Gabinet
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Gabinet
Gabinet jest miejscem, które rzadko użytkowane jest zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem; tylko czasem, wieczorami, czarodzieje przeglądają tu traktaty o smokach lub rodowe księgi. Nieduży regał wypełniony jest tomiszczami nie tylko z zakresu smokologii, ale również tomikami poezji, głównie francuskojęzycznymi. Tuż przy nim stoi fotel obity miękkim jasnym jedwabiem. Pod ręką znajduje się również wysoki stolik, podstawiony, by móc na nim ułożyć szklankę lub inną podręczną rzecz. Na przeciwległej ścianie wisi kilka skrzyżowanych ze sobą zabytkowych szpad należących do rodziny. Ścianę zdobi barwny arras ze sceną ogrodową, a centralne miejsce zajmuje solidne, ciężkie biurko.
Wcale nie poczuł się lżej po złożeniu wyjaśnień, których od niego zażądano, ale przynajmniej nie otrzymał w zamian żadnego kąśliwego komentarza. Być może nestor różanego rodu wolał wygłoszone przez niego prawdy ostro zanegować w skrytości własnych myśli. Tylko spojrzenie brązowych oczu podpowiadało, jakie jest obecne nastawienie gospodarza do obecnego w gabinecie gościa. Szacował jeszcze jego wartość, doszukiwał się u Alpharda najmniejszego błędu. Jedno nieprzemyślane słowo mogło zniweczyć wszelkie wysiłki. Na całe szczęście ten wieczór mu sprzyjał, był w stanie okiełznać wszystkie swoje wewnętrzne demony. Trzymał emocje na krótkiej smyczy, tuszując je znaną mu nad wyraz dobrze powagą. Pośród ministerialnej gawiedzi prędzej czy później każdy uczy się opanowania i cierpliwości.
Powstanie Tristana natychmiast wzmogło jego czujność. Wzrok Blacka ruszył za męską sylwetką ku regałowi. Chwilę później elegancka tuba znalazła się tuż przed nim na blacie biurka. Nie zaskoczyło go wcale to, że otrzymał duplikaty stworzone pomocą magii, ta namiastka przezorności była mimo wszystko zrozumiała. Ich spotkanie przebiegało w taki a nie inny sposób, ponieważ nie było pomiędzy nimi zbyt wielkiego zaufania, choć łączył ich wspólny cel uzdrowienia magicznego świata.
Zmarszczył brwi, kiedy zapoznany został z kolejnym szczegółem sprawy. Podpisania umowy przedwstępnej nie należało traktować jako całkowitej gwarancji zawiązania transakcji w przyszłości, choć z założenia miała zabezpieczyć interes obu stron. Na chwilę obecną nie zamierzał niczego wyrokować, wciąż pozostawało mu w pierwszej kolejności dokładnie zapoznać się z dokumentacją. Dużym ułatwieniem dla niego jest fakt, że sprawa dotyczy transakcji z hiszpańskim rezerwatem, ze względu na znajomość języka, jak i pełnioną obecnie funkcję w Ministerstwie Magii. W głowie już układał plan działania, a także treść listu, jaki zamierzał skierować do ambasadora Hiszpanii. Od blisko tygodnia pomiędzy nimi odbywała się stała wymiana korespondencji, ale być może powinni się wreszcie spotkać i w cztery oczy omówić niektóre ważkie kwestie.
Gdy Tristan zadał pytanie, jasno nim sugerując, że spotkanie uważa za zakończone, Alphard podniósł się ze swojego miejsca i chwycił elegancką tubę. Może sam powinien właśnie dopraszać się o sporządzenie takiej przedwstępnej umowy, aby mieć pewność, że podjęte przez niego wysiłki przyniosą mu jakąś korzyść? Gorzka to była myśl, bo sprowadzenie smoka było trudnym przedsięwzięciem, nie mógł więc być pewien rezultatu, a Rosier również nie powiedział niczego wprost, wszystko opierało się jedynie na sugestii. Coś za coś. – Nie mam nic więcej do dodania – oznajmił spokojnie, prawie nonszalancko, jednak spięte mięśnie ramion zdradzały wciąż obecną u niego nerwowość. – Dziękuję za rozmowę. Mam nadzieję na kolejną w najbliższej przyszłości.
Musiał zaznaczyć, że nie zamierza łatwo odpuścić sobie dalszych starań. Podjął wyzwanie i wreszcie dopnie swego, nawet jeśli miałoby to zająć miesiące. Chwycił jeszcze swój płaszcz i po milczącym skinieniu głową w ramach pożegnania opuścił progi gabinetu, aby zaraz na korytarzu napotkać skrzata gotowego odprowadzić go do wyjścia.
| z tematu
Powstanie Tristana natychmiast wzmogło jego czujność. Wzrok Blacka ruszył za męską sylwetką ku regałowi. Chwilę później elegancka tuba znalazła się tuż przed nim na blacie biurka. Nie zaskoczyło go wcale to, że otrzymał duplikaty stworzone pomocą magii, ta namiastka przezorności była mimo wszystko zrozumiała. Ich spotkanie przebiegało w taki a nie inny sposób, ponieważ nie było pomiędzy nimi zbyt wielkiego zaufania, choć łączył ich wspólny cel uzdrowienia magicznego świata.
Zmarszczył brwi, kiedy zapoznany został z kolejnym szczegółem sprawy. Podpisania umowy przedwstępnej nie należało traktować jako całkowitej gwarancji zawiązania transakcji w przyszłości, choć z założenia miała zabezpieczyć interes obu stron. Na chwilę obecną nie zamierzał niczego wyrokować, wciąż pozostawało mu w pierwszej kolejności dokładnie zapoznać się z dokumentacją. Dużym ułatwieniem dla niego jest fakt, że sprawa dotyczy transakcji z hiszpańskim rezerwatem, ze względu na znajomość języka, jak i pełnioną obecnie funkcję w Ministerstwie Magii. W głowie już układał plan działania, a także treść listu, jaki zamierzał skierować do ambasadora Hiszpanii. Od blisko tygodnia pomiędzy nimi odbywała się stała wymiana korespondencji, ale być może powinni się wreszcie spotkać i w cztery oczy omówić niektóre ważkie kwestie.
Gdy Tristan zadał pytanie, jasno nim sugerując, że spotkanie uważa za zakończone, Alphard podniósł się ze swojego miejsca i chwycił elegancką tubę. Może sam powinien właśnie dopraszać się o sporządzenie takiej przedwstępnej umowy, aby mieć pewność, że podjęte przez niego wysiłki przyniosą mu jakąś korzyść? Gorzka to była myśl, bo sprowadzenie smoka było trudnym przedsięwzięciem, nie mógł więc być pewien rezultatu, a Rosier również nie powiedział niczego wprost, wszystko opierało się jedynie na sugestii. Coś za coś. – Nie mam nic więcej do dodania – oznajmił spokojnie, prawie nonszalancko, jednak spięte mięśnie ramion zdradzały wciąż obecną u niego nerwowość. – Dziękuję za rozmowę. Mam nadzieję na kolejną w najbliższej przyszłości.
Musiał zaznaczyć, że nie zamierza łatwo odpuścić sobie dalszych starań. Podjął wyzwanie i wreszcie dopnie swego, nawet jeśli miałoby to zająć miesiące. Chwycił jeszcze swój płaszcz i po milczącym skinieniu głową w ramach pożegnania opuścił progi gabinetu, aby zaraz na korytarzu napotkać skrzata gotowego odprowadzić go do wyjścia.
| z tematu
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Kiedy przekazał mu tubę, przyglądał się jego twarzy w milczeniu. Chciał wyczytać z niej cokolwiek, tymczasem nie potrafił nic - miał w głowie mętlik, nieco wypierał słowa Deirdre i nie przykładał wielkiej wagi do poirytowanych słów Melisande. Raz widział w jego mięśniach spięcie, innym razem zdawało mu się, że błyskotliwie epatował pewnością siebie, nie był pewien, która z tych masek była tą prawdziwą. Czy mógł udawać nerwy? Mógł, jeśli chciał w ten sposób coś osiągnąć - sprawić określone wrażenie. Nie ufał mu, dzieliło ich mnóstwo, łączyło coś ważniejszego, sprawa Czarnego Pana. Black dobrze rokował w Ministerstwie Magii, angażował się w wojnę i zdawał się być ważną figurą - rosnącą - na dworze swojego rodu. Może go nie doceniał, może nie chciał dostrzegać jego zalet. Musiał jednak przyznać, że był czarodziejem o odpowiednich przymiotach dla Melisande. Zakończenie waśni z Blackami wydawało się istnym szaleństwem. Trochę nierealnym, ale jeśli Alphard naprawdę zamierzał do tego dążyć - pewnie wykonalnym. Nie ufał im. I miał opory, by oddawać im to, co dla niego było najcenniejsze. Z drugiej strony, Melisande była wyjątkowa i zasługiwała na wyjątkowy układ. Została stworzona do wielkich celów, wiedział to od zawsze. Może właśnie takie miało być jej przeznaczenie, rola, którą wypełni z dumą. W to nie wątpił, choć zastanawiał się nad jej reakcją. Od zawsze wiedziała, że jej uczucia nie będą kartą przetargową przy jej zamążpójściu. To nie był komfort czarodziejów wysoko urodzonych, by przeżyć swoje życie tak, jak tego chcieli.
Tak bardzo chciałby przejrzeć teraz jego myśli, dotrzeć do źródła obnażonego z kurtyny niedopowiedzeń. Nie powinien wątpić w Melisande. Jej posągowa uroda już jakiś czas olśniewała kawalerów, jej umysł onieśmielał słabszych, a język kąsał nieśmiałych. Zwracała na siebie uwagę, niewątpliwie, w morzu tępych mimoz była kimś więcej. Ale właśnie dlatego - ryzykowną propozycję musiał przemyśleć pod kątami rożnych scenariuszy. Powinien porozmawiać z Evandrą, jej głos zawsze koił jego myśli. Smocza sprawa odciągnie tę kwestię w czasie i zweryfikuje powagę składanych deklaracji.
Z Melisande pomówi, gdy będzie już pewien co do jego zamiarów.
Bez słowa skinął głową, wciąż nie odnosząc się do jego słów inaczej niż w myślach. Odebrał je tak, jak miały zostać odebrane - Alphard podjął wyzwanie i zamierzał starać się o rękę Melisande. Propozycja sojuszu z Blackami została naprawdę otwarta, a on obchodził i obwąchiwał ją niechętnie jak ostrożny kundel.
- Bywaj, Alphardzie - pożegnał się krótko, odpowiadając na jego skinienie głowy własnym. Nie wstał. Bo nie byli sobie równi. Zamiast tego jeszcze przez jakiś czas przyglądał się zamkniętym drzwiom, zastanawiając się, czy jednak zaraz się nie zbudzi ze snu.
zt
Tak bardzo chciałby przejrzeć teraz jego myśli, dotrzeć do źródła obnażonego z kurtyny niedopowiedzeń. Nie powinien wątpić w Melisande. Jej posągowa uroda już jakiś czas olśniewała kawalerów, jej umysł onieśmielał słabszych, a język kąsał nieśmiałych. Zwracała na siebie uwagę, niewątpliwie, w morzu tępych mimoz była kimś więcej. Ale właśnie dlatego - ryzykowną propozycję musiał przemyśleć pod kątami rożnych scenariuszy. Powinien porozmawiać z Evandrą, jej głos zawsze koił jego myśli. Smocza sprawa odciągnie tę kwestię w czasie i zweryfikuje powagę składanych deklaracji.
Z Melisande pomówi, gdy będzie już pewien co do jego zamiarów.
Bez słowa skinął głową, wciąż nie odnosząc się do jego słów inaczej niż w myślach. Odebrał je tak, jak miały zostać odebrane - Alphard podjął wyzwanie i zamierzał starać się o rękę Melisande. Propozycja sojuszu z Blackami została naprawdę otwarta, a on obchodził i obwąchiwał ją niechętnie jak ostrożny kundel.
- Bywaj, Alphardzie - pożegnał się krótko, odpowiadając na jego skinienie głowy własnym. Nie wstał. Bo nie byli sobie równi. Zamiast tego jeszcze przez jakiś czas przyglądał się zamkniętym drzwiom, zastanawiając się, czy jednak zaraz się nie zbudzi ze snu.
zt
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Ostatnim razem pożegnali się w tym miejscu oschle, a może to on pożegnał Alpharda oschle, nie miało to w tej chwili większego znaczenia; już wtedy wiedział, że życzenie Blacka spełni się wcześniej, niż ktokolwiek by się tego spodziewał - mieli spotkać się ponownie, w tym samym miejscu, o podobnej porze, choć zgoła innego dnia i w interesach nie mniejszej wagi, ale też mniej kontrowersyjnych. Służyli Czarnemu Panu wspólnie, Tristan był pod wrażeniem politycznego zaangażowania Blacka, które okazał na ostatnim spotkaniu - zapewne dlatego wydawało mu się, że do tego zadania będzie najlepszym towarzyszem. Londyn stanął w ogniu, spłynął krwią niemagicznych, ale to wcale nie znaczyło, że mogli spocząć na laurach - prawdziwa walka przecież dopiero się zaczynała. Wkrótce eskaluje, na inne miasta, kraje, może przejdzie aż do Ameryki, Czarny Pan zmieni świat - nie miał wątpliwości, byłby w stanie.
Tym razem to on czekał - sprawy organizacji były zbyt ważne, zbyt istotne, by umyślnie zwlekał w kontaktach z kimkolwiek. Miał przed sobą rozciągniętą mapę Kumbrii i kilka notatek wyciągniętych z wywiadu na miejscu - potencjalne miejsca żerowania wywerny zakreślił w kilku miejscach, posiłkując się tak zebranymi relacjami, jak wiedzą o zwyczajach tych stworzeń, nieco odświeżoną z ksiąg, wywerny jednak różniły się nieco od smoków - zdawało się, że jedno z drugim splatało się w sens. Skaliste wzgórza miały dogodne warunki do rozwoju wywern, lubiły zakładać gniazda wysoko. Nie bez znaczenia pozostawała utrzymująca się w powietrzu wilgoć i bliskość największych jezior, w których najłatwiej było o duże ryby. Rozpoczynał się okres lęgowy co oznaczało, że wywerna znajdowała się nie dalej, niż 300 metrów od swojego gniazda - co wokół trzech punktów zakreslił okręgiem. Wszystkie trzy okręgi stykały się w jednym miejscu, co dawało największą szansę na odnalezienie wywerny w tym terenie. Zagadką pozostawał dla niego związek stworzenia z pobliskim plemieniem olbrzymów, ale Alphard z pewnością będzie już miał do powiedzenia na ten temat więcej. Ludzie z okolic twierdzili, że istoty te były nią żywo zainteresowane. Upił łyk alkoholu ze stojącej obok szklanicy Toujur Pour, nieustannie wpatrując się w mapę - jakby chcąc wyczytać z niej coś, czego nie było na niej namalowanego - lub też dostrzec detal, który mógł mu umknąć. Nie podniósł wzroku, gdy w drzwi załomotała pięść ani też gdy zostały rozpostarte przed gościem. Dopiero po chwili oparł się wygodnie, nie wstając, by złożyć dłonie razem i krótkim skinięciem powitać Alpharda.
- Udało ci się czegoś dowiedzieć?
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Przygotowanie się do spotkania z olbrzymami było sprawą priorytetową, dlatego zajął się zbieraniem informacji o plemieniu żyjącym w Kumbrii następnego dnia po zakończeniu spotkania Rycerzy Walpurgii. Działania olbrzymów z tamtego terenu były w miarę możliwości monitorowane przez Wydział Istot z Departamentu Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami, co znacząco pomogło w początkowym rozeznaniu, lecz zgromadzone przez urzędników wiadomości w żaden sposób nie tłumaczyły związku pomiędzy grasującą w Scafell Pike wywerną a plemieniem wielkich stworzeń. Odpowiedzi zaczął szukać w wiekowych księgach, dzięki czemu natknął się na wzmianki mówiące o ścisłej współpracy czarodziejów i olbrzymów, jaka miała miejsce w XVI wieku. Księgi zgromadzone w Bibliotece Londyńskiej ledwo zarysowały problem wywerny, której zabicie przez jakiegoś śmiałka zakończyło sojusz pomiędzy przedstawicielami dwóch gatunków. Szczegółowych wyjaśnień musiał szukać u Fawleyów, którzy lepiej byli zapoznani z lokalną historią z racji sprawowania pieczy nad Kumbrią. Unormowane od szczytu w Stonehenge wzajemne stosunki pomiędzy dwoma rodami pozwoliły na nawiązanie współpracy. Wypożyczone przez Williama Fawleya zapiski pozwoliły Alphardowi odkryć całą prawdę o przeszłości plemienia i musiał się nią podzielić ze swoim towarzyszem, jeśli zależało mu na osiągnięciu sukcesu podczas tej misji. Dzień wspólnego wyruszenia na tę wyprawę był ostatnią sposobnością do wymiany informacji.
Piękno Château Rose wprawiało go w zakłopotanie i zaczynał martwić się o to, czy stanie się w przyszłości częstym gościem tej rezydencji. Zdawało mu się, że tym razem dość krótką chwilę prowadzony był przez okazały hol, skrzat zaraz wprowadził go w korytarz, który Alphard uznał za znajomy. A może przy tej wizycie jego kroki były nieco bardziej zdecydowane i w pewien sposób ponaglające, co pozwoliło mu szybciej przejść cały dystans? Przynajmniej był już pewien, gdzie jest kierowany przez karłowatą istotę, gdy minął tę samą rzeźbę, co przed miesiącem. Stworzenie przystanęło i zbliżyło się do drzwi, potem zapukało ostrożnie. Po otrzymaniu zaproszenia lord Black sam wkroczył do gabinetu i spojrzał wprost na gospodarza. Też nie był zbyt wylewny ze swoim powitaniem, jedno skinięcie z jego strony również musiało być w pełni satysfakcjonującym gestem, wszak nie zjawił się po to, aby mieli ciągnąć ze Śmierciożercą wymianę uprzejmości.
– Z ministerialnych dokumentów wiem, gdzie znajduje się jedno z wejść prowadzących do jaskiń zajmowanych przez olbrzymy – po tych słowach zbliżył się do biurka i palcem wskazał na miejsce ulokowane u podnóża Scafell Pike. – Przed kilkoma dniami udało mi się też w pełni ustalić z czego wynika zainteresowanie olbrzymów wywerną – zakomunikował o swoim sukcesie, nie chełpiąc się nim zbytnio, wstępny wywiad nie był wielkim dokonaniem, lecz jego obowiązkiem, z którego starał się wywiązać jak najlepiej. – Tamtejsze plemię kilka wieków temu otoczyło żyjącą w okolicy wywernę wielką czcią, uznając ją za symbol siły, dobrobytu i zdrowia. Kiedy więc czarodziejski łowca zabił obiekt ich kultu, olbrzymy wystąpiły przeciwko czarodziejom. Dość długo próbowały sprowadzić na swoje tereny jakąś inną wywernę, a po latach próby jej odnalezienia stały się elementem ich tradycji. Odniesienie sukcesu uznawane jest za dowód odwagi i potęgi.
Jasnym wydawało się to, w jaki sposób mogą łatwo uzyskać przychylność całego plemienia i tym samym pozyskać cennych sojuszników dla Czarnego Pana. – Wręczenie wodzowi wywerny pozwoli nam zyskać w ich oczach – okoliczności niezwykle im sprzyjały, ale do rozwiązania pozostawała jedna kłopotliwa kwestia. Nawet jeśli olbrzymy uznawane były nie za zwierzęta a istoty, wciąż trudno było zrozumieć czarodziejom ich obyczaje. – Jednak to plemię ma dość dziwne rytuały, oparte zarówno na słowach i gestach. Zapoznałem się z tym związanym z przekazywaniem podarków, przeczytałem o nim w zapiskach Fawleyów, ale nie mam pewności, czy jest on aktualny, olbrzymy nie pozwalają zbliżać się do siebie czarodziejom od stuleci – dawna krzywda zdawała się nie zatrzeć z ich pamięci.
Piękno Château Rose wprawiało go w zakłopotanie i zaczynał martwić się o to, czy stanie się w przyszłości częstym gościem tej rezydencji. Zdawało mu się, że tym razem dość krótką chwilę prowadzony był przez okazały hol, skrzat zaraz wprowadził go w korytarz, który Alphard uznał za znajomy. A może przy tej wizycie jego kroki były nieco bardziej zdecydowane i w pewien sposób ponaglające, co pozwoliło mu szybciej przejść cały dystans? Przynajmniej był już pewien, gdzie jest kierowany przez karłowatą istotę, gdy minął tę samą rzeźbę, co przed miesiącem. Stworzenie przystanęło i zbliżyło się do drzwi, potem zapukało ostrożnie. Po otrzymaniu zaproszenia lord Black sam wkroczył do gabinetu i spojrzał wprost na gospodarza. Też nie był zbyt wylewny ze swoim powitaniem, jedno skinięcie z jego strony również musiało być w pełni satysfakcjonującym gestem, wszak nie zjawił się po to, aby mieli ciągnąć ze Śmierciożercą wymianę uprzejmości.
– Z ministerialnych dokumentów wiem, gdzie znajduje się jedno z wejść prowadzących do jaskiń zajmowanych przez olbrzymy – po tych słowach zbliżył się do biurka i palcem wskazał na miejsce ulokowane u podnóża Scafell Pike. – Przed kilkoma dniami udało mi się też w pełni ustalić z czego wynika zainteresowanie olbrzymów wywerną – zakomunikował o swoim sukcesie, nie chełpiąc się nim zbytnio, wstępny wywiad nie był wielkim dokonaniem, lecz jego obowiązkiem, z którego starał się wywiązać jak najlepiej. – Tamtejsze plemię kilka wieków temu otoczyło żyjącą w okolicy wywernę wielką czcią, uznając ją za symbol siły, dobrobytu i zdrowia. Kiedy więc czarodziejski łowca zabił obiekt ich kultu, olbrzymy wystąpiły przeciwko czarodziejom. Dość długo próbowały sprowadzić na swoje tereny jakąś inną wywernę, a po latach próby jej odnalezienia stały się elementem ich tradycji. Odniesienie sukcesu uznawane jest za dowód odwagi i potęgi.
Jasnym wydawało się to, w jaki sposób mogą łatwo uzyskać przychylność całego plemienia i tym samym pozyskać cennych sojuszników dla Czarnego Pana. – Wręczenie wodzowi wywerny pozwoli nam zyskać w ich oczach – okoliczności niezwykle im sprzyjały, ale do rozwiązania pozostawała jedna kłopotliwa kwestia. Nawet jeśli olbrzymy uznawane były nie za zwierzęta a istoty, wciąż trudno było zrozumieć czarodziejom ich obyczaje. – Jednak to plemię ma dość dziwne rytuały, oparte zarówno na słowach i gestach. Zapoznałem się z tym związanym z przekazywaniem podarków, przeczytałem o nim w zapiskach Fawleyów, ale nie mam pewności, czy jest on aktualny, olbrzymy nie pozwalają zbliżać się do siebie czarodziejom od stuleci – dawna krzywda zdawała się nie zatrzeć z ich pamięci.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ponowne pojawienie się Alpharda w drzwiach początkowo wprawiło w lekką konsternację, mury tego dworu nie widziały Blacka od pokoleń, tymczasem Alphard zaczynał być u nich coraz częstszym gościem. Odłożył jednak te rozważania na bok - rodzinne sprawy nie mogły przysłonić właściwego celu dzisiejszego spotkania. Sprawy Czarnego Pana zawsze były tymi najważniejszymi - tak ważnymi, że był w stanie odłożyć na bok animozje i współpracować z Alphardem na tyle, by ich działania okazały się jak najbardziej skuteczne. Mieli osiągnąć cel, nie zaprzyjaźnić się.
Szczęśliwie wszystko wskazywało na to, że Alphard wychodził z podobnego założenia - był rad, że ten prędko przeszedł do rzeczy i podjął dyskusję. Tristan rozparł się wygodniej na krześle, w ciszy - i z uwagą - wsłuchując się w jego słowa. Alphard miał rozległe kontakty polityczne, ale i sporą wiedzę o społeczeństwie kraju - zdawał się w pełni na jego opinię. Nie był z wydarzeniami ani w połowie tak na bieżąco, co on. Podążył wzrokiem za ruchem jego dłoni, zakreślając trzymanym w ręku piórem wskazaną przez niego jaskinię. Zatem tam znajdował się cel ostateczny, zagadką było wciąż wszystko, co miało wydarzyć się po drodze. Nie powiedział ni słowa, nie chcąc przerywać potoku jego myśli - wpatrując się w jego twarz uważnie wsłuchując się we wszystko, co mógł usłyszeć.
- To się zdarza wśród prymitywnych ludów - mruknął, wywerna jako obiekt kultu brzmiała cokolwiek ekscentrycznie i choć jego uwaga była zbędna, to nie potrafił obejść się bez podkreślania, jak bardzo nie podoba mu się współpracała z istotami niższymi. Olbrzymy, cóż rzec, były przygłupie. Nie dość bystre, by móc korzystać z magii, która mimo wszystko szyderczym chichotem losu powołała ich do życia. Na niezadowoleniu opór jednak się kończył - był Czarnemu Panu i jego woli oddany w pełni, oczywistym było, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by wykonać zadanie jak najskuteczniej. Fakt, że w ich werbunku sens już widział, wykorzystane w odpowiedni sposób mogły wzmocnić ich siły. A sił potrzebowali wiele, czarodzieje byli jak kropla wody w oceanie szlamu, tak wielu było przecież mugoli. - Czyli mamy im sprowadzić nową świętą wywernę - podsumował krótko, nie spodziewał się tego, sądził raczej, że sprawiała im kłopoty. Wywerny były szybkie, sprytne i zwinne. Olbrzym nigdy by takiej nie dogonił. Nie spodziewał się też po nich szczególnych zdolności łowieckich. - To ma znaczenie jak to zrobimy? Będzie ją trzeba uśpić, może zamknąć w klatce. Będą od nas oczekiwać... szacunku wobec tego stworzenia? - Na ile mógł sobie pozwolić? Czy wolno im było zranić wywernę? - Żeruje w dolinie nieopodal wskazanej przez ciebie jaskini - wskazał na mapę, zakreślając obszar. - Najlepsze miejsca na gadzie gniazda są na w tych oto - przesunął dłonią, wskazując kolejne legowiska - miejscach, ale gdziekolwiek by nie zamieszkiwała, nie oddala się od gniazda. Jeśli zasadzimy na nią zasadzkę gdzieś tu - Wskazał na miejsce, na którym pokrywały się wszystkie trzy obszary - powinna się odnaleźć. Problem może być z przynętą. Wywerny lubią dzieci. Ludzkie. - Uniósł spojrzenie na Alpharda, o, tak, mali ludzie byli ich wyjątkowym przysmakiem. Wywerny uwielbiały porywać dzieci. - Niedaleko jest wioska, może to od przynęty będzie trzeba zacząć... - zamyślił się chwilę, przecierając knykciami wzdłuż szczęki.
- Nie mamy innego wyjścia, niż zawierzyć temu, co udało ci się znaleźć - przyznał, istniało pewne ryzyko, ale wywerna powinna być silną kartą przetargową - oby dość silną, by wybaczyć drobne faux pas, jeśli takie będzie miało miejsce. - W razie czego zdasz się na intuicje. Te zwyczaje - nie przypominają niczego znanego ci dotąd? - Być może drogą porównawczą dałoby się oszacować możliwy kierunek zmian. - To olbrzymy, nie centaury, nie mogą mieć wysublimowanego protokołu - Skrzywił się jeszcze, wyraźnie protekcjonalnie. Zdecydowanie lepiej będzie, jeśli Alphard skupi na sobie całą uwagę tych istot.
Szczęśliwie wszystko wskazywało na to, że Alphard wychodził z podobnego założenia - był rad, że ten prędko przeszedł do rzeczy i podjął dyskusję. Tristan rozparł się wygodniej na krześle, w ciszy - i z uwagą - wsłuchując się w jego słowa. Alphard miał rozległe kontakty polityczne, ale i sporą wiedzę o społeczeństwie kraju - zdawał się w pełni na jego opinię. Nie był z wydarzeniami ani w połowie tak na bieżąco, co on. Podążył wzrokiem za ruchem jego dłoni, zakreślając trzymanym w ręku piórem wskazaną przez niego jaskinię. Zatem tam znajdował się cel ostateczny, zagadką było wciąż wszystko, co miało wydarzyć się po drodze. Nie powiedział ni słowa, nie chcąc przerywać potoku jego myśli - wpatrując się w jego twarz uważnie wsłuchując się we wszystko, co mógł usłyszeć.
- To się zdarza wśród prymitywnych ludów - mruknął, wywerna jako obiekt kultu brzmiała cokolwiek ekscentrycznie i choć jego uwaga była zbędna, to nie potrafił obejść się bez podkreślania, jak bardzo nie podoba mu się współpracała z istotami niższymi. Olbrzymy, cóż rzec, były przygłupie. Nie dość bystre, by móc korzystać z magii, która mimo wszystko szyderczym chichotem losu powołała ich do życia. Na niezadowoleniu opór jednak się kończył - był Czarnemu Panu i jego woli oddany w pełni, oczywistym było, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by wykonać zadanie jak najskuteczniej. Fakt, że w ich werbunku sens już widział, wykorzystane w odpowiedni sposób mogły wzmocnić ich siły. A sił potrzebowali wiele, czarodzieje byli jak kropla wody w oceanie szlamu, tak wielu było przecież mugoli. - Czyli mamy im sprowadzić nową świętą wywernę - podsumował krótko, nie spodziewał się tego, sądził raczej, że sprawiała im kłopoty. Wywerny były szybkie, sprytne i zwinne. Olbrzym nigdy by takiej nie dogonił. Nie spodziewał się też po nich szczególnych zdolności łowieckich. - To ma znaczenie jak to zrobimy? Będzie ją trzeba uśpić, może zamknąć w klatce. Będą od nas oczekiwać... szacunku wobec tego stworzenia? - Na ile mógł sobie pozwolić? Czy wolno im było zranić wywernę? - Żeruje w dolinie nieopodal wskazanej przez ciebie jaskini - wskazał na mapę, zakreślając obszar. - Najlepsze miejsca na gadzie gniazda są na w tych oto - przesunął dłonią, wskazując kolejne legowiska - miejscach, ale gdziekolwiek by nie zamieszkiwała, nie oddala się od gniazda. Jeśli zasadzimy na nią zasadzkę gdzieś tu - Wskazał na miejsce, na którym pokrywały się wszystkie trzy obszary - powinna się odnaleźć. Problem może być z przynętą. Wywerny lubią dzieci. Ludzkie. - Uniósł spojrzenie na Alpharda, o, tak, mali ludzie byli ich wyjątkowym przysmakiem. Wywerny uwielbiały porywać dzieci. - Niedaleko jest wioska, może to od przynęty będzie trzeba zacząć... - zamyślił się chwilę, przecierając knykciami wzdłuż szczęki.
- Nie mamy innego wyjścia, niż zawierzyć temu, co udało ci się znaleźć - przyznał, istniało pewne ryzyko, ale wywerna powinna być silną kartą przetargową - oby dość silną, by wybaczyć drobne faux pas, jeśli takie będzie miało miejsce. - W razie czego zdasz się na intuicje. Te zwyczaje - nie przypominają niczego znanego ci dotąd? - Być może drogą porównawczą dałoby się oszacować możliwy kierunek zmian. - To olbrzymy, nie centaury, nie mogą mieć wysublimowanego protokołu - Skrzywił się jeszcze, wyraźnie protekcjonalnie. Zdecydowanie lepiej będzie, jeśli Alphard skupi na sobie całą uwagę tych istot.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Wcale nie dziwił go prezentowany przez Tristana stosunek do olbrzymów. Choć nie mówił o swej pogardzie wprost, widoczna była w jego postawie. I jemu nie uśmiechało się współpracować z tak ograniczonym gatunkiem, nawet jeśli mógł rozważyć wiele korzyści związanych z wykorzystaniem wielkich i agresywnych stworzeń w walce, zwłaszcza przy uwzględnieniu ich odporności na zaklęcia rzucone bezpośrednio w nie.
– Na pewno powinna zostać im dostarczona w jednym kawałku. Choć nie wiem, jak zostanie odebrane jej uśpienie. Czy będzie można szybko przywrócić jej przytomność na oczach olbrzymów? – dopytał spokojnie bardziej doświadczonego w tej materii czarodzieja. Ten gadzi gatunek wydawał się mniej potężny od smoków, co wcale nie oznaczało, że łatwiej będzie go okiełznać. Ale miał tylko swoje przypuszczenia, nawet podstawowe wiadomości z zakresu opieki nad magicznymi stworzeniami czas zdołał zatrzeć w jego umyśle. Od ukończenia przez niego szkoły minęło już prawie dziesięć lat, od ostatnich zajęć ONMS nawet więcej, jakieś czternaście. Wobec przedmiotów, które go nie pociągały, miał dość arogancki stosunek. – Sądzę też, że lepiej zachować minimalny szacunek wobec wywerny. Nawet jeśli przyjdzie nam ją pokonać, musimy pamiętać, że to dzięki niej zyskać możemy przychylność kumbryjskich olbrzymów.
Jego rozważania w wielu aspektach były intuicyjne, jednak nigdy wcześniej nie znajdował się w podobnej sytuacji. Tyle problematycznych kwestii pojawiało się już na samym wstępie, o rozwiązaniu jednej kwestii pojawiał się inny problem. Nie byli w pełni gotowi na tą wyprawę, ale w dużej mierze jednak przygotowani. Alphard słuchał więc uważnie propozycji padających ze strony Rosiera, śledząc uważnie punkty zaznaczane przez niego na mapie. Wszystko było przez niego w pełni zrozumiane, dopóki nie usłyszał o przynęcie. Pomysł poświęcenie dziecka zmusił go do zaciśnięcia ust. Każde mugolskie życie powinien brać za nic, ale myśl o podaniu na tacy bestii młodego istnienia wydała mu się pozbawiona do cna przyzwoitości. Mimo to nie powiedział nic, próbując pogodzić się z tym, na co będzie musiał się zdobyć. Rozpaczliwie spróbował skupić się na innych aspektach ich misji.
– Przypominają zachowania ludów pierwotnych. To nie są całkowicie oderwane od rzeczywistości plemienne obyczaje, ale znakomita część ludzkości rozwinęła się na tyle, aby odejść od tak barbarzyńskich zwyczajów – odpowiedział spokojnie. – Według ich pojmowania wszystko musi pozostawiać po sobie trwały ślad, a odwagę utożsamiają z umiejętnością znoszenia bólu – to nie było zresztą nic wielce nowatorskiego, zgodnie z jego wiedzą podobną filozofią kierowały się choćby plemiona z odległych afrykańskich zakątków, o których przekazy zdawały się być czasem całkowita fikcją. O swoistym uwielbieniu wobec blizn słyszał również w dawnych opowieściach skandynawskich, jakoby niektórzy czarodzieje utrwalali runy na własnych ciałach. Był pewien, że dopiero po ujrzeniu plemienia olbrzymów nabierze w pełni przekonania odnośnie tego, jak będzie musiał postąpić podczas wręczenia podarunku. Dużo myślał o tej chwili, świadom tego, że tylko na wstępie i pod koniec wyprawy może udowodnić swoją przydatność opartą w głównej mierze na jego historycznej wiedzy.
– Na pewno powinna zostać im dostarczona w jednym kawałku. Choć nie wiem, jak zostanie odebrane jej uśpienie. Czy będzie można szybko przywrócić jej przytomność na oczach olbrzymów? – dopytał spokojnie bardziej doświadczonego w tej materii czarodzieja. Ten gadzi gatunek wydawał się mniej potężny od smoków, co wcale nie oznaczało, że łatwiej będzie go okiełznać. Ale miał tylko swoje przypuszczenia, nawet podstawowe wiadomości z zakresu opieki nad magicznymi stworzeniami czas zdołał zatrzeć w jego umyśle. Od ukończenia przez niego szkoły minęło już prawie dziesięć lat, od ostatnich zajęć ONMS nawet więcej, jakieś czternaście. Wobec przedmiotów, które go nie pociągały, miał dość arogancki stosunek. – Sądzę też, że lepiej zachować minimalny szacunek wobec wywerny. Nawet jeśli przyjdzie nam ją pokonać, musimy pamiętać, że to dzięki niej zyskać możemy przychylność kumbryjskich olbrzymów.
Jego rozważania w wielu aspektach były intuicyjne, jednak nigdy wcześniej nie znajdował się w podobnej sytuacji. Tyle problematycznych kwestii pojawiało się już na samym wstępie, o rozwiązaniu jednej kwestii pojawiał się inny problem. Nie byli w pełni gotowi na tą wyprawę, ale w dużej mierze jednak przygotowani. Alphard słuchał więc uważnie propozycji padających ze strony Rosiera, śledząc uważnie punkty zaznaczane przez niego na mapie. Wszystko było przez niego w pełni zrozumiane, dopóki nie usłyszał o przynęcie. Pomysł poświęcenie dziecka zmusił go do zaciśnięcia ust. Każde mugolskie życie powinien brać za nic, ale myśl o podaniu na tacy bestii młodego istnienia wydała mu się pozbawiona do cna przyzwoitości. Mimo to nie powiedział nic, próbując pogodzić się z tym, na co będzie musiał się zdobyć. Rozpaczliwie spróbował skupić się na innych aspektach ich misji.
– Przypominają zachowania ludów pierwotnych. To nie są całkowicie oderwane od rzeczywistości plemienne obyczaje, ale znakomita część ludzkości rozwinęła się na tyle, aby odejść od tak barbarzyńskich zwyczajów – odpowiedział spokojnie. – Według ich pojmowania wszystko musi pozostawiać po sobie trwały ślad, a odwagę utożsamiają z umiejętnością znoszenia bólu – to nie było zresztą nic wielce nowatorskiego, zgodnie z jego wiedzą podobną filozofią kierowały się choćby plemiona z odległych afrykańskich zakątków, o których przekazy zdawały się być czasem całkowita fikcją. O swoistym uwielbieniu wobec blizn słyszał również w dawnych opowieściach skandynawskich, jakoby niektórzy czarodzieje utrwalali runy na własnych ciałach. Był pewien, że dopiero po ujrzeniu plemienia olbrzymów nabierze w pełni przekonania odnośnie tego, jak będzie musiał postąpić podczas wręczenia podarunku. Dużo myślał o tej chwili, świadom tego, że tylko na wstępie i pod koniec wyprawy może udowodnić swoją przydatność opartą w głównej mierze na jego historycznej wiedzy.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W jednym kawałku, żywa, właściwie wolał w ten sposób, niż zabijać tak piękne zwierzę; było spokrewnione ze smokami, mniejsze, nieco mniej niebezpieczne, niestety nieco różniące się zwyczajami, a przez to nie tak oczywiste dla samego Tristana. Oczywiście, przygotował się: przewertował mądre stare księgi, poczytał o zwyczajach wywern, skupił się na różnicach pomiędzy nimi a ich większymi kuzynami - nie chcąc popełnić błędu wywołanego przyzwyczajeniem. Zdawało się jednak, że różnic nie było aż tak dużo, by się tym kłopotać; może zamiast owiec upodobały sobie ludzkie dzieci, nie potrafiły - na szczęście - krzesać w gardle ognia, i pewnie przez to miały też delikatniejsze smaki, jadły tylko surowe mięso. Pech, że ludzkie, bo z takim trudniej było przejść dyskretnie - myśl o pożartym dziecku nie wywołała w nim ni skrzywienia kącika ust, dawno zdusił w sobie strzępy empatii - rozumiał cudzy ból, ale go nie czuł, Czarny Pan pomógł mu wyzbyć się słabości; im mocniej zatapiał się we wszechpotężnej czarnej magii, tym mocniej oddalał się od własnego człowieczeństwa.
- Zależy, co masz na myśli - zastanowił się przez chwilę, potrafił przerwać działania swoich zaklęć, ocucić wywernę też byłby pewnie w stanie. Ale doprowadzenie jej do pełni zdrowia w tak krótkim czasie znajdowało się daleko poza jego możliwościami. - Nie będzie się zachowywała inaczej, niż zbudzony ze sztucznego snu człowiek. Przez jakiś czas będzie sprawiała wrażenie... sennej, słabej... - Chyba nie podobało mu się, dokąd ta myśl zmierzała. Jeśli olbrzymy pragnęły symbolu, obiektu kultu, to ten symbol nie mógł być słaby - powinien od razu okazać pełnię sił. Nie wyartykułował jednak tych myśli, spoglądając na Alpharda. Może jego myśli błądziły mylnie, Black z pewnością potrafił wskazać właściwą odpowiedź z pewnością znacznie większą niż Tristan. - Jeśli wykorzystamy przynętę, możemy też sprawić, że wywerna pojawi się przy plemieniu sama. Podąży za śladami dziecka, zwabiona jego zapachem, może krwią. W pełni sił, choć takie rozwiązanie będzie bardziej ryzykowne, bo możemy popełnić błąd na oczach całego plemienia, to wywerna będzie miała okazję pokazać się plemieniu w pełni. Taki wypadek powinniśmy im jednak wcześniej zaanonsować, żeby mieć pewność, że ją dojrzą. - Przetarł kciukiem brodą w zastanowieniu. - Co z poprzednią wywerną? Trzymali ją w niewoli, czy po prostu gnieździła się w pobliżu? Mieli na nią klatkę? Łańcuch? - Pytania zdawały się mieć kluczowe znaczenie pod względem obranej taktyki. - Gdyby mieli miejsce, w którym przebywała poprzednia, moglibyśmy zwabić ją od razu do celu... - Odpadłby problem przenoszenia stworzenia, pokona dystans na własnych skrzydłach.
- O znoszeniu bólu świadczą blizny i rany. Mogę pozwolić jej się zadrapać, jeśli to pomoże. Jesteśmy wojownikami, mamy inne ślady. Czy nie powinniśmy ich okazać? - Jakież to wydawało mu się śmieszne, próbować zaimponować istocie tak tępej - ale cel uświęcał środki, nic, co czynili w imię Czarnego Pana, nie mogło ich zhańbić. Alphard wydawał się pewien swego, Tristan nie zwątpił w jego kompetencje ani przez chwilę - toteż wyczekiwał dalszych werdyktów.
- Zależy, co masz na myśli - zastanowił się przez chwilę, potrafił przerwać działania swoich zaklęć, ocucić wywernę też byłby pewnie w stanie. Ale doprowadzenie jej do pełni zdrowia w tak krótkim czasie znajdowało się daleko poza jego możliwościami. - Nie będzie się zachowywała inaczej, niż zbudzony ze sztucznego snu człowiek. Przez jakiś czas będzie sprawiała wrażenie... sennej, słabej... - Chyba nie podobało mu się, dokąd ta myśl zmierzała. Jeśli olbrzymy pragnęły symbolu, obiektu kultu, to ten symbol nie mógł być słaby - powinien od razu okazać pełnię sił. Nie wyartykułował jednak tych myśli, spoglądając na Alpharda. Może jego myśli błądziły mylnie, Black z pewnością potrafił wskazać właściwą odpowiedź z pewnością znacznie większą niż Tristan. - Jeśli wykorzystamy przynętę, możemy też sprawić, że wywerna pojawi się przy plemieniu sama. Podąży za śladami dziecka, zwabiona jego zapachem, może krwią. W pełni sił, choć takie rozwiązanie będzie bardziej ryzykowne, bo możemy popełnić błąd na oczach całego plemienia, to wywerna będzie miała okazję pokazać się plemieniu w pełni. Taki wypadek powinniśmy im jednak wcześniej zaanonsować, żeby mieć pewność, że ją dojrzą. - Przetarł kciukiem brodą w zastanowieniu. - Co z poprzednią wywerną? Trzymali ją w niewoli, czy po prostu gnieździła się w pobliżu? Mieli na nią klatkę? Łańcuch? - Pytania zdawały się mieć kluczowe znaczenie pod względem obranej taktyki. - Gdyby mieli miejsce, w którym przebywała poprzednia, moglibyśmy zwabić ją od razu do celu... - Odpadłby problem przenoszenia stworzenia, pokona dystans na własnych skrzydłach.
- O znoszeniu bólu świadczą blizny i rany. Mogę pozwolić jej się zadrapać, jeśli to pomoże. Jesteśmy wojownikami, mamy inne ślady. Czy nie powinniśmy ich okazać? - Jakież to wydawało mu się śmieszne, próbować zaimponować istocie tak tępej - ale cel uświęcał środki, nic, co czynili w imię Czarnego Pana, nie mogło ich zhańbić. Alphard wydawał się pewien swego, Tristan nie zwątpił w jego kompetencje ani przez chwilę - toteż wyczekiwał dalszych werdyktów.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
– Wolałbym, żeby olbrzymy nie uznały, że niesiemy im w podarku martwe trofeum, kiedy pragną mieć blisko siebie żywy okaz. Byleby mogła się poruszyć kiedy będzie trzeba, nawet jeśli przez jakiś czas może być ospała – nie sądził, aby pewna niedyspozycja stworzenia, choćby i taka widoczna gołym okiem, mogła całkowicie zdyskredytować je jako symbol siły i zdrowia. Liczył na to, że całe plemię będzie zbyt mocno otumanione radością płynącą z obecności poszukiwanej przez nich od wieków wywerny, aby w ogóle zważać na detale.
Starał się z opanowaniem podchodzić do sprawy wykorzystania przynęty, choć jeszcze trudno było mu myśleć o potraktowaniu jakiegokolwiek dziecka w tak przedmiotowy sposób. Ale nie mógł odnieść kolejnej porażki, nie mógł też być Rosierowi niczym kula u nogi, gdy zaledwie miesiąc temu prosił o rękę jego siostry. Ani na chwilę nie opuszczała go myśl, że przyszło mu współpracować z pierwszym Śmierciożercą. Niewątpliwie posiadał pewne braki w swoim charakterze, lecz nie można było zarzucić mu ignorancji. Ta najwyższą pozycja w hierarchii Rycerzy Walpurgii nie była wynikiem przypadku, przemawiał za nią potencjał czarodzieja. Zdołał się już pogodzić z ta prawdą, dlatego tym bardziej musiał się pilnować. – Sądzę, że lepiej będzie nie ściągać na siebie uwagi olbrzymów od razu – podzielił się swoją opinią bez zawahania, kierując się przede wszystkim dobrem ich misji. Warto było przedyskutować wszelkie dylematy przed wyruszeniem do Kumbrii, bo tam będą już musieli być w pełni zgodni przy realizacji wyznaczonych celów. Nie musieli się z niczym spieszyć, wystarczyło, że będą działać krok po kroku. Najpierw powinni okiełznać wywernę, dopiero potem ją przekazać. Tristan sam zresztą zauważył, że o błąd może nie być trudno. – Trudno przewidzieć, jak mogą zareagować, jeśli na ich oczach będziemy zmagać się z wywerną, której wyczekują od tak dawna.
Pytania, które padły, zmusiły go do sięgnięcia pamięcią do wspomnień sprzed kilkunastu dni, kiedy przeglądał kroniki udostępnione mu przez Fawleyów w ich rodowej bibliotece. Wskazane szczegóły nie były błahe, miały wręcz niebagatelne znaczenie dla powodzenia ich misji. – Wiem, że olbrzymy z początku liczyły na to, że inna wywerna sprowadzi się do legowiska poprzedniej, jednak nie znalazłem żadnych wzmianek o tym, gdzie takowe mogłoby się znajdować – nie spotkał się z żadnymi wzmiankami na ten temat, choć zaznaczone na mapie obszary przez Tristana, uznane za najlepsze miejsce dla wywerny do wychodzenia na żer, być może były równie atrakcyjne dla ubitego kilka wieków wcześniej gada. – Wcześniejszej wywerny z całą pewnością nie trzymali w niewoli, dlatego mogą wrogo zareagować na widok łańcuchów – a przynajmniej tak domniemywał. Również wobec propozycji okazania dawnych blizn musiał kierować się intuicją. – Na pewno nam to nie zaszkodzi – stwierdził spokojnie, choć nie podobała mu się konieczność pozbywania się górnej części odzienia w celu ukazania prymitywnym istotom dawnej blizny obecnej na jego plecach. – Bylebyśmy nie zaczęli obnażać się na ich oczach.
Chwilę jeszcze obserwował mapę, jednak samym wpatrywaniem się w nią niczego nie zmieni. Wyprostował się, poprawił wiszący na nim czarny płaszcz i dobył różdżki z prawej kieszeni. – To, co mogliśmy już ustalić wydaje się zrozumiałe – tymi słowami dawał do zrozumienia, że jest gotowy na tyle, na ile mógł się zawczasu przygotować. Wspólnie z Tristanem opuścili gabinet, a po opuszczeniu rezydencji i otaczających ją barier z pomocą teleportacji przenieśli się w miejsce, gdzie mieli z dużym prawdopodobieństwem natknąć się na wywernę. Pewnie i tak będą musieli ją wytropić.
| z tematu x 2
Starał się z opanowaniem podchodzić do sprawy wykorzystania przynęty, choć jeszcze trudno było mu myśleć o potraktowaniu jakiegokolwiek dziecka w tak przedmiotowy sposób. Ale nie mógł odnieść kolejnej porażki, nie mógł też być Rosierowi niczym kula u nogi, gdy zaledwie miesiąc temu prosił o rękę jego siostry. Ani na chwilę nie opuszczała go myśl, że przyszło mu współpracować z pierwszym Śmierciożercą. Niewątpliwie posiadał pewne braki w swoim charakterze, lecz nie można było zarzucić mu ignorancji. Ta najwyższą pozycja w hierarchii Rycerzy Walpurgii nie była wynikiem przypadku, przemawiał za nią potencjał czarodzieja. Zdołał się już pogodzić z ta prawdą, dlatego tym bardziej musiał się pilnować. – Sądzę, że lepiej będzie nie ściągać na siebie uwagi olbrzymów od razu – podzielił się swoją opinią bez zawahania, kierując się przede wszystkim dobrem ich misji. Warto było przedyskutować wszelkie dylematy przed wyruszeniem do Kumbrii, bo tam będą już musieli być w pełni zgodni przy realizacji wyznaczonych celów. Nie musieli się z niczym spieszyć, wystarczyło, że będą działać krok po kroku. Najpierw powinni okiełznać wywernę, dopiero potem ją przekazać. Tristan sam zresztą zauważył, że o błąd może nie być trudno. – Trudno przewidzieć, jak mogą zareagować, jeśli na ich oczach będziemy zmagać się z wywerną, której wyczekują od tak dawna.
Pytania, które padły, zmusiły go do sięgnięcia pamięcią do wspomnień sprzed kilkunastu dni, kiedy przeglądał kroniki udostępnione mu przez Fawleyów w ich rodowej bibliotece. Wskazane szczegóły nie były błahe, miały wręcz niebagatelne znaczenie dla powodzenia ich misji. – Wiem, że olbrzymy z początku liczyły na to, że inna wywerna sprowadzi się do legowiska poprzedniej, jednak nie znalazłem żadnych wzmianek o tym, gdzie takowe mogłoby się znajdować – nie spotkał się z żadnymi wzmiankami na ten temat, choć zaznaczone na mapie obszary przez Tristana, uznane za najlepsze miejsce dla wywerny do wychodzenia na żer, być może były równie atrakcyjne dla ubitego kilka wieków wcześniej gada. – Wcześniejszej wywerny z całą pewnością nie trzymali w niewoli, dlatego mogą wrogo zareagować na widok łańcuchów – a przynajmniej tak domniemywał. Również wobec propozycji okazania dawnych blizn musiał kierować się intuicją. – Na pewno nam to nie zaszkodzi – stwierdził spokojnie, choć nie podobała mu się konieczność pozbywania się górnej części odzienia w celu ukazania prymitywnym istotom dawnej blizny obecnej na jego plecach. – Bylebyśmy nie zaczęli obnażać się na ich oczach.
Chwilę jeszcze obserwował mapę, jednak samym wpatrywaniem się w nią niczego nie zmieni. Wyprostował się, poprawił wiszący na nim czarny płaszcz i dobył różdżki z prawej kieszeni. – To, co mogliśmy już ustalić wydaje się zrozumiałe – tymi słowami dawał do zrozumienia, że jest gotowy na tyle, na ile mógł się zawczasu przygotować. Wspólnie z Tristanem opuścili gabinet, a po opuszczeniu rezydencji i otaczających ją barier z pomocą teleportacji przenieśli się w miejsce, gdzie mieli z dużym prawdopodobieństwem natknąć się na wywernę. Pewnie i tak będą musieli ją wytropić.
| z tematu x 2
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dym tlącego się papierosa otulał go szarą mgłą, kiedy obracał go między palcami, oczekując gościa. Dziś miał opuścić szpital świętego Munga, Evandra z pewnością ucieszy się z jego wizyty - a on, on musiał z nim porozmawiać. Nie zamierzał fatygować się do niego samodzielnie, czekał cierpliwie, mając dużo czasu na swoje przemyślenia. Na to, co mogło się stać, a co się nie stało, na to, jak bardzo Francis zawiódł i na to, dlaczego zawiódł. Nie powinien był zostawiać go wtedy sam. Miał go za głupca, a Lestrange mógł okazać się bardziej... podstępny niż sądził. Szczęśliwie jego próba sabotażu się nie powiodła - i, co ważniejsze, nie została dostrzeżona przez nikogo oprócz samego Tristana. Tristana, który jednak poprzysiągł na własne życie strzec sekretów Czarnego Pana. Na biurku leżała jego różdżka, przyglądał się jej z zastanowieniem, rozważając dla Francisa kilka rozbieżnych dróg. Nie był jego matką, ale za jego zachowanie pośród Rycerzy Walpurgii - odpowiadał on. Nie zamierzał upaść w oczach Czarnego Pana ciągnięty przez jego niefrasobliwość. Nieodpowiedzialność? Nie był pewien, czym właściwie wykazywał się wtedy Francis - być może przebiegłością, której nie doceniał. Ścierały się w nim podszepty serca - Francis niegdyś był mu przecież bliski, bliski pozostawał również wobec Evandry - z myślami rozsądku, które zmuszały go zabezpieczyć się - nie tylko siebie, przede wszystkim Czarnego Pana - przed zdradą szwagra. Strzepnął pył papierosa w srebrną popielnicę, odchylając głowę lekko w tył i przymykając oczy, na oślep sięgając opuszkami palców nestorskiego pierścienia. Dziś konfliktował się z Mrocznym Znakiem na jego przedramieniu - a on tylko przed jednym z nich złożył przysięgę na śmierć i życie. Lord Voldemort był wymagającym panem, któremu pokłon złożył tak on, jak rodzina Francisa. Ale najwyraźniej tylko on - rozumiał, jak zatrważające konsekwencje mogło przynieść nieposłuszeństwo. Usłyszał drzwi, wiedział, że to Lestrange. Nakazał nie wpuszczać tu nikogo innego. Z małym wyjątkiem, ale na nią te kroki były za ciężkie.
- Siadaj - zarządził krótko, ostro, tonem rozkazu; rozkazu, co do którego pewien był, że Francis go spełni: bo pętało go zaklęcie, z którego istnienia pewnie nawet - jeszcze - nie zdawał sobie sprawy. I oto nadeszła chwila Samosna, bezwiedne ruchy ciała miały uświadomić go w pełni co do jego aktualnego położenia. Co dalej - nie był pewien, na sam początek zamierzał wysłuchać wyjaśnień. - Jak twoje samopoczucie, Francisie? - zapytał z obojętnością, kierując ku niemu spojrzenie, w którym nie było ni krzty ciepła. Czy choć przez chwilę pomyślał o Evandrze - o tym, jak jego zachowanie może wpłynąć na jej reputację? Jej odbiór? Tristan wierzył, że zapewni jej bezpieczeństwo, ale Evandra kochała brata. Rozdarta między własną powinnością a nim, niewartym dziś jej spojrzenia - mogła wejść za nim ogień. Zobaczyłby to, gdyby nie był ślepcem.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
The member 'Tristan Rosier' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Poczuła lekkie zaskoczenie prośbą, jaką skierowął doń Tristan, lecz chyba wyłącznie dlatego, że od dawna tego nie robił. Ucieszyła się, mogąc mu pomóc. Natychmiast zmieniła suknię na elegantszą, zaś to, o co prosił schowała w drewnianej szkatułce, z którą powędrowała korytarzami Chateau Rose, by wreszcie znaleźć na odpowiednim piętrze.
Stanąwszy przed drzwiami do gabinetu Tristana wzięła głębszy oddech i zapukała. Dość delikatnie, lecz na tyle głośno, że nie mogło to pozostać nie zauważone. Brat ją wzywał, wolała mieć jednak pewność, że może wejść. Przez ostatnie niespełna dwa tygodnie wolała go nie drażnić - bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Czekała wyłącznie momencik. Uzyskawszy zaproszenie nacisnęła klamkę i przekroczyła próg gabinetu, najpierw odnajdując spojrzeniem Tristana, a zaraz po tym przenosząc je na lorda Lestrange. Znalazła się w środku, obleczona w rodową czerwień z dumą nosząca rodzinną biżuterię - rubiny oprawione w złoto. Twarz Fantine nie zdradzała żadnej emocji. Pozostała obojętna i beznamiętna. Tak też zabrzmiał jej głos się odezwała.
- Dzień dobry, lordowie - wyrzekła cicho, zaciskając dłonie na drewnianej szkatułce, która ściskała w dłoniach. Lekkim krokiem zbliżyła się do biurka. Nie patrzyła już na Francisa w ogóle. Gdy stanęła obok, położyła szkatułkę na biurko, przesuwając ja ostrożnie w stronę Tristnaa. - To, o co prosiłeś. - Teraz obaj mogli przyjrzeć się pudełku - drewniana szkatułka ozdobiona wygrawerowanymi nań różami i cierniami.
- Jeśli będziesz mnie jeszcze potrzebował, będę w pokoju muzycznym, Trsitanie -poinformowała, choć jakąś część jej - ta wścibska - najchętniej by została. - Teraz was opuszczę, jeśli pozwolisz. Do zobaczenia. Bywaj zdrów, lordzie Lestrange.
Dopiero teraz obdarzyła twarz Francisa jeszcze jednym, zamyślonym spojrzeniem, po czym opuściła gabinet, splatając przed sobą dłonie - starannie zamknęła za sobą drzwi, ciekawa tego, co za moment się za nimi wydarzy.
Z żalem zeszła po schodach, by odnaleźć matkę w pokoju muzycznym - miała poćwiczyć śpiew pod jej okiem. Lady Cedrina, jako właścicielka słuchu doskonałego, była najlepszą nauczycielką emisji głosu.
| zt
Stanąwszy przed drzwiami do gabinetu Tristana wzięła głębszy oddech i zapukała. Dość delikatnie, lecz na tyle głośno, że nie mogło to pozostać nie zauważone. Brat ją wzywał, wolała mieć jednak pewność, że może wejść. Przez ostatnie niespełna dwa tygodnie wolała go nie drażnić - bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Czekała wyłącznie momencik. Uzyskawszy zaproszenie nacisnęła klamkę i przekroczyła próg gabinetu, najpierw odnajdując spojrzeniem Tristana, a zaraz po tym przenosząc je na lorda Lestrange. Znalazła się w środku, obleczona w rodową czerwień z dumą nosząca rodzinną biżuterię - rubiny oprawione w złoto. Twarz Fantine nie zdradzała żadnej emocji. Pozostała obojętna i beznamiętna. Tak też zabrzmiał jej głos się odezwała.
- Dzień dobry, lordowie - wyrzekła cicho, zaciskając dłonie na drewnianej szkatułce, która ściskała w dłoniach. Lekkim krokiem zbliżyła się do biurka. Nie patrzyła już na Francisa w ogóle. Gdy stanęła obok, położyła szkatułkę na biurko, przesuwając ja ostrożnie w stronę Tristnaa. - To, o co prosiłeś. - Teraz obaj mogli przyjrzeć się pudełku - drewniana szkatułka ozdobiona wygrawerowanymi nań różami i cierniami.
- Jeśli będziesz mnie jeszcze potrzebował, będę w pokoju muzycznym, Trsitanie -poinformowała, choć jakąś część jej - ta wścibska - najchętniej by została. - Teraz was opuszczę, jeśli pozwolisz. Do zobaczenia. Bywaj zdrów, lordzie Lestrange.
Dopiero teraz obdarzyła twarz Francisa jeszcze jednym, zamyślonym spojrzeniem, po czym opuściła gabinet, splatając przed sobą dłonie - starannie zamknęła za sobą drzwi, ciekawa tego, co za moment się za nimi wydarzy.
Z żalem zeszła po schodach, by odnaleźć matkę w pokoju muzycznym - miała poćwiczyć śpiew pod jej okiem. Lady Cedrina, jako właścicielka słuchu doskonałego, była najlepszą nauczycielką emisji głosu.
| zt
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dostaję wypis.
Podpis mój, uzdrowiciela, ktoś wzywa mi powóz. Nie muszę myśleć, wystarczy, że podnoszę ręce i nogi, trafiam w rękawy, a dłonie zapinają guziki koszuli. Za pierwszym razem - krzywo. Dopiero za drugim, lina się zgadza, kołnierz jest odpowiednio sztywny, a ja, jak malowany. Może trochę rozczochrany i nieco zbyt blady, nawet jak na nasze podwójne standardy. Brytyjskie i arystokratyczne. Ktoś otwiera mi drzwi, wsiadam więc do środka, milcząc. Jestem pewny, że zawiozą mnie do domu.
Powietrze jednak naprowadza mnie na trop, że skręcamy za bardzo na wschód, a widok bielejących skał za oknem, wyjaśnia. Pytam woźnicę, dlaczego przywiózł mnie tutaj, skoro chciałem do domu, ale tym razem, to on nie odpowiada, jakby się mścił, że nie zareagowałem na jego dzień dobry.
Głupstwo, wiem. Służba nie może się mścić, więc pewnie takie otrzymał rozkazy. Biorę, co dają - chyba jeszcze wierzę, że to moja siostra po mnie posłała. Taki pierwszy strzał, kiedy się zorientuję, że to pudło? Ma już inne zmartwienie i własne dziecko na głowie.
Przez krew dostałem się jej także ja, kroczący naprawdę wyjątkowo niemrawo za sługą, niebędącym Claude'em. To już potwarz, zawsze przecież wysyłano jego. Tracę, zdaje się, swą pozycję na dworze Rosierów, to przykre. Podnoszę dłoń do twarzy, żeby obejrzeć paznokcie. Są krótko przycięte, a płytka licha, zwracam na to uwagę, bo mijamy lustro, w którym widzę całą swoją sylwetkę, a ta straciła na... wszystkim, właściwie. Te braki wizualne, w znaczeniu ogólnego wyczerpania nie drażnią jednak tak mocno, jak psychiczna obojętność. Czuję, dosłownie czuję, jak wszystko mi jedno. Jakby ktoś kazał przełknąć mi łyżkę syropu, po którym nagle część emocji ulega odłączeniu, reszta się wycisza, dzięki czemu sam funkcjonuję w pewnej bańce. Ani mi tam wygodnie, ani źle. Mam problem, jak z określeniem temperatury wczesną wiosną, kiedy najpierw zdejmuję, a później z powrotem narzucam na siebie marynarkę. Niewiele to daje, poza powracającym rozdrażnieniem i niemożnością dopięcia i zeskanowania tego, co ci jest. Sługa po tej niemożliwie długiej wędrówce (głównie przez instytucję moich dygresji) otwiera przede mną drzwi gabinetu i anonsuje przed Tristanem. Dopiero teraz coś mnie tknęło, a skostniałe mięśnie nabierają krzepy, instynktownie się napinając, gotowe do dzieła. Pamięta, jak zaszlachtowałem? Ja, pamiętam, aż za dobrze. Noc w noc ten sam pierdolony sen, po którym sprawdzam, czy na rękach mam krew i czy jest błękitna.
Usłuchałem jego rozkazu, bezwiednie opadam na przygotowany wcześniej fotel. Siedzę na nim, jakbym oczekiwał obiadu, to znaczy: bardzo oficjalnie. Niezupełnie, jak ja. Wolałbym się poprawić, zapaść ciut głębiej, nogi choć skrzyżować, ale bardzo wyraźny impuls blokuje me własne wygodnictwo.
Teraz wiem, że nie czuję się dobrze.
-Wracam do zdrowia - odpowiadam tępo, wzrokiem podążając za Fantine, która na moment zjawiła się w gabinecie - pełniąc funkcję kuriera? - wyglądam za przedmiotem w jej dłoniach, lecz nie dostrzegam nic, ponad drewnianą szkatułkę. Moja ciekawość pozostaje umiarkowana, kiedy żegnam ją płytkim ukłonem, poniekąd, wymuszonym. Odzywa się chyba ten savoire vivre, który tak hardo od siebie odpychałem. Powiedziałbym coś, otwieram usta, po czym zaraz je zamykam. Nie wiem, czy mogę mówić niepytanym.
Podpis mój, uzdrowiciela, ktoś wzywa mi powóz. Nie muszę myśleć, wystarczy, że podnoszę ręce i nogi, trafiam w rękawy, a dłonie zapinają guziki koszuli. Za pierwszym razem - krzywo. Dopiero za drugim, lina się zgadza, kołnierz jest odpowiednio sztywny, a ja, jak malowany. Może trochę rozczochrany i nieco zbyt blady, nawet jak na nasze podwójne standardy. Brytyjskie i arystokratyczne. Ktoś otwiera mi drzwi, wsiadam więc do środka, milcząc. Jestem pewny, że zawiozą mnie do domu.
Powietrze jednak naprowadza mnie na trop, że skręcamy za bardzo na wschód, a widok bielejących skał za oknem, wyjaśnia. Pytam woźnicę, dlaczego przywiózł mnie tutaj, skoro chciałem do domu, ale tym razem, to on nie odpowiada, jakby się mścił, że nie zareagowałem na jego dzień dobry.
Głupstwo, wiem. Służba nie może się mścić, więc pewnie takie otrzymał rozkazy. Biorę, co dają - chyba jeszcze wierzę, że to moja siostra po mnie posłała. Taki pierwszy strzał, kiedy się zorientuję, że to pudło? Ma już inne zmartwienie i własne dziecko na głowie.
Przez krew dostałem się jej także ja, kroczący naprawdę wyjątkowo niemrawo za sługą, niebędącym Claude'em. To już potwarz, zawsze przecież wysyłano jego. Tracę, zdaje się, swą pozycję na dworze Rosierów, to przykre. Podnoszę dłoń do twarzy, żeby obejrzeć paznokcie. Są krótko przycięte, a płytka licha, zwracam na to uwagę, bo mijamy lustro, w którym widzę całą swoją sylwetkę, a ta straciła na... wszystkim, właściwie. Te braki wizualne, w znaczeniu ogólnego wyczerpania nie drażnią jednak tak mocno, jak psychiczna obojętność. Czuję, dosłownie czuję, jak wszystko mi jedno. Jakby ktoś kazał przełknąć mi łyżkę syropu, po którym nagle część emocji ulega odłączeniu, reszta się wycisza, dzięki czemu sam funkcjonuję w pewnej bańce. Ani mi tam wygodnie, ani źle. Mam problem, jak z określeniem temperatury wczesną wiosną, kiedy najpierw zdejmuję, a później z powrotem narzucam na siebie marynarkę. Niewiele to daje, poza powracającym rozdrażnieniem i niemożnością dopięcia i zeskanowania tego, co ci jest. Sługa po tej niemożliwie długiej wędrówce (głównie przez instytucję moich dygresji) otwiera przede mną drzwi gabinetu i anonsuje przed Tristanem. Dopiero teraz coś mnie tknęło, a skostniałe mięśnie nabierają krzepy, instynktownie się napinając, gotowe do dzieła. Pamięta, jak zaszlachtowałem? Ja, pamiętam, aż za dobrze. Noc w noc ten sam pierdolony sen, po którym sprawdzam, czy na rękach mam krew i czy jest błękitna.
Usłuchałem jego rozkazu, bezwiednie opadam na przygotowany wcześniej fotel. Siedzę na nim, jakbym oczekiwał obiadu, to znaczy: bardzo oficjalnie. Niezupełnie, jak ja. Wolałbym się poprawić, zapaść ciut głębiej, nogi choć skrzyżować, ale bardzo wyraźny impuls blokuje me własne wygodnictwo.
Teraz wiem, że nie czuję się dobrze.
-Wracam do zdrowia - odpowiadam tępo, wzrokiem podążając za Fantine, która na moment zjawiła się w gabinecie - pełniąc funkcję kuriera? - wyglądam za przedmiotem w jej dłoniach, lecz nie dostrzegam nic, ponad drewnianą szkatułkę. Moja ciekawość pozostaje umiarkowana, kiedy żegnam ją płytkim ukłonem, poniekąd, wymuszonym. Odzywa się chyba ten savoire vivre, który tak hardo od siebie odpychałem. Powiedziałbym coś, otwieram usta, po czym zaraz je zamykam. Nie wiem, czy mogę mówić niepytanym.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Podążał za jego ruchem, za sylwetką, ogniskując spojrzenie bezpośrednio na jego twarzy. Była zmizerniała, ale on zawsze wydawał się mizerny. A może mierny? Na próżno doszukiwał się w nim czegoś więcej, tej iskry, która płynęła w jego krwi, błękitnej krwi, honoru, który pozwoliłby mu dumnie ponieść schedę swojego rodu. Martwiło go to z więcej niż jednego powodu, kiedy stary Lestrange odejdzie, ktoś musiał przejąć po nim obowiązki. Kto? Przecież nie Francis - niedorosły do swej roli, zagubiony w samym sobie, tchórzliwy i wycofany. Zawsze łączyła ich z Lestrange'ami zażyła przyjaźń, dziś wzmocniona jego małżeństwem - byli dla niego szczególnie ważni politycznie. Jaką tragedią dla jego żony byłoby popadnięcie jej rodziny w niełaskę, w ruinę, kiedy nikt nie stanie na wysokości zadania? Wszystkie oczy kierowały się przecież na niego - Francisa Lestrange'a. Samo jego istnienie było skazą na historii magicznego świata, mógł na zawsze wykreślić swoje nazwisko ze skorowidzu. Nazwisko pielęgnowane przez wieki, nazwisko Evandry. Wkrótce, niedługo po Francisie, w pomieszczeniu pojawiła się jego siostra. Nie odjął wzroku od swojego gościa, kiedy bezwiednie skinął jej głową.
- Dziękuję, Fantine - odpowiedział, milknąć, aż nie ucichły odgłosy jej kroków - aż nie zamknęły się za nią drzwi gabinetu; przedłużająca się cisza pozwalała mu zebrać myśli. Francis nie był dziś szczególnie rozmowny - zupełnie jak nie on. Zaskakujące. Czyżby jednak pamiętał, jak szlachtował jego ciało, o czym z dumą potem opowiedział? Wracał do zdrowia zraniony jego zaklęciem - zaklęciem, które sprowokował, igrając z mocami, które były potężniejsze od nich obojga. Sam ją sprowokował - atak wcale nie został wyprowadzony przez niego, w tamtej chwili był tylko narzędziem, a Francisowi zostało w głowie dość rozumu, by zdać sobie z tego sprawę przed faktem. Powinien uważać, ona wciąż przy nim była.
- Cieszę się, że to słyszę - przyznał tym samym obojętnym tonem, wygaszając papierosa o srebro popielnicy. Długo myślał o tej rozmowie. Wysnuł wiele planów. Wymyślił dla niego nawet parę zadań, trzynaście pac Francisa Lestrange'a. Ale powoli zaczynał rozumieć, że to donikąd nie prowadziło - że Francis nie chciał ani nie potrafił dorosnąć, że ród pod jego wodzą i tak by zginął. Że walczył o wydmuszkę, która nie była mu w stanie nic zaoferować. Chyba zaczynał czuć, że zmarnował już na niego zbyt dużo swojego czasu - tak cennego, kiedy sytuacja zaszła tak daleko, kiedy toczyli otwartą wojnę. - Chciałbym z tobą porozmawiać o tym, co zaszło dwa tygodnie temu - wyjaśnił, przesuwając w swoim kierunku szkatułkę pozostawioną przez Fantine, odchylił wieko w swoją stronę, nie ukazując mu zawartości. Na krótko, zatrzasnął je po chwili. - Mniemam, że miałeś dużo wolnego czasu, aby przemyśleć sobie... pewne sprawy. Spodziewam się usłyszeć wnioski, do których doszedłeś, wracając wspomnieniami do dwóch momentów, zaszlachtowania mnie i próby okradnięcia Czarnego Pana. - Utkwił spojrzenie na jego twarzy, samemu nie wiedząc, co właściwie spodziewał się tam ujrzeć. Sądził, że wiedział, kim jest Francis Lestrange - dziś wiedział, że bardzo się mylił. Mamił go pozorami? Ich stosunki nie zawsze były przecież napięte. - Czy wiesz, jaka jest kara za zdradę? - zapytał, sięgając prawą dłonią lewego rękawa szaty - odwijając materiał aż do łokcia; tatuaż mrocznego znaku wił się na jego przedramieniu nieskończoną czernią, jako znamię, jako symbol, jako insygnium również. Nade wszystko: jako przypomnienie, że złożył przed Czarnym Panem przysięgę na śmierć i życie, przysięgę wieczystą, że nigdy nie pozwoli na zdradę Lorda Voldemorta. I zamierzał też żyć. Niezależnie od swoich pragnień, był też niewolnikiem Czarnego Pana i nade wszystko - jego sługą, jego wysłannikiem, jego strażnikiem.
- Dziękuję, Fantine - odpowiedział, milknąć, aż nie ucichły odgłosy jej kroków - aż nie zamknęły się za nią drzwi gabinetu; przedłużająca się cisza pozwalała mu zebrać myśli. Francis nie był dziś szczególnie rozmowny - zupełnie jak nie on. Zaskakujące. Czyżby jednak pamiętał, jak szlachtował jego ciało, o czym z dumą potem opowiedział? Wracał do zdrowia zraniony jego zaklęciem - zaklęciem, które sprowokował, igrając z mocami, które były potężniejsze od nich obojga. Sam ją sprowokował - atak wcale nie został wyprowadzony przez niego, w tamtej chwili był tylko narzędziem, a Francisowi zostało w głowie dość rozumu, by zdać sobie z tego sprawę przed faktem. Powinien uważać, ona wciąż przy nim była.
- Cieszę się, że to słyszę - przyznał tym samym obojętnym tonem, wygaszając papierosa o srebro popielnicy. Długo myślał o tej rozmowie. Wysnuł wiele planów. Wymyślił dla niego nawet parę zadań, trzynaście pac Francisa Lestrange'a. Ale powoli zaczynał rozumieć, że to donikąd nie prowadziło - że Francis nie chciał ani nie potrafił dorosnąć, że ród pod jego wodzą i tak by zginął. Że walczył o wydmuszkę, która nie była mu w stanie nic zaoferować. Chyba zaczynał czuć, że zmarnował już na niego zbyt dużo swojego czasu - tak cennego, kiedy sytuacja zaszła tak daleko, kiedy toczyli otwartą wojnę. - Chciałbym z tobą porozmawiać o tym, co zaszło dwa tygodnie temu - wyjaśnił, przesuwając w swoim kierunku szkatułkę pozostawioną przez Fantine, odchylił wieko w swoją stronę, nie ukazując mu zawartości. Na krótko, zatrzasnął je po chwili. - Mniemam, że miałeś dużo wolnego czasu, aby przemyśleć sobie... pewne sprawy. Spodziewam się usłyszeć wnioski, do których doszedłeś, wracając wspomnieniami do dwóch momentów, zaszlachtowania mnie i próby okradnięcia Czarnego Pana. - Utkwił spojrzenie na jego twarzy, samemu nie wiedząc, co właściwie spodziewał się tam ujrzeć. Sądził, że wiedział, kim jest Francis Lestrange - dziś wiedział, że bardzo się mylił. Mamił go pozorami? Ich stosunki nie zawsze były przecież napięte. - Czy wiesz, jaka jest kara za zdradę? - zapytał, sięgając prawą dłonią lewego rękawa szaty - odwijając materiał aż do łokcia; tatuaż mrocznego znaku wił się na jego przedramieniu nieskończoną czernią, jako znamię, jako symbol, jako insygnium również. Nade wszystko: jako przypomnienie, że złożył przed Czarnym Panem przysięgę na śmierć i życie, przysięgę wieczystą, że nigdy nie pozwoli na zdradę Lorda Voldemorta. I zamierzał też żyć. Niezależnie od swoich pragnień, był też niewolnikiem Czarnego Pana i nade wszystko - jego sługą, jego wysłannikiem, jego strażnikiem.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie mogę oddychać. W ustach czuję pieprze, a kołnierz ciasnej koszuli boleśnie wpija się w szyję. Gdy ją zdejmę, na skórze będę mieć odciski, tymczasem, kompulsywnie przesuwam dłonią po gardle, jakby to miało w czymś pomóc.
Nie, nie pomaga. Dalej duszę się w niewygodzie, nie mogę pomieścić się z myślami we własnej głowie, ani ze sobą w swoim ciele. Czuję się dziwnie obcy i niechciany, dwubiegnówka wjeżdża, a ja pękam i blisko mi do płaczu. Nie wiem, to chyba bezsilność i poddaństwo, wypompowanie z resztek chęci do wszystkiego. Nic już z siebie nie wytrząsnę, nic. Dobija, to, ile jestem warty, że w tym stanie zmieszczę się w kopercie drobnego naszyjnika. Pamiątka albo relikt przeszłości, przechodzi mnie dreszcz, a tuż po nim, wraca względny spokój. Znaczy, następuje wygłuszenie. Jakby ktoś walnął mnie w ryj tak mocno, że przestaję kontaktować, ale jednocześnie nadal mam pełną świadomość. Widzę i słyszę, co się dzieje, lecz jestem, jak sparaliżowany i totalnie zależny.
Upokarzające.
Nie mogę nawet wiercić się na krześle, napierdalam mentalne przysiady, a nade mną wrzeszczy krótko ostrzyżony oficer, że mam robić je porządnie i na całych nogach. Seria stu, chwila przerwy i od nowa, aż się nie nauczę. Zaraz zetrą mi się pięty, a ja tam padnę, bo to po prostu za dużo. Jestem wycieńczony, mało jem, mało śpię, więc i usadzony na tym krześle przed Tristanem po prostu siedzę. Sztywno, cicho i bezwolnie, jakby to było przyjęcie herbaciane mojej siostry z czasów, kiedy bawiła się lalkami. Policzek drga mi bezwiednie, gdy Rosier się odzywa, muszę czekać, aż skończy. To aż irracjonalne, wiem, co mi zrobił, wiem, kim jest, a pomimo tego zachowuję względem niego absolutny, właściwie - przepełniający mnie lękiem, posłuch. Jak zahipnotyzowany obserwuję żarzący się kraniec papierosa, nieświadomie oblizując suche, popękane wargi. Dawno nie paliłem, w szpitalu dawali mi tylko to, co niezbędne, więc teraz trzy razy mocniej odczuwam nikotynowy głód. Frustrujący, a jednocześnie będący ulgą tak olbrzymią, że mógłbym usiąść nad popielniczką i wdychać spalony tytoń. Fizyczne urazy, jak widać ze mną zostają, mój wzrok przesuwa się na płonący kominek - a gdyby tak włożyć tam rękę? Nie, Fran, nie. To idiotyczne. Zresztą, nie mogę. Muszę tu siedzieć, mięśnie mam tak ociężałe, że czołgałbym się do tego kominka, jak pielgrzymi do ziemi obiecanej. Pocałowałbym nawet gorące polano, już nie wyimaginowanym, a prawdziwym popiołem wypełniając swe usta. Taka pokuta? Albo wyjście awaryjne, żeby nic już nie mówić, zamknąć się, na zawsze. Stukot otwieranego pudełka wybija mnie z równowagi, pokrywa skrzypi, pachnie polerowanym drewnem. Wciąż nie widzę, co jest w środku, mrugam i - bez pozwolenia - ocieram zaczerwienione oczy.
-Jesteś złym człowiekiem - odpowiadam mu, wolno, wiedząc, że od tego nie będzie już odwrotu. Mówię chrapliwie, jakbym dawno nie używał swego własnego głosu, ale nie uciekam przed nim, mimo że wyglądam, jak kupka nieszczęścia - ale i tak nie chciałem tego robić. Tamta kobieta, ona... - urywam, muszę wytężyć pamięć, jednocześnie nie chcąc tam wracać - powiedziała, że mogę wrócić. Otworzyła mi przejście w drugą stronę - bez konsekwencji - gdybym poszedł tamtędy, nie zdobylibyście kamienia - zauważam trzeźwo, chłodno, choć cały dygoczę, bo aż trzęsie mnie od dysonansu - wiedziałem, że to nie jesteś ty - dodaję, prostując kark, a ręce bezwiednie zaciskając w pięści, jakbym chciał sprawdzić, czy jeszcze działają. Czy moje ciało potrafi mnie słuchać - wiele razy miałem ochotę dać ci w mordę. Ale Evandrze na tobie zależy. Chyba cię nawet kocha - ostrzegałem ją wcześniej, ale była niechętna. Nie sceptyczna, niechętne i uparta. Rozumiem ją. Nawet to, że chce jego bliskości.
-Nie zamierzałem ukraść tego kamienia, nie wtedy. Co by mi to dało? Nie mam z tobą szans w pojedynku, a tam byłbym sam, przeciwko wam wszystkim - mówię, odpowiadając mu na zadane pytanie. W narrację wkrada się mechaniczność, przerwana dopiero, gdy Tristan podwija rękaw szaty, po raz kolejny obnażając przede mną Mroczny Znak. Czarna magia wije się, kłębi, próbuje wydostać się przez skórę. Zastanawiam się, czy Evandra na niego patrzy, kiedy są razem.
-Śmierć - odpowiadam głucho. Panicznie i beznamiętnie zarazem, to wciąż te same ekstrema. Dalej siedzę na krześle, dalej patrzę mu prosto w twarz. Dalej się boję.
Nie, nie pomaga. Dalej duszę się w niewygodzie, nie mogę pomieścić się z myślami we własnej głowie, ani ze sobą w swoim ciele. Czuję się dziwnie obcy i niechciany, dwubiegnówka wjeżdża, a ja pękam i blisko mi do płaczu. Nie wiem, to chyba bezsilność i poddaństwo, wypompowanie z resztek chęci do wszystkiego. Nic już z siebie nie wytrząsnę, nic. Dobija, to, ile jestem warty, że w tym stanie zmieszczę się w kopercie drobnego naszyjnika. Pamiątka albo relikt przeszłości, przechodzi mnie dreszcz, a tuż po nim, wraca względny spokój. Znaczy, następuje wygłuszenie. Jakby ktoś walnął mnie w ryj tak mocno, że przestaję kontaktować, ale jednocześnie nadal mam pełną świadomość. Widzę i słyszę, co się dzieje, lecz jestem, jak sparaliżowany i totalnie zależny.
Upokarzające.
Nie mogę nawet wiercić się na krześle, napierdalam mentalne przysiady, a nade mną wrzeszczy krótko ostrzyżony oficer, że mam robić je porządnie i na całych nogach. Seria stu, chwila przerwy i od nowa, aż się nie nauczę. Zaraz zetrą mi się pięty, a ja tam padnę, bo to po prostu za dużo. Jestem wycieńczony, mało jem, mało śpię, więc i usadzony na tym krześle przed Tristanem po prostu siedzę. Sztywno, cicho i bezwolnie, jakby to było przyjęcie herbaciane mojej siostry z czasów, kiedy bawiła się lalkami. Policzek drga mi bezwiednie, gdy Rosier się odzywa, muszę czekać, aż skończy. To aż irracjonalne, wiem, co mi zrobił, wiem, kim jest, a pomimo tego zachowuję względem niego absolutny, właściwie - przepełniający mnie lękiem, posłuch. Jak zahipnotyzowany obserwuję żarzący się kraniec papierosa, nieświadomie oblizując suche, popękane wargi. Dawno nie paliłem, w szpitalu dawali mi tylko to, co niezbędne, więc teraz trzy razy mocniej odczuwam nikotynowy głód. Frustrujący, a jednocześnie będący ulgą tak olbrzymią, że mógłbym usiąść nad popielniczką i wdychać spalony tytoń. Fizyczne urazy, jak widać ze mną zostają, mój wzrok przesuwa się na płonący kominek - a gdyby tak włożyć tam rękę? Nie, Fran, nie. To idiotyczne. Zresztą, nie mogę. Muszę tu siedzieć, mięśnie mam tak ociężałe, że czołgałbym się do tego kominka, jak pielgrzymi do ziemi obiecanej. Pocałowałbym nawet gorące polano, już nie wyimaginowanym, a prawdziwym popiołem wypełniając swe usta. Taka pokuta? Albo wyjście awaryjne, żeby nic już nie mówić, zamknąć się, na zawsze. Stukot otwieranego pudełka wybija mnie z równowagi, pokrywa skrzypi, pachnie polerowanym drewnem. Wciąż nie widzę, co jest w środku, mrugam i - bez pozwolenia - ocieram zaczerwienione oczy.
-Jesteś złym człowiekiem - odpowiadam mu, wolno, wiedząc, że od tego nie będzie już odwrotu. Mówię chrapliwie, jakbym dawno nie używał swego własnego głosu, ale nie uciekam przed nim, mimo że wyglądam, jak kupka nieszczęścia - ale i tak nie chciałem tego robić. Tamta kobieta, ona... - urywam, muszę wytężyć pamięć, jednocześnie nie chcąc tam wracać - powiedziała, że mogę wrócić. Otworzyła mi przejście w drugą stronę - bez konsekwencji - gdybym poszedł tamtędy, nie zdobylibyście kamienia - zauważam trzeźwo, chłodno, choć cały dygoczę, bo aż trzęsie mnie od dysonansu - wiedziałem, że to nie jesteś ty - dodaję, prostując kark, a ręce bezwiednie zaciskając w pięści, jakbym chciał sprawdzić, czy jeszcze działają. Czy moje ciało potrafi mnie słuchać - wiele razy miałem ochotę dać ci w mordę. Ale Evandrze na tobie zależy. Chyba cię nawet kocha - ostrzegałem ją wcześniej, ale była niechętna. Nie sceptyczna, niechętne i uparta. Rozumiem ją. Nawet to, że chce jego bliskości.
-Nie zamierzałem ukraść tego kamienia, nie wtedy. Co by mi to dało? Nie mam z tobą szans w pojedynku, a tam byłbym sam, przeciwko wam wszystkim - mówię, odpowiadając mu na zadane pytanie. W narrację wkrada się mechaniczność, przerwana dopiero, gdy Tristan podwija rękaw szaty, po raz kolejny obnażając przede mną Mroczny Znak. Czarna magia wije się, kłębi, próbuje wydostać się przez skórę. Zastanawiam się, czy Evandra na niego patrzy, kiedy są razem.
-Śmierć - odpowiadam głucho. Panicznie i beznamiętnie zarazem, to wciąż te same ekstrema. Dalej siedzę na krześle, dalej patrzę mu prosto w twarz. Dalej się boję.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Jesteś złym człowiekiem. Nic na jego twarzy nie drgnęło, ni usta, ni spojrzenie, ni nawet fragment twarzy; zanurzył się w czarnej magii tak głęboko, że mógł w niej już dawno utonąć całkiem, został przeklęty na wieki najstraszniejszą z klątw zamordowanego jednorożca, jego serce było czarne, jak czarny był znak na jego przedramieniu - podobne zarzuty nie robiły na nim większego wrażenia, bynajmniej nie dlatego, że czuł się złym. Dobro i zło były dla niego konstruktami z dziecięcych baśni, na które Francis był już zwyczajnie za duży. Kiedy człowiek dorastał, zaczynał pojmować szarości rządzące światem, brak oczywistości i konieczność walki o własną pozycję - walki, w której Tristan nigdy nie zamierzał brać jeńców. Jego słowa wydały mu się naiwne i pozbawione znaczenia. Bardziej interesowały go dalsze wyjaśnienia, wyjaśnienia, którym zresztą nie dowierzał. Które nie trzymały się ładu i składu. Czy Francis nie uciekłby stamtąd, gdyby tylko miał okazję?
- Poświęciłeś obowiązek dla własnej wygody - przypomniał mu, na wypadek, gdyby zapomniał słów, które sam wypowiedział. Kazała mu wybrać - wybrał, zabijając jego. Obawiał się, że wszedł wówczas w przedziwny układ z mocami tamtego miejsca, układ, którego miał jeszcze pożałować. - Twoją wygodą było zamknięcie tego przejścia? - upewnił się, unosząc lekko lewą brew. - Wysoko się cenisz, jeśli sądzisz, że bez ciebie nie zaszlibyśmy tak daleko - zauważył, nieprzerwanie przyglądając się Francisowi. Z uwagą. Z zastanowieniem. Wreszcie z niechęcią, szwagier postawił go w naprawdę trudnej sytuacji - choć nie łudził się, że jego zachowanie było choć w części przejawem jego otrzeźwienia, a nie działaniem czarnomagicznego zaklęcia.
- To bardzo uprzejme z twojej strony, że się powstrzymałeś - przyznał z suchą grzecznością, ufając, że Lestrange wiedział - że gdyby uniósłby na niego rękę, ta ręka dość szybko uschłaby i odpadła. - Mówisz o mojej żonie - upomniał go, nie zamierzając wdawać się w dysputę o jej uczuciach, a już na pewno nie przy nim. Kiedyś byli sobie bliżsi, dziś dzieliło ich wszystko - i łączyła ta jedna kobieta, którą uczuciem darzyli obydwoje. Sądził, że Francis zdaje sobie sprawę z tego, że dziś - mimo zdrady - żył tylko dzięki niej. Przyglądał się mu z uwagą, kiedy wyjaśniał swoje dalsze czyny, wciąż nie będąc przekonanym do jego słów.
- Zatem - po co rzuciłeś się na ten kamień? Dlaczego chciałeś do niego dotrzeć przede mną, Francisie? Jesteś już wystarczająco duży, by poruszać swoim ciałem świadomie, czyż nie? - dopytał, jak dziecka, które nie rozumie, dlaczego rzuciło zdobionym talerzem o posadzkę, w istocie robiąc to tylko po to, by sprawdzić, czy się rozbije. Ale Francis nie miał już trzech lat, tylko trzydzieści dwa, a moce, z którymi igrał, były znacznie trwalsze i znacznie potężniejsze od porcelany po nawet zmarłej prababce. Może gdyby nie wyrwał się wtedy tak szybko - może Tristan byłby w stanie zareagować inaczej, samemu uchwycić kamień ostrożniej i nie narazić się jej tak mocno. Może mógłby zostać potraktowany łagodniej, może nie przyniósłby razem ze sobą zagrożenia, które w każdej chwili - mogło uderzyć w Evandrę. Rana, którą zadał Francisowi, była jego wyłączną winą. Lekkomyślną i głupią lub zdradliwą i podstępną - Tristan chyba wolał myśleć, że wszystko było zmyślnym planem, bo wolał widzieć we Francisie podstępnego - ale bystrego przecież - zdrajcę niż szarego idiotę. Czy to nie przeczyło ideałom, w które wierzył?
- Śmierć - powtórzył za nim, lekkim ruchem przesuwając drewnianą szkatułę od siostry w kierunku Francisa. - W środku jest eliksir - wyjaśnił, jeśli Francis zdecydował się podchylić wieko, w istocie odnajdzie w nim niewielką nieopisaną fiolkę o nijakiej barwie i woni. Równie dobrze mogłaby to być woda - żadne z nich by się nie poznało - ale Tristan ufał Fantine. - Pij - rozkazał krótko, nie odejmując spojrzenia od oczu Lestrange'a. Zaklęcie imperiusa nie powinno pozwolić mu na sprzeciw.
- Poświęciłeś obowiązek dla własnej wygody - przypomniał mu, na wypadek, gdyby zapomniał słów, które sam wypowiedział. Kazała mu wybrać - wybrał, zabijając jego. Obawiał się, że wszedł wówczas w przedziwny układ z mocami tamtego miejsca, układ, którego miał jeszcze pożałować. - Twoją wygodą było zamknięcie tego przejścia? - upewnił się, unosząc lekko lewą brew. - Wysoko się cenisz, jeśli sądzisz, że bez ciebie nie zaszlibyśmy tak daleko - zauważył, nieprzerwanie przyglądając się Francisowi. Z uwagą. Z zastanowieniem. Wreszcie z niechęcią, szwagier postawił go w naprawdę trudnej sytuacji - choć nie łudził się, że jego zachowanie było choć w części przejawem jego otrzeźwienia, a nie działaniem czarnomagicznego zaklęcia.
- To bardzo uprzejme z twojej strony, że się powstrzymałeś - przyznał z suchą grzecznością, ufając, że Lestrange wiedział - że gdyby uniósłby na niego rękę, ta ręka dość szybko uschłaby i odpadła. - Mówisz o mojej żonie - upomniał go, nie zamierzając wdawać się w dysputę o jej uczuciach, a już na pewno nie przy nim. Kiedyś byli sobie bliżsi, dziś dzieliło ich wszystko - i łączyła ta jedna kobieta, którą uczuciem darzyli obydwoje. Sądził, że Francis zdaje sobie sprawę z tego, że dziś - mimo zdrady - żył tylko dzięki niej. Przyglądał się mu z uwagą, kiedy wyjaśniał swoje dalsze czyny, wciąż nie będąc przekonanym do jego słów.
- Zatem - po co rzuciłeś się na ten kamień? Dlaczego chciałeś do niego dotrzeć przede mną, Francisie? Jesteś już wystarczająco duży, by poruszać swoim ciałem świadomie, czyż nie? - dopytał, jak dziecka, które nie rozumie, dlaczego rzuciło zdobionym talerzem o posadzkę, w istocie robiąc to tylko po to, by sprawdzić, czy się rozbije. Ale Francis nie miał już trzech lat, tylko trzydzieści dwa, a moce, z którymi igrał, były znacznie trwalsze i znacznie potężniejsze od porcelany po nawet zmarłej prababce. Może gdyby nie wyrwał się wtedy tak szybko - może Tristan byłby w stanie zareagować inaczej, samemu uchwycić kamień ostrożniej i nie narazić się jej tak mocno. Może mógłby zostać potraktowany łagodniej, może nie przyniósłby razem ze sobą zagrożenia, które w każdej chwili - mogło uderzyć w Evandrę. Rana, którą zadał Francisowi, była jego wyłączną winą. Lekkomyślną i głupią lub zdradliwą i podstępną - Tristan chyba wolał myśleć, że wszystko było zmyślnym planem, bo wolał widzieć we Francisie podstępnego - ale bystrego przecież - zdrajcę niż szarego idiotę. Czy to nie przeczyło ideałom, w które wierzył?
- Śmierć - powtórzył za nim, lekkim ruchem przesuwając drewnianą szkatułę od siostry w kierunku Francisa. - W środku jest eliksir - wyjaśnił, jeśli Francis zdecydował się podchylić wieko, w istocie odnajdzie w nim niewielką nieopisaną fiolkę o nijakiej barwie i woni. Równie dobrze mogłaby to być woda - żadne z nich by się nie poznało - ale Tristan ufał Fantine. - Pij - rozkazał krótko, nie odejmując spojrzenia od oczu Lestrange'a. Zaklęcie imperiusa nie powinno pozwolić mu na sprzeciw.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Gabinet
Szybka odpowiedź