Gabinet
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Gabinet
Gabinet jest miejscem, które rzadko użytkowane jest zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem; tylko czasem, wieczorami, czarodzieje przeglądają tu traktaty o smokach lub rodowe księgi. Nieduży regał wypełniony jest tomiszczami nie tylko z zakresu smokologii, ale również tomikami poezji, głównie francuskojęzycznymi. Tuż przy nim stoi fotel obity miękkim jasnym jedwabiem. Pod ręką znajduje się również wysoki stolik, podstawiony, by móc na nim ułożyć szklankę lub inną podręczną rzecz. Na przeciwległej ścianie wisi kilka skrzyżowanych ze sobą zabytkowych szpad należących do rodziny. Ścianę zdobi barwny arras ze sceną ogrodową, a centralne miejsce zajmuje solidne, ciężkie biurko.
Coś w nim jest. Nie potrafię tego sprecyzować, lecz skręca mnie, kiedy tak trwamy. W środku, na zewnątrz też, mimowolnie krzywię się. To krótkie spięcia, szybkie, nerwowe tiki. Gdzieś ucieka mi oko, za chwilę kącik ust, później drży podbródek, jakby zbierało mi się na płacz.
Ale płakać wcale nie będę, bo nad kim?
Czy żałuję czegokolwiek? Wiem, że nie. Chociaż, wróć. Mogę pożałować, że wcześniej się nie stawiałem, że nie śpieszno mi było do decyzji, jakiejkolwiek. Że to wszystko to konsekwencje przypadku, a przecież ja mogłem wybierać i dokonać rozłamu na własnych zasadach. Teraz nie obowiązują żadne, wyścig zaczynam ze straconej pozycji, ba, oddaję go walkowerem. Na miejsce przywlokłem swoje dupsko, ale tylko się pokażę, nic ponadto. Już nie próbuję. Nawet nie próbuję.
Rozmiękam.
-Dla szczęścia - poprawiam Tristana, a że wszystko mi jedno, patrzę na niego tak, jak wcześniej bym nie spojrzał. Ten stan, teraz to dostrzegam, ma też swoje plusy. Obojętność względem kondycji, mego ciała i umysłu, to jeden z nich, może nawet jedyny. Czy przykrywa minusy ubezwłasnowolnienia oraz mentalnego kołowrotka? Trochę przypomina mi to pierwszy tydzień na statku i wieczne mdłości, mocowanie się z własnym żołądkiem, nieprzyjemnie. I nie, nie przewyższa wad, nie wyrównuje ich nawet, ja... tylko się pocieszam. Chwytam, czego mogę, jak tonący z powiedzenia, który dąży do brzytwy. Nawet bym nie poczuł, a bym się pociął - była tam jeszcze jedna kobieta. Kochałem ją, byliśmy szczęśliwi. Tamta... - urywam, a moje brwi zbiegają się, jak jedwabna koszula wyprana w zbyt dużej temperaturze. Na wątrobie też coś dociska, jakby te wspomnienia piekły. A wcale nie pieką, gorzej ze snami, bo one przychodzą co noc. Powoli zbieram myśli - tamta demonica, kazała mi wybrać jedno z was. Powiedziała, że muszę jedno z was - znowu muszę przerwać na chwilę, bo żółć podchodzi mi do gardła. Brzydzę się tym, co zrobiłem, nawet po tym, co on zrobił mi - że muszę zabić. Nie chciałem, myślałem, że może jest inny sposób, a ona wtedy pozwoliła mi wrócić. Nie wróciłem. Wybrałem ciebie, obowiązek. W twojej piersi był kamień - ostatnie zdania ze swej opowieści tnę na krótkie, niedobrze brzmiące frazy. Jakbym się topił, nie trzeba do tego dużo. Właściwie, nawet teraz mógłby to ze mną zainicjować, szklanka wody i tyle. Już by mnie nie było. Ciało tutaj, też nie jest problemem, mają smoki.
Chichoczę, rad, że nie nie wie, o czym myślę. Chociaż to wciąż jest moje.
-I mojej siostrze - nie znajduję tu zrozumienia. A co do niej przecież zgadzamy się, ma być szczęśliwa i będzie szczęśliwa. Czy on lęka się uczuć? Głowa lekko opada mi do piersi i opieszale prostuję się z powrotem. Łączę kropki, kosztuje mnie to sporo wysiłku, a i tak wychodzą bazgroły.
-Nie wiem. Ty już miałeś swój kryształ. Pomogłem go zdobyć. Mi też się należał. Gdybym go zniszczył, to co dalej? Zabilibyście mnie na miejscu, a ja nie jestem bohaterem. Nie śpieszy mi się, żeby oddawać za kogoś życie - mówię mu prawdę, chociaż tysiąc razy bardziej wolałbym wysyczeć mu swój misterny plan wyprowadzenia go w pole. Oszukać go i zachłystnąć się pieprzoną satysfakcją, lecz bez zbytniego zastanowienia formułuję głoski i jadę z oszczędnym planem wydarzeń. Nie mogę go oszukać. Nie mogę okłamać.
-Co ty mi zrobiłeś? - wcześniej to tylko lekkie sugestie, teraz, niepokój paruje mi całą warstwą skóry. Zaraz wyschnę na wiór i będę czarny, jak język żyrafy, a do tego mały; potoczę się pod łóżko i zalegnę tam razem z kurzem i skarpetką, która suszyła się na kaloryferze, ale spadła i ktoś o niej zapomniał. Utknę tam. Do śmierci?
Przesuwam blade ręce na skromne pudełko, otwieram je. W środku spoczywa niepozorna buteleczka, na której zaciskam palce. Szkło jest chłodne, ślizga się w spoconej dłoni, gdy ponoszę fiolkę bliżej, by się jej przyjrzeć. Jest opieczętowana woskiem, ale nijaka, bezbarwna i bezwonna. Może to będzie dobra śmierć, lepsza, niż te, które mógłby mi zadać. Może powinienem podziękować.
-Zadbaj o Evandrę. I jeśli będziesz kiedykolwiek wybierać między obowiązkiem, a szczęściem, wybierz mądrze - co, jeśli On ci to rozkaże? Jeśli będzie chciał twoją żonę, twojego syna? Odkorkowuję butelkę, przykładam ją do ust, przechylam. Do ostatniej kropli, niech widzi, jak mi gardło pracuje. Połykam wszystko, jestem grzeczny.
Posłuszny.
Ale płakać wcale nie będę, bo nad kim?
Czy żałuję czegokolwiek? Wiem, że nie. Chociaż, wróć. Mogę pożałować, że wcześniej się nie stawiałem, że nie śpieszno mi było do decyzji, jakiejkolwiek. Że to wszystko to konsekwencje przypadku, a przecież ja mogłem wybierać i dokonać rozłamu na własnych zasadach. Teraz nie obowiązują żadne, wyścig zaczynam ze straconej pozycji, ba, oddaję go walkowerem. Na miejsce przywlokłem swoje dupsko, ale tylko się pokażę, nic ponadto. Już nie próbuję. Nawet nie próbuję.
Rozmiękam.
-Dla szczęścia - poprawiam Tristana, a że wszystko mi jedno, patrzę na niego tak, jak wcześniej bym nie spojrzał. Ten stan, teraz to dostrzegam, ma też swoje plusy. Obojętność względem kondycji, mego ciała i umysłu, to jeden z nich, może nawet jedyny. Czy przykrywa minusy ubezwłasnowolnienia oraz mentalnego kołowrotka? Trochę przypomina mi to pierwszy tydzień na statku i wieczne mdłości, mocowanie się z własnym żołądkiem, nieprzyjemnie. I nie, nie przewyższa wad, nie wyrównuje ich nawet, ja... tylko się pocieszam. Chwytam, czego mogę, jak tonący z powiedzenia, który dąży do brzytwy. Nawet bym nie poczuł, a bym się pociął - była tam jeszcze jedna kobieta. Kochałem ją, byliśmy szczęśliwi. Tamta... - urywam, a moje brwi zbiegają się, jak jedwabna koszula wyprana w zbyt dużej temperaturze. Na wątrobie też coś dociska, jakby te wspomnienia piekły. A wcale nie pieką, gorzej ze snami, bo one przychodzą co noc. Powoli zbieram myśli - tamta demonica, kazała mi wybrać jedno z was. Powiedziała, że muszę jedno z was - znowu muszę przerwać na chwilę, bo żółć podchodzi mi do gardła. Brzydzę się tym, co zrobiłem, nawet po tym, co on zrobił mi - że muszę zabić. Nie chciałem, myślałem, że może jest inny sposób, a ona wtedy pozwoliła mi wrócić. Nie wróciłem. Wybrałem ciebie, obowiązek. W twojej piersi był kamień - ostatnie zdania ze swej opowieści tnę na krótkie, niedobrze brzmiące frazy. Jakbym się topił, nie trzeba do tego dużo. Właściwie, nawet teraz mógłby to ze mną zainicjować, szklanka wody i tyle. Już by mnie nie było. Ciało tutaj, też nie jest problemem, mają smoki.
Chichoczę, rad, że nie nie wie, o czym myślę. Chociaż to wciąż jest moje.
-I mojej siostrze - nie znajduję tu zrozumienia. A co do niej przecież zgadzamy się, ma być szczęśliwa i będzie szczęśliwa. Czy on lęka się uczuć? Głowa lekko opada mi do piersi i opieszale prostuję się z powrotem. Łączę kropki, kosztuje mnie to sporo wysiłku, a i tak wychodzą bazgroły.
-Nie wiem. Ty już miałeś swój kryształ. Pomogłem go zdobyć. Mi też się należał. Gdybym go zniszczył, to co dalej? Zabilibyście mnie na miejscu, a ja nie jestem bohaterem. Nie śpieszy mi się, żeby oddawać za kogoś życie - mówię mu prawdę, chociaż tysiąc razy bardziej wolałbym wysyczeć mu swój misterny plan wyprowadzenia go w pole. Oszukać go i zachłystnąć się pieprzoną satysfakcją, lecz bez zbytniego zastanowienia formułuję głoski i jadę z oszczędnym planem wydarzeń. Nie mogę go oszukać. Nie mogę okłamać.
-Co ty mi zrobiłeś? - wcześniej to tylko lekkie sugestie, teraz, niepokój paruje mi całą warstwą skóry. Zaraz wyschnę na wiór i będę czarny, jak język żyrafy, a do tego mały; potoczę się pod łóżko i zalegnę tam razem z kurzem i skarpetką, która suszyła się na kaloryferze, ale spadła i ktoś o niej zapomniał. Utknę tam. Do śmierci?
Przesuwam blade ręce na skromne pudełko, otwieram je. W środku spoczywa niepozorna buteleczka, na której zaciskam palce. Szkło jest chłodne, ślizga się w spoconej dłoni, gdy ponoszę fiolkę bliżej, by się jej przyjrzeć. Jest opieczętowana woskiem, ale nijaka, bezbarwna i bezwonna. Może to będzie dobra śmierć, lepsza, niż te, które mógłby mi zadać. Może powinienem podziękować.
-Zadbaj o Evandrę. I jeśli będziesz kiedykolwiek wybierać między obowiązkiem, a szczęściem, wybierz mądrze - co, jeśli On ci to rozkaże? Jeśli będzie chciał twoją żonę, twojego syna? Odkorkowuję butelkę, przykładam ją do ust, przechylam. Do ostatniej kropli, niech widzi, jak mi gardło pracuje. Połykam wszystko, jestem grzeczny.
Posłuszny.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Słuchał. Słuchał go w ciszy, szukając na jego twarzy fałszu - szukając go usilnie, bo jeszcze do niedawna, do momentu, w którym usłyszał jego kroki - biegnącego w kierunku kamienia - szczerze w niego wierzył. Ze Francis ma w sobie potencjał, nawet jeśli głęboko ukryty - przecież tylko dlatego wyciągnął do niego rękę. Tylko dlatego zamierzał mu pomóc - dorosnąć, stanąć na wysokości zadania, zrozumieć swoją rolę. Teraz już wiedział, że ta rola nie została przeznaczona dla niego. Lestrange był zwykłym głupcem, Tristan przez ostatnie dni rozmyślał nad tym, o czym ten człowiek właściwie wtedy myślał. Dziś doszedł do przykrej konkluzji - że nie myślał wcale.
Kochał. Kochał, choć ponoć wiedział, że nic tam nie było prawdziwe. Kochał, bo nie potrafił zrozumieć, że tacy jak oni, synowie wielkich rodów, nie mieli prawa do uczuć, emocji i słabości. Odebrano im to, wpisując w ramy świata, który bynajmniej nie był brutalny tylko dla kobiet - a Francis był tego najlepszym przykładem. Za słaby, by dać sobie radę. Za słaby, by zostać potraktowany poważnie. Za słaby, by nie zostać pogardzany.
- Bezużyteczny - przypomniał mu, mówiąc o kamieniu. Nie wiedział, czym mogła być ta przedziwna próba, tak jak nie wiedział, czy powinien wierzyć w słowa Francisa. - Przedziwne, że nagle stałeś się tak rozmowny. - Skomentował krótko wtrącenie o siostrze, Evandra przybrała barwy Rosierów i choć nigdy nie zerwie przecież więzi łączących jej z rodziną, to dziś - należała do niego. Stała się nie tylko jego żoną, była żoną nestora. Sądził, że oboje doskonale zdawali sobie z tego sprawę - i że nie musi tego tłumaczyć szwagrowi. - Nie był ani mój, ani twój, idioto. Należał do Czarnego Pana, każdy z nich. - Naprawdę tego nie rozumiał? Naprawdę wciąż sądził, że to była zabawa?
- Ocaliłem cię - odpowiedział na jego pytanie, nie odejmując spojrzenia od jego twarzy. Tak samo obojętnego, jak od początku tej rozmowy. - Gdyby na moim miejscu był ktoś inny, byłbyś już martwy - wyjaśnił cierpliwie. Sigrun, Deirdre, Ramsey, Drew, nikt by sobie na to nie pozwolił. Craig oddał decyzję w jego ręce. - Gdybyś po przebudzeniu zaczął pleść farmazony, też byłbyś już martwy - mówił dalej, bo, cóż, po tym wszystkim właśnie tego się po nim spodziewał. Sęk w tym, że szansa na to, by Francis zmądrzał, była już raczej niewielka. Nie rozumiał mocy, z którymi zadzierał. Ani tam, w podziemiach, ani teraz, siedząc przed nim. Czy miał pewność, że lekkomyślnie nie chlapnie językiem zbyt dużo? - A wiesz, kto za ciebie odpowiada? Ja. Gniew Czarnego Pana, Francisie, jest straszny i może sięgnąć każdego. Evandra jest moją żoną, jeśli sprowadzisz go na mnie, możesz sprowadzić go też na nią. Zaczynasz rozumieć, czy mam mówić wolniej? - zapytał ze znudzeniem, lekkomyślność Francisa nie uderzała tylko w niego. Czas najwyższy, by pojął, o co toczy się gra. By pojął, jakie mogą być konsekwencje jego głupoty. - Jeśli sprowadzisz niełaskę na cały swój ród, sprowadzisz ją również na nią - Ostrze było obusieczne, nie chodziło tylko o Tristana. Każdy wygodny dla niego ruch - miał zranić jego siostrę. Życie takich jak oni nie leżało wcale w ich rękach, byli tylko figurami na wielkiej szachownicy - mogli zawalczyć o swoją pozycję, ale zawsze będą ograniczeni białymi i czarnymi polami. Mógł otwarcie rzucić się pod szach-mat, ale czy to było tego warte? Czy naprawdę chciał jej to zrobić? Czy potrafił - myśleć tylko o sobie?
Podziękujesz mi, kiedy już to zrozumiesz. Może nie będzie za późno.
- Ja znam swoje priorytety, Francisie. Jestem w stanie ją obronić, ale nie przed wszystkim. Nie przed tobą - oświadczył, nieprzerwanie utrzymując z nim kontakt wzrokowy. Łaska Czarnego Pana nie była dana raz na zawsze, właśnie dlatego tu dzisiaj siedzieli. Właśnie dlatego rozmawiali. Właśnie dlatego - musiał się upewnić, kim właściwie był Francis Lestrange.
Pojął sens jego przedśmiertnej mowy i nie zamierzał wyprowadzać go z błędu - strach był dla niego dzisiaj dobrym doradcą. Ostatnim, co mogło mu jeszcze przemówić do rozumu.
- Ile razy wystąpiłeś przeciwko Czarnemu Panu? - Dopiero słysząc pytanie, czując, jak bezwiednie musi udzielić odpowiedzi i musi udzielić jej w zgodzie z prawdą, Francis musiał pojąć, że nie wypił trucizny, a gorzkie serum prawdy. Nie pytał o to, czy, nie miał dużo czasu, nim cenny wywar utraci swoją moc. Miał do rozsądzenia dwie sytuacje, co do każdej - musiał nabrać pewności, nim podejmie dalsze decyzje.
Veritaserum 1/3
Kochał. Kochał, choć ponoć wiedział, że nic tam nie było prawdziwe. Kochał, bo nie potrafił zrozumieć, że tacy jak oni, synowie wielkich rodów, nie mieli prawa do uczuć, emocji i słabości. Odebrano im to, wpisując w ramy świata, który bynajmniej nie był brutalny tylko dla kobiet - a Francis był tego najlepszym przykładem. Za słaby, by dać sobie radę. Za słaby, by zostać potraktowany poważnie. Za słaby, by nie zostać pogardzany.
- Bezużyteczny - przypomniał mu, mówiąc o kamieniu. Nie wiedział, czym mogła być ta przedziwna próba, tak jak nie wiedział, czy powinien wierzyć w słowa Francisa. - Przedziwne, że nagle stałeś się tak rozmowny. - Skomentował krótko wtrącenie o siostrze, Evandra przybrała barwy Rosierów i choć nigdy nie zerwie przecież więzi łączących jej z rodziną, to dziś - należała do niego. Stała się nie tylko jego żoną, była żoną nestora. Sądził, że oboje doskonale zdawali sobie z tego sprawę - i że nie musi tego tłumaczyć szwagrowi. - Nie był ani mój, ani twój, idioto. Należał do Czarnego Pana, każdy z nich. - Naprawdę tego nie rozumiał? Naprawdę wciąż sądził, że to była zabawa?
- Ocaliłem cię - odpowiedział na jego pytanie, nie odejmując spojrzenia od jego twarzy. Tak samo obojętnego, jak od początku tej rozmowy. - Gdyby na moim miejscu był ktoś inny, byłbyś już martwy - wyjaśnił cierpliwie. Sigrun, Deirdre, Ramsey, Drew, nikt by sobie na to nie pozwolił. Craig oddał decyzję w jego ręce. - Gdybyś po przebudzeniu zaczął pleść farmazony, też byłbyś już martwy - mówił dalej, bo, cóż, po tym wszystkim właśnie tego się po nim spodziewał. Sęk w tym, że szansa na to, by Francis zmądrzał, była już raczej niewielka. Nie rozumiał mocy, z którymi zadzierał. Ani tam, w podziemiach, ani teraz, siedząc przed nim. Czy miał pewność, że lekkomyślnie nie chlapnie językiem zbyt dużo? - A wiesz, kto za ciebie odpowiada? Ja. Gniew Czarnego Pana, Francisie, jest straszny i może sięgnąć każdego. Evandra jest moją żoną, jeśli sprowadzisz go na mnie, możesz sprowadzić go też na nią. Zaczynasz rozumieć, czy mam mówić wolniej? - zapytał ze znudzeniem, lekkomyślność Francisa nie uderzała tylko w niego. Czas najwyższy, by pojął, o co toczy się gra. By pojął, jakie mogą być konsekwencje jego głupoty. - Jeśli sprowadzisz niełaskę na cały swój ród, sprowadzisz ją również na nią - Ostrze było obusieczne, nie chodziło tylko o Tristana. Każdy wygodny dla niego ruch - miał zranić jego siostrę. Życie takich jak oni nie leżało wcale w ich rękach, byli tylko figurami na wielkiej szachownicy - mogli zawalczyć o swoją pozycję, ale zawsze będą ograniczeni białymi i czarnymi polami. Mógł otwarcie rzucić się pod szach-mat, ale czy to było tego warte? Czy naprawdę chciał jej to zrobić? Czy potrafił - myśleć tylko o sobie?
Podziękujesz mi, kiedy już to zrozumiesz. Może nie będzie za późno.
- Ja znam swoje priorytety, Francisie. Jestem w stanie ją obronić, ale nie przed wszystkim. Nie przed tobą - oświadczył, nieprzerwanie utrzymując z nim kontakt wzrokowy. Łaska Czarnego Pana nie była dana raz na zawsze, właśnie dlatego tu dzisiaj siedzieli. Właśnie dlatego rozmawiali. Właśnie dlatego - musiał się upewnić, kim właściwie był Francis Lestrange.
Pojął sens jego przedśmiertnej mowy i nie zamierzał wyprowadzać go z błędu - strach był dla niego dzisiaj dobrym doradcą. Ostatnim, co mogło mu jeszcze przemówić do rozumu.
- Ile razy wystąpiłeś przeciwko Czarnemu Panu? - Dopiero słysząc pytanie, czując, jak bezwiednie musi udzielić odpowiedzi i musi udzielić jej w zgodzie z prawdą, Francis musiał pojąć, że nie wypił trucizny, a gorzkie serum prawdy. Nie pytał o to, czy, nie miał dużo czasu, nim cenny wywar utraci swoją moc. Miał do rozsądzenia dwie sytuacje, co do każdej - musiał nabrać pewności, nim podejmie dalsze decyzje.
Veritaserum 1/3
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Mam być Szwajcarią, ale ciągnie mnie na dalej na południe. Pizza, pasta, te klimaty. Jak wiatr zawieje, to w tą, to w drugą stronę. Wiem, co mówić, ale nie wiem, co robić, dlatego ta marna mistyfikacja idzie w diabły. Bardzo szybko zresztą, nie daję rady okiełznać mych sympatii, nazywając rzecz po imieniu, tak, jestem zdrajcą. Za to kara wypada najcięższa, bo musi być nie tylko pokutą, ale i upokorzeniem, moje drobne grzeszki i zabawy z samym sobą bledną, kiedy nieświęta trójca przybywa do mnie z wyciągniętymi prawicami. Szkoda, że nie zasługuję na ten komitet powitalny, naprawdę, bardzo mi przykro. Nikogo nie skrzywdziłem. Nie mam krwi na rękach, to są tylko koszmary, z których budzę się, zawsze. Zlany potem, blady, zmęczony bardziej, niż przed położeniem się spać, ale, budzę się i to budzę się z przeczuciem niewinności. Może nie od razu dobrze spełnionego obowiązku, ale... Z trudem przełykam ślinę, wszystko staje mi w gardle, gdy on dociska papierosa do zdobionej popielniczki. Zostaje tam jeszcze sporo, ręce świerzbią, by wziąć tą resztkę i ją dopalić. Poruszam się niespokojnie, w dziwnym sztywnym ruchu, lecz jestem w stanie tylko niezgrabnie się wychylić, tyle z mego porywu w drodze do niepodległości. Kończy się, nim na dobre się zaczyna, obejmuję się ramionami, czując nagły chłód, zimno mi. Taki chyba właśnie jest strach, lodowaty, sztywny, szorstki, jak spodnie mierzone gdzieś między byle jak skleconymi budami na targu. Czy on każe mi się bać? Nawet mnie nie tknął, nie ukazał różdżki, nie pokazuje też zębów, a ja trzęsę się, pogodzony ze swoim lękiem. Tak przychodzi mi to dużo prościej, mogę się bać, przy jednoczesnym odpuszczeniu wymierzania sobie fizycznej kary. To wcale nie jest niemęskie. To nie odbiera mi godności.
Może już jej nie mam.
Może nie będę mieć jej za chwilę, gdy będę go błagać o życie. Jakiekolwiek.
A może, zostawię ją napoczętą na później, odłożę i zabezpieczę, żeby nie spleśniała, może wystąpię, w końcu odważnie, nie mając już nic do stracenia. Tylko, że kurwa, mam aż za dużo. Nie jestem sam, czyli wciąż do parkietu przyciska mnie ten sam i wciąż jeden powód.
-Nie - zaprzeczam, a mój głos brzmi równocześnie piskliwie i ochryple - nie o to pytam. Zrobiłeś mi coś - czuję to przecież, że coś obcego panoszy się w mojej głowie, słyszę, jak się krząta, tak całkiem jawnie. Nie kryje się przede mną, nie musi, nie wyganiam go - choć nie jestem mu chętny. Oddam temu intruzowi ostatnią koszulę z grzbietu, wszystko, co zechce. Mogę się nawet z tego cieszyć, jeżeli mnie namówi.
Morda w kubeł.
Ucisza mnie skuteczniej, niż magią, promień Silencio, nawet wyrwanie języka nie zatkałoby mi ust, jak ta jedna groźba. Wbijam krzywo opiłowane paznokcie jednej dłoni w drugą, zęby zaciskam na dolnej wardze i mrugam, bardzo szybko. Odreagowuję fizycznie, wciąż słabo, lecz inaczej nie potrafię. Ani trzasnąć otwartą dłonią w stół, ani zerwać się na równe nogi z krzesła, ani krzyknąć, nic. Niemrawo kiwam się na krześle, trawiąc jego słowa w milczeniu. Na bladej twarzy pojawiają się czerwone wykwity, kręcę głową, nie zgadzam się na to.
-Nie. Nie ją - zaprzeczam cicho, słabo, gapiąc się na wypolerowane drewno potężnego biurka - zrób coś - nie to chcę mówić, chcę go oskarżyć, wypluć mu w twarz, że to jego wina. Że to on zbratał się z potworem, że to on postawił na szali swoją rodzinę, że to on w końcu stanie przed taką decyzją. Że to on mordował ludzi i maczał palce w rzezi Londynu, że to przez niego dzieci stały się sierotami, że to on doprowadził do tego, że Evandra nie jest bezpieczna - proszę - łamię się, bo kurwa, moja siostra nie będzie kartą przetargową - proszę - powtarzam, zlizując z warg słoną hańbę, rzucony na kolana nie byłbym pokorniejszy. Z fazy obojętności płynnie przechodzę do obrzydzenia do samego siebie, jeśli zaraz umrę, przynajmniej skończę z tą ohydą.
-Chcę tylko jej dobra - wyduszam z siebie na ostatek, głucho, nieszczerze. Sam zaczynam wątpić, czy naprawdę? Mówił mi o zasadach, ja, znaczy ona. Nie tak powinno być, ale tak właśnie jest, radź sobie, Fran. Ocieram zaczerwienione oczy i znowu zbieram się na to, by na niego spojrzeć. Jest równie obrzydliwy, jak ja, ale jeśli mam umierać, niech widzi, że się na to godzę. Tylko że znikąd nie napływa fala bólu, w gardle nie staje mi kość, usta nie napełniają się krwią. Oddycham normalnie, może ciut szybciej, ale... Olśniewa mnie, kiedy pada suche pytanie.
-Fizycznie dwa razy - w działaniu. Myślę o Bojczuku i Philippce, myślę o bohaterskim kapitanie i tym wrzodzie, Cedricu. Pogrążę ich wszystkich, jeśli czegoś nie zrobię, szybciej. Ile działa veritaserum? Chcę sięgnąć po kamień leżący na jego biurku, pieprzony przycisk do papieru wreszcie by się do czegoś przydał, bez przytomności, dałbym im chociaż czas, za to, co oni dla mnie zrobili. Ale nie udaje mi się, znowu, znowu porażka, znowu uleganie podszeptom, które paraliżują moje mięśnie do absolutnego poddaństwa. Znowu wstyd i strach, tym razem, już nie o własną skórę, nawet nie o Evandrę. Przyjaciół poznaje się w biedzie, ha, no to właśnie ja moim tej biedy napytam. I już nie podam im ręki.
Może już jej nie mam.
Może nie będę mieć jej za chwilę, gdy będę go błagać o życie. Jakiekolwiek.
A może, zostawię ją napoczętą na później, odłożę i zabezpieczę, żeby nie spleśniała, może wystąpię, w końcu odważnie, nie mając już nic do stracenia. Tylko, że kurwa, mam aż za dużo. Nie jestem sam, czyli wciąż do parkietu przyciska mnie ten sam i wciąż jeden powód.
-Nie - zaprzeczam, a mój głos brzmi równocześnie piskliwie i ochryple - nie o to pytam. Zrobiłeś mi coś - czuję to przecież, że coś obcego panoszy się w mojej głowie, słyszę, jak się krząta, tak całkiem jawnie. Nie kryje się przede mną, nie musi, nie wyganiam go - choć nie jestem mu chętny. Oddam temu intruzowi ostatnią koszulę z grzbietu, wszystko, co zechce. Mogę się nawet z tego cieszyć, jeżeli mnie namówi.
Morda w kubeł.
Ucisza mnie skuteczniej, niż magią, promień Silencio, nawet wyrwanie języka nie zatkałoby mi ust, jak ta jedna groźba. Wbijam krzywo opiłowane paznokcie jednej dłoni w drugą, zęby zaciskam na dolnej wardze i mrugam, bardzo szybko. Odreagowuję fizycznie, wciąż słabo, lecz inaczej nie potrafię. Ani trzasnąć otwartą dłonią w stół, ani zerwać się na równe nogi z krzesła, ani krzyknąć, nic. Niemrawo kiwam się na krześle, trawiąc jego słowa w milczeniu. Na bladej twarzy pojawiają się czerwone wykwity, kręcę głową, nie zgadzam się na to.
-Nie. Nie ją - zaprzeczam cicho, słabo, gapiąc się na wypolerowane drewno potężnego biurka - zrób coś - nie to chcę mówić, chcę go oskarżyć, wypluć mu w twarz, że to jego wina. Że to on zbratał się z potworem, że to on postawił na szali swoją rodzinę, że to on w końcu stanie przed taką decyzją. Że to on mordował ludzi i maczał palce w rzezi Londynu, że to przez niego dzieci stały się sierotami, że to on doprowadził do tego, że Evandra nie jest bezpieczna - proszę - łamię się, bo kurwa, moja siostra nie będzie kartą przetargową - proszę - powtarzam, zlizując z warg słoną hańbę, rzucony na kolana nie byłbym pokorniejszy. Z fazy obojętności płynnie przechodzę do obrzydzenia do samego siebie, jeśli zaraz umrę, przynajmniej skończę z tą ohydą.
-Chcę tylko jej dobra - wyduszam z siebie na ostatek, głucho, nieszczerze. Sam zaczynam wątpić, czy naprawdę? Mówił mi o zasadach, ja, znaczy ona. Nie tak powinno być, ale tak właśnie jest, radź sobie, Fran. Ocieram zaczerwienione oczy i znowu zbieram się na to, by na niego spojrzeć. Jest równie obrzydliwy, jak ja, ale jeśli mam umierać, niech widzi, że się na to godzę. Tylko że znikąd nie napływa fala bólu, w gardle nie staje mi kość, usta nie napełniają się krwią. Oddycham normalnie, może ciut szybciej, ale... Olśniewa mnie, kiedy pada suche pytanie.
-Fizycznie dwa razy - w działaniu. Myślę o Bojczuku i Philippce, myślę o bohaterskim kapitanie i tym wrzodzie, Cedricu. Pogrążę ich wszystkich, jeśli czegoś nie zrobię, szybciej. Ile działa veritaserum? Chcę sięgnąć po kamień leżący na jego biurku, pieprzony przycisk do papieru wreszcie by się do czegoś przydał, bez przytomności, dałbym im chociaż czas, za to, co oni dla mnie zrobili. Ale nie udaje mi się, znowu, znowu porażka, znowu uleganie podszeptom, które paraliżują moje mięśnie do absolutnego poddaństwa. Znowu wstyd i strach, tym razem, już nie o własną skórę, nawet nie o Evandrę. Przyjaciół poznaje się w biedzie, ha, no to właśnie ja moim tej biedy napytam. I już nie podam im ręki.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Zbył jego pytanie milczeniem, objaśnił mu już jego sytuację. Jeśli nie potrafił zrozumieć jego słów, powtórzenie na niewiele by się zdało. Zaklął go, zaklął go, by nie uczynił sobie krzywdy. Sobie i nikomu jeszcze. Bez smyczy nie potrafił zrobić ani kroku, żeby nie wleźć w gówno lub nie stoczyć się w rynsztok, a tak się przykro składało, że przez te kilka dni potrzebował go trzeźwego, przytomnego i rozumnego. Dość narobił szkód - przed innymi zamierzał go uchronić. Przynajmniej tak długo, jak długo niósł za sobą większe zagrożenie.
- Zrób coś - powtórzył za nim, z pewną odrazą. Jakie to typowe dla dzieci, dla nieodpowiedzialnych, żądać działania, którego samemu nie potrafiło się podjąć. - Zrobiłem wiele, Francisie, ale niweczysz wszystkie moje wysiłki. Chciałbym kiedyś usłyszeć, co zrobiłeś ty. - Powstrzymałeś wojnę, która tak ci uwiera? Przetoczyła się przez Anglię, czy tego chciał, czy nie i przetoczyłaby się pewnie również bez udziału Tristana. Popłynął z prądem, więc znaczył, Francis stal okoniem: więc był przeszkodą. Dla siebie, dla niej, dla wszystkich, z którymi coś go łączyło. Wychowano ich przecież tak samo, za priorytet stawiając rodowe dobro. Dziedzictwo pielęgnowane przez przodków długimi wiekami. Dlaczego tak łatwo przychodziło mu nim wzgardzić? Unikał zadawania pytań, nawet retorycznych, nie zamierzając marnować na nie cennych chwil działania serum prawdy. Jego przeznaczenie było przecież inne.
- Nie zrobiłeś nic, by zadbać o nią, a nie o siebie. - O własne szczęście, własną wygodę, własną przyjemność, własne samozadowolenie. - Dla niej nie jesteś w stanie nawet podjąć walki, która jest twoim obowiązkiem. Zamierzasz mnie pouczać, jak się nią zaopiekować, oceniasz jej wybory, ale to ja zapewniłem jej bezpieczną pozycję, nie ty. Ty pragniesz tą pozycją zachwiać. Usiłujesz zburzyć to, co udało mi się zbudować, choć nie potrafię pojąć celu, który ci przyświeca. Tobie jej los pozostał całkiem obojętny. Udajesz, że cię obchodzi tak długo, jak długo możesz rzucać na wiatr puste słowa, gdy w rzeczywistości nie potrafisz wyzbyć się dla niej nawet własnej niedojrzałości. Próbujesz ją upokorzyć w oczach całej angielskiej socjety i pewnie prędzej czy później dopniesz swego. Może nawet prędzej, niż sądziłem. A ona wciąż na ciebie liczy. - Czym innym można tłumaczyć odrzucenie rodowych powinności, jeśli nie próżnym lenistwem, czystym egoizmem? Nikomu nie mógł wmówić, że robił to dla kogokolwiek, jeśli nie dla siebie. Nikomu nie mógł wmówić, że dbał o kogokolwiek oprócz siebie - odwracając się od wszystkiego, co jego rodzinie było drogie. Chciał iść własną drogą, sprowadzając hańbę na siebie - i wszystkich swoich krewnych. Czy naprawdę pragnął, by jego siostra została tak obśmiana, jak obśmiewani są dziś Selwynowie? Czym sobie na to zasłużyła? Nie potrzebował jego próśb, zagrożeniem dla Evandry był tylko i wyłącznie Francis i jego decyzje. Jaki wpływ mógł mieć na to on? Nie było tu targu ani pertraktacji, był tylko zdrajca i jego przyszłe ścieżki, mniej lub bardziej wygodne, mniej lub bardziej słuszne. - Twierdzisz, ze pragniesz jej dobra, ale w rzeczywistości pragniesz go tylko dla siebie. Gnany słabością uciekasz, a ona poniesie tego konsekwencje, bo ciebie już nie będzie. Jesteś dość duży, by zdawać sobie sprawę z tego, że twoje czyny niosą za sobą określone skutki. - Chyba jednak musiał mówić wolniej - bo nic nie wskazywało na to, by Francis w pełni pojął jego słowa. Zdrajca i kłamca, dwie sytuacje, dwie obrazy woli Czarnego Pana. Więc jednak, niedobrze. Nie chciał go dzisiaj zabijać.
- W jaki sposób wystąpiłeś przeciwko Czarnemu Panu? - zapytał, nie odejmując od jego twarzy spojrzenia. Opowiedz mi o tym Francisie Lestrange. Opowiedz, jak plujesz na honor własny, na honor swojej rodziny, na honor swojej siostry. Opowiedz, jak zdradziłeś Czarnego Pana - ale tym razem wyjawisz mi samą prawdę.
Verita 2/3
- Zrób coś - powtórzył za nim, z pewną odrazą. Jakie to typowe dla dzieci, dla nieodpowiedzialnych, żądać działania, którego samemu nie potrafiło się podjąć. - Zrobiłem wiele, Francisie, ale niweczysz wszystkie moje wysiłki. Chciałbym kiedyś usłyszeć, co zrobiłeś ty. - Powstrzymałeś wojnę, która tak ci uwiera? Przetoczyła się przez Anglię, czy tego chciał, czy nie i przetoczyłaby się pewnie również bez udziału Tristana. Popłynął z prądem, więc znaczył, Francis stal okoniem: więc był przeszkodą. Dla siebie, dla niej, dla wszystkich, z którymi coś go łączyło. Wychowano ich przecież tak samo, za priorytet stawiając rodowe dobro. Dziedzictwo pielęgnowane przez przodków długimi wiekami. Dlaczego tak łatwo przychodziło mu nim wzgardzić? Unikał zadawania pytań, nawet retorycznych, nie zamierzając marnować na nie cennych chwil działania serum prawdy. Jego przeznaczenie było przecież inne.
- Nie zrobiłeś nic, by zadbać o nią, a nie o siebie. - O własne szczęście, własną wygodę, własną przyjemność, własne samozadowolenie. - Dla niej nie jesteś w stanie nawet podjąć walki, która jest twoim obowiązkiem. Zamierzasz mnie pouczać, jak się nią zaopiekować, oceniasz jej wybory, ale to ja zapewniłem jej bezpieczną pozycję, nie ty. Ty pragniesz tą pozycją zachwiać. Usiłujesz zburzyć to, co udało mi się zbudować, choć nie potrafię pojąć celu, który ci przyświeca. Tobie jej los pozostał całkiem obojętny. Udajesz, że cię obchodzi tak długo, jak długo możesz rzucać na wiatr puste słowa, gdy w rzeczywistości nie potrafisz wyzbyć się dla niej nawet własnej niedojrzałości. Próbujesz ją upokorzyć w oczach całej angielskiej socjety i pewnie prędzej czy później dopniesz swego. Może nawet prędzej, niż sądziłem. A ona wciąż na ciebie liczy. - Czym innym można tłumaczyć odrzucenie rodowych powinności, jeśli nie próżnym lenistwem, czystym egoizmem? Nikomu nie mógł wmówić, że robił to dla kogokolwiek, jeśli nie dla siebie. Nikomu nie mógł wmówić, że dbał o kogokolwiek oprócz siebie - odwracając się od wszystkiego, co jego rodzinie było drogie. Chciał iść własną drogą, sprowadzając hańbę na siebie - i wszystkich swoich krewnych. Czy naprawdę pragnął, by jego siostra została tak obśmiana, jak obśmiewani są dziś Selwynowie? Czym sobie na to zasłużyła? Nie potrzebował jego próśb, zagrożeniem dla Evandry był tylko i wyłącznie Francis i jego decyzje. Jaki wpływ mógł mieć na to on? Nie było tu targu ani pertraktacji, był tylko zdrajca i jego przyszłe ścieżki, mniej lub bardziej wygodne, mniej lub bardziej słuszne. - Twierdzisz, ze pragniesz jej dobra, ale w rzeczywistości pragniesz go tylko dla siebie. Gnany słabością uciekasz, a ona poniesie tego konsekwencje, bo ciebie już nie będzie. Jesteś dość duży, by zdawać sobie sprawę z tego, że twoje czyny niosą za sobą określone skutki. - Chyba jednak musiał mówić wolniej - bo nic nie wskazywało na to, by Francis w pełni pojął jego słowa. Zdrajca i kłamca, dwie sytuacje, dwie obrazy woli Czarnego Pana. Więc jednak, niedobrze. Nie chciał go dzisiaj zabijać.
- W jaki sposób wystąpiłeś przeciwko Czarnemu Panu? - zapytał, nie odejmując od jego twarzy spojrzenia. Opowiedz mi o tym Francisie Lestrange. Opowiedz, jak plujesz na honor własny, na honor swojej rodziny, na honor swojej siostry. Opowiedz, jak zdradziłeś Czarnego Pana - ale tym razem wyjawisz mi samą prawdę.
Verita 2/3
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Oto gwóźdź programu, chociaż nie rzucamy się sobie do gardeł. Prawie że leniwie wymieniamy uwagi, pachnie dogasającym kominkiem - służba powinna zaraz dołożyć drwa - mocnym tytoniem, alkoholem i skórą. W tle kłębi się za to cierpki zawód oraz nieufność, na jego skórze pyszni się czernią Mroczny Znak, na moim wykwitają potówki. Wyjdę stąd, jeśli w ogóle wyjdę, brzydki, cały w pryszczach. Wygląd poświadczy o mojej moralności, czy raczej - jej braku, żałuję, że nie stoi przede mną srebrna zastawa, w której zobaczyłbym swoje odbicie, w tej chwili, pokiereszowane i wymięte, jak rachunek z restauracji, który po powrocie obiecujesz podzielić na cztery. Czasami to robisz, czasami nie, znajdujesz go pół roku później, ale już głupio się tak odezwać i czegoś żądać. Za dużo czasu mija.
Za pół roku - zwłaszcza teraz, ten konstrukt wydaje mi się zbyt abstrakcyjny. Co dzieje się z ciałem pół roku od śmierci? Jak wyglądają wtedy kości? Gdybym na przykład, nie strzygł się przez sześć miesięcy, czy tyle by wystarczyło, by mnie nie poznano? Jak długo można o kimś zapominać? Ile potrwa, nim Evandra nie będzie potrafiła odpowiedzieć na pytanie, jaki mam kolor oczu i nie będzie wiedzieć, że nad nosem mam małą, prawie niewidoczną bliznę po jej paznokciu?
-Ci ludzie nie są niczemu winni - odpowiadam mu głucho, odlegle, próbując odgrodzić się od bodźców, dobierających się do mnie ze wszystkich stron. Wyrzuty sumienia, strach, niepokój, jak gryzący sweter, zagubienie, które chyba tratuje mnie najbardziej. Czuję się, jakbym leżał rozciągnięty na drodze i pełzał, to w jedną, to w drugą stronę, przy czym ta pieprzona droga wcale nie jest wyłączona z ruchu. Co ja zrobiłem? Nic. W każdym razie, za mało, bym mógł się czymś poszczycić, za mało, bym samego siebie uznał za wartego zachodu. Nie rzucę mu w twarz ludzi, których uratowałem, nie opowiem, jak kogoś ocaliłem, bo przez te kilka miesięcy, tkwiłem w jednym miejscu i pisałem jebany pamiętnik. Czasami znacząc strony łzami, czasami krwią, czasami błotem i tłustymi plamami po zupie. Myślałem, że to będzie dużo prostsze, że jak zechcę, to zniknę, ale w jednym przynajmniej Tristan ma rację. Każda akcja ma swoje konsekwencje, a ja nie jestem na nie gotowy. Nie umiem ich przewidzieć, dla mnie to koniec z jaraniem paczki szlugów dziennie, jak spanie do południa to tylko w niedzielę, no i praca, taka rzetelne i uczciwa. Od podstaw, bo musiałbym się wszystkiego najpierw nauczyć. Gdyby nie wojna, bo teraz? Idę na odstrzał, ale podobno umieranie wcale nie boli.
-Nie masz nawet pojęcia - warczę, czując, jak puszczają hamulce - cały czas o niej myślę, cały czas, rozumiesz? Czy jakiś oszalały rebeliant nie spróbuje jej zaatakować, jak wtedy, na placu. Czy ona i twój syn nie będą musieli odpowiadać za wszystko, co zrobiłeś - krzywię się strasznie, wzburzony, hardo podminowany fizycznie, lecz zmuszony, by skupić to wszystko w mimice i drobnych gestach - widzi to, kiedy jesteście razem? Każesz jej na to patrzeć? - nie pokazuję palcem, wie, o czym mówię. Jest z nim zawsze, a ona też musi to czuć - wie, że jesteś mordercą? Że zabiłeś chłopca od słodyczy? Że twoi przyjaciele - dłoń zwija mi się w pięść, ale tyle, nic więcej nie mogę - torturują dzieci? Wie o tym? - nie wie, bo gdyby wiedziała, nigdy nie podałaby ci dłoni, nie dałaby szansy, byś do niej przemówił. A ty, skoro taki z ciebie dżentelmen, uszanowałbyś to, prawda? - wie, że w Fantasmagorii, jej prezencie ślubnym bryluje Deirdre? Wie o tym, że regularnie ją pieprzyłeś? - prawie krzyczę, choć nadal nie opuszcza mnie wrażenie, że wszystko, co się we mnie kłębi, wpierw przechodzi przez kontrolę celną - ty chcesz ją po prostu mieć - syczę. Może nie jestem dla niej dobry, ale ty nie jesteś lepszy. Wygląda na to, że powinniśmy podać sobie ręce, bo oboje ją krzywdzimy i ścigamy się po jej serce. Kto nim zawładnie, kto pierwszy je z niej wyciągnie, na wszelki wypadek. Ukryte będzie bezpieczniejsze.
-Zrób coś - teraz już nie proszę, teraz żądam, dygocząc na krześle. Trzęsę się, jak w febrze i tak, jak gorączka, ten wybuch może kosztować życie. Oby tylko moje. Nigdy się nie modliłem, ale może ktoś mnie wysłucha, oddam coś w zastaw za pierwszą przysługę.
-Ja dla niej zrobię wszystko - odpowiadam mu hardo, choć ledwie chwilę temu, prawie lizałem mu stopy, żeby ją uratował, także przede mną. Zapadam się coraz bardziej w dysonans, skręca mnie z tego, nerwowo podrywam się z krzesła i zaczynam krążyć po gabinecie, przystając pod jednym z regałów obok etażerki z gramofonem. Igła jest pusta, obok leży stos czarnych płyt w pudełkach.
-W Londynie, w noc urodzin ministra zatrzymałem patrol policji, by zdołał im ujść statek, na którym byli mugolacy. Nie planowałem tego, po prostu zrobili nalot i musiałem coś zrobić - odpowiadam, dotykając palcem gramofonową igłę. Ukłucie nie sprowadza na mnie snu, ale warto było spróbować - pisałem też na murach rebelianckie hasła - dodaję spokojnie, wracam na swoje miejsce, wygładzam marszczące się spodnie. Spowiedź przebiega gładko, we mnie brak już gniewu, jakby wcześniejszy wybuch się wcale nie wydarzył. Znowu czuję się bierny i zmęczony, chciałbym, żeby pozwolił mi już odejść.
Za pół roku - zwłaszcza teraz, ten konstrukt wydaje mi się zbyt abstrakcyjny. Co dzieje się z ciałem pół roku od śmierci? Jak wyglądają wtedy kości? Gdybym na przykład, nie strzygł się przez sześć miesięcy, czy tyle by wystarczyło, by mnie nie poznano? Jak długo można o kimś zapominać? Ile potrwa, nim Evandra nie będzie potrafiła odpowiedzieć na pytanie, jaki mam kolor oczu i nie będzie wiedzieć, że nad nosem mam małą, prawie niewidoczną bliznę po jej paznokciu?
-Ci ludzie nie są niczemu winni - odpowiadam mu głucho, odlegle, próbując odgrodzić się od bodźców, dobierających się do mnie ze wszystkich stron. Wyrzuty sumienia, strach, niepokój, jak gryzący sweter, zagubienie, które chyba tratuje mnie najbardziej. Czuję się, jakbym leżał rozciągnięty na drodze i pełzał, to w jedną, to w drugą stronę, przy czym ta pieprzona droga wcale nie jest wyłączona z ruchu. Co ja zrobiłem? Nic. W każdym razie, za mało, bym mógł się czymś poszczycić, za mało, bym samego siebie uznał za wartego zachodu. Nie rzucę mu w twarz ludzi, których uratowałem, nie opowiem, jak kogoś ocaliłem, bo przez te kilka miesięcy, tkwiłem w jednym miejscu i pisałem jebany pamiętnik. Czasami znacząc strony łzami, czasami krwią, czasami błotem i tłustymi plamami po zupie. Myślałem, że to będzie dużo prostsze, że jak zechcę, to zniknę, ale w jednym przynajmniej Tristan ma rację. Każda akcja ma swoje konsekwencje, a ja nie jestem na nie gotowy. Nie umiem ich przewidzieć, dla mnie to koniec z jaraniem paczki szlugów dziennie, jak spanie do południa to tylko w niedzielę, no i praca, taka rzetelne i uczciwa. Od podstaw, bo musiałbym się wszystkiego najpierw nauczyć. Gdyby nie wojna, bo teraz? Idę na odstrzał, ale podobno umieranie wcale nie boli.
-Nie masz nawet pojęcia - warczę, czując, jak puszczają hamulce - cały czas o niej myślę, cały czas, rozumiesz? Czy jakiś oszalały rebeliant nie spróbuje jej zaatakować, jak wtedy, na placu. Czy ona i twój syn nie będą musieli odpowiadać za wszystko, co zrobiłeś - krzywię się strasznie, wzburzony, hardo podminowany fizycznie, lecz zmuszony, by skupić to wszystko w mimice i drobnych gestach - widzi to, kiedy jesteście razem? Każesz jej na to patrzeć? - nie pokazuję palcem, wie, o czym mówię. Jest z nim zawsze, a ona też musi to czuć - wie, że jesteś mordercą? Że zabiłeś chłopca od słodyczy? Że twoi przyjaciele - dłoń zwija mi się w pięść, ale tyle, nic więcej nie mogę - torturują dzieci? Wie o tym? - nie wie, bo gdyby wiedziała, nigdy nie podałaby ci dłoni, nie dałaby szansy, byś do niej przemówił. A ty, skoro taki z ciebie dżentelmen, uszanowałbyś to, prawda? - wie, że w Fantasmagorii, jej prezencie ślubnym bryluje Deirdre? Wie o tym, że regularnie ją pieprzyłeś? - prawie krzyczę, choć nadal nie opuszcza mnie wrażenie, że wszystko, co się we mnie kłębi, wpierw przechodzi przez kontrolę celną - ty chcesz ją po prostu mieć - syczę. Może nie jestem dla niej dobry, ale ty nie jesteś lepszy. Wygląda na to, że powinniśmy podać sobie ręce, bo oboje ją krzywdzimy i ścigamy się po jej serce. Kto nim zawładnie, kto pierwszy je z niej wyciągnie, na wszelki wypadek. Ukryte będzie bezpieczniejsze.
-Zrób coś - teraz już nie proszę, teraz żądam, dygocząc na krześle. Trzęsę się, jak w febrze i tak, jak gorączka, ten wybuch może kosztować życie. Oby tylko moje. Nigdy się nie modliłem, ale może ktoś mnie wysłucha, oddam coś w zastaw za pierwszą przysługę.
-Ja dla niej zrobię wszystko - odpowiadam mu hardo, choć ledwie chwilę temu, prawie lizałem mu stopy, żeby ją uratował, także przede mną. Zapadam się coraz bardziej w dysonans, skręca mnie z tego, nerwowo podrywam się z krzesła i zaczynam krążyć po gabinecie, przystając pod jednym z regałów obok etażerki z gramofonem. Igła jest pusta, obok leży stos czarnych płyt w pudełkach.
-W Londynie, w noc urodzin ministra zatrzymałem patrol policji, by zdołał im ujść statek, na którym byli mugolacy. Nie planowałem tego, po prostu zrobili nalot i musiałem coś zrobić - odpowiadam, dotykając palcem gramofonową igłę. Ukłucie nie sprowadza na mnie snu, ale warto było spróbować - pisałem też na murach rebelianckie hasła - dodaję spokojnie, wracam na swoje miejsce, wygładzam marszczące się spodnie. Spowiedź przebiega gładko, we mnie brak już gniewu, jakby wcześniejszy wybuch się wcale nie wydarzył. Znowu czuję się bierny i zmęczony, chciałbym, żeby pozwolił mi już odejść.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Przyglądał się jego twarzy, wzburzonemu spojrzeniu, zastanawiając się nad jego zagubieniem. Wszystkim, co mówił, jedynie potwierdzał przecież jego słowa - Francis nie zrobił nic.
- Cały czas o niej myślisz, z pewnością to docenia - przyznał, nie odejmując spojrzenia od jego oczu. - Ale zastanawiałem się nad twoimi czynami, a nie myślami. Gdybyś był po naszej stronie, być może rebeliantka nigdy nie wdarłaby się na plac. To oszaleli z zawiści ludzie, którzy nie mają już nic do stracenia. Gotowi są wyrwać jej serce tylko dlatego, że jest moją żoną. To się nie zmieni. Możesz im w tym pomóc. A możesz pomóc mi ją ochronić. Evandra jest moją żoną, czy ci się to podoba, czy nie. I stoi u mego boku - Rozumie swoje powinności znacznie lepiej od ciebie, choć jest młodsza. Czy całe życie - to on potrzebował jej opieki, nie odwrotnie? - Na wojnie ludzie umierają, tak się już dzieje. Tak działo się zawsze, choć może ci się to nie podobać. Możesz zginąć z nimi, ale samobójstwo jest zawsze przejawem egoizmu i słabości - zastukał palcami w blat stołu, zbierając myśli. - Nie bądź głupi, wie, że prowadzę wojnę - mruknął od niechcenia, przyświecał temu wyższy cel. - Wie o tym też wasz ojciec i nestorzy wszystkich sojuszniczych rodów. Panuje zgodność, która być może cię ominęła - Co stałoby się z Tristanem, gdyby tego nie robił? Nie byłby nestorem - a Evandra lady doyenne, to z pewnością. Czy wciąż by żył, pewnie nie. Czy Evandra zginęłaby z nim, być może. - Było minęło - rzucił zdawkowo na wspomnienie o Deirdre, od dnia ślubu przestał przecież bywać w Wenus. Nie do końca rozumiał, kogo miał na myśli, mówiąc o torturach nad dziećmi. Nie interesował się eksperymentami Ramseya i wątpił, by Francis został wprowadzony w szczegóły.
- W odróżnieniu od ciebie, chcę mieć ją żywą i nieupokorzoną - odpowiedział bez mrugnięcia okiem, nieprzerwanie przyglądając się jego oczom, coraz mocniej iskrzącym złością. Nie wierzył, by cokolwiek mogło go jeszcze ocalić. - Siadaj - powtórzył rozkaz, zawracając go z powrotem na krzesło; z nagromadzoną energią poradzi sobie później. - Ja - zrobię. Jestem w stanie. Jeśli mi pomożesz - bo z nim - walczyć nie był w stanie. Evandra darzyła go siostrzanym uczuciem. - Czym jest dla ciebie wszystko, Francisie? Czy podejmiesz dla niej swój obowiązek i poniesiesz go z godnością? - zapytał, przyglądając się mu badawczo. Serum prawdy nie pozwoli go okłamać. Ale chwilę później westchnął - ciężko - opadając na oparcie krzesła, nie spodziewał się, że Francis zdradził już wcześniej. Czarny Pan był tak blisko niego, i właśnie on, Tristan, przyprowadził mu pod nos zdrajcę. To cud, że obydwoje żyli. Ale musiał wyciągnąć konsekwencje. Również po to, by chronić Evandrę. Wsparł się łokciem o boczne oparcie krzesła, a jego głowa opadła lekko na dłoń, której palce przygładziły skroń. To jakaś kpina.
- Jakie hasła? * - zapytał tonem, który nie krył zaskoczenia; ile on właściwie miał lat? Hasła hasłami, kwestia ratunku niesionego uciekającym wydawała się znacznie poważniejsza. Była zdradą. Okazało się, że w goblińskich podziemiach pod Londynem Francis rzeczywiście był tylko idiotą - ale Tristan pozostał ślepcem, gdy za jego plecami zgrywał jeszcze bohatera. On, tchórzliwa trusia trzęsąca się dziś przed nim jak galareta. Londyn, statek, port, przecież dotarły go wieści o tej śmiesznej Czarownicy. Naprawdę sądził, że historia o bracie bliźniaku będzie wiarygodna, kiedy znikał całymi dniami - trudno właściwie stwierdzić gdzie? Kiedy wyznawał przed nim, że biegał po porcie ratując wroga. - Już jest za późno - stwierdził głucho. - Już zdradziłeś - obserwował jego twarz uważnie, jakby chciał dostrzec w niej jeszcze krztynę skruchy. Sprzeciwił się wszystkiemu, na czym dorastał. Sprzeciwił się swojej rodzinie. Był wojennym zdrajcą. Czarny Pan zgładziłby go od razu - i tego samego oczekiwałby od Tristana.
* drugie pytanie w poście - nie jest objęte serum prawdy
ostatnia tura veritaserum
- Cały czas o niej myślisz, z pewnością to docenia - przyznał, nie odejmując spojrzenia od jego oczu. - Ale zastanawiałem się nad twoimi czynami, a nie myślami. Gdybyś był po naszej stronie, być może rebeliantka nigdy nie wdarłaby się na plac. To oszaleli z zawiści ludzie, którzy nie mają już nic do stracenia. Gotowi są wyrwać jej serce tylko dlatego, że jest moją żoną. To się nie zmieni. Możesz im w tym pomóc. A możesz pomóc mi ją ochronić. Evandra jest moją żoną, czy ci się to podoba, czy nie. I stoi u mego boku - Rozumie swoje powinności znacznie lepiej od ciebie, choć jest młodsza. Czy całe życie - to on potrzebował jej opieki, nie odwrotnie? - Na wojnie ludzie umierają, tak się już dzieje. Tak działo się zawsze, choć może ci się to nie podobać. Możesz zginąć z nimi, ale samobójstwo jest zawsze przejawem egoizmu i słabości - zastukał palcami w blat stołu, zbierając myśli. - Nie bądź głupi, wie, że prowadzę wojnę - mruknął od niechcenia, przyświecał temu wyższy cel. - Wie o tym też wasz ojciec i nestorzy wszystkich sojuszniczych rodów. Panuje zgodność, która być może cię ominęła - Co stałoby się z Tristanem, gdyby tego nie robił? Nie byłby nestorem - a Evandra lady doyenne, to z pewnością. Czy wciąż by żył, pewnie nie. Czy Evandra zginęłaby z nim, być może. - Było minęło - rzucił zdawkowo na wspomnienie o Deirdre, od dnia ślubu przestał przecież bywać w Wenus. Nie do końca rozumiał, kogo miał na myśli, mówiąc o torturach nad dziećmi. Nie interesował się eksperymentami Ramseya i wątpił, by Francis został wprowadzony w szczegóły.
- W odróżnieniu od ciebie, chcę mieć ją żywą i nieupokorzoną - odpowiedział bez mrugnięcia okiem, nieprzerwanie przyglądając się jego oczom, coraz mocniej iskrzącym złością. Nie wierzył, by cokolwiek mogło go jeszcze ocalić. - Siadaj - powtórzył rozkaz, zawracając go z powrotem na krzesło; z nagromadzoną energią poradzi sobie później. - Ja - zrobię. Jestem w stanie. Jeśli mi pomożesz - bo z nim - walczyć nie był w stanie. Evandra darzyła go siostrzanym uczuciem. - Czym jest dla ciebie wszystko, Francisie? Czy podejmiesz dla niej swój obowiązek i poniesiesz go z godnością? - zapytał, przyglądając się mu badawczo. Serum prawdy nie pozwoli go okłamać. Ale chwilę później westchnął - ciężko - opadając na oparcie krzesła, nie spodziewał się, że Francis zdradził już wcześniej. Czarny Pan był tak blisko niego, i właśnie on, Tristan, przyprowadził mu pod nos zdrajcę. To cud, że obydwoje żyli. Ale musiał wyciągnąć konsekwencje. Również po to, by chronić Evandrę. Wsparł się łokciem o boczne oparcie krzesła, a jego głowa opadła lekko na dłoń, której palce przygładziły skroń. To jakaś kpina.
- Jakie hasła? * - zapytał tonem, który nie krył zaskoczenia; ile on właściwie miał lat? Hasła hasłami, kwestia ratunku niesionego uciekającym wydawała się znacznie poważniejsza. Była zdradą. Okazało się, że w goblińskich podziemiach pod Londynem Francis rzeczywiście był tylko idiotą - ale Tristan pozostał ślepcem, gdy za jego plecami zgrywał jeszcze bohatera. On, tchórzliwa trusia trzęsąca się dziś przed nim jak galareta. Londyn, statek, port, przecież dotarły go wieści o tej śmiesznej Czarownicy. Naprawdę sądził, że historia o bracie bliźniaku będzie wiarygodna, kiedy znikał całymi dniami - trudno właściwie stwierdzić gdzie? Kiedy wyznawał przed nim, że biegał po porcie ratując wroga. - Już jest za późno - stwierdził głucho. - Już zdradziłeś - obserwował jego twarz uważnie, jakby chciał dostrzec w niej jeszcze krztynę skruchy. Sprzeciwił się wszystkiemu, na czym dorastał. Sprzeciwił się swojej rodzinie. Był wojennym zdrajcą. Czarny Pan zgładziłby go od razu - i tego samego oczekiwałby od Tristana.
* drugie pytanie w poście - nie jest objęte serum prawdy
ostatnia tura veritaserum
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Gdyby zechciał, mógłby mi teraz napluć w twarz, a później, swoją ślinę wsmarować tak głęboko, by wsiąknęła w pory. Mógłby, mógłby wszystko, niemoc okręciła się dookoła mych kości tak, że wychodzi ze mnie bezwładny manekin, zdolny tylko do artykułowania myśli. I tak przecież splątanych, skołatanych, zepsutych. Już nie są moje własne, muszę je podzielić, pozwolić, by zaglądał mi przez ramię i decydował o tym, co mu się podoba. Cenzura, faza pierwsza.
-To ludzie - przerywam mu, kiedy tylko to przyznaje - ludzie, którzy chcą żyć normalnie. Ty masz ich za zwierzęta, gorzej. Pamiętam, co mówiłeś. Że są zbędni i trzeba ich wybić. To nie jest tylko wojna, to okrucieństwo - sprzeciwiam się znowu, już znacznie słabiej. Sinusoida nastrojów, chwilę temu blisko mi do wybicia mu zębów, teraz po prostu oczekuję, aż coś zrobi. Cokolwiek, byle szybciej, już, zaraz. Niech głowa poleci, jak spadnie z karku, od razu będzie lżej. Boję się, ale nie umiem się martwić. Przedziwne, nawet - zachwycające. Wytrwałbym tak, otępiony i spokojny, lecz on musi grać nieczysto i handlować nią, jakby była moją ulubioną błyskotką w ręku starszego i wyższego łobuza. Nie podskoczę mu.
-Wiesz dlaczego to robi? Dlatego, że mój ojciec przykazał jej, by była ci posłuszna? Dlatego, że tak trzeba? - kpię, nie, Evandra nie była taka. Bezwolna i mdła, w jej żyłach płynie przecież krew naszej matki i babki, jest wilą - czuwa przy tobie, bo jesteś dla niej ważny. Ale wystarczy, że posuniesz się o krok za daleko - rzucam obojętnie, bez cienia poprzednich gróźb i wykrzykników, bez zwykłego postarania. Takim samym tonem proszę o podanie solniczki przy obiedzie - nie będzie cię usprawiedliwiać. Zobaczy, jaki jesteś. A ty? Jak sobie z tym poradzisz? Zmusisz ją, żeby udawała? Przystawisz jej różdżkę do piersi? - śmieję się gardłowo, nie panując nad swoim organizmem. Ręce trzęsą mi się tak, że nie byłbym w stanie utrzymać w nich szklanki - weźmiesz ją pod imperiusa? - drwię, a wtedy coś klika i nabieram pewności, że to, co się ze mną działo przez ten ostatni tydzień, nie miało nic wspólnego ani z szokiem, ani z dziedziczonym po przodkach szaleństwem. Skurwysyn. Patrzę na swe pięści, na przemian zaciskając je i rozluźniając, nie dzieje się nic więcej, nic ponadto - a przecież świerzbi mnie potężnie, by chwycić go szmaty i zrobić to wszystko, co on zrobił mi. Bez nadmiernej subtelności, upokorzenia może smakować z podłogi, na wizji mając krew i swoje zęby. Nie dano mi jego klasy, ale to kurwa w niczym nie przeszkadza.
-Wie dokładnie tyle, ile jej mówisz. Nie widzi ciał. Evandra nie jest słaba i przed tobą słabości też nie okaże. Gwarantuję ci, że nie będzie cię kochać mimo wszystko - i znowu ten głos, znużony i stary, pusty - i mnie też nie - dodaję po chwili, spoglądając na niego mętnie, półprzytomnie. Siadam na fotel, kiedy mnie zawraca, mięśnie instynktownie zawieszają się w pół kroku i kierują mnie do biurka. Czuję się, jak sadzany siłą do lekcji, czyjaś ciężka dłoń na moim ramieniu, powiększający się nacisk. Jeszcze trochę, tylko troszkę, a te wyimaginowane dłonie wgniotą mi się w czaszkę, głowa eksploduje i będę mógł zaniechać zastanawiania się.
-To nieistotne. I ty masz czelność, mówić, że ją szanujesz - brzmię, jakbym nie nauczył się na szkolny apel. Narrator, który czyta z kartki, przynajmniej nie kaleczę słów i mimo, że sztywno, to chociaż poprawnie i bez zająknięcia.
-Nie waż się tak mówić - proszę? Co ja mogę, poza szarpaniem się ze swymi kończynami, błagającymi, by choćby wierzgnąć, poza suchą werbalizację niedokładnie posiekanych emocji - nie masz prawa robić z niej towaru - zaprzeczam tej wizji, kręcę głową, by pozbyć się tego brzmienia, nie wierząc, że to robi, że śmie tak ją wykorzystywać. Ale, pytanie pada, a mi chamsko odebrano wybór. Zatkałbym się, tymczasem, płaszczę się przed nim, bo wciąż chodzi o nią, o moją siostrę.
-Wszystko - odpowiadam od razu, nie słychać tej pauzy, która toczy się tylko dla mnie, nie do uchwycenia przez kogoś, kto nie posiada słuchu - dla niej zrobię wszystko - wychodzi ze mnie sprzedajna kurwa, o tym też mówiłem, żaden ze mnie bohater. Wymienię życie dziesięciu innych osób na nią, wymieniłbym całą setkę, sam bym im, jednemu, po drugim władował nóż pod żebra, jeśli taka byłaby cena. Później, nie wiem, później pewnie tym samym nożem dźgnąłbym siebie - nieudolnie, bo nieśmiało, tchórzliwie. Czarodzieje nie umierają od mugolskich wirusów, więc nawet po tej brudnej krwi, która ląduje też w moim krwiobiegu, nic mi nie będzie. Dojdzie mi kolejna blizna, zakryje tą na wątrobie albo sprawi, że oszaleję do reszty.
Tego, nie pożałuję. Jest najważniejsza.
-Tak - potwierdzam natychmiast, znowu po tej ciągnącej się, niesłyszalnej pauzie. Nieważne, czego chce, nieistotne, co mi rozkaże. Teraz, wzięty pod włos, zrobię to.
-Różne. O burakach z ministerstwa - odpowiadam i wtedy też czuję, jakbym na chore gardło napił się herbaty z miodem. Może zaraz za tym zatęsknię; veritaserum już nie działa. Ja dyszę niespokojnie - oni, są bezpieczni. Względnie, jeszcze, znowu coś obiecałem, całkiem w ciemno.
-Wezwiesz Go? - pytam spokojnie, kładąc swoje dłonie na kolanach - muszę umrzeć, prawda? - tylko czemu to przedłużałeś. Nie czekajmy, zróbmy to, byle szybko. W oczach stają mi łzy. Nie pożegnałem się.
-To ludzie - przerywam mu, kiedy tylko to przyznaje - ludzie, którzy chcą żyć normalnie. Ty masz ich za zwierzęta, gorzej. Pamiętam, co mówiłeś. Że są zbędni i trzeba ich wybić. To nie jest tylko wojna, to okrucieństwo - sprzeciwiam się znowu, już znacznie słabiej. Sinusoida nastrojów, chwilę temu blisko mi do wybicia mu zębów, teraz po prostu oczekuję, aż coś zrobi. Cokolwiek, byle szybciej, już, zaraz. Niech głowa poleci, jak spadnie z karku, od razu będzie lżej. Boję się, ale nie umiem się martwić. Przedziwne, nawet - zachwycające. Wytrwałbym tak, otępiony i spokojny, lecz on musi grać nieczysto i handlować nią, jakby była moją ulubioną błyskotką w ręku starszego i wyższego łobuza. Nie podskoczę mu.
-Wiesz dlaczego to robi? Dlatego, że mój ojciec przykazał jej, by była ci posłuszna? Dlatego, że tak trzeba? - kpię, nie, Evandra nie była taka. Bezwolna i mdła, w jej żyłach płynie przecież krew naszej matki i babki, jest wilą - czuwa przy tobie, bo jesteś dla niej ważny. Ale wystarczy, że posuniesz się o krok za daleko - rzucam obojętnie, bez cienia poprzednich gróźb i wykrzykników, bez zwykłego postarania. Takim samym tonem proszę o podanie solniczki przy obiedzie - nie będzie cię usprawiedliwiać. Zobaczy, jaki jesteś. A ty? Jak sobie z tym poradzisz? Zmusisz ją, żeby udawała? Przystawisz jej różdżkę do piersi? - śmieję się gardłowo, nie panując nad swoim organizmem. Ręce trzęsą mi się tak, że nie byłbym w stanie utrzymać w nich szklanki - weźmiesz ją pod imperiusa? - drwię, a wtedy coś klika i nabieram pewności, że to, co się ze mną działo przez ten ostatni tydzień, nie miało nic wspólnego ani z szokiem, ani z dziedziczonym po przodkach szaleństwem. Skurwysyn. Patrzę na swe pięści, na przemian zaciskając je i rozluźniając, nie dzieje się nic więcej, nic ponadto - a przecież świerzbi mnie potężnie, by chwycić go szmaty i zrobić to wszystko, co on zrobił mi. Bez nadmiernej subtelności, upokorzenia może smakować z podłogi, na wizji mając krew i swoje zęby. Nie dano mi jego klasy, ale to kurwa w niczym nie przeszkadza.
-Wie dokładnie tyle, ile jej mówisz. Nie widzi ciał. Evandra nie jest słaba i przed tobą słabości też nie okaże. Gwarantuję ci, że nie będzie cię kochać mimo wszystko - i znowu ten głos, znużony i stary, pusty - i mnie też nie - dodaję po chwili, spoglądając na niego mętnie, półprzytomnie. Siadam na fotel, kiedy mnie zawraca, mięśnie instynktownie zawieszają się w pół kroku i kierują mnie do biurka. Czuję się, jak sadzany siłą do lekcji, czyjaś ciężka dłoń na moim ramieniu, powiększający się nacisk. Jeszcze trochę, tylko troszkę, a te wyimaginowane dłonie wgniotą mi się w czaszkę, głowa eksploduje i będę mógł zaniechać zastanawiania się.
-To nieistotne. I ty masz czelność, mówić, że ją szanujesz - brzmię, jakbym nie nauczył się na szkolny apel. Narrator, który czyta z kartki, przynajmniej nie kaleczę słów i mimo, że sztywno, to chociaż poprawnie i bez zająknięcia.
-Nie waż się tak mówić - proszę? Co ja mogę, poza szarpaniem się ze swymi kończynami, błagającymi, by choćby wierzgnąć, poza suchą werbalizację niedokładnie posiekanych emocji - nie masz prawa robić z niej towaru - zaprzeczam tej wizji, kręcę głową, by pozbyć się tego brzmienia, nie wierząc, że to robi, że śmie tak ją wykorzystywać. Ale, pytanie pada, a mi chamsko odebrano wybór. Zatkałbym się, tymczasem, płaszczę się przed nim, bo wciąż chodzi o nią, o moją siostrę.
-Wszystko - odpowiadam od razu, nie słychać tej pauzy, która toczy się tylko dla mnie, nie do uchwycenia przez kogoś, kto nie posiada słuchu - dla niej zrobię wszystko - wychodzi ze mnie sprzedajna kurwa, o tym też mówiłem, żaden ze mnie bohater. Wymienię życie dziesięciu innych osób na nią, wymieniłbym całą setkę, sam bym im, jednemu, po drugim władował nóż pod żebra, jeśli taka byłaby cena. Później, nie wiem, później pewnie tym samym nożem dźgnąłbym siebie - nieudolnie, bo nieśmiało, tchórzliwie. Czarodzieje nie umierają od mugolskich wirusów, więc nawet po tej brudnej krwi, która ląduje też w moim krwiobiegu, nic mi nie będzie. Dojdzie mi kolejna blizna, zakryje tą na wątrobie albo sprawi, że oszaleję do reszty.
Tego, nie pożałuję. Jest najważniejsza.
-Tak - potwierdzam natychmiast, znowu po tej ciągnącej się, niesłyszalnej pauzie. Nieważne, czego chce, nieistotne, co mi rozkaże. Teraz, wzięty pod włos, zrobię to.
-Różne. O burakach z ministerstwa - odpowiadam i wtedy też czuję, jakbym na chore gardło napił się herbaty z miodem. Może zaraz za tym zatęsknię; veritaserum już nie działa. Ja dyszę niespokojnie - oni, są bezpieczni. Względnie, jeszcze, znowu coś obiecałem, całkiem w ciemno.
-Wezwiesz Go? - pytam spokojnie, kładąc swoje dłonie na kolanach - muszę umrzeć, prawda? - tylko czemu to przedłużałeś. Nie czekajmy, zróbmy to, byle szybko. W oczach stają mi łzy. Nie pożegnałem się.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Patrzył się na niego, przecierając brodę, choć trudno było stwierdzić, czy rzeczywiście go słuchał; obrona mugoli przez Francisa przestawała go zadziwiać, stał się w tej materii dość przewidywalny. Coś jakby dorastał - i zaczynał zauważać, że na świecie istniało też okrucieństwo. Cóż, istniało. Wojna była nim wypchana po brzegi. Sądził, ze jest inaczej? Że wojny wygrywa się złotą aureloą i czystym sumieniem? Tak można na wojnie najwyżej umrzeć, ale tego w zasadzie też mu tłumaczyć nie musiał, był na dobrej drodze. To chyba nawet nie rodowe szaleństwo, to niedojrzałość w najdziwniejszym trzydziestoletnim wydaniu, jakie Tristan dotąd widział na oczy. Spodziewałby się podobnych słów z ust dorastającego syna, gdzieś w momencie, kiedy skończy dziesięć lat. Może Francisowi nikt nie dał w gębę na tym etapie? Tristan parę razy dostał, każdy raz pamiętał - i z każdego wyciągnął lekcję, którą pamiętał do dzisiaj. I było w tym coś dziwnego, bo jeśli rodzice trzymali Francisa w bezpiecznej bańce, wciąż trwającej, mimo że Francis dawno przekroczył wiek ćwierćwiecza: dlaczego tak łatwo pluł im w twarz, wyrzekając się rodzinnych wartości?
Jego usta wykrzywiły się kpiąco, jeśli któreś z nich mogło pomyśleć, że Evandra jest przy nim z rozkazu ojca, to tylko Francis. Tristan znał swoją wartość, wiedział, że jego żona nie miała powodów, żeby go opuszczać; to co ich łączyło wykraczało daleko poza rozumienie jej starszego brata, niezależnie od tego, jak śmiesznie wyglądała dzisiaj jego protekcjonalność. Nie, nie zamierzał krzywdzić własnej żony. Nie tylko dlatego, że nie miał ku temu powodów, była nestorową tej rodziny i jako takiej - należał jej się szacunek. Drwiny Francisa wybrzmiewały dla niego jak rozpaczliwy krzyk chłopca, który bardzo chce zrzucić winę na kogoś, kto nie jest nim. Odwrócić od siebie uwagę. Wciąż nie rozumiał, że zaklęcie imperiusa go ocaliło. Przynajmniej na ten moment: za tym człowiekiem trudno było nadążyć, a Tristan zaczynał gubić się we wszystkich momentach, w których jego szwagier potrzebował pomocy w wyciągnięciu go z bagna, kiedy radośnie - z donośnym pluskiem i dziecięco szczęśliwym uśmiechem na ustach - wskakiwał w nie ubrany w same gacie, dla zabawy lub z nudów.
On naprawdę był idiotą.
- Masz swoją siostrę za bardzo słabą kobietę - pozwolił sobie zauważyć z zastanowieniem. Sądził ją chyba trochę podług siebie. - Naprawdę sądzisz, że zamierzam się z nią pojedynkować z powodu twoich wyimaginowanych snów o przyszłości? Nie, Francisie, nie zamierzam. Niezależnie od tego, jak bardzo tego pragniesz, nie zamierzam jej krzywdzić. Wydawałoby się, że spędziwszy z nią tyle lat, powinieneś znać ją lepiej. Jest silna, poradzi sobie. Nawet nie zamknęła oczu na egzekucji - przypomniał, zachowała się tam z godnością, zaprezentowała się znacznie lepiej od spanikowanego Francisa. Bo nie była taka jak on, a wykrzykiwane przez niego hasła - nie miały nic wspólnego z nią. Tristan wierzył, że jak on wierzyła w nowy lepszy świat. Że zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo idee wymagały poświęceń. Że mugole byli zagrożeniem, którego należało się jak najprędzej pozbyć. Wierzył w jej wierność i oddanie, nie tylko jemu i małżeńskiej przysiędze - ale też wartościom, pośród których ją wychowano. - Więc wydaje ci się, że jest też głupia - rzucił z uprzejmym zaskoczeniem. Chyba miał o niej wyższe mniemanie, niż jej brat. Tristanowi wydawało się, że zdawała sobie sprawę z tego, że na wojnie umierali ludzie. A że ciała widziała, tego mógł być bardziej niż pewien. Stała wtedy dokładnie między nimi. - Czy ty się słyszysz? - Które z nich jej nie szanowało? Które z nich obraziło ją w tej rozmowie więcej razy? Westchnął ciężko, znów opierając głowę o rękę, by przetrzeć skroń. Nie zamierzał nią handlować. Zamierzał mu uzmysłowić, jak łatwo mógł sprowadzić na nią zgubę. Niezależnie od tego, co zrobi z tym Tristan: jeśli sądził, że w imię dawnej przyjaźni będzie go krył, srogo się przeliczył. Nie tylko dlatego, ze wcale nie chciał, przede wszystkim nie mógł.
Ale on twierdził, że zrobi dla niej wszystko. Jego jedna brew uniosła się lekko w górę, kiedy przyglądał się mu z zastanowieniem. Jednak był dla niego ratunek? Czyżby?
- Naprawdę sądzisz, że stałeś się dla niego na tyle ważny, by Czarny Pan zamierzał zabić cię własnoręcznie? - zapytał, już bez zaskoczenia. Jego głupota sięgnęła zenitu już dłuższy czas temu. - Nie zamierzam go wzywać, jesteś tylko błahostką. Ale tak, powinieneś umrzeć - Wzruszył lekko ramieniem. - Chyba, że odkupisz swoje winy. Tu wracamy do twojego wszystkiego. Chcę, byś złożył przysięgę wierności Czarnemu Panu, przede mną. Jej gwaranta możesz wybrać sam, będzie ci raźniej. To nie jest rozkaz. To propozycja. Propozycja, z której możesz skorzystać, jeśli naprawdę chcesz zrobić dla niej wszystko. W ten sposób ocalisz siebie. A w przyszłości być może również ją. Wtedy zdejmę z ciebie to zaklęcie. Będziesz wolny - Przyglądał się mu z umiarkowanym zainteresowaniem, chyba nie mając już względem niego zbyt wysokich oczekiwań. Buraki w Ministerstwie, poważnie? - ...prawie - zakończył, unosząc lekko w górę lewy kącik ust.
Jego usta wykrzywiły się kpiąco, jeśli któreś z nich mogło pomyśleć, że Evandra jest przy nim z rozkazu ojca, to tylko Francis. Tristan znał swoją wartość, wiedział, że jego żona nie miała powodów, żeby go opuszczać; to co ich łączyło wykraczało daleko poza rozumienie jej starszego brata, niezależnie od tego, jak śmiesznie wyglądała dzisiaj jego protekcjonalność. Nie, nie zamierzał krzywdzić własnej żony. Nie tylko dlatego, że nie miał ku temu powodów, była nestorową tej rodziny i jako takiej - należał jej się szacunek. Drwiny Francisa wybrzmiewały dla niego jak rozpaczliwy krzyk chłopca, który bardzo chce zrzucić winę na kogoś, kto nie jest nim. Odwrócić od siebie uwagę. Wciąż nie rozumiał, że zaklęcie imperiusa go ocaliło. Przynajmniej na ten moment: za tym człowiekiem trudno było nadążyć, a Tristan zaczynał gubić się we wszystkich momentach, w których jego szwagier potrzebował pomocy w wyciągnięciu go z bagna, kiedy radośnie - z donośnym pluskiem i dziecięco szczęśliwym uśmiechem na ustach - wskakiwał w nie ubrany w same gacie, dla zabawy lub z nudów.
On naprawdę był idiotą.
- Masz swoją siostrę za bardzo słabą kobietę - pozwolił sobie zauważyć z zastanowieniem. Sądził ją chyba trochę podług siebie. - Naprawdę sądzisz, że zamierzam się z nią pojedynkować z powodu twoich wyimaginowanych snów o przyszłości? Nie, Francisie, nie zamierzam. Niezależnie od tego, jak bardzo tego pragniesz, nie zamierzam jej krzywdzić. Wydawałoby się, że spędziwszy z nią tyle lat, powinieneś znać ją lepiej. Jest silna, poradzi sobie. Nawet nie zamknęła oczu na egzekucji - przypomniał, zachowała się tam z godnością, zaprezentowała się znacznie lepiej od spanikowanego Francisa. Bo nie była taka jak on, a wykrzykiwane przez niego hasła - nie miały nic wspólnego z nią. Tristan wierzył, że jak on wierzyła w nowy lepszy świat. Że zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo idee wymagały poświęceń. Że mugole byli zagrożeniem, którego należało się jak najprędzej pozbyć. Wierzył w jej wierność i oddanie, nie tylko jemu i małżeńskiej przysiędze - ale też wartościom, pośród których ją wychowano. - Więc wydaje ci się, że jest też głupia - rzucił z uprzejmym zaskoczeniem. Chyba miał o niej wyższe mniemanie, niż jej brat. Tristanowi wydawało się, że zdawała sobie sprawę z tego, że na wojnie umierali ludzie. A że ciała widziała, tego mógł być bardziej niż pewien. Stała wtedy dokładnie między nimi. - Czy ty się słyszysz? - Które z nich jej nie szanowało? Które z nich obraziło ją w tej rozmowie więcej razy? Westchnął ciężko, znów opierając głowę o rękę, by przetrzeć skroń. Nie zamierzał nią handlować. Zamierzał mu uzmysłowić, jak łatwo mógł sprowadzić na nią zgubę. Niezależnie od tego, co zrobi z tym Tristan: jeśli sądził, że w imię dawnej przyjaźni będzie go krył, srogo się przeliczył. Nie tylko dlatego, ze wcale nie chciał, przede wszystkim nie mógł.
Ale on twierdził, że zrobi dla niej wszystko. Jego jedna brew uniosła się lekko w górę, kiedy przyglądał się mu z zastanowieniem. Jednak był dla niego ratunek? Czyżby?
- Naprawdę sądzisz, że stałeś się dla niego na tyle ważny, by Czarny Pan zamierzał zabić cię własnoręcznie? - zapytał, już bez zaskoczenia. Jego głupota sięgnęła zenitu już dłuższy czas temu. - Nie zamierzam go wzywać, jesteś tylko błahostką. Ale tak, powinieneś umrzeć - Wzruszył lekko ramieniem. - Chyba, że odkupisz swoje winy. Tu wracamy do twojego wszystkiego. Chcę, byś złożył przysięgę wierności Czarnemu Panu, przede mną. Jej gwaranta możesz wybrać sam, będzie ci raźniej. To nie jest rozkaz. To propozycja. Propozycja, z której możesz skorzystać, jeśli naprawdę chcesz zrobić dla niej wszystko. W ten sposób ocalisz siebie. A w przyszłości być może również ją. Wtedy zdejmę z ciebie to zaklęcie. Będziesz wolny - Przyglądał się mu z umiarkowanym zainteresowaniem, chyba nie mając już względem niego zbyt wysokich oczekiwań. Buraki w Ministerstwie, poważnie? - ...prawie - zakończył, unosząc lekko w górę lewy kącik ust.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Aspiryna leży w kręgu moich obecnych namiętności. Okrągła tabletka i święty spokój, może na to wszystko jeszcze ziółka na spokojny sen. Zapite podłym whisky lub wygazowanym piwem, ściągniętym z niewiadomego stolika. Robię tak, przepraszam, robiłem. Jeśli tylko widziałem, że czyjaś szklanka stoi niezaopiekowana przez dłuższą chwilę, była moja. Bojczuk się ze mnie śmiał, że wypiłbym cudze szczyny, ale ja po prostu nie znoszę marnotrawstwa. Mieszanie leków i alkoholu znam, nie próbowałem jednak przyprawiać tego jeszcze koszmarami. Są różne, jedne bardziej realistyczne, inne mniej. Są takie, które wolę dośnić niż przerwać, są też takie, z których marzę, żeby się wybudzić, poddany sadystycznej formie sennego paraliżu. Wszystko w jednym spięciu, ciało i myśli, sprasowane na płasko i wepchnięte na wąską półkę nad siedzeniem w pociągu. Cieszyłbym się, gdyby tam już zostały. Notorycznie gubię parasolki, więc gdyby i tak je... zostawić. Drży mi broda, razem z nią dolna warga, ta pełniejsza. Wypolerowany blat biurka służy mi za lustro, a w nim widzę siebie, słabego. Albo wcale nie? Może to tylko zrezygnowanie, nieco mniej degradujące? Powoli wypunktowuję sobie rzeczy, których się boję i dzięki tej wyliczance czuję się odrobinę lepiej. Boję się, że wyrządzę jej krzywdę. Boję się, że przeze mnie coś jej się stanie. Boję się, że moje konsekwencje, staną się jej konsekwencjami. Boję się, że zdradzę moich przyjaciół. Boję się, że znienawidzę samego siebie, tak do reszty i na zawsze. Prycham cicho, nagle krzywo rozbawiony. Miałem ze sobą wzloty i upadki, ale wracałem, zawsze wracałem. Boję się, że nigdy nie wybaczę sobie czegoś, co zrobiłem. Ale jego? Jego się nie boję.
Oswoił mnie tak, że reaguję na niego mruczeniem i podbiegnę, nawet wiedząc, że jednym ruchem ręki przetrąci mi kark. Ufam mu i wierzę, że jakąkolwiek decyzję podejmie, ta będzie dobra. Przyklasnę w każdym wyborze, dam ubrać się do trumny i położę się w niej, mimo że nadal oddycham. Bez dyskusji.
-Ty już ją krzywdzisz - szepczę wpatrzony w niego, moje źrenice rozszerzyły się, jakbym wciągnął nosem kilka ścieżek, a oczy są jednocześnie suche i zaczerwienione, ale i nabrzmiałe i błyszczą w nich zalążki łez. Czy daje jej to, co najlepsze? Tak. Czy ją rani? Tak, a ja, ja nigdy jej nie powiedziałem. Może to był błąd.
Może, gdybym umiał ją zranić, to wszystko byłoby łatwiejsze. Odejście. Przyznanie się przed samym sobą, że wcale nie jestem stąd. Wyrwanie się. Evandra mnie tu trzyma, nie żadna smycz, ani łańcuchy, nawet nie wygoda i służąca, podstawiająca mi tacę ze śniadaniem pod sam nos. Nie mam do niej pretensji, ani żalu, wiem, że ona nie chce tego dla mnie. Bym się męczył.
Na własne życzenie, po wstaniu z łóżka nigdy nie chciało mi się go ścielić, więc w tym barłogu muszę się bujać, niewyspany, wiecznie zmęczony, z głową ciążącą od brzęczących wątpliwości. Narastających. Wciąż i wciąż, jakby cały czas zbierało się tam na burzę, która nigdy nie nadchodzi. Mija bokiem, ale czai się, grzmi w tle, na horyzoncie trzaska piorunami.
-A o czym to świadczy, co? - pytam wyzywająco. Prawą nogą opieram o dolną część masywnego biurka i prostuję ją, odsuwając się krzesłem na maksymalną odległość, jakbym nie chciał siedzieć tak blisko niego, jakbym się bał, że złapię coś, co może być zaraźliwe - nie o tym, że jest tym zachwycona i nie o tym, że to rozumie. Ona rozumie ciebie - bo jesteś jej mężem, a ona w każdym będzie widzieć dobro. Bo dałeś jej syna, bo chce, żebyście byli rodziną, nie taką, jak nasza, cieplejszą, szczęśliwszą. Zaryczę się zaraz, ale przełykanie śliny, a wraz z nią, niektórych słów - tyle musi wystarczyć - przekroczysz granicę, a wtedy ją stracisz - dodaję, będę powtarzać, jak nakręcony, może i nie odejdzie, może będzie przy tobie trwać, może będzie trzymać cię za rękę, może będzie spełniać ten obrzydliwy, małżeński obowiązek, ale i tak ją stracisz. I naprawdę, naprawdę, z całego serca mam nadzieję, że jednak ją kochasz, bo tylko wtedy zaboli cię to tak kurewsko, tak mocno, jak powinno.
Ja już wiem, jak to jest, to znaczy - na wyciągnięcie ręki. Wszystko albo nic, tylko że przedziwnie nakłada się to na siebie, a każdy wybór to dokładnie ten sam emocjonalny wrzątek polany na ręce.
-Skoro zdrada to najwyższy występek, a ja mam nazwisko i krew, którą tak ceni... - prawie wzruszam ramionami, ale unoszą się ledwie zauważalnie w lekkim drgnięciu. Mój mentalny kaganiec nie pozwala mi na tak lekceważący gest.
-Sądziłem, że może dla przykładu - rzucam obojętnie, obejmując się ramionami w nieco obronnym geście. Jestem tu na odstrzał, lecz najwyraźniej po cichu. Nie zrobią ze mnie widowiska na placu, w pewnym sensie, szkoda. Skoro już tyle, dosłownie tyle mi braknie, bym pogodził się z tym, że muszę umrzeć, wolałbym, żeby miało to sens. Jeden transport mugolaków i durne napisy na murach w obliczu tego, jak jeszcze mogłem pomóc, to kpina. Niechby chociaż wiedzieli, że nie byłem, jak oni.
-Proponujesz mi przysięgę albo śmierć? - to, doprawdy, wspaniałomyślne. Nie zmusza mnie do niczego, w istocie, lecz ten, co się tam w środku panoszy, każe mi być wdzięczny. I jestem. Mimowolnie, czuję ulgę, którą jednak zaraz posyłam do diabła - zrobię dla niej wszystko - powtarzam cicho, beznamiętnie - poświęciłbym dla niej i stu obcych ludzi i dziesięciu moich przyjaciół, bez wahania - kontynuuję, a on musi wiedzieć, że mówię prawdę, chociaż veritaserum już dawno przestało działać - ale nie mogę dla niej zabijać - kończę, kładąc dłonie na kolanach i oblizując usta - jak miałaby brzmieć ta przysięga? - pytam. Już martwo, kiedy on zaśmiewa się w najlepsze.
Oswoił mnie tak, że reaguję na niego mruczeniem i podbiegnę, nawet wiedząc, że jednym ruchem ręki przetrąci mi kark. Ufam mu i wierzę, że jakąkolwiek decyzję podejmie, ta będzie dobra. Przyklasnę w każdym wyborze, dam ubrać się do trumny i położę się w niej, mimo że nadal oddycham. Bez dyskusji.
-Ty już ją krzywdzisz - szepczę wpatrzony w niego, moje źrenice rozszerzyły się, jakbym wciągnął nosem kilka ścieżek, a oczy są jednocześnie suche i zaczerwienione, ale i nabrzmiałe i błyszczą w nich zalążki łez. Czy daje jej to, co najlepsze? Tak. Czy ją rani? Tak, a ja, ja nigdy jej nie powiedziałem. Może to był błąd.
Może, gdybym umiał ją zranić, to wszystko byłoby łatwiejsze. Odejście. Przyznanie się przed samym sobą, że wcale nie jestem stąd. Wyrwanie się. Evandra mnie tu trzyma, nie żadna smycz, ani łańcuchy, nawet nie wygoda i służąca, podstawiająca mi tacę ze śniadaniem pod sam nos. Nie mam do niej pretensji, ani żalu, wiem, że ona nie chce tego dla mnie. Bym się męczył.
Na własne życzenie, po wstaniu z łóżka nigdy nie chciało mi się go ścielić, więc w tym barłogu muszę się bujać, niewyspany, wiecznie zmęczony, z głową ciążącą od brzęczących wątpliwości. Narastających. Wciąż i wciąż, jakby cały czas zbierało się tam na burzę, która nigdy nie nadchodzi. Mija bokiem, ale czai się, grzmi w tle, na horyzoncie trzaska piorunami.
-A o czym to świadczy, co? - pytam wyzywająco. Prawą nogą opieram o dolną część masywnego biurka i prostuję ją, odsuwając się krzesłem na maksymalną odległość, jakbym nie chciał siedzieć tak blisko niego, jakbym się bał, że złapię coś, co może być zaraźliwe - nie o tym, że jest tym zachwycona i nie o tym, że to rozumie. Ona rozumie ciebie - bo jesteś jej mężem, a ona w każdym będzie widzieć dobro. Bo dałeś jej syna, bo chce, żebyście byli rodziną, nie taką, jak nasza, cieplejszą, szczęśliwszą. Zaryczę się zaraz, ale przełykanie śliny, a wraz z nią, niektórych słów - tyle musi wystarczyć - przekroczysz granicę, a wtedy ją stracisz - dodaję, będę powtarzać, jak nakręcony, może i nie odejdzie, może będzie przy tobie trwać, może będzie trzymać cię za rękę, może będzie spełniać ten obrzydliwy, małżeński obowiązek, ale i tak ją stracisz. I naprawdę, naprawdę, z całego serca mam nadzieję, że jednak ją kochasz, bo tylko wtedy zaboli cię to tak kurewsko, tak mocno, jak powinno.
Ja już wiem, jak to jest, to znaczy - na wyciągnięcie ręki. Wszystko albo nic, tylko że przedziwnie nakłada się to na siebie, a każdy wybór to dokładnie ten sam emocjonalny wrzątek polany na ręce.
-Skoro zdrada to najwyższy występek, a ja mam nazwisko i krew, którą tak ceni... - prawie wzruszam ramionami, ale unoszą się ledwie zauważalnie w lekkim drgnięciu. Mój mentalny kaganiec nie pozwala mi na tak lekceważący gest.
-Sądziłem, że może dla przykładu - rzucam obojętnie, obejmując się ramionami w nieco obronnym geście. Jestem tu na odstrzał, lecz najwyraźniej po cichu. Nie zrobią ze mnie widowiska na placu, w pewnym sensie, szkoda. Skoro już tyle, dosłownie tyle mi braknie, bym pogodził się z tym, że muszę umrzeć, wolałbym, żeby miało to sens. Jeden transport mugolaków i durne napisy na murach w obliczu tego, jak jeszcze mogłem pomóc, to kpina. Niechby chociaż wiedzieli, że nie byłem, jak oni.
-Proponujesz mi przysięgę albo śmierć? - to, doprawdy, wspaniałomyślne. Nie zmusza mnie do niczego, w istocie, lecz ten, co się tam w środku panoszy, każe mi być wdzięczny. I jestem. Mimowolnie, czuję ulgę, którą jednak zaraz posyłam do diabła - zrobię dla niej wszystko - powtarzam cicho, beznamiętnie - poświęciłbym dla niej i stu obcych ludzi i dziesięciu moich przyjaciół, bez wahania - kontynuuję, a on musi wiedzieć, że mówię prawdę, chociaż veritaserum już dawno przestało działać - ale nie mogę dla niej zabijać - kończę, kładąc dłonie na kolanach i oblizując usta - jak miałaby brzmieć ta przysięga? - pytam. Już martwo, kiedy on zaśmiewa się w najlepsze.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Ostatnio zmieniony przez Francis Lestrange dnia 03.02.21 13:17, w całości zmieniany 1 raz
Wpatrywał się we Francisa w milczeniu. Nie, Tristan nie był wzorowym mężem, zdradzał Evandrę, trzymał Deirdre w Białej Willi jak zabawkę, ulubione zwierzątko, zabawiając się z nią w chwilach znudzenia. Ale Francis o niej nie wiedział. Ale Francis sam wciskał mu w ręce inne prostytutki, którym od dnia ślubu częściej odmawiał, niż przyklaskiwał. Cóż więc miał na myśli, prowadzoną wojnę? Wciąż niczego nie rozumiał: robił to, co konieczne, to jego działania wyciągnęły go na pozycję, którą zajmował dzisiaj, to jego działania odpowiadały za wysoką pozycję Evandry. Za strzępy jej bezpieczeństwa, które bezlitośnie i na oślep szarpał jej brat, chcąc rozpruć je do ostatniej nici: bo tak. Bo tak mu było wygodnie. Który z nich krzywdził ją mocniej? Który z nich: krzywdził ją dzisiaj?
- Naprawdę wydaje ci się, że twoja siostra nie rozumie rzeczywistości, Francisie? Że rozumie ją mniej od ciebie? - Evandra była inteligentną kobietą. Niewątpliwie mądrzejszą od brata. Nie musiała zgadzać się ze wszystkim, on też nie godził się ze wszystkim - sięgnięcie po pomoc wilkołaków wykraczało dalece poza to, o czym śnił, gdy wyobrażał sobie zbudowany ideą nowy wspaniały świat. Ale cel uświęcał środki, a wola Czarnego Pana była ostateczną. Ale wiedział, kiedy zamknąć usta i wypełnić polecenie w milczeniu, najlepiej, jak potrafił, bo taki był jego obowiązek. - Że nierozumnie stanęła tamtego dnia między nami? - Nie, nie sądził, by chodziło tylko o niego. Chodziło o wszystkich: również o ród Lestrange'ów, nie wychowano ich nigdy w poczuciu, że mają żyć po to, by osiągnąć szczęście. Mieli żyć po to, by zadbać o dobre imię wielowiekowej rodziny i przekazać tę schedę dalej, by herb żył wiecznie nieokryty hańbą. O ileż wygodniej byłoby myśleć tylko o sobie, odrzucić wpajane od dziecka wartości i cele, do których ich stworzono. Stchórzyć. Nie podołać. Ale w ten sposób nie przechodziło się do historii. Przyglądał się jego twarzy, łzom iskrzącym w jego oczach. Był żałosny. Nienawidził go tak bardzo, że życzył swojej siostrze hańby - kimże byłaby w oczach wszystkich, gdyby uciekła od męża? - czy z tego tylko powodu, że Tristan - przypadkiem co prawda - odkrył jego dwulicowość? - Boisz się, że jej powiem - stwierdził, szukając przyczyn dalej. - Boisz się, że dowie się, że zdradziłeś - mówił dalej. - Boisz się, że to ciebie znienawidzi, kiedy pojmie, co zrobiłeś jej i jej rodzinie - Zastanowił się przez chwilę, wspominając rozmowę, którą odbył z nią po egzekucji. - Twoją siostrę opuszcza marazm, w który wpędziła ją choroba i późniejsza słabość - Nie mówiłby o tym przed obcą osobą, ale Francis zdawał sobie sprawę z jej stanu. Była chora, nie zniosła dobrze powicia jego dziedzica. I ufała bratu na tyle, by odsłonić przed nim te słabości. - Chce zacząć działać. Rozpocznie od kwesty na rzecz rodzin zmarłych w walkach funkcjonariuszy Ministerstwa Magii, ale ma większe plany - wyjaśnił spokojnie. Nie wiedział o tym? Skąd miałby, albo nie był zainteresowany albo zbyt mocno interesował się chowaniem głowy w piasek.
- Nie jesteś godzien swojej krwi - wtrącił mu w słowo, nieco ostrzejszym tonem. Chyba złościła go sama myśl, że Francis był synem Lestrange'ów. I myślał o Evanie, o tym, jak go wychować, by nigdy nie musiał odbywać podobnej rozmowy z nim. - Kiedy się budzisz - podjął, na moment urywając myśl. - Nie jest ci wstyd, że to Alphard zginął, nie ty? - Powinno być odwrotnie, chyba wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. I nie chodziło tylko o Melisande. O zasługi, o honor, o wielkiego czarodzieja, który poświęcił się idei, kiedy Francis wciąż sądził, że ich wędrówka była tylko fajną zabawą - i bezmyślną gonitwą o to, kto pierwszy uchwyci do ręki zaklęty kamień. Czy w ogóle zdawał sobie sprawę z mocy, które były w nich zaklęte? Czy potrafiłby zapanować nad tym duchem, gdyby przeniknął w jego ciało zamiast w ciało Tristana?
- Nie wydaje ci się chyba, że znajdujesz się na pozycji, z której rozsądnie jest stawiać warunki - podsunął z zastanowieniem. Nie chciał go zabijać. Ale nie będzie też ryzykował gniewu, jeśli bezmyślnie wypuści stąd zdrajcę. Mógł przymknąć oko na szczeniackie napisy i ustawić Francisa do pionu, kiedy wiedział już, że tamtego dnia przed ołtarzem był tylko idiotą, nie zdrajcą. Ale statek z mugolami go zaskoczył. I tego: darować już nie mógł. - Przysięgniesz, że nie sprzeciwisz się nigdy woli Czarnego Pana i nie staniesz nigdy naprzeciw jego woli - oznajmił, zakładając ramiona na piersi. Co to miało oznaczać - mógł wiedzieć tylko Czarny Pan, szczerze jednak wątpił, by interesował się mocniej losem nieszkodliwego już szczura. O ile nie zacznie się - znów - bezmyślnie wychylać.
- Naprawdę wydaje ci się, że twoja siostra nie rozumie rzeczywistości, Francisie? Że rozumie ją mniej od ciebie? - Evandra była inteligentną kobietą. Niewątpliwie mądrzejszą od brata. Nie musiała zgadzać się ze wszystkim, on też nie godził się ze wszystkim - sięgnięcie po pomoc wilkołaków wykraczało dalece poza to, o czym śnił, gdy wyobrażał sobie zbudowany ideą nowy wspaniały świat. Ale cel uświęcał środki, a wola Czarnego Pana była ostateczną. Ale wiedział, kiedy zamknąć usta i wypełnić polecenie w milczeniu, najlepiej, jak potrafił, bo taki był jego obowiązek. - Że nierozumnie stanęła tamtego dnia między nami? - Nie, nie sądził, by chodziło tylko o niego. Chodziło o wszystkich: również o ród Lestrange'ów, nie wychowano ich nigdy w poczuciu, że mają żyć po to, by osiągnąć szczęście. Mieli żyć po to, by zadbać o dobre imię wielowiekowej rodziny i przekazać tę schedę dalej, by herb żył wiecznie nieokryty hańbą. O ileż wygodniej byłoby myśleć tylko o sobie, odrzucić wpajane od dziecka wartości i cele, do których ich stworzono. Stchórzyć. Nie podołać. Ale w ten sposób nie przechodziło się do historii. Przyglądał się jego twarzy, łzom iskrzącym w jego oczach. Był żałosny. Nienawidził go tak bardzo, że życzył swojej siostrze hańby - kimże byłaby w oczach wszystkich, gdyby uciekła od męża? - czy z tego tylko powodu, że Tristan - przypadkiem co prawda - odkrył jego dwulicowość? - Boisz się, że jej powiem - stwierdził, szukając przyczyn dalej. - Boisz się, że dowie się, że zdradziłeś - mówił dalej. - Boisz się, że to ciebie znienawidzi, kiedy pojmie, co zrobiłeś jej i jej rodzinie - Zastanowił się przez chwilę, wspominając rozmowę, którą odbył z nią po egzekucji. - Twoją siostrę opuszcza marazm, w który wpędziła ją choroba i późniejsza słabość - Nie mówiłby o tym przed obcą osobą, ale Francis zdawał sobie sprawę z jej stanu. Była chora, nie zniosła dobrze powicia jego dziedzica. I ufała bratu na tyle, by odsłonić przed nim te słabości. - Chce zacząć działać. Rozpocznie od kwesty na rzecz rodzin zmarłych w walkach funkcjonariuszy Ministerstwa Magii, ale ma większe plany - wyjaśnił spokojnie. Nie wiedział o tym? Skąd miałby, albo nie był zainteresowany albo zbyt mocno interesował się chowaniem głowy w piasek.
- Nie jesteś godzien swojej krwi - wtrącił mu w słowo, nieco ostrzejszym tonem. Chyba złościła go sama myśl, że Francis był synem Lestrange'ów. I myślał o Evanie, o tym, jak go wychować, by nigdy nie musiał odbywać podobnej rozmowy z nim. - Kiedy się budzisz - podjął, na moment urywając myśl. - Nie jest ci wstyd, że to Alphard zginął, nie ty? - Powinno być odwrotnie, chyba wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. I nie chodziło tylko o Melisande. O zasługi, o honor, o wielkiego czarodzieja, który poświęcił się idei, kiedy Francis wciąż sądził, że ich wędrówka była tylko fajną zabawą - i bezmyślną gonitwą o to, kto pierwszy uchwyci do ręki zaklęty kamień. Czy w ogóle zdawał sobie sprawę z mocy, które były w nich zaklęte? Czy potrafiłby zapanować nad tym duchem, gdyby przeniknął w jego ciało zamiast w ciało Tristana?
- Nie wydaje ci się chyba, że znajdujesz się na pozycji, z której rozsądnie jest stawiać warunki - podsunął z zastanowieniem. Nie chciał go zabijać. Ale nie będzie też ryzykował gniewu, jeśli bezmyślnie wypuści stąd zdrajcę. Mógł przymknąć oko na szczeniackie napisy i ustawić Francisa do pionu, kiedy wiedział już, że tamtego dnia przed ołtarzem był tylko idiotą, nie zdrajcą. Ale statek z mugolami go zaskoczył. I tego: darować już nie mógł. - Przysięgniesz, że nie sprzeciwisz się nigdy woli Czarnego Pana i nie staniesz nigdy naprzeciw jego woli - oznajmił, zakładając ramiona na piersi. Co to miało oznaczać - mógł wiedzieć tylko Czarny Pan, szczerze jednak wątpił, by interesował się mocniej losem nieszkodliwego już szczura. O ile nie zacznie się - znów - bezmyślnie wychylać.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Będę wzdrygać się za każdym razem, kiedy padnie tu jej imię. Nie o niej powinniśmy mówić, brzydzi mnie to, że i ja, i on - traktujemy ją w gruncie rzeczy podobnie. Parszywie wycieramy sobie nią gęby i czynimy z niej figurę. On straszy mnie, że ją strącę, dokładnie w tym sensie, na zawsze - a ja, ja mówię mu o emocjonalnej przepaści, której nie przeskoczy, ani nie załata. Choćby całą ziemią Kent, wszystkimi sprzętami z Château Rose przysypał pogłębiającą się dziurę, nigdy, nigdy jej nie wypełni. Mimo wszystko, życzę mu, żeby to zobaczył, dokładnie to samo, co ja bez trudu sobie wyobrażam. Jestem leniwy, bywam niezbyt bystry, ale zawsze miałem bogatą wyobraźnię. Evandra na marach wygląda tak samo, jak za życia: pewnie dlatego, że taki jej obraz pośpiesznie szkicuję w pamięci, zapobiegawczo, gdyby nie dostała mi się po niej żadna pamiątka. Noszę pod skórą pasożyta, który sprawia, że to wszystko jest tak kurewsko wyraźne, ona blada, a jej włosy miękkie. Ktoś ją pomalował do trumny, ale zapomniał nałożyć lakier na paznokcie, a jej nadgarstek pozostaje goły i pusty. Na palcu lśni za to ślubna obrączka i zaręczynowy pierścień, chowają ją, jako Rosiera. Wsunąłbym jej w zaciśniętą dłoń różowy kamyczek z dziecięcej kolekcji albo tą ułamaną muszelkę, którą znalazłem w dzień, gdy pierwszy raz szedłem odprowadzić ją na pociąg do Hogwartu. Jebane sentymenty, a ja przecież mam te trzydzieści lat, no i krew na rękach. Nie wytrę jej o trawę, nie domyję wodą, nie natłuszczę oliwką bambino i nie zakryję dzieciństwem. A ty, Tristan, też tak potrafisz? Rozważyć skutki, które mogą się zdarzyć, jeżeli nie przestaniesz.
Ja umiem, dlatego wszystko we mnie piszczy, kiedy daję po hamulcach. Przyznaję, że moje plany nie były przyszłościowe, źle to sobie obliczyłem. Taki ze mnie matematyk, a przerosło mnie działanie pokroju dzielenia w słupku, to dobre. Trudno, teraz kaskaderskie wyczyny już na nic, zębami chwytam, co dają, muszę się przyzwyczaić, siedzieć cicho, wniknąć w rytm, może po prostu przestać tyle myśleć. Milczę, siedzę przed nim niemy, z trzęsącym się podbródkiem i pozwalam, by miał mnie za półinteligenta i imbecyla. Wolę tak, niż raz jeszcze przywoływać jej imię i licytować się o coś, co nie należy ani do mnie, ani do niego. Evandra rozumie, oczywiście, że rozumie, ale to jego tłumaczy - nie wojnę. Tradycja, pozycja, to naprawdę piękne, nasza historia, dziedzictwo, pałace, nazwiska, rodziny, herby, tak, tak, tak, to jest jej drogie. On, również, nad buntowników z Zakonu Feniksa i nad włączonymi do walki młodzikami. Przyjdzie też czas, że zrozumie, że żadne ideały nie usprawiedliwiają rzezi, a szlachetne pobudki to jedynie rosnący apetyt na coraz to większą władzę. Co z cywilami? Za co oni umierają? Za co giną dzieci, które jeszcze nigdy nie trzymały w dłoni różdżki? Dobre sobie, jestem pieprzonym utopistą, a oni, ten cały Zakon, oni też nie potrafiliby mi pomóc. Może to i lepiej, że tak to się kończy. Może dzięki niemu będę krzywdzić już tylko siebie. Gdyby razem z przysięgą, zaoferowałby mi miejscowe znieczulenie na serce, wziąłbym, z pocałowaniem ręki.
-Powiedz, nie obchodzi mnie to - bo co takiego jej zdradzisz? Że pomogłem wymknąć się z Londynu gromadce dzieci? Lepiej, gdybym mógł się poszczycić ich zatrzymaniem? Statek pełen uciekinierów w wieku do czternastu lat i ja, w roli pieprzonego terminatora? Wtedy, tak myślisz, wtedy byłaby ze mnie dumna? Bezdusznie zezwalam, by rozbił jej serce w moim imieniu, nie zamierzam redagować treści - boję się o nią, nie o siebie - rzucam zbyt lekko, bo tak, Evandra zajmuje parę pierwszych lokat, dopiero gdzieś później kuśtykam sobie ja i mój zmiażdżony mental.
-Oczywiście - przytakuję, wbrew wszystkiemu, to naprawdę dobrze. Znaczy, że do siebie wraca, a niby na czyją rzecz, miałaby kwestować, jeśli nie na poległych bohaterów? - poczęstujesz mnie papierosem? W szpitalu nie było - jestem bezczelny, lecz tak odreaguję. Myślę intensywnie, kto kogo potrzebuje bardziej? Ona, jego przy sobie, męża, opiekuna i dobrodzieja, czy on jej - bo zwyczajnie nie pozbierałby się ze wstydu, gdyby Evandra zniknęła. Czy to na pewno o niej mówiliby źle? Czy o nim?
-Masz rację, nie zasłużyłem na nią - zgadzam się, choć w duchu to drwina, bo niby jak mógłbym? Mam trzy, pięć, siedem, a nagle piętnaście lat i walę sobie pod kołdrą, myśląc o dziewczynie, która czyści moje wyjściowe buty i układa bieliznę w komodzie. Arystokrata pełną gębą, każdy chłystek w moim wieku robił dokładnie to samo, ale nagle to ja nie jestem godny swojej krwi. Krew, jak krew. Zbadali mnie w szpitalu i mówili, że mam dobry poziom leukocytów i że wszystko jest w najlepszym porządku, ale słowem nie zająknęli się o dodatkowych krwinkach albo ciałach, które predestynują do czegoś specjalnego. Może im już Tristan zdążył szepnąć, że uważa, że się zepsułem. To tak od nowości jest, czy właściwie co powoduje, że staję się niegodny? Milczę, spuszczam uszy po sobie, to... to nieodpowiedni moment.
-Przysięgnę - decyduję sucho i słyszę mój własny głos zwielokrotnionym echem. Zaraz się pożegnamy, tak czy inaczej, było miło. Naprawdę dobrze się bawiłem.
Ja umiem, dlatego wszystko we mnie piszczy, kiedy daję po hamulcach. Przyznaję, że moje plany nie były przyszłościowe, źle to sobie obliczyłem. Taki ze mnie matematyk, a przerosło mnie działanie pokroju dzielenia w słupku, to dobre. Trudno, teraz kaskaderskie wyczyny już na nic, zębami chwytam, co dają, muszę się przyzwyczaić, siedzieć cicho, wniknąć w rytm, może po prostu przestać tyle myśleć. Milczę, siedzę przed nim niemy, z trzęsącym się podbródkiem i pozwalam, by miał mnie za półinteligenta i imbecyla. Wolę tak, niż raz jeszcze przywoływać jej imię i licytować się o coś, co nie należy ani do mnie, ani do niego. Evandra rozumie, oczywiście, że rozumie, ale to jego tłumaczy - nie wojnę. Tradycja, pozycja, to naprawdę piękne, nasza historia, dziedzictwo, pałace, nazwiska, rodziny, herby, tak, tak, tak, to jest jej drogie. On, również, nad buntowników z Zakonu Feniksa i nad włączonymi do walki młodzikami. Przyjdzie też czas, że zrozumie, że żadne ideały nie usprawiedliwiają rzezi, a szlachetne pobudki to jedynie rosnący apetyt na coraz to większą władzę. Co z cywilami? Za co oni umierają? Za co giną dzieci, które jeszcze nigdy nie trzymały w dłoni różdżki? Dobre sobie, jestem pieprzonym utopistą, a oni, ten cały Zakon, oni też nie potrafiliby mi pomóc. Może to i lepiej, że tak to się kończy. Może dzięki niemu będę krzywdzić już tylko siebie. Gdyby razem z przysięgą, zaoferowałby mi miejscowe znieczulenie na serce, wziąłbym, z pocałowaniem ręki.
-Powiedz, nie obchodzi mnie to - bo co takiego jej zdradzisz? Że pomogłem wymknąć się z Londynu gromadce dzieci? Lepiej, gdybym mógł się poszczycić ich zatrzymaniem? Statek pełen uciekinierów w wieku do czternastu lat i ja, w roli pieprzonego terminatora? Wtedy, tak myślisz, wtedy byłaby ze mnie dumna? Bezdusznie zezwalam, by rozbił jej serce w moim imieniu, nie zamierzam redagować treści - boję się o nią, nie o siebie - rzucam zbyt lekko, bo tak, Evandra zajmuje parę pierwszych lokat, dopiero gdzieś później kuśtykam sobie ja i mój zmiażdżony mental.
-Oczywiście - przytakuję, wbrew wszystkiemu, to naprawdę dobrze. Znaczy, że do siebie wraca, a niby na czyją rzecz, miałaby kwestować, jeśli nie na poległych bohaterów? - poczęstujesz mnie papierosem? W szpitalu nie było - jestem bezczelny, lecz tak odreaguję. Myślę intensywnie, kto kogo potrzebuje bardziej? Ona, jego przy sobie, męża, opiekuna i dobrodzieja, czy on jej - bo zwyczajnie nie pozbierałby się ze wstydu, gdyby Evandra zniknęła. Czy to na pewno o niej mówiliby źle? Czy o nim?
-Masz rację, nie zasłużyłem na nią - zgadzam się, choć w duchu to drwina, bo niby jak mógłbym? Mam trzy, pięć, siedem, a nagle piętnaście lat i walę sobie pod kołdrą, myśląc o dziewczynie, która czyści moje wyjściowe buty i układa bieliznę w komodzie. Arystokrata pełną gębą, każdy chłystek w moim wieku robił dokładnie to samo, ale nagle to ja nie jestem godny swojej krwi. Krew, jak krew. Zbadali mnie w szpitalu i mówili, że mam dobry poziom leukocytów i że wszystko jest w najlepszym porządku, ale słowem nie zająknęli się o dodatkowych krwinkach albo ciałach, które predestynują do czegoś specjalnego. Może im już Tristan zdążył szepnąć, że uważa, że się zepsułem. To tak od nowości jest, czy właściwie co powoduje, że staję się niegodny? Milczę, spuszczam uszy po sobie, to... to nieodpowiedni moment.
-Przysięgnę - decyduję sucho i słyszę mój własny głos zwielokrotnionym echem. Zaraz się pożegnamy, tak czy inaczej, było miło. Naprawdę dobrze się bawiłem.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Nie wierzył mu. Albo - inaczej - nie wierzył, że Francis rzeczywiście bał się o nią, nie o siebie, choć mógł w to wierzyć. Gdyby choć trochę zależało mu na rodzinie, na swoim rodzie, którego przyszłością byli przecież on i ona, zastanowiłby się nad tym choć przez chwilę, podejmując decyzje z przeszłości. Ale na to - na to było już za późno i oboje zdawali sobie z tego sprawę. Przyglądał się mu, ale nie odpowiedział, rzeczywiście nie zamierzał zrzucać jej na barki tych trosk. Powinna ją radować myśl, że jej brat był cały - i że, być może, całym pozostanie. To już zależało tylko od niego.
- Nie - odparł krótko na prośbę o papierosa, bez drwiny, bez kpiny, bez gniewu, bez ironii, zwyczajnie odmówił. Niegrzecznie, ale za grzeczność musiało mu dzisiaj wystarczyć życie, które mu podarował. Nie zamierzał częstować go tytoniem, by nie czuł się zbyt komfortowo. Na komfort nie zasłużył. Zbył milczeniem jego dalsze słowa. Wciąż nie rozumiał. Nie rozumiał, że nie zasługiwał na łaskę, którą mu oferowano. Że wszystko, co mu zostało: zawdzięczał Evandrze. Gdyby nie jego siostra, byłby już zimny, może podgryziony przez czerwie, na pewno martwy. Miał nadzieję, że był jej za to przynajmniej wdzięczny na tyle, by pomyśleć o niej przed powzięciem kolejnego ruchu. By ochronić ją przed śmiesznością epatującą od śmiesznej rodziny. Popełni straszną zbrodnię zdrady i najwyraźniej wciąż podchodził do tego zbyt lekko. Sięgnął jednak dłonią do szuflady biurka, wyjmując z niego nie papierośnicę, a kartkę, kałamarz i pióro, które gestem przesunął w kierunku Francisa. Nie sądził chyba, że Tristan zamierzał czekać, aż Lestrange się rozmyśli. Złoży przysięgę jeszcze dzisiaj, teraz.
- Wezwij gwaranta - zwrócił się do niego, skinąwszy głową na papier. - Prymulko - zawołał skrzatkę, która pojawiła w pomieszczeniu nagle i znikąd, na biurku, z którego zeskoczyła jednym susem. - Wyślij list lorda Lestrange'a - zwrócił się do niej, choć kartka przed Francisem była jeszcze pusta. Nic nie szkodzi, będą tu siedzieć tak długo, aż ten przybędzie. - To słuszna decyzja, wiesz o tym - dodał, zwracając się już do niego; może z nudów, a może badając, jak bardzo Francis go dzisiaj nienawidził. Z czasem pojmie, że to była jedyna droga - nawet, jeśli śmierć zawsze była łatwiejsza.
- Nie - odparł krótko na prośbę o papierosa, bez drwiny, bez kpiny, bez gniewu, bez ironii, zwyczajnie odmówił. Niegrzecznie, ale za grzeczność musiało mu dzisiaj wystarczyć życie, które mu podarował. Nie zamierzał częstować go tytoniem, by nie czuł się zbyt komfortowo. Na komfort nie zasłużył. Zbył milczeniem jego dalsze słowa. Wciąż nie rozumiał. Nie rozumiał, że nie zasługiwał na łaskę, którą mu oferowano. Że wszystko, co mu zostało: zawdzięczał Evandrze. Gdyby nie jego siostra, byłby już zimny, może podgryziony przez czerwie, na pewno martwy. Miał nadzieję, że był jej za to przynajmniej wdzięczny na tyle, by pomyśleć o niej przed powzięciem kolejnego ruchu. By ochronić ją przed śmiesznością epatującą od śmiesznej rodziny. Popełni straszną zbrodnię zdrady i najwyraźniej wciąż podchodził do tego zbyt lekko. Sięgnął jednak dłonią do szuflady biurka, wyjmując z niego nie papierośnicę, a kartkę, kałamarz i pióro, które gestem przesunął w kierunku Francisa. Nie sądził chyba, że Tristan zamierzał czekać, aż Lestrange się rozmyśli. Złoży przysięgę jeszcze dzisiaj, teraz.
- Wezwij gwaranta - zwrócił się do niego, skinąwszy głową na papier. - Prymulko - zawołał skrzatkę, która pojawiła w pomieszczeniu nagle i znikąd, na biurku, z którego zeskoczyła jednym susem. - Wyślij list lorda Lestrange'a - zwrócił się do niej, choć kartka przed Francisem była jeszcze pusta. Nic nie szkodzi, będą tu siedzieć tak długo, aż ten przybędzie. - To słuszna decyzja, wiesz o tym - dodał, zwracając się już do niego; może z nudów, a może badając, jak bardzo Francis go dzisiaj nienawidził. Z czasem pojmie, że to była jedyna droga - nawet, jeśli śmierć zawsze była łatwiejsza.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Zdążyłam puścić w niepamięć list, który pospiesznie skreśliłam do Francisa przed dwoma tygodniami. Odpowiedź nie nadchodziła i łatwo było przyjąć, że Lestrange to bajkopisarz. Trudniej - wymazać wszystko, co mówił, czego powiedzieć nie mógł, i czego nie chciał. Drażnił mnie swoją obecnością, o którą nie prosiłam. Towarzyszył mi podczas wieczornej kąpieli, porannej kawy, uwierał mnie w palce, kiedy przekładałam kolejne pergaminy lub sięgałam po odczynniki, biegał za mną przez leśne ścieżki i siadał obok, kiedy w końcu łapałam oddech. Rozkazywałam mu wówczas, aby odszedł. Mówiłam, że nie chcę go widzieć, że lubię swoje towarzystwo, że jestem samotnym wilkiem i nie szukam swojego stada. Tłumaczyłam, że dwoje to już stado, a on w swojej ignorancji myślał chyba, że żartuję, albo że tę numerologię da się jakoś wyprostować. I tak plątał się za mną od miesiąca, niczego nie mówiąc, czasem tylko wzdychając razem ze mną w próbie zrozumienia, a czasem ze złości.
Jak ktoś, kogo nie potrafiłam nawet zaszufladkować, mógł z taką mocą dręczyć mnie swoim niebytem?
Enigmatyczne pismo sygnowane jego nazwiskiem nie było znakiem, którego wyczekiwałam. Nie wyczekiwałam w zasadzie niczego poza świętym spokojem, ale początek października od świętego spokoju oddzielił się grubym murem. Tymczasem z pergaminu spoglądała na mnie obietnica wyjaśnień, a rażące błędy nie pozostawiały złudzeń, że to autentyk. Podobnie z resztą emocje, które we mnie wywołał - pismem li wyłącznie. Nie znoszący sprzeciwu ton, ale jednocześnie pobłażliwy i pełen zrozumienia, zagotował mi krew. Odruchowo zgniotłam papier i w złości cisnęłam nim o ziemię. W takich chwilach zawsze nachodziła mnie chęć na papierosa, papieros łagodził obyczaje, ale, kurwa, zabrakło. Jeszcze gorzej. Jednocześnie moja kobieca strona już rozbierała kolejne sylaby na czynniki pierwsze, już poszukiwała w treści listu ukrytej przesłanki, zapowiedzianej tajemnicy. Chciałam wyjaśnień. Chciałam poznać sprawę nie cierpiącą zwłoki. Chciałam wiedzieć, dlaczego nagle, po tej przedłużającej się ciszy, spadła na mnie nawałnica. Może nawet chciałam go zobaczyć. I jednocześnie wcale nie chciałam. Nie byłam na jego skinienie palcem - przynajmniej nie w swojej dumie i w swoim honorze, nie na listowne zawołanie. Za to w fantazjach... tam nawet mogło mi się to podobać. Pechowo - stąpałam po ziemi tak mocno, że tylko wróżkowy pył był w stanie mnie z niej poderwać.
Z decyzją wahałam się godzinę, może dwie. Nie śledziłam czasu, ale tarcza słońca zdołała zniknąć za linią horyzontu, spowijając moje mieszkanie w mroku, rozświetlonym jedynie wątłym blaskiem kominka. Meandrowałam między salonem a kuchnią, między kuchnią a łazienką, i znowu salonem. W głowie snułam różne scenariusze, aż w końcu wyszłam na zewnątrz posłuchać śpiewu starych drzew, wsłuchać się w ich mądrość i zrozumieć, że myślenie tylko obraca mnie samą przeciwko sobie. Los zrzuciłam na karb intuicji. Ta bez wahania podyktowała kierunek. Chateau Rose.
Wiedziałam tylko tyle, że znajduje się w Dover. Teleportując się na tereny Rosierów bez większego wysiłku odnalazłam pałac. Posiadłość zachwycała swoją formą. Już z daleka, mimo wieczorowej pory, dostrzegałam zasady złotego podziału, wielkiego porządku i wszystkiego, co czyniło sztukę budowlaną spójną i prestiżową, przypominając odbiorcy o dysproporcji świata, do którego wkraczał. Nie lubiłam dworów. Doskonale wiedziałam gdzie jest moje miejsce i nie śniłam ani o życiu w kryształowych pałacach, ani pośród socjety. Jednocześnie nie czułam się niezręcznie, kiedy moje kroki niosły się echem po wysokich, długich korytarzach. Byłam dumna ze swojego pochodzenia, ogłada manier czy umiejętność odpowiedniego obycia w gronie arystokracji były dla mnie zbytkiem. Zgodnie z instrukcjami zawartymi w liście, powoławszy się na lorda Francisa Lestrange, zostałam przyjęta i poprowadzona w głąb posiadłości. Odrzuciłam rozważania, odrzuciłam też rozsądek, ale instynkt czuwał, zaciskając się ciasno wokół serca i przyspieszając tłoczenie krwi. W końcu prowadzący mnie kamerdyner zatrzymał się, uchylając wysokie drzwi; drewniane skrzydło zdobiły wyżłobione róże. Mężczyzna uprzejmym gestem zaprosił mnie do wewnątrz pomieszczenia, zapowiadając moje przybycie. Wielki dom wymagał wielkich procedur. Czasami zastanawiało mnie jak w kręgach arystokracji wyglądały śniadania. Codzienne życie. Albo seks. Czy żonom zapowiadano, że mężczyzna nawiedzi je w łożu, czy może sprawy pożycia, z racji swojej delikatności, stanowiły sferę tabu?
Nie przypuszczałam, że weźmie sobie do serca moje słowa i postanowi przyjąć mnie w gabinecie. Ślina niosła na język kąśliwą uwagę, ale obecność obcego mężczyzny sugerowała ostrożność. Lord nestor Tristan Rosier. Lestrange nie wspominał nic o większym gronie, ale powinnam była domyślić się, że mijanie się z prawdą było jego popisowym numerem.
Do cyrku nadawałby się bardziej niż na sutenera.
Nie rozumiałam. A zawsze, gdy czegoś nie potrafiłam objąć rozumem, wpadałam w gniew. Lubiłam mieć kontrolę, lubiłam ją tracić na własnych warunkach. Obecność nestora była niewiadomą, której nie brałam pod uwagę w obliczeniach. Zostałam postawiona przez nierozwiązywalnym - stojąc wyprostowana, o dumnym profilu Sykesa, i z lekką zmarszczką na czole, która wcinała się w skórę zawsze, gdy lekko mrużyłam powieki. Czułam niepokój; dyktowany niczym więcej jak przeczuciem i obcym miejscem, chłodnym i martwym. Nie chciałam, aby mężczyźni go odczuli - skupiłam się więc na tym, co było mi już znane, chociaż w tej chwili odczuwałam dokładną odwrotność znanego. Spojrzałam na Francisa, ni to gniewnie, ni z pogardą, ale z pewnością nie przychylnie. Jeśli zamierzał mi cokolwiek wyjaśnić, musiał przyłożyć się do tego trochę bardziej, bo w chwili, gdy przekroczyłam próg gabinetu, zaczęłam rozumieć jeszcze mniej, niż kilka godzin temu.
- Jestem, tak jak prosiłeś. - Odezwałam się ostrożnie, chłodno. Spełniłam jego warunki. Zagrałam w jego grę. Być może kiedyś jeszcze uda mi się poznać jej zasady - ale na razie po prostu grałam.
Jak ktoś, kogo nie potrafiłam nawet zaszufladkować, mógł z taką mocą dręczyć mnie swoim niebytem?
Enigmatyczne pismo sygnowane jego nazwiskiem nie było znakiem, którego wyczekiwałam. Nie wyczekiwałam w zasadzie niczego poza świętym spokojem, ale początek października od świętego spokoju oddzielił się grubym murem. Tymczasem z pergaminu spoglądała na mnie obietnica wyjaśnień, a rażące błędy nie pozostawiały złudzeń, że to autentyk. Podobnie z resztą emocje, które we mnie wywołał - pismem li wyłącznie. Nie znoszący sprzeciwu ton, ale jednocześnie pobłażliwy i pełen zrozumienia, zagotował mi krew. Odruchowo zgniotłam papier i w złości cisnęłam nim o ziemię. W takich chwilach zawsze nachodziła mnie chęć na papierosa, papieros łagodził obyczaje, ale, kurwa, zabrakło. Jeszcze gorzej. Jednocześnie moja kobieca strona już rozbierała kolejne sylaby na czynniki pierwsze, już poszukiwała w treści listu ukrytej przesłanki, zapowiedzianej tajemnicy. Chciałam wyjaśnień. Chciałam poznać sprawę nie cierpiącą zwłoki. Chciałam wiedzieć, dlaczego nagle, po tej przedłużającej się ciszy, spadła na mnie nawałnica. Może nawet chciałam go zobaczyć. I jednocześnie wcale nie chciałam. Nie byłam na jego skinienie palcem - przynajmniej nie w swojej dumie i w swoim honorze, nie na listowne zawołanie. Za to w fantazjach... tam nawet mogło mi się to podobać. Pechowo - stąpałam po ziemi tak mocno, że tylko wróżkowy pył był w stanie mnie z niej poderwać.
Z decyzją wahałam się godzinę, może dwie. Nie śledziłam czasu, ale tarcza słońca zdołała zniknąć za linią horyzontu, spowijając moje mieszkanie w mroku, rozświetlonym jedynie wątłym blaskiem kominka. Meandrowałam między salonem a kuchnią, między kuchnią a łazienką, i znowu salonem. W głowie snułam różne scenariusze, aż w końcu wyszłam na zewnątrz posłuchać śpiewu starych drzew, wsłuchać się w ich mądrość i zrozumieć, że myślenie tylko obraca mnie samą przeciwko sobie. Los zrzuciłam na karb intuicji. Ta bez wahania podyktowała kierunek. Chateau Rose.
Wiedziałam tylko tyle, że znajduje się w Dover. Teleportując się na tereny Rosierów bez większego wysiłku odnalazłam pałac. Posiadłość zachwycała swoją formą. Już z daleka, mimo wieczorowej pory, dostrzegałam zasady złotego podziału, wielkiego porządku i wszystkiego, co czyniło sztukę budowlaną spójną i prestiżową, przypominając odbiorcy o dysproporcji świata, do którego wkraczał. Nie lubiłam dworów. Doskonale wiedziałam gdzie jest moje miejsce i nie śniłam ani o życiu w kryształowych pałacach, ani pośród socjety. Jednocześnie nie czułam się niezręcznie, kiedy moje kroki niosły się echem po wysokich, długich korytarzach. Byłam dumna ze swojego pochodzenia, ogłada manier czy umiejętność odpowiedniego obycia w gronie arystokracji były dla mnie zbytkiem. Zgodnie z instrukcjami zawartymi w liście, powoławszy się na lorda Francisa Lestrange, zostałam przyjęta i poprowadzona w głąb posiadłości. Odrzuciłam rozważania, odrzuciłam też rozsądek, ale instynkt czuwał, zaciskając się ciasno wokół serca i przyspieszając tłoczenie krwi. W końcu prowadzący mnie kamerdyner zatrzymał się, uchylając wysokie drzwi; drewniane skrzydło zdobiły wyżłobione róże. Mężczyzna uprzejmym gestem zaprosił mnie do wewnątrz pomieszczenia, zapowiadając moje przybycie. Wielki dom wymagał wielkich procedur. Czasami zastanawiało mnie jak w kręgach arystokracji wyglądały śniadania. Codzienne życie. Albo seks. Czy żonom zapowiadano, że mężczyzna nawiedzi je w łożu, czy może sprawy pożycia, z racji swojej delikatności, stanowiły sferę tabu?
Nie przypuszczałam, że weźmie sobie do serca moje słowa i postanowi przyjąć mnie w gabinecie. Ślina niosła na język kąśliwą uwagę, ale obecność obcego mężczyzny sugerowała ostrożność. Lord nestor Tristan Rosier. Lestrange nie wspominał nic o większym gronie, ale powinnam była domyślić się, że mijanie się z prawdą było jego popisowym numerem.
Do cyrku nadawałby się bardziej niż na sutenera.
Nie rozumiałam. A zawsze, gdy czegoś nie potrafiłam objąć rozumem, wpadałam w gniew. Lubiłam mieć kontrolę, lubiłam ją tracić na własnych warunkach. Obecność nestora była niewiadomą, której nie brałam pod uwagę w obliczeniach. Zostałam postawiona przez nierozwiązywalnym - stojąc wyprostowana, o dumnym profilu Sykesa, i z lekką zmarszczką na czole, która wcinała się w skórę zawsze, gdy lekko mrużyłam powieki. Czułam niepokój; dyktowany niczym więcej jak przeczuciem i obcym miejscem, chłodnym i martwym. Nie chciałam, aby mężczyźni go odczuli - skupiłam się więc na tym, co było mi już znane, chociaż w tej chwili odczuwałam dokładną odwrotność znanego. Spojrzałam na Francisa, ni to gniewnie, ni z pogardą, ale z pewnością nie przychylnie. Jeśli zamierzał mi cokolwiek wyjaśnić, musiał przyłożyć się do tego trochę bardziej, bo w chwili, gdy przekroczyłam próg gabinetu, zaczęłam rozumieć jeszcze mniej, niż kilka godzin temu.
- Jestem, tak jak prosiłeś. - Odezwałam się ostrożnie, chłodno. Spełniłam jego warunki. Zagrałam w jego grę. Być może kiedyś jeszcze uda mi się poznać jej zasady - ale na razie po prostu grałam.
Uwielbiam zapach róż o poranku.
Nie, nieprawda, po prostu zastępuję nimi słowo napalm, bardziej mi pasują w tym kontekście. Tutaj też wcale ich nie czuć, może, może gdyby tak otworzyć okno... On ma je za plecami, więc choć korci mnie, żeby wstać i wychylić się, zobaczyć, czy są tam ogrody - albo po prostu potknąć się i wylecieć za burtę - zatrzymuję się w miejscu, wtłoczony w krzesło. Zamurowuje wszelkie odruchy, zostawiając jedynie te najgłębiej zakorzenione. Nie zatrzyma potliwości, ani innych wydzielin ciała, nie powstrzyma skrzypiących nadgarstków, gdy raz po raz zaciskam dłonie w pięści. Od czego to zależne, że ta niewerbalna groźba przechodzi, a zakląkanie, czy prychnięcie stoi okoniem na końcu języka? W porządku, obędę się i bez papierosa, obejmuję się ramionami, tracąc z Tristanem kontakt wzrokowy, chcę chwili dla siebie. Wątpię, by pozwolił mi na moment na osobności, ot, dla pokrzepienia serca, skoro odmawia mi pieprzonej fajki. Przysięgnę, tak mu mówię, bo nie daje mi innego wyboru, a ja, mimo wszystko, chcę żyć. Przysięgnę, bo - w każdej chwili będę mógł skończyć z farsą i jeśli coś zajdzie za daleko, zejść stąd na własnych warunkach, posiłkując się swymi didaskaliami. Gdybym teraz odmówił, jak oficjalnie pożegnałbym się z życiem? Zwróciłby moje ciało do Munga i udawał przed Evandrą? Pewnie tak.
Pewną dłonią sięgam po pióro, ale kiedy stawiam litery, staje się chwiejny. Najpierw przez kwadrans(?) gapię się na pusty blankiet i zastanawiam się, po kogo posłać. Kto nie zada zbyt wielu pytań i zjawi się od razu, kogo nie narażę? Czy gdybym wybrał Bojczuka, padłbym trupem już przy pierwszej linijce? Nie mam tu przyjaciół, bo niby komu ufam na tyle, by uczynić go powiernikiem? Evandrze? Może Cynthii? One są wykluczone, nie wyobrażam sobie, by miały na to patrzeć. W końcu kreślę nazwisko. Jade nie jest mi ani bliska, ani obojętna, stwarzam sobie kolejny problem, następny dług do spłacenia. Niech to będzie jednak też moje wyjaśnienie. Odpowiem przed nią jeszcze za tą niemoc, może powiem jej więcej, jeśli tylko zechce w ogóle wysłuchać. Kiedyś myślałem, jak zaplączą się nasze nogi i że będę ocierać swoim udem o jej udo, teraz nie umiem myśleć dwie godziny wprzód. Mam plan zmienić się w pierdolonego koalę, co przesypia dwadzieścia dwie godziny, wstawać tylko do łazienki i zmuszać się, żeby jeść. To aktualnie najrozsądniejsza z moich opcji, przy założeniu, że Tristan faktycznie mnie uwolni. Zasypuję list piaskiem, a skrzatka wybiega z zaadresowaną kopertą, zostawiając nas samych. Cisza wlecze się paskudnie, każde tyknięcie zegara brzmi, jakbym znajdował się w dzwonnicy katedry św. Pawła i słuchał, jak serce bije w dzwon.
Kiwam głową, tak. Słuszna, bo przecież nie było żadnej innej. Żal mi go, naprawdę, nad jego losem też kiedyś zapłaczę i wcale nie będę się tego wstydził. On myśli, że dla mnie jest za późno, a ja wiem, że to dla Tristana nie ma ratunku. Evandra, kręcę lekko głową, chcąc odsunąć ją od siebie, ale uparcie wciąż wraca, domaga się domknięcia myśli. Evandra to się dopiero doigrała, że nas obu ma przy sobie, a ja tylko pytam się: za co? Ostateczny dowód, że Boga nie ma, a jeśli, jeśli jest - w ciężkich chwilach zawsze pojawia się we mnie zwątpienie - to jest zwykłym kutasem.
No ale nareszcie, drzwi się otwierają i wchodzi tu. Uratuje mnie, to znaczy, przejdę przez to z kimś, kto nie zapłacze nad mną, tylko po wytknie mi - to, że straciłem szansę. Od litości chyba bym rzygnął, więc naprawdę, naprawdę się cieszę, że przybyła, na bakier z etykietą, mówiąc wprost do mnie, jakbyśmy w gabinecie znajdowali się sami, bez potężnego lorda nestora. Czy tak byśmy się zabawili, gdybym wtedy przyjął ją u siebie?
-Chcę, byś była moim gwarantem, Jade - mówię cicho, wstając z miejsca i podwijając rękawy koszuli, jakbym szykował się do fizycznej orki - złożę przysięgę wieczystą - dodaję martwo, mało szczegółów, ale to wciąż parzy mój przełyk. Niech on to powie, niech nazwie mnie najgorzej. A ona - niech kurwa patrzy na to, jak się upadlam, bo w końcu pokonało mnie to, kim jestem. Kim nigdy nie byłem.
Nie, nieprawda, po prostu zastępuję nimi słowo napalm, bardziej mi pasują w tym kontekście. Tutaj też wcale ich nie czuć, może, może gdyby tak otworzyć okno... On ma je za plecami, więc choć korci mnie, żeby wstać i wychylić się, zobaczyć, czy są tam ogrody - albo po prostu potknąć się i wylecieć za burtę - zatrzymuję się w miejscu, wtłoczony w krzesło. Zamurowuje wszelkie odruchy, zostawiając jedynie te najgłębiej zakorzenione. Nie zatrzyma potliwości, ani innych wydzielin ciała, nie powstrzyma skrzypiących nadgarstków, gdy raz po raz zaciskam dłonie w pięści. Od czego to zależne, że ta niewerbalna groźba przechodzi, a zakląkanie, czy prychnięcie stoi okoniem na końcu języka? W porządku, obędę się i bez papierosa, obejmuję się ramionami, tracąc z Tristanem kontakt wzrokowy, chcę chwili dla siebie. Wątpię, by pozwolił mi na moment na osobności, ot, dla pokrzepienia serca, skoro odmawia mi pieprzonej fajki. Przysięgnę, tak mu mówię, bo nie daje mi innego wyboru, a ja, mimo wszystko, chcę żyć. Przysięgnę, bo - w każdej chwili będę mógł skończyć z farsą i jeśli coś zajdzie za daleko, zejść stąd na własnych warunkach, posiłkując się swymi didaskaliami. Gdybym teraz odmówił, jak oficjalnie pożegnałbym się z życiem? Zwróciłby moje ciało do Munga i udawał przed Evandrą? Pewnie tak.
Pewną dłonią sięgam po pióro, ale kiedy stawiam litery, staje się chwiejny. Najpierw przez kwadrans(?) gapię się na pusty blankiet i zastanawiam się, po kogo posłać. Kto nie zada zbyt wielu pytań i zjawi się od razu, kogo nie narażę? Czy gdybym wybrał Bojczuka, padłbym trupem już przy pierwszej linijce? Nie mam tu przyjaciół, bo niby komu ufam na tyle, by uczynić go powiernikiem? Evandrze? Może Cynthii? One są wykluczone, nie wyobrażam sobie, by miały na to patrzeć. W końcu kreślę nazwisko. Jade nie jest mi ani bliska, ani obojętna, stwarzam sobie kolejny problem, następny dług do spłacenia. Niech to będzie jednak też moje wyjaśnienie. Odpowiem przed nią jeszcze za tą niemoc, może powiem jej więcej, jeśli tylko zechce w ogóle wysłuchać. Kiedyś myślałem, jak zaplączą się nasze nogi i że będę ocierać swoim udem o jej udo, teraz nie umiem myśleć dwie godziny wprzód. Mam plan zmienić się w pierdolonego koalę, co przesypia dwadzieścia dwie godziny, wstawać tylko do łazienki i zmuszać się, żeby jeść. To aktualnie najrozsądniejsza z moich opcji, przy założeniu, że Tristan faktycznie mnie uwolni. Zasypuję list piaskiem, a skrzatka wybiega z zaadresowaną kopertą, zostawiając nas samych. Cisza wlecze się paskudnie, każde tyknięcie zegara brzmi, jakbym znajdował się w dzwonnicy katedry św. Pawła i słuchał, jak serce bije w dzwon.
Kiwam głową, tak. Słuszna, bo przecież nie było żadnej innej. Żal mi go, naprawdę, nad jego losem też kiedyś zapłaczę i wcale nie będę się tego wstydził. On myśli, że dla mnie jest za późno, a ja wiem, że to dla Tristana nie ma ratunku. Evandra, kręcę lekko głową, chcąc odsunąć ją od siebie, ale uparcie wciąż wraca, domaga się domknięcia myśli. Evandra to się dopiero doigrała, że nas obu ma przy sobie, a ja tylko pytam się: za co? Ostateczny dowód, że Boga nie ma, a jeśli, jeśli jest - w ciężkich chwilach zawsze pojawia się we mnie zwątpienie - to jest zwykłym kutasem.
No ale nareszcie, drzwi się otwierają i wchodzi tu. Uratuje mnie, to znaczy, przejdę przez to z kimś, kto nie zapłacze nad mną, tylko po wytknie mi - to, że straciłem szansę. Od litości chyba bym rzygnął, więc naprawdę, naprawdę się cieszę, że przybyła, na bakier z etykietą, mówiąc wprost do mnie, jakbyśmy w gabinecie znajdowali się sami, bez potężnego lorda nestora. Czy tak byśmy się zabawili, gdybym wtedy przyjął ją u siebie?
-Chcę, byś była moim gwarantem, Jade - mówię cicho, wstając z miejsca i podwijając rękawy koszuli, jakbym szykował się do fizycznej orki - złożę przysięgę wieczystą - dodaję martwo, mało szczegółów, ale to wciąż parzy mój przełyk. Niech on to powie, niech nazwie mnie najgorzej. A ona - niech kurwa patrzy na to, jak się upadlam, bo w końcu pokonało mnie to, kim jestem. Kim nigdy nie byłem.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Stukał palcami w blat stołu, oczekując jego decyzji, bez słowa, ale nagląco, nie zamierzał przecież spędzić tu całego dnia i miał nadzieję, ze i on nie zamierzał. Szczęśliwie jego szwagier w końcu pozbierał myśli, skleił list i wysłał - bez słowa wyjaśnienia, które w zasadzie były teraz zbędne. W tym samym milczeniu siedzieli oczekując zaproszonego przez niego gościa, Tristan w tym czasie przejrzał leżącą w biurku korespondencję, nie zamierzając tracić więcej cennego czasu - wodząc spojrzeniem po literach myślał co prawda mocniej o nim niż o tekście, ale pozwoliło mu to przynajmniej wstępnie zapoznac się z ich treścią. Pozdrowienia od rodziny z Francji, propozycje handlowe, raporty wojenne, wszystko i nic, ale prędzej czy później pojawił się wyczekiwany gość - kobieta. Nie wyglądała ni trochę znajomo, co w zasadzie całkiem dobrze świadczyło o wyborze Francisa. W zasadzie to trochę się martwił, że kolejny raz szastając nerwami swojej siostry, zaprosi ją do nich teraz; czyżby był to pierwszy przejaw jego dojrzałości?
Cóż, być może też ostatni, jak udowodnił ledwie moment później.
- Nie powinieneś nas sobie przedstawić? - zagaił go niezobowiązująco, po czym uśmiechnął się przepraszająco do kobiety. - Tristan Rosier... pani Jade - przedstawił się jej, nie wstając zza biurka, bo zasady grzeczności tego od niego nie wymagały; jego pozycja w tym gabinecie pozostawała wszakże najwyższą. - Nie przedłużajmy - zaproponował, splatając przed sobą wsparte o łokcie dłonie. - Pani Jade, spełni pani życzenie pani... znajomego? - przyjaciela, zawahał się, ale nie znał po prawdzie łączących ich stosunków i w zasadzie to nie potrzebował długiej chwili by dojść do dość prostego wniosku, że znać ich nie chciał. - Zrobimy to od razu, później zostawi nas pani na chwilę samych. Mamy coś do dokończenia. - Kwestię imperiusa. - Moja służba odprowadzi panią do pokojów dziennych, gdzie będzie mogła pani zaczekać na Francisa. Tymczasem - W końcu wstał, obchodząc biurko, by znaleźć się naprzeciw Francisa - ku któremu wyciągnął dłoń, chwytając go za przedramię. Rękaw szaty odsłaniający jego tatuaż opadł już dłuższą chwilę temu.
- Francisie, czy przysięgasz, że nie sprzeciwisz się nigdy woli Czarnego Pana? - Zastanawiało go, czy nie było mu wstyd przed tą kobietą - nie wyglądała na głupią, pewnie domyślała się, że nie robił tego bez powodu. Że nie był niewinny. Zawodził czystokrwistych czarodziejów. - Czy przysięgasz, że nie staniesz nigdy naprzeciw jego woli? - powtórzył własne słowa; w tej materii nie zamierzał mieć dla niego niespodzianek.
Uczciwy układ - mógłby to docenić. Kiedyś w przyszłości, kiedy przejdzie mu już złość.
Cóż, być może też ostatni, jak udowodnił ledwie moment później.
- Nie powinieneś nas sobie przedstawić? - zagaił go niezobowiązująco, po czym uśmiechnął się przepraszająco do kobiety. - Tristan Rosier... pani Jade - przedstawił się jej, nie wstając zza biurka, bo zasady grzeczności tego od niego nie wymagały; jego pozycja w tym gabinecie pozostawała wszakże najwyższą. - Nie przedłużajmy - zaproponował, splatając przed sobą wsparte o łokcie dłonie. - Pani Jade, spełni pani życzenie pani... znajomego? - przyjaciela, zawahał się, ale nie znał po prawdzie łączących ich stosunków i w zasadzie to nie potrzebował długiej chwili by dojść do dość prostego wniosku, że znać ich nie chciał. - Zrobimy to od razu, później zostawi nas pani na chwilę samych. Mamy coś do dokończenia. - Kwestię imperiusa. - Moja służba odprowadzi panią do pokojów dziennych, gdzie będzie mogła pani zaczekać na Francisa. Tymczasem - W końcu wstał, obchodząc biurko, by znaleźć się naprzeciw Francisa - ku któremu wyciągnął dłoń, chwytając go za przedramię. Rękaw szaty odsłaniający jego tatuaż opadł już dłuższą chwilę temu.
- Francisie, czy przysięgasz, że nie sprzeciwisz się nigdy woli Czarnego Pana? - Zastanawiało go, czy nie było mu wstyd przed tą kobietą - nie wyglądała na głupią, pewnie domyślała się, że nie robił tego bez powodu. Że nie był niewinny. Zawodził czystokrwistych czarodziejów. - Czy przysięgasz, że nie staniesz nigdy naprzeciw jego woli? - powtórzył własne słowa; w tej materii nie zamierzał mieć dla niego niespodzianek.
Uczciwy układ - mógłby to docenić. Kiedyś w przyszłości, kiedy przejdzie mu już złość.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Gabinet
Szybka odpowiedź