona z widoczną każdą, najdrobniejszą emocją, żałosną i błagalną, zamieniającą ją w kogoś, kim pogardzała - nie potrafiła tego wytrzymać, tętniącego pulsu pod opuszkami jego palców, gorącego oddechu na twarzy, lśniących gniewem - zaskoczeniem? - oczu. Znajdowali się zbyt blisko, a ona już dawno pozbyła się jakichkolwiek logicznych hamulców; uniosła drugą dłoń i przycisnęła ją do drugiego policzka mężczyzny, nieco pochylając go w swą stronę - w tej samej sekundzie robiąc to z własnymi ustami, wpijającymi się w jego rozchylone wargi.
Smakujące nagłą, wręcz bolesną rozkoszą i bólem, stratą i chwilową radością; wiedziała, że to, co robi jest instynktowne, raniące, szalone, ale musiała go pocałować. Zbadać gorącym językiem chłód zębów, rozmaskować się w tym, co utraciła - w obcym aromacie słodkich manadarynek i kwiatów, który musiała nieść ze sobą Virginia. Poczuła pod powiekami coś gorącego, ale powstrzymała łzy, odrywając własne usta od jego; nie wiedziała, ile mogła trwać rozpaczliwa pieszczota i czy ją odwzajemnił; serce boleśnie obijało się o żebra, a skośne oczy były wilgotne, gniewne, chmurne i - zupełnie bezbronne. - Smakujesz zgnilizną - wychrypiała tylko, już nie beznamiętnie, a z zawodem, z tęsknotą, z pogardą; z emocjami, które mu podkradała, próbując kreować się na kobiecą wersję jego: zawsze o krok przed innymi, władczego, panującego nad każdym aspektem otaczającego go świata.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zatrzymała się - wciąż miał nad nią władzę, wciąż była mu posłuszna, choć rozdzieliło ich tak wiele; nigdy nie zwolnił jej przecież z posłuszeństwa, była mu je winna, za wszystko, co dotąd dla niej zrobił - za wszystko, co jej ofiarował i wreszcie za to, kim się stała - bo tego ostatniego odebrać jej już przecież nie mógł. Zawiodła go i okłamała, wybaczyć jej tego nie mógł, nie miał już miejsca dla niej i umyślnie sprowadzonych na świat bękartów. Nie tylko nie chciał, nie mógł dać jej tego, czego pragnęła, byłoby to objawem słabości - a na tę już pozwolić sobie nie mógł. Wyrzucił ją - bo to zrobić musiał. Wyrzucił ją - bo takie rozwiązanie było najlepsze i najwygodniejsze dla niego, ale sama sobie na to zapracowała. Winna być ostrożniejsza. Obwiniał ją o wszystko, co się wydarzyło, doszukując się w jej zachowaniu perfidii mającej utkać - jak zawsze - precyzyjnie obmyślony plan, skutkiem którego zyskałaby wreszcie wygodne życie. Nie mógł jej go dać - nie w ten sposób. Biała Willa zionęła pustką, a on stracił samotnię dającą radość; w tym momencie najsilniej odczuwał jednak niegasnący gniew tym mocniej roziskrzony jej złością. Perfekcyjnym kłamstwem mogła okłamać każdego gościa Fantasmagorii, ale on znał przecież prawdę, która wybrzmiała właśnie pokraczną dwuznacznością.
- Nosisz bękarta, który nigdy nie prosił się o przyjście na świat, Deirdre. Bądź tak uprzejma i zaoszczędź mu wstydu, zanim twoje życie przegra nie ze śmiercią, a z szarą rzeczywistością i oboje wylecicie nawet stąd - oświadczył krótko, wciąż nie tonem prośby; nie chciała się pozbyć tego dziecka, to mogła się chociaż okryć, by uczynić go mniej widocznym, nie dla siebie - a dla młodych panien, które przemierzały korytarze Fantasmagorii. Nie dopuszczał do siebie myśli, że mogłaby się mu sprzeciwić, w jakiś sposób wiedział, że nie był jeszcze gotowy pozwolić jej odejść - nie całkiem. I w ten sam sposób był pewien, że ona sama też nie byłaby w stanie go opuścić. Wyhodował tę żmiję od istoty ledwie wyglądającej zza rozbitych skorupek miękkiego jaja, a stworzenie chowane w niewoli nie jest w stanie poradzić sobie na wolności. Mogła syczeć, obnażać kły i wysuwać pazury, ale dobrze wiedział, że na tym kończył się jej wachlarz możliwości - na pierwszą komendę podkuli ogon i, choćby jak teraz, zaskamle i wykona polecenie. Złość iskrzyła w jej oczach prawie namacalnie - niemal czuł gorąc bijący od uderzającego z łomotem jej serca, wzburzenie, furię, napięcie - pasję.
Nie mógł rozpoznać chińskiego zwrotu, nie znał jego znaczenia, a ton jej głosu nie pozwolił mu rozpoznać go jako inwektywy, być może dlatego uniesiona ręka dawnej kochanki zdołała go zaskoczyć; głowa osunęła się pod wpływem bolesnego uderzenia, przysłaniając rozrzuconym włosem, a on na ślepo odnalazł przegub jej dłoni i szarpnął ku sobie gwałtownie, wykręcając jej rękę, nie dbając wcale o znajdujące się pomiędzy nimi łono wypełnione trzecim życiem. Odnalazł jej spojrzenie - tak silne, tak przejęte, tak naznaczone gniewem, bijące furią - w odpowiedzi złowieszczo jedynie unosząc kącik ust w krzywej parodii uśmiechu. Skóra piekła, ale Deirdre nie była w stanie zrobić mu w ten sposób prawdziwej krzywdy - mogła jedynie skrzywdzić jego dumę; uchwycił jej spojrzenie, podtrzymując ją z czymś, co dawało obietnicę odpłaty za ten niesforny wybryk. Nim jednak zareagował, poczuł jej dłoń między kosmykami włosów i ciepło jej ust na własnych, sięgających go z wygłodniałą tęsknotą. Nie wypuścił przegubu jej dłoni, ściskał go tak mocno, że bielały mu knykcie, drugą rękę złożył na tyle jej głowy, marząc o tym, by zacisnąć ją tak mocno, aż czaszka zagruchocze i popękała na drobiny, że zsunie dłoń na jej gardło i zaciśnie ją co sił, że ją zmiażdży, zniszczy, unicestwi, agresywnie chłonąc słodycz jej krótkiej pieszczoty. Krótkiej, nie nalegał, gdy się odsunęła - choć nie wypuścił jej z uścisku; jak prosto z tej pozycji byłoby pozbawić ją życia. Namiętności go gubiły, ale nie dziś - dopiero co opuścił wątłe i czułe ramiona nudnej kochanki, nie miał wcale chęci na więcej. Nie odwzajemnił jej pocałunku.
Przekręcił głową przecząco, mogła chcieć udawać jego emocje, ale wcale ich nie odczuwała - nie były jej. Nie była krok przed nim, nie dzisiaj, nigdy. Nieudolne próby wygrania toczącej się między nimi walki przypominały dziś bardziej desperackie próby utrzymania się na powierzchni tonącej podczas sztormu łodzi.
- Nie, nie smakuję - odparł zatem niewzruszenie, patrząc w jej oczy, wreszcie pojmując, jaka kara za jej wybryk okazać się może najdotkliwsza. Kąciki ust, tym razem obydwa, ponownie uniosły się w górę. Virginia była przeciwieństwem zgnilizny - była młoda, pełna życia i piękna. Nie powinny na siebie tutaj natrafić, ale to się wydarzyło i na to nie miał już wpływu. Smakował bergamotką perfum młodej baletnicy, nie zgnilizną. - Ale ty - dodał zaraz, pogardliwie i pusto, przesunął dłoń z tyłu głowy na jej podbródek, zaciskając palce wokół jej szczęki i unosząc go lekko, by nie mogła uciec od niego spojrzeniem - ty wciąż smakujesz kłamstwem - nieprzerwanie, nieustannie, zawsze - Pojawiłaś się na spotkaniu z człowiekiem o pękatej sakiewce, Czarna Orchideo. Sądzi, że to jego dziecko? Nie byłby tak głupi, jaką bajkę opowiedziałaś jemu? - Zadarł lekko brodę, choć przy tak niewielkiej odległości między nimi i tak patrzył na nią z góry. Rinnal Bulstrode był wybitnym ekonomistą, wiedział o tym, jego towarzystwo przy Deirdre nie mogło być dziełem przypadku. Znów zawodziła. - Miotasz się jak zagubione kocię, bo nie potrafisz być samodzielna - bo jesteś nikim beze mnie. - Tylko na tyle cię stać? Na prychanie i rzucanie na oślep rękami? Miałem cię kiedyś za rozsądniejszą, ale to nie pierwszy i nie ostatni raz, kiedy się na tobie srodze zawiodłem - stwierdził z zawodem wyraźnie dźwięczącym w każdej głosce. Na moment stracił panowanie, otoczenie stało się obce, a sytuacja wymknęła się spod jego kontroli, ale wystarczyło ściągnąć wodze galopującego krajobrazu, by wszystko wróciło do normy.
- Nosisz bękarta, który nigdy nie prosił się o przyjście na świat, Deirdre. Bądź tak uprzejma i zaoszczędź mu wstydu, zanim twoje życie przegra nie ze śmiercią, a z szarą rzeczywistością i oboje wylecicie nawet stąd - oświadczył krótko, wciąż nie tonem prośby; nie chciała się pozbyć tego dziecka, to mogła się chociaż okryć, by uczynić go mniej widocznym, nie dla siebie - a dla młodych panien, które przemierzały korytarze Fantasmagorii. Nie dopuszczał do siebie myśli, że mogłaby się mu sprzeciwić, w jakiś sposób wiedział, że nie był jeszcze gotowy pozwolić jej odejść - nie całkiem. I w ten sam sposób był pewien, że ona sama też nie byłaby w stanie go opuścić. Wyhodował tę żmiję od istoty ledwie wyglądającej zza rozbitych skorupek miękkiego jaja, a stworzenie chowane w niewoli nie jest w stanie poradzić sobie na wolności. Mogła syczeć, obnażać kły i wysuwać pazury, ale dobrze wiedział, że na tym kończył się jej wachlarz możliwości - na pierwszą komendę podkuli ogon i, choćby jak teraz, zaskamle i wykona polecenie. Złość iskrzyła w jej oczach prawie namacalnie - niemal czuł gorąc bijący od uderzającego z łomotem jej serca, wzburzenie, furię, napięcie - pasję.
Nie mógł rozpoznać chińskiego zwrotu, nie znał jego znaczenia, a ton jej głosu nie pozwolił mu rozpoznać go jako inwektywy, być może dlatego uniesiona ręka dawnej kochanki zdołała go zaskoczyć; głowa osunęła się pod wpływem bolesnego uderzenia, przysłaniając rozrzuconym włosem, a on na ślepo odnalazł przegub jej dłoni i szarpnął ku sobie gwałtownie, wykręcając jej rękę, nie dbając wcale o znajdujące się pomiędzy nimi łono wypełnione trzecim życiem. Odnalazł jej spojrzenie - tak silne, tak przejęte, tak naznaczone gniewem, bijące furią - w odpowiedzi złowieszczo jedynie unosząc kącik ust w krzywej parodii uśmiechu. Skóra piekła, ale Deirdre nie była w stanie zrobić mu w ten sposób prawdziwej krzywdy - mogła jedynie skrzywdzić jego dumę; uchwycił jej spojrzenie, podtrzymując ją z czymś, co dawało obietnicę odpłaty za ten niesforny wybryk. Nim jednak zareagował, poczuł jej dłoń między kosmykami włosów i ciepło jej ust na własnych, sięgających go z wygłodniałą tęsknotą. Nie wypuścił przegubu jej dłoni, ściskał go tak mocno, że bielały mu knykcie, drugą rękę złożył na tyle jej głowy, marząc o tym, by zacisnąć ją tak mocno, aż czaszka zagruchocze i popękała na drobiny, że zsunie dłoń na jej gardło i zaciśnie ją co sił, że ją zmiażdży, zniszczy, unicestwi, agresywnie chłonąc słodycz jej krótkiej pieszczoty. Krótkiej, nie nalegał, gdy się odsunęła - choć nie wypuścił jej z uścisku; jak prosto z tej pozycji byłoby pozbawić ją życia. Namiętności go gubiły, ale nie dziś - dopiero co opuścił wątłe i czułe ramiona nudnej kochanki, nie miał wcale chęci na więcej. Nie odwzajemnił jej pocałunku.
Przekręcił głową przecząco, mogła chcieć udawać jego emocje, ale wcale ich nie odczuwała - nie były jej. Nie była krok przed nim, nie dzisiaj, nigdy. Nieudolne próby wygrania toczącej się między nimi walki przypominały dziś bardziej desperackie próby utrzymania się na powierzchni tonącej podczas sztormu łodzi.
- Nie, nie smakuję - odparł zatem niewzruszenie, patrząc w jej oczy, wreszcie pojmując, jaka kara za jej wybryk okazać się może najdotkliwsza. Kąciki ust, tym razem obydwa, ponownie uniosły się w górę. Virginia była przeciwieństwem zgnilizny - była młoda, pełna życia i piękna. Nie powinny na siebie tutaj natrafić, ale to się wydarzyło i na to nie miał już wpływu. Smakował bergamotką perfum młodej baletnicy, nie zgnilizną. - Ale ty - dodał zaraz, pogardliwie i pusto, przesunął dłoń z tyłu głowy na jej podbródek, zaciskając palce wokół jej szczęki i unosząc go lekko, by nie mogła uciec od niego spojrzeniem - ty wciąż smakujesz kłamstwem - nieprzerwanie, nieustannie, zawsze - Pojawiłaś się na spotkaniu z człowiekiem o pękatej sakiewce, Czarna Orchideo. Sądzi, że to jego dziecko? Nie byłby tak głupi, jaką bajkę opowiedziałaś jemu? - Zadarł lekko brodę, choć przy tak niewielkiej odległości między nimi i tak patrzył na nią z góry. Rinnal Bulstrode był wybitnym ekonomistą, wiedział o tym, jego towarzystwo przy Deirdre nie mogło być dziełem przypadku. Znów zawodziła. - Miotasz się jak zagubione kocię, bo nie potrafisz być samodzielna - bo jesteś nikim beze mnie. - Tylko na tyle cię stać? Na prychanie i rzucanie na oślep rękami? Miałem cię kiedyś za rozsądniejszą, ale to nie pierwszy i nie ostatni raz, kiedy się na tobie srodze zawiodłem - stwierdził z zawodem wyraźnie dźwięczącym w każdej głosce. Na moment stracił panowanie, otoczenie stało się obce, a sytuacja wymknęła się spod jego kontroli, ale wystarczyło ściągnąć wodze galopującego krajobrazu, by wszystko wróciło do normy.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Drzwi już dawno zamknęły się z trzaskiem, więżąc Deirdre w potrzasku niemożliwym do wytrzymania. Powietrze cuchnęło obcą kobietą i tak bliskim jej mężczyzną, a każdy wystawny detal architektury wnętrza uderzał ją w twarz, pokazując, jak zbędna się stała, jak niewiele - nic? - miała wspólnego z tym światem. I z tym człowiekiem, nonszalancko zabawiającym się z wpatrzoną w niego baletnicą, potrafiąc jedynie wykorzystywać, ranić, budować coś na zwłokach drżących jeszcze w agonalnych konwulsjach. Żałowała, że umówiła spotkanie z marszandem, przeklinała go w myślach - unikała przecież właściciela la Fantasmagorii tak długo, licząc, że zapomni jego twarz, barwę ciemnych oczu, drobną zmarszczkę pomiędzy brwiami; że rozłąka zmniejszy cierpienie. Nic takiego się nie stało: wpatrywała się w niego teraz z tym samym bólem, przesłanianym gwałtownym gniewem. Syciła się tą wściekłością, wcale nie próbując nad nią panować, wiedziała bowiem, że to bezskuteczne - i że tylko gniew, wrzątek zalewający żyły, serce płonące żywcem oddziela ją od żałosnej rozpaczy. Od błagania o to, by przestał.
Myślała, naiwnie, że pozwoli jej odejść, że wkrótce znajdą się w zbawiennym chłodzie korytarza, a później - w sterylizującej porywy furii obecności osoby trzeciej, lecz Tristan musiał kryć swój prawdziwy charakter przed oczami innych. Szanowany nestor, kochający mąż, wpływowy arystokrata, pieprzony sukinsyn. Krótkie, pozbawione emocji słowa, jakimi sprostował teatralną wypowiedź, zabolały ją nie jak policzek - a jak cios z pięści w brzuch, w wrażliwe łono, w splot słoneczny. Prawie zgięła się pod ciężarem pogardliwej groźby. Zdławiła odpowiedź, nie chcąc zniżać się do jego poziomu - lub podejrzewając, że gdyby tylko rozchyliła usta, wydarłby się z nich charkot gniewu, brzmiący raczej jak piskliwa zapowiedź szlochu. Do tego dopuścić nie mogła, nie zamierzała; cała była jednak emocją, pozbawioną kontroli i planu falą sztormu, burzowym podmuchem wiatru, zmieniającym kierunek pod wpływem nieuświadomionego przekleńśtwa. Musiała to zrobić, wymierzyć mu choć namiastkę sprawiedliwości, pokazać, co tak naprawdę o nim sądzi - podskórnie, pod uwielbieniem, fascynając, szacunkiem, pożądaniem i psim oddaniem, z jakim nieustannie na niego spoglądała. Wierna, zależna, hołubiąca każde zwycięstwo, lecząca umiejętnym dotykiem rany, osładzająca pokonywanie przeszkód.
A w końcu - całująca ją z dawną pasją, z tęsknotą, z gniewem; z miłością, najpierw gwałtowną, a później - niknącą w nieczułości jego warg. Obojętnych, biernych; prawie nie czuła dłoni wbijającej się w tył czaszki, to pustka pocałunku pozbawionego wzajemności rozrywała ją na drobne kawałki. Nie dał porwać się znajomej pasji, nie wyszarpał dla siebie intensywniejszej bliskości. Czy tak czuł się, obdarzając pieszczotą zamordowane przed momentem kochanki? Deirdre nie rozumiała, co mogło być w tym cudownego - jej serce przyśpieszyło rytm, lecz była to melodia paniki, szarpiącego bólu, silniejszego nawet niż w chwili, w której wyrzucał ją z Białej Willi. Wtedy miała jeszcze nadzieję, odeszła przecież od razu, z godnością, szybko znikając mu z oczu - teraz dawała upust tęsknocie, lecz nawet sama nie potrafiła uwierzyć w to, że całowała go z wyrafinowania, by w odpowiedni sposób przypieczętować ich rozstanie, by pożegnać go po raz ostatni. Jej reakcja była tylko histerią, słabością, żałosnym skowytem i równie zawstydzającą próbą - doprowadzała ją mimo wszystko do końca, wymieniając ostatni gorący oddech, nim odsunęła się na tyle na ile jej pozwolił. Świadoma, że skośne oczy lśnią wilgocią, jeszcze nieskraplającą się na policzkach, a wargi drżą.
Kochała go. Kochała go i nienawidziła, a to drugie z uczuć, równie destrukcyjne i straszne, przejęło nad nią kontrolę. Tristan upokarzał ją każdą wypowiedzianą z triumfującym uśmiechem głoską, upadlał, uderzał w czułe punkty. Ból promieniował z serca do przełyku, gardła, ale i w dół, ku pełnemu brzuchowi. Zbladła, krew odpłynęła jej z twarzy, a ruchy dziecka przyśpieszyły jak nigdy; stały się gwałtowne, urywane, z nieregularnymi przerwami. Zachwiała się na wysokich obcasach, nie mogła jednak pozwolić na okazanie słabości, jakiejkolwiek. I tak wystarczająco się obnażyła, składając na jego obojętnych ustach rozpaczliwy pocałunek. Czy to naprawdę miało być pożegnanie? Czy odejdzie - z wiecznym nalotem gorzkiego smaku mandarynki i rozmarynu na pełnych wargach?
- Spełnię twoje oczekiwania, jak zawsze, sir- wycedziła, nie ruszając się nawet o cal: najchętniej wyrwałaby rękę z uścisku, bolała, coraz bardziej; traciła czucie w palcach, krew nie dopływała do dłoni, ale gotowa była odgryźć własny język, byleby tylko nie prosić o to, by ją wypuścił. To już nie była furia a prawie amok, instynktowna reakcja osoby śmiertelnie zranionej, wykrwawiającej się w zastraszającym tempie. - Nie musisz kłopotać się wyrzuceniem mnie stąd, odchodzę. Dokończę przygotowania do zimowego i noworocznego repertuaru, wykonam perfekcyjnie pozostawione obowiązki. A później - nigdy więcej mnie już tu nie zobaczysz - jej ton przypominał syk, zjadliwy, płonący; wyrzucała słowa niczym egzotyczny wąż jad, kosztem własnych sił życiowych. - I tak, znajdę mężczyznę o pękatej sakiewce; będę go rżnąć i ssać tak, jak tylko ja potrafię - a on uczyni mnie swoją żoną. Będę opowiadać mu baśnie, z których tak lubisz kpić, dam mu rozkosz, której ty nigdy już nie doświadczysz, a on zadba o mnie i moje dziecko - Czy to w ogóle budziło w nim zazdrość, czy cokolwiek jeszcze dla niego znaczyła? Znów przecież stała się Czarną orchideą - a jej czarne oczy lśniły pożogą, cała drżała, musiał to czuć. Deptała świętości, własną godność, wypracowaną dumę: lecz nie pozostawił jej wyjścia. Im bardziej ją tłamsił, tym gwałtowniej wyrywała się ku wolności; im więcej razy spluwał w twarz oskarżeniami i pogardą, tym silniejsza się stawała. Musiała w to uwierzyć. W to, że przetrwa bez niego. - Nie obawiaj się, będę cię regularnie spłacać z jego pieniędzy. A nas - nie będzie łączyć nic poza długiem i służbą Czarnemu Panu - tu głos lekko się załamał; tak wiele mu zawdzięczała, tak wiele się przy nim nauczyła, lecz - to nie było już istotne, odepchnął ją, wyrzucił, wyrzekł się jej. Nie chciał, by trwała u jego boku, wypowiadanymi deklaracjami spełniała więc zapewne jego fantazje i marzenia. Ta świadomość bolała, cierpienie kryło się gdzieś pod powiekami, lecz łzy zniknęły. Zmiecone przez wściekłość i poczucie odrzucenia: ostateczny dowód na to, że wykreślił ją ze swego życia.
- Stać mnie na wiele więcej - i doskonale o tym wiesz- wychrypiała jeszcze, próbując oswobidzić brodę z jego uścisku, niczym koń starający wyrwać się z kantaru. Szept brzmiał jak groźba, błysk spoglądających na niego z ukosa oczu mógł sugerować najgorszą niespodziankę. Rozjuszył ją, zapalił wilgotny grunt: w pewien sposób, spoglądając na tę sytuację z dystansu, była pod wrażeniem - nikt wcześniej nie wzbudził w niej takiej furii. - A teraz mnie puszczaj - mamy obowiazki do wypełnienia. Potem możesz wrócić do rżnięcia baletnic, żywych lub martwych, jak wolisz - wychrypiała z pogardą - i skrywaną zazdrością, bo to one budziły w nim pożądanie, burzyły krew, doświadczały rozkoszy sygnowanej jego ciałem - ta świadomość tylko wzmagała tortury. Krew zupełnie odpłynęła z jej twarzy, skroń pulsowała bólem, nozdrza rozszerzyły się, rozpaczliwie wciągając powietrze - czy to miało być pożegnanie? Czy tak smakowała śmierć - zawodem, odtrąceniem i piekielnym gniewem, dokonującym jeszcze większego spustoszenia? Pierś unosiła się w spazmatycznym oddechu i potrzebowała wszystkich sił, by nie dotknąć dłońmi brzucha, nie spróbować uspokoić dziecka, które nagle zamarło w bezruchu.
Myślała, naiwnie, że pozwoli jej odejść, że wkrótce znajdą się w zbawiennym chłodzie korytarza, a później - w sterylizującej porywy furii obecności osoby trzeciej, lecz Tristan musiał kryć swój prawdziwy charakter przed oczami innych. Szanowany nestor, kochający mąż, wpływowy arystokrata, pieprzony sukinsyn. Krótkie, pozbawione emocji słowa, jakimi sprostował teatralną wypowiedź, zabolały ją nie jak policzek - a jak cios z pięści w brzuch, w wrażliwe łono, w splot słoneczny. Prawie zgięła się pod ciężarem pogardliwej groźby. Zdławiła odpowiedź, nie chcąc zniżać się do jego poziomu - lub podejrzewając, że gdyby tylko rozchyliła usta, wydarłby się z nich charkot gniewu, brzmiący raczej jak piskliwa zapowiedź szlochu. Do tego dopuścić nie mogła, nie zamierzała; cała była jednak emocją, pozbawioną kontroli i planu falą sztormu, burzowym podmuchem wiatru, zmieniającym kierunek pod wpływem nieuświadomionego przekleńśtwa. Musiała to zrobić, wymierzyć mu choć namiastkę sprawiedliwości, pokazać, co tak naprawdę o nim sądzi - podskórnie, pod uwielbieniem, fascynając, szacunkiem, pożądaniem i psim oddaniem, z jakim nieustannie na niego spoglądała. Wierna, zależna, hołubiąca każde zwycięstwo, lecząca umiejętnym dotykiem rany, osładzająca pokonywanie przeszkód.
A w końcu - całująca ją z dawną pasją, z tęsknotą, z gniewem; z miłością, najpierw gwałtowną, a później - niknącą w nieczułości jego warg. Obojętnych, biernych; prawie nie czuła dłoni wbijającej się w tył czaszki, to pustka pocałunku pozbawionego wzajemności rozrywała ją na drobne kawałki. Nie dał porwać się znajomej pasji, nie wyszarpał dla siebie intensywniejszej bliskości. Czy tak czuł się, obdarzając pieszczotą zamordowane przed momentem kochanki? Deirdre nie rozumiała, co mogło być w tym cudownego - jej serce przyśpieszyło rytm, lecz była to melodia paniki, szarpiącego bólu, silniejszego nawet niż w chwili, w której wyrzucał ją z Białej Willi. Wtedy miała jeszcze nadzieję, odeszła przecież od razu, z godnością, szybko znikając mu z oczu - teraz dawała upust tęsknocie, lecz nawet sama nie potrafiła uwierzyć w to, że całowała go z wyrafinowania, by w odpowiedni sposób przypieczętować ich rozstanie, by pożegnać go po raz ostatni. Jej reakcja była tylko histerią, słabością, żałosnym skowytem i równie zawstydzającą próbą - doprowadzała ją mimo wszystko do końca, wymieniając ostatni gorący oddech, nim odsunęła się na tyle na ile jej pozwolił. Świadoma, że skośne oczy lśnią wilgocią, jeszcze nieskraplającą się na policzkach, a wargi drżą.
Kochała go. Kochała go i nienawidziła, a to drugie z uczuć, równie destrukcyjne i straszne, przejęło nad nią kontrolę. Tristan upokarzał ją każdą wypowiedzianą z triumfującym uśmiechem głoską, upadlał, uderzał w czułe punkty. Ból promieniował z serca do przełyku, gardła, ale i w dół, ku pełnemu brzuchowi. Zbladła, krew odpłynęła jej z twarzy, a ruchy dziecka przyśpieszyły jak nigdy; stały się gwałtowne, urywane, z nieregularnymi przerwami. Zachwiała się na wysokich obcasach, nie mogła jednak pozwolić na okazanie słabości, jakiejkolwiek. I tak wystarczająco się obnażyła, składając na jego obojętnych ustach rozpaczliwy pocałunek. Czy to naprawdę miało być pożegnanie? Czy odejdzie - z wiecznym nalotem gorzkiego smaku mandarynki i rozmarynu na pełnych wargach?
- Spełnię twoje oczekiwania, jak zawsze, sir- wycedziła, nie ruszając się nawet o cal: najchętniej wyrwałaby rękę z uścisku, bolała, coraz bardziej; traciła czucie w palcach, krew nie dopływała do dłoni, ale gotowa była odgryźć własny język, byleby tylko nie prosić o to, by ją wypuścił. To już nie była furia a prawie amok, instynktowna reakcja osoby śmiertelnie zranionej, wykrwawiającej się w zastraszającym tempie. - Nie musisz kłopotać się wyrzuceniem mnie stąd, odchodzę. Dokończę przygotowania do zimowego i noworocznego repertuaru, wykonam perfekcyjnie pozostawione obowiązki. A później - nigdy więcej mnie już tu nie zobaczysz - jej ton przypominał syk, zjadliwy, płonący; wyrzucała słowa niczym egzotyczny wąż jad, kosztem własnych sił życiowych. - I tak, znajdę mężczyznę o pękatej sakiewce; będę go rżnąć i ssać tak, jak tylko ja potrafię - a on uczyni mnie swoją żoną. Będę opowiadać mu baśnie, z których tak lubisz kpić, dam mu rozkosz, której ty nigdy już nie doświadczysz, a on zadba o mnie i moje dziecko - Czy to w ogóle budziło w nim zazdrość, czy cokolwiek jeszcze dla niego znaczyła? Znów przecież stała się Czarną orchideą - a jej czarne oczy lśniły pożogą, cała drżała, musiał to czuć. Deptała świętości, własną godność, wypracowaną dumę: lecz nie pozostawił jej wyjścia. Im bardziej ją tłamsił, tym gwałtowniej wyrywała się ku wolności; im więcej razy spluwał w twarz oskarżeniami i pogardą, tym silniejsza się stawała. Musiała w to uwierzyć. W to, że przetrwa bez niego. - Nie obawiaj się, będę cię regularnie spłacać z jego pieniędzy. A nas - nie będzie łączyć nic poza długiem i służbą Czarnemu Panu - tu głos lekko się załamał; tak wiele mu zawdzięczała, tak wiele się przy nim nauczyła, lecz - to nie było już istotne, odepchnął ją, wyrzucił, wyrzekł się jej. Nie chciał, by trwała u jego boku, wypowiadanymi deklaracjami spełniała więc zapewne jego fantazje i marzenia. Ta świadomość bolała, cierpienie kryło się gdzieś pod powiekami, lecz łzy zniknęły. Zmiecone przez wściekłość i poczucie odrzucenia: ostateczny dowód na to, że wykreślił ją ze swego życia.
- Stać mnie na wiele więcej - i doskonale o tym wiesz- wychrypiała jeszcze, próbując oswobidzić brodę z jego uścisku, niczym koń starający wyrwać się z kantaru. Szept brzmiał jak groźba, błysk spoglądających na niego z ukosa oczu mógł sugerować najgorszą niespodziankę. Rozjuszył ją, zapalił wilgotny grunt: w pewien sposób, spoglądając na tę sytuację z dystansu, była pod wrażeniem - nikt wcześniej nie wzbudził w niej takiej furii. - A teraz mnie puszczaj - mamy obowiazki do wypełnienia. Potem możesz wrócić do rżnięcia baletnic, żywych lub martwych, jak wolisz - wychrypiała z pogardą - i skrywaną zazdrością, bo to one budziły w nim pożądanie, burzyły krew, doświadczały rozkoszy sygnowanej jego ciałem - ta świadomość tylko wzmagała tortury. Krew zupełnie odpłynęła z jej twarzy, skroń pulsowała bólem, nozdrza rozszerzyły się, rozpaczliwie wciągając powietrze - czy to miało być pożegnanie? Czy tak smakowała śmierć - zawodem, odtrąceniem i piekielnym gniewem, dokonującym jeszcze większego spustoszenia? Pierś unosiła się w spazmatycznym oddechu i potrzebowała wszystkich sił, by nie dotknąć dłońmi brzucha, nie spróbować uspokoić dziecka, które nagle zamarło w bezruchu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Najpierw skinął głową - powoli - przyjmując do wiadomości jej zapewnienie, nie zelżał przy tym jednak uścisku ani na jej ręce ani na jej twarzy; dostrzegał subtelne zmiany w jej źrenicach, gniew rósł, iskry żarzyły się coraz silniejszym światłem, lecz nie sądził, by Deirdre zdolna była zrobić teraz cokolwiek. Nie mogła się poruszyć, nie mogła zranić go fizycznie - co próbowała - mogła jednak zranić go po tysiąckroć silniej innym sposobem.
Nie sądził, że odważy się odejść. Jej syczące wyznanie oplotło się wokół jego szyi jak duszna pętla wisielca, należała do niego i nie mogła go opuścić. Szalę goryczy przelało jednak dopiero kolejne wyznanie, tak obrazowo rysujące jej zmarnowaną przyszłość w ramionach innego mężczyzny - nie, wiedział, że nigdy by się z tym nie pogodził i wiedział, że nigdy nie oddałby jej nikomu; jeśli nie zamierzał mieć jej on, nie będzie jej miał nikt. A ona nie sądziła przecież, że mogłoby się stać inaczej. W końcu wypuścił ją z uścisku, jakby w odpowiedzi na jej szarpaninę, choć szarpiącej się klaczy nie wolno było ustępować. W pierwszym odruchu drgnęła mu ręka z zamiarem ukarania jej za te zbyt odważne słowa, pohamował jednak ten gest: ten, kto dzierży władzę, nie musi o niej przypominać co krok. Miotanie się w gwałtownej złości byłoby utratą kontroli, a ta jest słabością, ale co gorsza wyrażałoby to także - a może przede wszystkim - szczeniacką bezsilnością wobec jej planu, byłoby okazaniem krwawiącej rany i przyznaniem tego, co usłyszeć od niego przecież chciała, szarpiąc za najniższe struny zrozpaczonych emocji. Czy był w jej rękach tylko marionetką? Nie, stał się wszak przywódca potężnego rodu. Pierścień, który błyszczał na jego palcu, dawał mu władzę znacznie większą, niż miał nad nią samą, nie tylko on, ale i mężczyzna, któremu oddała się wcześniej, a który zrujnował jej życie. Wyobrażała sobie, że z nim będzie prościej? Nie było mu łatwo zachować kontroli nad każdym fragmentem swojego ciała, nie było mu łatwo powstrzymać odruchu i zapanować nad mimiką. Wiedział jednak, że jeśli nie zachowa panowania nad sobą, wtedy utraci je również nad sytuacją, a na to pozwolić sobie nie mógł. To on, nie ona, miał wyjść z tego z twarzą - niczego nie tracąc, w tym jej, zbyt cennej, by pozwolić jej wyślizgnąć się z jego rąk. Wyrzucił ją, kazał jej odejść, ale nigdy nie zerwie wiążącego ją łańcucha, bo gdyby nie ten łańcuch - nigdy by nie powstała. To dzięki niemu jest wdową, która może pokazać się w towarzystwie pomimo rosnącego brzucha, nie dziwką rzuconą w rynsztok, choć dziś był pewien, że popełnił wtedy błąd. Jeśli zamierzała pieprzyć się z innymi, była mniej warta, niż kiedykolwiek sądził - zawód gonił zawód.
- Masz plan na przyszłość, dobrze to słyszeć - odparł z teatralnym zdumieniem, do jej zdolności planowania przyszłości odnosił się tak wiele razy, że bez trudu mogła odczytać jego intencję, z reguły wszak powątpiewał w ich skuteczność, odnajdując dla niej inną drogę. - Mężczyźni niezwykle chętnie biorą sobie za żony kurwy, a zwłaszcza takie, które mają dzieci - zapewnił ją bez zająknięcia, patrząc jej w oczy; nie pojąłby jej za żonę, nie uczyniłby jej lady Rosier, nie mógłby: pomimo rozkoszy, jaką dawała mu tylko ona, pomimo wszystkiego, co potrafiła i wszystkiemu, czym się szczyciła; to wciąż były jej jedyne umiejętności. - Twoje zdolności, o których z takim zapałem przypominasz, mogłyby poprawić twoje notowania, gdyby nie fakt, że poznało jej już pół Londynu i wkrótce pozna je drugie pół. - Zmysłowość, którą dzielili, miała przecież w sobie coś ponad namiętność - czy po raz kolejny okazał się zwyczajnie naiwny? Czy mogła rżnąć innych jak jego, z tą samą pasją, tym samym uczuciem, dając ten sam wachlarz wyjątkowych wrażeń? Czy naprawdę uwierzył, że był kimś wyjątkowym dla łasej na złoto kurwy? Odszedł od niej, stając naprzeciw lustra, w zwierciadle którego poprawił kołnierz i wetknięty za niego fular z broszą, rozchełstane w miłosnym zrywie. - Pozwól więc - dodał po chwili - że zanim dobierzesz się do sakiewki swojego wyśnionego męża, który poślubi cię za to, jak rżniesz i ssiesz i przygarnie pod swój dom dziecko dawnego kochanka, co, naturalnie, nie jest wcale sytuacją niemożliwą - choć jednak raczej mało prawdopodobną - zadbasz o to, by dla odmiany spłacić swój dług własną pracą. Zainwestowałem w ciebie dużo pieniędzy - nigdzie stąd nie odejdziesz, póki masz zobowiązania. Inaczej nie będziesz miała już dokąd odchodzić - Jego głos pozbawiony był zawahania, wątpliwości, prośby, a nawet groźby, zwyczajnie stwierdzał fakt. Przecież zrujnowanie jej reputacji po raz drugi będzie jeszcze łatwiejsze, a trzecie kłamstwo oparte na tym samym schemacie nie przejdzie, ludzie będą czujniejsi. Mógł zniszczyć jej życie tak łatwo: nawet jeśli wziąć jedynie słowo przeciwko słowu, to on stał na wygranej pozycji - lord nestor naprzeciw dziwki, nie było mowy o przegranej. Czy mówiąc o dziecku grała nim jak kartą, czy martwiła się jego przyszłością? Nie wiedział. Wygładzony kołnierz prezentował się już nienagannie, odnalazł jej spojrzenie w lustrze. - Mam nadzieję, że się rozumiemy, Deirdre - Zabiję przecież każdego, kto cię dotknie, zabiję, rozszarpię, zmiażdżę, zniszczę. Nie wyjdziesz nigdy za mąż, bo na to nie pozwolę, nie potrafiłbym. Powstałaś jako moja zabawka i zostaniesz nią do końca, choćbym nie zamierzał cię więcej widzieć: będzie to jednak moja decyzja, nie twoja, bo ty jesteś tylko moja. - Już od dawna nie łączy nas nic więcej - przypomniał chłodno, bo to przez jej niefrasobliwość, jej głupotę, jej brak pomyślunku, przez jej nieszczerość wyrósł między nimi mur, którego nie dało się zburzyć.
- Chciałbym w to wierzyć - że stać cię na więcej. - Ale ty za każdym razem popełniasz ten sam błąd. - Jak wtedy - kiedy postanowiła wziąć sobie za męża subiekta z Pokątnej. Jak wtedy - kiedy zaufała Blackowi. Jak wtedy - kiedy zwróciła się ku niemu. Za każdym razem wierzyła w silnego mężczyznę, który ochroni ją przed światem. Za każdym razem wierzyła w siebie - że będzie nim manipulowała, a on zacznie jej jeść z ręki. - Skąd pomysł, że tym razem zamierzam ci na to pozwolić? Skąd pomysł, że tym razem ten plan zadziała lepiej niż zawsze? Potrafisz w ogóle uczyć się na swoich błędach czy masz zwyczaj zapominać o przeszłości krótko po tym, jak się wydarzy? - Utkwił spojrzenie w jej źrenicach - wewnątrz krwawił rozdartą raną, sama myśl o niej ponownie tkwiącej pod spoconym ciałem innego mężczyzny była mu ohydna. I to właśnie obrzydzenie odbijało się w jego oczach najsilniej. Groźba iskrząca w jej oczach była jak obietnica nieskończonej głupoty, do której nie zamierzał dopuścić. Była wściekła, bo zobaczyła ich razem, jej słowa pokazywały to jednoznacznie; nie powinna była ich widzieć. Nie wiedziała, że nigdy nie miała powodów być zazdrosną, na próżno było przecież szukać kobiety, która zastąpi choć część Deirdre: wyuzdaniem, namiętnością, gwałtownością i drapieżnością, naturalnym talentem, zmysłowością, czuciem i zrozumieniem. Pragnął jej. A ona go oszukała. - Mam nadzieję, że to nie potrwa długo. Za godzinę czeka mnie spotkanie w rezerwacie, postaraj się, żebym do tego czasu mógł odejść od stołu - odparł krótko, ostatecznie ignorując końcowe słowa. Nie daj się sprowokować, musiał się nauczyć kontroli.
Nie sądził, że odważy się odejść. Jej syczące wyznanie oplotło się wokół jego szyi jak duszna pętla wisielca, należała do niego i nie mogła go opuścić. Szalę goryczy przelało jednak dopiero kolejne wyznanie, tak obrazowo rysujące jej zmarnowaną przyszłość w ramionach innego mężczyzny - nie, wiedział, że nigdy by się z tym nie pogodził i wiedział, że nigdy nie oddałby jej nikomu; jeśli nie zamierzał mieć jej on, nie będzie jej miał nikt. A ona nie sądziła przecież, że mogłoby się stać inaczej. W końcu wypuścił ją z uścisku, jakby w odpowiedzi na jej szarpaninę, choć szarpiącej się klaczy nie wolno było ustępować. W pierwszym odruchu drgnęła mu ręka z zamiarem ukarania jej za te zbyt odważne słowa, pohamował jednak ten gest: ten, kto dzierży władzę, nie musi o niej przypominać co krok. Miotanie się w gwałtownej złości byłoby utratą kontroli, a ta jest słabością, ale co gorsza wyrażałoby to także - a może przede wszystkim - szczeniacką bezsilnością wobec jej planu, byłoby okazaniem krwawiącej rany i przyznaniem tego, co usłyszeć od niego przecież chciała, szarpiąc za najniższe struny zrozpaczonych emocji. Czy był w jej rękach tylko marionetką? Nie, stał się wszak przywódca potężnego rodu. Pierścień, który błyszczał na jego palcu, dawał mu władzę znacznie większą, niż miał nad nią samą, nie tylko on, ale i mężczyzna, któremu oddała się wcześniej, a który zrujnował jej życie. Wyobrażała sobie, że z nim będzie prościej? Nie było mu łatwo zachować kontroli nad każdym fragmentem swojego ciała, nie było mu łatwo powstrzymać odruchu i zapanować nad mimiką. Wiedział jednak, że jeśli nie zachowa panowania nad sobą, wtedy utraci je również nad sytuacją, a na to pozwolić sobie nie mógł. To on, nie ona, miał wyjść z tego z twarzą - niczego nie tracąc, w tym jej, zbyt cennej, by pozwolić jej wyślizgnąć się z jego rąk. Wyrzucił ją, kazał jej odejść, ale nigdy nie zerwie wiążącego ją łańcucha, bo gdyby nie ten łańcuch - nigdy by nie powstała. To dzięki niemu jest wdową, która może pokazać się w towarzystwie pomimo rosnącego brzucha, nie dziwką rzuconą w rynsztok, choć dziś był pewien, że popełnił wtedy błąd. Jeśli zamierzała pieprzyć się z innymi, była mniej warta, niż kiedykolwiek sądził - zawód gonił zawód.
- Masz plan na przyszłość, dobrze to słyszeć - odparł z teatralnym zdumieniem, do jej zdolności planowania przyszłości odnosił się tak wiele razy, że bez trudu mogła odczytać jego intencję, z reguły wszak powątpiewał w ich skuteczność, odnajdując dla niej inną drogę. - Mężczyźni niezwykle chętnie biorą sobie za żony kurwy, a zwłaszcza takie, które mają dzieci - zapewnił ją bez zająknięcia, patrząc jej w oczy; nie pojąłby jej za żonę, nie uczyniłby jej lady Rosier, nie mógłby: pomimo rozkoszy, jaką dawała mu tylko ona, pomimo wszystkiego, co potrafiła i wszystkiemu, czym się szczyciła; to wciąż były jej jedyne umiejętności. - Twoje zdolności, o których z takim zapałem przypominasz, mogłyby poprawić twoje notowania, gdyby nie fakt, że poznało jej już pół Londynu i wkrótce pozna je drugie pół. - Zmysłowość, którą dzielili, miała przecież w sobie coś ponad namiętność - czy po raz kolejny okazał się zwyczajnie naiwny? Czy mogła rżnąć innych jak jego, z tą samą pasją, tym samym uczuciem, dając ten sam wachlarz wyjątkowych wrażeń? Czy naprawdę uwierzył, że był kimś wyjątkowym dla łasej na złoto kurwy? Odszedł od niej, stając naprzeciw lustra, w zwierciadle którego poprawił kołnierz i wetknięty za niego fular z broszą, rozchełstane w miłosnym zrywie. - Pozwól więc - dodał po chwili - że zanim dobierzesz się do sakiewki swojego wyśnionego męża, który poślubi cię za to, jak rżniesz i ssiesz i przygarnie pod swój dom dziecko dawnego kochanka, co, naturalnie, nie jest wcale sytuacją niemożliwą - choć jednak raczej mało prawdopodobną - zadbasz o to, by dla odmiany spłacić swój dług własną pracą. Zainwestowałem w ciebie dużo pieniędzy - nigdzie stąd nie odejdziesz, póki masz zobowiązania. Inaczej nie będziesz miała już dokąd odchodzić - Jego głos pozbawiony był zawahania, wątpliwości, prośby, a nawet groźby, zwyczajnie stwierdzał fakt. Przecież zrujnowanie jej reputacji po raz drugi będzie jeszcze łatwiejsze, a trzecie kłamstwo oparte na tym samym schemacie nie przejdzie, ludzie będą czujniejsi. Mógł zniszczyć jej życie tak łatwo: nawet jeśli wziąć jedynie słowo przeciwko słowu, to on stał na wygranej pozycji - lord nestor naprzeciw dziwki, nie było mowy o przegranej. Czy mówiąc o dziecku grała nim jak kartą, czy martwiła się jego przyszłością? Nie wiedział. Wygładzony kołnierz prezentował się już nienagannie, odnalazł jej spojrzenie w lustrze. - Mam nadzieję, że się rozumiemy, Deirdre - Zabiję przecież każdego, kto cię dotknie, zabiję, rozszarpię, zmiażdżę, zniszczę. Nie wyjdziesz nigdy za mąż, bo na to nie pozwolę, nie potrafiłbym. Powstałaś jako moja zabawka i zostaniesz nią do końca, choćbym nie zamierzał cię więcej widzieć: będzie to jednak moja decyzja, nie twoja, bo ty jesteś tylko moja. - Już od dawna nie łączy nas nic więcej - przypomniał chłodno, bo to przez jej niefrasobliwość, jej głupotę, jej brak pomyślunku, przez jej nieszczerość wyrósł między nimi mur, którego nie dało się zburzyć.
- Chciałbym w to wierzyć - że stać cię na więcej. - Ale ty za każdym razem popełniasz ten sam błąd. - Jak wtedy - kiedy postanowiła wziąć sobie za męża subiekta z Pokątnej. Jak wtedy - kiedy zaufała Blackowi. Jak wtedy - kiedy zwróciła się ku niemu. Za każdym razem wierzyła w silnego mężczyznę, który ochroni ją przed światem. Za każdym razem wierzyła w siebie - że będzie nim manipulowała, a on zacznie jej jeść z ręki. - Skąd pomysł, że tym razem zamierzam ci na to pozwolić? Skąd pomysł, że tym razem ten plan zadziała lepiej niż zawsze? Potrafisz w ogóle uczyć się na swoich błędach czy masz zwyczaj zapominać o przeszłości krótko po tym, jak się wydarzy? - Utkwił spojrzenie w jej źrenicach - wewnątrz krwawił rozdartą raną, sama myśl o niej ponownie tkwiącej pod spoconym ciałem innego mężczyzny była mu ohydna. I to właśnie obrzydzenie odbijało się w jego oczach najsilniej. Groźba iskrząca w jej oczach była jak obietnica nieskończonej głupoty, do której nie zamierzał dopuścić. Była wściekła, bo zobaczyła ich razem, jej słowa pokazywały to jednoznacznie; nie powinna była ich widzieć. Nie wiedziała, że nigdy nie miała powodów być zazdrosną, na próżno było przecież szukać kobiety, która zastąpi choć część Deirdre: wyuzdaniem, namiętnością, gwałtownością i drapieżnością, naturalnym talentem, zmysłowością, czuciem i zrozumieniem. Pragnął jej. A ona go oszukała. - Mam nadzieję, że to nie potrwa długo. Za godzinę czeka mnie spotkanie w rezerwacie, postaraj się, żebym do tego czasu mógł odejść od stołu - odparł krótko, ostatecznie ignorując końcowe słowa. Nie daj się sprowokować, musiał się nauczyć kontroli.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Foyer
Szybka odpowiedź