Gabinet
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Gabinet
Gabinet jest miejscem, które rzadko użytkowane jest zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem; tylko czasem, wieczorami, czarodzieje przeglądają tu traktaty o smokach lub rodowe księgi. Nieduży regał wypełniony jest tomiszczami nie tylko z zakresu smokologii, ale również tomikami poezji, głównie francuskojęzycznymi. Tuż przy nim stoi fotel obity miękkim jasnym jedwabiem. Pod ręką znajduje się również wysoki stolik, podstawiony, by móc na nim ułożyć szklankę lub inną podręczną rzecz. Na przeciwległej ścianie wisi kilka skrzyżowanych ze sobą zabytkowych szpad należących do rodziny. Ścianę zdobi barwny arras ze sceną ogrodową, a centralne miejsce zajmuje solidne, ciężkie biurko.
Malaria nie jest tak zaraźliwa, bo to jakiś pieprzony trąd, którym pokrywasz się zaraz po urodzeniu. Jakby ta wynoszona na ołtarze błękitna krew była błękitna tylko w naszych oczach, a tak naprawdę tłoczyła przez pozapychane żyły syf, gnój i pasożyty, robiące sobie ucztę z człowieka. Chcemy postępować szlachetnie, ale poza wystudiowanym ukłonem, nic, nic nie mamy wspólnego z dworskim zachowaniem. Och nie, przepraszam, możemy jeszcze mówić per lady, per lordzie, na salonach popisywać się elokwencją i znajomością słownika. Jak Joyce popisywać się byciem za pan brat z leksyką, używać wszystkich czasów oraz wyrazów, nieistniejących poza pożółkłymi kartami woluminów. Słowa tracą znaczenie, my również.
To znaczy: przecież nie w naszym mniemaniu, ale gąbki do naczyń też nie sądziły, że kiedyś nastanie era zmywarek i odejdą do lamusa. Nie do końca, owszem, owszem, dramatyzuję. Cały ja, Wandzia dostała po mamie jej urodę oraz wili temperament, ja z kolei w spadku (może i okaże się to mą jedyną schedą) otrzymuję wcale nie skrywany afekt do przesady. Nie jestem radykałem, na żadną z moich obu zdrowych nóg. Nie marzę o pogrzebie arystokracji, o odebraniu nam (im?) praw do ziemi, czy tytułu, ja tylko... Sam nie wiem, czego chcę. Nikt mnie nie nauczył podejmowania decyzji i dalej do tej pustej łepetyny nie dociera, że to umiejętność, jaką winnym zdobyć sam.
Gdy byłem brzdącem i przyjaciele rodziców - którzy wówczas wydawali mi się na skraju swego życia - pytali, kto nauczył mnie mówić, z dumą odpowiadałem, że ja sam. A teraz co, żeruję na swoich staruszkach, którzy popełniali błąd za błędem, pozwalając mi na zbyt wiele. Albo na zbyt mało. Wszystkie nasze kłótnie, trzaskanie drzwiami, powstrzymywanie dłońmi ryku, który cisnął się na usta, mój Boże, jakie to wyraziste. To były emocje, a ja, mastercherf, doprawiałem je ile wlezie. Gniewem, płatkami chili, kuminem i złośliwością. Danie orientalne, ale niezbyt autorskie, sądzę, że co drugi nastolatek też brnął przez podobny etap. Tylko u mnie się coś kurwa zwiesiło. I tak poszło, że ani w jedną, ani w drugą stronę się nie da, więc już tak zostało. Idealnie pomiędzy, bez opcji wrócenia na stary save. Korupcja i tyle, deal with it.
Jak pójdę do piachu, to co pochowają razem ze mną?
Na Jade nie mogę spojrzeć już inaczej, niż wyzywająco, jakbym miał w ustach gumę do żucia, strzeliłbym z balona. Wtedy, plecami trę o dywan, bawię się frędzlami przy końcach, nogami robię rowerek i wyliczam przeszkody, które stoją mi na drodze w prowadzeniu życia prawdziwie po mojemu. Wbrew temu, co sądzi o mnie Rosier, zawsze kurwa myślałem o innych.
Czasami wypadali mi z głowy, ale tarabanili się tam z powrotem, znajdowali sposób. Podstawioną drabinę, niedomknięte okno, czasami zostawione na oścież drzwi. A trzeba było okazać się złamasem, pokazać im środkowy palec i zwiać, krzyżyk na drogę. Tak pewnie oszczędziłbym zmartwień wszystkim, w końcu kogo obchodzi ktoś, kto jest martwy? Zjebałem podstawową matmę, może jakby była, jebaniutka, obowiązkowa w Hogwarcie, to potoczyłoby się to zupełnie inaczej? Wyliczyłbym to tak, żeby chociaż bez tego strofowania się obyło, ale proszę, rozkoszuj się tym i rozstawiaj mnie po kątach. Karć, jak syna, który zapomina elementarne zasady zachowania przy stole, przy którym zasiadają same buce.
-Czekaj - wstrzymuję ich oboje, chociaż stanąłem już przy Tristanie, gotów uścisnąć jego dłoń - jeszcze jedno - stawiam warunki, skazany ma prawo do jednego życzenia, a skoro odmówił mi papierosa, niech lepiej spełni to żądanie - czy przysięgasz, że bezpieczeństwo Evandry pozostanie dla ciebie najwyższym priorytetem i zapewnisz jej je za wszelką cenę, także jeśli stanie to w konflikcie z wolą Czarnego Pana - recytuję płasko, wpatrując się w oblicze Tristana. Złożę tą przysięgę, ale nie na darmo, muszę sobie zakreślić to wyjście ewakuacyjne. Czarny Pan łatwo wpada w gniew, nie jest miłosierny, mówił o tym - co, jeżeli zażąda jej? Po moim trupie, tylko tym szczerym, a nie tym, co pada martwy z powodu przysięgi.
-Powiedz to, a złożę obietnicę - dodaję obojętnie, myśląc, czy po wszystkim w ogóle otworzę usta do Jade. Czy na mnie poczeka, czy spoliczkuje za wrobienie w świadkowanie, czy zapyta. Czy kopnie w dupę i powie, że nie chce znać tchórza.
Ja bym nie chciał.
To znaczy: przecież nie w naszym mniemaniu, ale gąbki do naczyń też nie sądziły, że kiedyś nastanie era zmywarek i odejdą do lamusa. Nie do końca, owszem, owszem, dramatyzuję. Cały ja, Wandzia dostała po mamie jej urodę oraz wili temperament, ja z kolei w spadku (może i okaże się to mą jedyną schedą) otrzymuję wcale nie skrywany afekt do przesady. Nie jestem radykałem, na żadną z moich obu zdrowych nóg. Nie marzę o pogrzebie arystokracji, o odebraniu nam (im?) praw do ziemi, czy tytułu, ja tylko... Sam nie wiem, czego chcę. Nikt mnie nie nauczył podejmowania decyzji i dalej do tej pustej łepetyny nie dociera, że to umiejętność, jaką winnym zdobyć sam.
Gdy byłem brzdącem i przyjaciele rodziców - którzy wówczas wydawali mi się na skraju swego życia - pytali, kto nauczył mnie mówić, z dumą odpowiadałem, że ja sam. A teraz co, żeruję na swoich staruszkach, którzy popełniali błąd za błędem, pozwalając mi na zbyt wiele. Albo na zbyt mało. Wszystkie nasze kłótnie, trzaskanie drzwiami, powstrzymywanie dłońmi ryku, który cisnął się na usta, mój Boże, jakie to wyraziste. To były emocje, a ja, mastercherf, doprawiałem je ile wlezie. Gniewem, płatkami chili, kuminem i złośliwością. Danie orientalne, ale niezbyt autorskie, sądzę, że co drugi nastolatek też brnął przez podobny etap. Tylko u mnie się coś kurwa zwiesiło. I tak poszło, że ani w jedną, ani w drugą stronę się nie da, więc już tak zostało. Idealnie pomiędzy, bez opcji wrócenia na stary save. Korupcja i tyle, deal with it.
Jak pójdę do piachu, to co pochowają razem ze mną?
Na Jade nie mogę spojrzeć już inaczej, niż wyzywająco, jakbym miał w ustach gumę do żucia, strzeliłbym z balona. Wtedy, plecami trę o dywan, bawię się frędzlami przy końcach, nogami robię rowerek i wyliczam przeszkody, które stoją mi na drodze w prowadzeniu życia prawdziwie po mojemu. Wbrew temu, co sądzi o mnie Rosier, zawsze kurwa myślałem o innych.
Czasami wypadali mi z głowy, ale tarabanili się tam z powrotem, znajdowali sposób. Podstawioną drabinę, niedomknięte okno, czasami zostawione na oścież drzwi. A trzeba było okazać się złamasem, pokazać im środkowy palec i zwiać, krzyżyk na drogę. Tak pewnie oszczędziłbym zmartwień wszystkim, w końcu kogo obchodzi ktoś, kto jest martwy? Zjebałem podstawową matmę, może jakby była, jebaniutka, obowiązkowa w Hogwarcie, to potoczyłoby się to zupełnie inaczej? Wyliczyłbym to tak, żeby chociaż bez tego strofowania się obyło, ale proszę, rozkoszuj się tym i rozstawiaj mnie po kątach. Karć, jak syna, który zapomina elementarne zasady zachowania przy stole, przy którym zasiadają same buce.
-Czekaj - wstrzymuję ich oboje, chociaż stanąłem już przy Tristanie, gotów uścisnąć jego dłoń - jeszcze jedno - stawiam warunki, skazany ma prawo do jednego życzenia, a skoro odmówił mi papierosa, niech lepiej spełni to żądanie - czy przysięgasz, że bezpieczeństwo Evandry pozostanie dla ciebie najwyższym priorytetem i zapewnisz jej je za wszelką cenę, także jeśli stanie to w konflikcie z wolą Czarnego Pana - recytuję płasko, wpatrując się w oblicze Tristana. Złożę tą przysięgę, ale nie na darmo, muszę sobie zakreślić to wyjście ewakuacyjne. Czarny Pan łatwo wpada w gniew, nie jest miłosierny, mówił o tym - co, jeżeli zażąda jej? Po moim trupie, tylko tym szczerym, a nie tym, co pada martwy z powodu przysięgi.
-Powiedz to, a złożę obietnicę - dodaję obojętnie, myśląc, czy po wszystkim w ogóle otworzę usta do Jade. Czy na mnie poczeka, czy spoliczkuje za wrobienie w świadkowanie, czy zapyta. Czy kopnie w dupę i powie, że nie chce znać tchórza.
Ja bym nie chciał.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Nieszczególnie interesowały go warunki Francisa - swoją szansę na pertraktacje utracił, zataił przed nim więcej niż jeden sekret i powinien paść na tej podłodze trupem. Uprzejmością Tristana było, że wciąż żył - ale najwyraźniej wciąż nie pojmował powagi sytuacji. Wciąż nie pojmował, że wszedł w roszady, którymi bynajmniej nie rządził Tristan; tak jak i on był tylko niewolnikiem czarnoksiężnika, na łaskę którego zdał się własną wolą. Kochał Evandrę - i wierzył, że Czarny Pan ją obroni, ale jakakolwiek sugestia, że mógłby zażądać jej życia, byłaby przecież nieposłuszeństwem względem niego i wyrazem braku zaufania. A Tristan - oddał się mu bezgranicznie, oddał się mu życiem, umysłem i sercem. Evandrę tez mu oddał - i wiedział, że Czarny Pan ją osłoni i otuli płaszczem własnej chwały w podzięce za wszystko, co Tristan dla niego zrobił. Wątpliwości nie były dopuszczalne.
Kiedy Francis przestanie ją wreszcie bezmyślnie narażać. Kiedy Francis powstrzyma się od sprowadzania gniewu na niego, na nią. Kiedy Francis zacznie zachowywać się jak dorosły. Wpatrywał się w jego oczy, wahając się nad odpowiedzią, nad wyszarpnięciem dłoni i sięgnięciem po różdżkę, nad wyproszeniem Jade, bo tracił cierpliwość i nie zamierzał spędzić całego dnia na jego fochach.
- Bezpieczeństwo Evandry jest moją sprawą, nie twoją - oznajmił, wciąż patrząc mu w oczy. Francis chyba zapomniał, że nie znajdował się na pozycji, która dawała mu możliwość pertraktacji. Mieli na tę kwestię inny pogląd, ale póki co Tristana wydawał się skuteczniejszy - i przy nim zamierzał pozostać. - Marnujesz czas swojej znajomej - westchnął, jego czas tez marnował, ale to akurat nie było nowością. - Odpowiedz - nakazał zatem, przywołując ku sobie moc pętającego go zaklęcia imperiusa. Składasz tę przysięgę czy nie, Francisie? A może - dodamy tam coś nowego? - Francisie, czy przysięgasz, że nie sprzeciwisz się nigdy woli Czarnego Pana? - ponowił zapytanie, nie odejmując ręki od jego ręki. - Czy przysięgasz, że nie staniesz nigdy naprzeciw jego woli? - powtarzał dalej, tekst przysięgi został już uzgodniony. Ale jeśli zamierzał ją pertraktować, owszem, mogli. - Czy przysięgasz mu służyć z oddaniem, jakie wykażesz również względem swojego rodu? - dodał, lekko parafrazując jego słowa; jego priorytety miały być oczywiste, Evandra była ich częścią, która jednak nie powinna go interesować, jeżeli zamierzał unikać innych zobowiązań.
Kiedy Francis przestanie ją wreszcie bezmyślnie narażać. Kiedy Francis powstrzyma się od sprowadzania gniewu na niego, na nią. Kiedy Francis zacznie zachowywać się jak dorosły. Wpatrywał się w jego oczy, wahając się nad odpowiedzią, nad wyszarpnięciem dłoni i sięgnięciem po różdżkę, nad wyproszeniem Jade, bo tracił cierpliwość i nie zamierzał spędzić całego dnia na jego fochach.
- Bezpieczeństwo Evandry jest moją sprawą, nie twoją - oznajmił, wciąż patrząc mu w oczy. Francis chyba zapomniał, że nie znajdował się na pozycji, która dawała mu możliwość pertraktacji. Mieli na tę kwestię inny pogląd, ale póki co Tristana wydawał się skuteczniejszy - i przy nim zamierzał pozostać. - Marnujesz czas swojej znajomej - westchnął, jego czas tez marnował, ale to akurat nie było nowością. - Odpowiedz - nakazał zatem, przywołując ku sobie moc pętającego go zaklęcia imperiusa. Składasz tę przysięgę czy nie, Francisie? A może - dodamy tam coś nowego? - Francisie, czy przysięgasz, że nie sprzeciwisz się nigdy woli Czarnego Pana? - ponowił zapytanie, nie odejmując ręki od jego ręki. - Czy przysięgasz, że nie staniesz nigdy naprzeciw jego woli? - powtarzał dalej, tekst przysięgi został już uzgodniony. Ale jeśli zamierzał ją pertraktować, owszem, mogli. - Czy przysięgasz mu służyć z oddaniem, jakie wykażesz również względem swojego rodu? - dodał, lekko parafrazując jego słowa; jego priorytety miały być oczywiste, Evandra była ich częścią, która jednak nie powinna go interesować, jeżeli zamierzał unikać innych zobowiązań.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Zaciskam zęby, czując w ustach smak starej szmaty. Więc tak. Doskonale.
Bardzo dobrze.
Nie tracę go z oczu i wytrzymuję to spojrzenie, za które mam ochotę rzucić mu się do gardła. Tak, jak wtedy, gdy zajebałem jego wierną kopię, czego, tak, czego żałowałem. Nie wiem, czy teraz też bym się wahał, czy może nagle, za sprawą tego, do czego mnie zmusza - rękami wyrwałbym mu serce, a zębami, które tylko ocierają się o siebie zgrzytliwie, rozerwałbym je? Nie pozwoli mi, a to znaczy, że musi mu ufać, jak ostatni idiota albo oddał mu to samo, co teraz każe oddać mi? Co dalej, Tristan, zaprowadzisz mnie przed jego oblicze, każesz odsłonić ramię i wypalisz mi ten obrzydliwy znak? Jaka teraz będzie różnica między nami, co?
Jesteś idiotą.
Nie mówię tego, znowu chwytam jego dłoń, ciążąca na mnie klątwa zmusza do posłuszeństwa. Ulegam, jeden raz za drugim, a za moment - będę już taki do końca życia. Zależny, poddany, pokorny, z ramionami pooranymi bliznami po paznokciach. Będę sprawdzać, jak głęboko dam radę wbić je w skórę, kiedy zbledną, kiedy znikną. A potem mi się znudzi. Może stanę się podobny do nich, kurwa, wyobrażam sobie kolejny rok w podobnym stanie, ba, trzy miesiące, miesiąc i... Pranie mózgu byłoby miłe, no weź, Tristan - tyle chyba dla mnie zrobisz, co? Ze względu na stare czasy.
Poprawiam uścisk, pada pierwsze pytanie.
-Przysięgam - odpowiadam głośno i wyraźnie, niech to chociaż brzmi dumnie, mimo że wstydzę, tak ogromnie się wstydzę tego, co robię - przysięgam - ponawiam po raz drugi, podczas gdy wewnątrz telepię się z gniewu. Teraz, teraz owszem, mogę pozwolić sobie na luksus nienawidzenia go. Moje usta zalewa ciepła krew - przygryzłem sobie policzek, gdy otwieram usta, żeby upodlić się ostatecznie, cienka stróżka spływa mi kącikiem warg - przysięgam - mówię, a świetliste wężyki magii, otaczające nasze dłonie rozbłyskują silniej i wnikają we mnie, do wewnątrz, do środka. Teraz nie jestem już swój, teraz należę do niego.
-Teraz - odzywam się do niego, ignorując usilnie obecność Jade - teraz, jeżeli coś nie pójdzie po twojej myśli... Teraz ja też jej nie pomogę. Gratuluję - odzywam się oschle, głucho, nie czując się inny ani odrobinę - jestem na twoje rozkazy - jakie to ironiczne, jego, więc także twoje, co dalej? Biec po swoją pierwszą głowę mugola? W kącie stoi spluwaczka, więc odchodzę o parę kroków, ręce upycham w kieszeni i spluwam. Na podłogę to wstyd, a ja mam go już dość. Chcę przestać się wstydzić, tym czasem - to dopiero początek.
Bardzo dobrze.
Nie tracę go z oczu i wytrzymuję to spojrzenie, za które mam ochotę rzucić mu się do gardła. Tak, jak wtedy, gdy zajebałem jego wierną kopię, czego, tak, czego żałowałem. Nie wiem, czy teraz też bym się wahał, czy może nagle, za sprawą tego, do czego mnie zmusza - rękami wyrwałbym mu serce, a zębami, które tylko ocierają się o siebie zgrzytliwie, rozerwałbym je? Nie pozwoli mi, a to znaczy, że musi mu ufać, jak ostatni idiota albo oddał mu to samo, co teraz każe oddać mi? Co dalej, Tristan, zaprowadzisz mnie przed jego oblicze, każesz odsłonić ramię i wypalisz mi ten obrzydliwy znak? Jaka teraz będzie różnica między nami, co?
Jesteś idiotą.
Nie mówię tego, znowu chwytam jego dłoń, ciążąca na mnie klątwa zmusza do posłuszeństwa. Ulegam, jeden raz za drugim, a za moment - będę już taki do końca życia. Zależny, poddany, pokorny, z ramionami pooranymi bliznami po paznokciach. Będę sprawdzać, jak głęboko dam radę wbić je w skórę, kiedy zbledną, kiedy znikną. A potem mi się znudzi. Może stanę się podobny do nich, kurwa, wyobrażam sobie kolejny rok w podobnym stanie, ba, trzy miesiące, miesiąc i... Pranie mózgu byłoby miłe, no weź, Tristan - tyle chyba dla mnie zrobisz, co? Ze względu na stare czasy.
Poprawiam uścisk, pada pierwsze pytanie.
-Przysięgam - odpowiadam głośno i wyraźnie, niech to chociaż brzmi dumnie, mimo że wstydzę, tak ogromnie się wstydzę tego, co robię - przysięgam - ponawiam po raz drugi, podczas gdy wewnątrz telepię się z gniewu. Teraz, teraz owszem, mogę pozwolić sobie na luksus nienawidzenia go. Moje usta zalewa ciepła krew - przygryzłem sobie policzek, gdy otwieram usta, żeby upodlić się ostatecznie, cienka stróżka spływa mi kącikiem warg - przysięgam - mówię, a świetliste wężyki magii, otaczające nasze dłonie rozbłyskują silniej i wnikają we mnie, do wewnątrz, do środka. Teraz nie jestem już swój, teraz należę do niego.
-Teraz - odzywam się do niego, ignorując usilnie obecność Jade - teraz, jeżeli coś nie pójdzie po twojej myśli... Teraz ja też jej nie pomogę. Gratuluję - odzywam się oschle, głucho, nie czując się inny ani odrobinę - jestem na twoje rozkazy - jakie to ironiczne, jego, więc także twoje, co dalej? Biec po swoją pierwszą głowę mugola? W kącie stoi spluwaczka, więc odchodzę o parę kroków, ręce upycham w kieszeni i spluwam. Na podłogę to wstyd, a ja mam go już dość. Chcę przestać się wstydzić, tym czasem - to dopiero początek.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
W chwili, kiedy Francis otwiera usta, żałuję swojego wyboru. Żałuję podążenia za głupim impulsem ciekawości, który skierował mnie do Dover i czuję się jak głupiutka ryba, która ponownie dała złapać się na ładnie ukręconą muszkę, chociaż widziała jej fałszywe skrzydełka, wiotkie odnóża i nienaturalny odwłok. Wyciągnięta z wody mogę tylko łapczywie nabierać powietrza, a ono - zamiast tchnąć we mnie życie - zacznie mnie dusić, zupełnie jak słowa Lestrange’a. Oszczędza mi treści, myśląc może, że oszczędza mi cierpienie. Tymczasem wyrywa mnie z mojego świata tylko dla własnej rozrywki, ku uciesze zdobyczy, nie pytając mnie o zdanie. Posłusznie nic nie mówię, bo ryby nie mają głosu. Może gdybym była syreną i potrafiła śpiewem zjednywać sobie serca dzielnych marynarzy, miałabym więcej szczęścia.
Czuję się oszukana. Wpuszczona w maliny. Zamiast odpowiedzi otrzymuję listę życzeń, i choć na razie jest to jedno życzenie, mam ochotę splunąć mu w twarz, uświadamiając, że żaden ze mnie dżin. Upokorzyć go. Nacieszyć zmysły widokiem śliny zlepiającej j jego oko. Powstrzymuje mnie obecność drugiego mężczyzny. W jego prezencji, choć wydaje się być w wieku zbliżonym do mojego i Francisa, dostrzegam powagę i naturalną, niewymuszoną wyższość. Czuję ją w sposobie, w jaki składa usta w przepraszającym uśmiechu, w ruchu dłoni, w każdym wyartykułowanym słowie. Jest inny niż ja - rzecz oczywista - ale także inny niż Lestrange. Jakby w jego trzewiach mieszkał duch, który widział już więcej i przeżył tysiąc lat. Jest w nim też pewna arogancja, a jednak zupełnie obca w porównaniu do tej, którą wyniosłam z domu. Twarz nestora musiała już wcześniej spoglądać na mnie z gazet, jednak czarno-białe zdjęcie na pomiętym pergaminie nie poruszało we mnie żadnych emocji. Teraz budził mój respekt, ciekawił - ale z pewnością nie onieśmielał. - Jade Sykes - Sprecyzowałam przenosząc spojrzenie na lorda, kiedy po raz drugi powtórzył moje imię. Pytanie, które zadał, na chwilę zawisło w powietrzu. W przeciwieństwie do Lestrange’a, Rosier wydawał się pilniej uważać na wszelkich lekcjach, które dostał od życia, uświadamiając mi jednocześnie, dlaczego na sam widok Francisa zaczynałam dostawać białej gorączki. Najwyraźniej sztuka znajomości różnicy między chcę a czy była sztuką, która przerastała jego możliwości - mimo pochodzenia.
Jednocześnie czułam, że żadne ale, żadne czy i żadne dlaczego nie miało w tej chwili racji bytu. Atmosfera była gęsta jak maść z pijawek. Być może, przy odrobinie dobrej woli, końcem różdżki mogłabym ją pokroić. Napięcie między mężczyznami wypełniało wysokie pomieszczenie po sam sufit, który przed zawaleniem się nam na głowę musiało powstrzymywać jakieś zaklęcie. Nie wiedziałam w co właśnie zostałam wplątana - co więcej, nie miałam najmniejszej ochoty brać w tym udziału. Rozsądek wysyłał jednak sprzeczne sygnały. Kazał odwrócić się i wyjść, a jednocześnie - wypełnić wolę Francisa. Bycie gwarantem nie kosztowało mnie nic poza świadectwo i wypowiedziane zaklęcie.
I ewentualne wyrzuty sumienia.
Czy dlatego wybrał mnie? Nie chciał zrzucać ciężaru odpowiedzialności emocjonalnej na kogoś ze swoich bliskich? Nie sądziłam, by wezwał mnie tu z pobudek sympatii czy zaufania. Byliśmy sobie obcy, a więc ponownie byłam pionkiem w jego dłoniach. Czułam, jakbym miała wolną wolę i jednocześnie wcale jej nie miała. Uniosłam gniewne spojrzenie na Francisa. Czy to właśnie miał na myśli podcza naszego spotkania w Wenus? Czy to miałam dzisiaj zrozumieć? Jeśli tak wyglądały jego lekcje, chciałam wypisać się z tej szkoły jak najszybciej. - Zostanę gwarantem. - Skinęłam głową, czując, że czynię to wbrew sobie - nie potrafiłam jednak wytrzymać ciszy, która narastała w gabinecie w oczekiwaniu na moje słowa, tak samo jak nie potrafiłam odwrócić się plecami do Lestrange’a i po prostu wyjść. A może… może wcale nie chodziło o niego, a o wyczekujące spojrzenie Rosiera?
Nie zwlekali, zgodnie z zapowiedzią - a do czasu, aż słowa przysięgi nie padły z ust nestora nie miałam pojęcia jaką obietnicę miał złożyć Francis. Czas wydawał się spowolnić swój bieg w chwili, gdy dotarł do mnie ich sens. Czy za wierność człowiekowi, który pociągał za sznurki, miał właśnie przełożyć własne życie? Był aż tak głupi? Kim była Evandra?
Chciałam krzyczeć, a jednocześnie nogi miałam jak z waty. Wyjść, uciec, przerwać to szaleństwo - wyzwać ich od głupców, wrócić do domu, do Lancashire, lub cofnąć czas i nigdy nie pojawić się w Chateau Rose. Tymczasem całą siłę włożyłam w to, by nie dać poznać po sobie żadnej emocji. Ani strachu, ani dezorientacji, ani obrzydzenia. Prawdopodobnie nie musiałam - mężczyźni, zaabsorbowani sobą, zdawali się nie zwracać na mnie uwagi. Kiedy ich ręce splotły się w mocnym uścisku zawahałam się. Przysięga była wolą Francisa, ale moją wolą było zaklęcie wiążące jego słowa. Zaklęcie, które w razie złamania przysięgi, miało odebrać mu życie. Drażnił mnie, to fakt - ale nie na tyle, bym życzyła mu źle. Był aż takim głupcem? A co jeśli… co jeśli wtedy, w Weus, próbował powiedzieć mi właśnie o tym? Co jeśli przysięgi wymagała od niego rodzina? Nadal - czy nie potrafił odejść, porzucić jej, skoro w swoim wyrachowaniu sięgała po środki ostateczne? Co go trzymało? To wszystko nie miało sensu - albo sensu nie miał sam Francis; jedno spojrzenie na niego i prawie pękała mi głowa.
Chciałam po prostu to skończyć. Zgodnie z jego wolą.
Kiedy unosiłam różdżkę, moje ciało drżało od środka, ale naznaczona tuszem dłoń pozostawała stabilna. Tępy koniec drewna delikatnie przymknęłam w miejscu, w którym skóra Francisa stykała się ze skórą lorda Rosiera. Zawahałam się; czy mogłabym ich oszukać? Czy zauważyliby? Nie mogli przecież - a jednak nie odważyłam się. Ja, która najgłośniej krzyczałam o odpowiedzialności za siebie. Ostatecznie jednak nie była to moja odpowiedzialność - a Lestrange wiedział, co robi. Dokonał swojego wyboru. Niewerbalna inkantacja związała potężną magią ich słowa - splotła losy, ustanowiła zależność. Ja nie poczułam nic - a jednak niepokój drgał mi pod sercem, a umysł szalał, desperacko próbując poskładać elementy układanki w przejrzysty obraz.
Bezskutecznie.
- Gratuluję, Francisie. - Przyznałam chłodno, choć bez wyczuwalnej ironii czy rezygnacji. Gratuluję ci wyboru, tchórzostwa, a może… a może sama już nie wiem czego.
Odsunęłam się powoli, chowając różdżkę między poły szaty. - Lordzie Rosier, słyszałam kiedyś zachwyty nad tutejszymi ogrodami. Jeśli mogę, chętniej poczekam na świeżym powietrzu niż w pokoju dziennym. - Bardziej niż świeżego powietrza tak naprawdę potrzebowałam papierosa, ale liczyłam, że w tak wielkim domu uda się wysępić coś od służby. A Lestrange? Miałam nadzieję, że nie każe mi długo na siebie czekać. Zasługiwałam na te pieprzone wyjaśnienia - a on zasługiwał na siarczysty policzek.
zt, I guess
Czuję się oszukana. Wpuszczona w maliny. Zamiast odpowiedzi otrzymuję listę życzeń, i choć na razie jest to jedno życzenie, mam ochotę splunąć mu w twarz, uświadamiając, że żaden ze mnie dżin. Upokorzyć go. Nacieszyć zmysły widokiem śliny zlepiającej j jego oko. Powstrzymuje mnie obecność drugiego mężczyzny. W jego prezencji, choć wydaje się być w wieku zbliżonym do mojego i Francisa, dostrzegam powagę i naturalną, niewymuszoną wyższość. Czuję ją w sposobie, w jaki składa usta w przepraszającym uśmiechu, w ruchu dłoni, w każdym wyartykułowanym słowie. Jest inny niż ja - rzecz oczywista - ale także inny niż Lestrange. Jakby w jego trzewiach mieszkał duch, który widział już więcej i przeżył tysiąc lat. Jest w nim też pewna arogancja, a jednak zupełnie obca w porównaniu do tej, którą wyniosłam z domu. Twarz nestora musiała już wcześniej spoglądać na mnie z gazet, jednak czarno-białe zdjęcie na pomiętym pergaminie nie poruszało we mnie żadnych emocji. Teraz budził mój respekt, ciekawił - ale z pewnością nie onieśmielał. - Jade Sykes - Sprecyzowałam przenosząc spojrzenie na lorda, kiedy po raz drugi powtórzył moje imię. Pytanie, które zadał, na chwilę zawisło w powietrzu. W przeciwieństwie do Lestrange’a, Rosier wydawał się pilniej uważać na wszelkich lekcjach, które dostał od życia, uświadamiając mi jednocześnie, dlaczego na sam widok Francisa zaczynałam dostawać białej gorączki. Najwyraźniej sztuka znajomości różnicy między chcę a czy była sztuką, która przerastała jego możliwości - mimo pochodzenia.
Jednocześnie czułam, że żadne ale, żadne czy i żadne dlaczego nie miało w tej chwili racji bytu. Atmosfera była gęsta jak maść z pijawek. Być może, przy odrobinie dobrej woli, końcem różdżki mogłabym ją pokroić. Napięcie między mężczyznami wypełniało wysokie pomieszczenie po sam sufit, który przed zawaleniem się nam na głowę musiało powstrzymywać jakieś zaklęcie. Nie wiedziałam w co właśnie zostałam wplątana - co więcej, nie miałam najmniejszej ochoty brać w tym udziału. Rozsądek wysyłał jednak sprzeczne sygnały. Kazał odwrócić się i wyjść, a jednocześnie - wypełnić wolę Francisa. Bycie gwarantem nie kosztowało mnie nic poza świadectwo i wypowiedziane zaklęcie.
I ewentualne wyrzuty sumienia.
Czy dlatego wybrał mnie? Nie chciał zrzucać ciężaru odpowiedzialności emocjonalnej na kogoś ze swoich bliskich? Nie sądziłam, by wezwał mnie tu z pobudek sympatii czy zaufania. Byliśmy sobie obcy, a więc ponownie byłam pionkiem w jego dłoniach. Czułam, jakbym miała wolną wolę i jednocześnie wcale jej nie miała. Uniosłam gniewne spojrzenie na Francisa. Czy to właśnie miał na myśli podcza naszego spotkania w Wenus? Czy to miałam dzisiaj zrozumieć? Jeśli tak wyglądały jego lekcje, chciałam wypisać się z tej szkoły jak najszybciej. - Zostanę gwarantem. - Skinęłam głową, czując, że czynię to wbrew sobie - nie potrafiłam jednak wytrzymać ciszy, która narastała w gabinecie w oczekiwaniu na moje słowa, tak samo jak nie potrafiłam odwrócić się plecami do Lestrange’a i po prostu wyjść. A może… może wcale nie chodziło o niego, a o wyczekujące spojrzenie Rosiera?
Nie zwlekali, zgodnie z zapowiedzią - a do czasu, aż słowa przysięgi nie padły z ust nestora nie miałam pojęcia jaką obietnicę miał złożyć Francis. Czas wydawał się spowolnić swój bieg w chwili, gdy dotarł do mnie ich sens. Czy za wierność człowiekowi, który pociągał za sznurki, miał właśnie przełożyć własne życie? Był aż tak głupi? Kim była Evandra?
Chciałam krzyczeć, a jednocześnie nogi miałam jak z waty. Wyjść, uciec, przerwać to szaleństwo - wyzwać ich od głupców, wrócić do domu, do Lancashire, lub cofnąć czas i nigdy nie pojawić się w Chateau Rose. Tymczasem całą siłę włożyłam w to, by nie dać poznać po sobie żadnej emocji. Ani strachu, ani dezorientacji, ani obrzydzenia. Prawdopodobnie nie musiałam - mężczyźni, zaabsorbowani sobą, zdawali się nie zwracać na mnie uwagi. Kiedy ich ręce splotły się w mocnym uścisku zawahałam się. Przysięga była wolą Francisa, ale moją wolą było zaklęcie wiążące jego słowa. Zaklęcie, które w razie złamania przysięgi, miało odebrać mu życie. Drażnił mnie, to fakt - ale nie na tyle, bym życzyła mu źle. Był aż takim głupcem? A co jeśli… co jeśli wtedy, w Weus, próbował powiedzieć mi właśnie o tym? Co jeśli przysięgi wymagała od niego rodzina? Nadal - czy nie potrafił odejść, porzucić jej, skoro w swoim wyrachowaniu sięgała po środki ostateczne? Co go trzymało? To wszystko nie miało sensu - albo sensu nie miał sam Francis; jedno spojrzenie na niego i prawie pękała mi głowa.
Chciałam po prostu to skończyć. Zgodnie z jego wolą.
Kiedy unosiłam różdżkę, moje ciało drżało od środka, ale naznaczona tuszem dłoń pozostawała stabilna. Tępy koniec drewna delikatnie przymknęłam w miejscu, w którym skóra Francisa stykała się ze skórą lorda Rosiera. Zawahałam się; czy mogłabym ich oszukać? Czy zauważyliby? Nie mogli przecież - a jednak nie odważyłam się. Ja, która najgłośniej krzyczałam o odpowiedzialności za siebie. Ostatecznie jednak nie była to moja odpowiedzialność - a Lestrange wiedział, co robi. Dokonał swojego wyboru. Niewerbalna inkantacja związała potężną magią ich słowa - splotła losy, ustanowiła zależność. Ja nie poczułam nic - a jednak niepokój drgał mi pod sercem, a umysł szalał, desperacko próbując poskładać elementy układanki w przejrzysty obraz.
Bezskutecznie.
- Gratuluję, Francisie. - Przyznałam chłodno, choć bez wyczuwalnej ironii czy rezygnacji. Gratuluję ci wyboru, tchórzostwa, a może… a może sama już nie wiem czego.
Odsunęłam się powoli, chowając różdżkę między poły szaty. - Lordzie Rosier, słyszałam kiedyś zachwyty nad tutejszymi ogrodami. Jeśli mogę, chętniej poczekam na świeżym powietrzu niż w pokoju dziennym. - Bardziej niż świeżego powietrza tak naprawdę potrzebowałam papierosa, ale liczyłam, że w tak wielkim domu uda się wysępić coś od służby. A Lestrange? Miałam nadzieję, że nie każe mi długo na siebie czekać. Zasługiwałam na te pieprzone wyjaśnienia - a on zasługiwał na siarczysty policzek.
zt, I guess
A jednak - zrobił to; Francis Lestrange złożył przysięgę wierności Czarnemu Panu. Nie tak silną jak ta, z którą bił pokłony Tristan - przysięgał nie przeciwstawić się mu nawet myślą - ale wciąż wiążącą go dożywotnio z Lordem Voldemortem. Będąc szczerym z samym sobą Tristan musiał przyznać, że w to nie wierzył. Sądził, że zaraz zaczną się wykręty, tłumaczenia, zaprzeczenia, że zamiast tak on usłyszy nie; nie przywołał przecież mocy pętającego go zaklęcia imperiusa, by zmusić go do tej przysięgi - po części dlatego, że nie był pewien, czy byłaby w ogóle rzeczywista w skutkach. Podjął decyzję. I musiał żyć z konsekwencjami tej decyzji.
- To prawda - przytaknął jego słowom, choć nie wydawał się zbytnio przejęty. Nie zawierzył swojego życia - i życia Evandry również - Czarnemu Panu bez powodu. Wierzył w niego. Ufał mu. Lękał się go, prawda, byłby szaleńcem, gdyby tego nie robił, ale szczerze wierzył, że służąc mu wiernie, zostanie nagrodzony. - Dlatego postarasz się, żeby wszystko poszło po mojej myśli - oznajmił niewzruszony, bo Francis też nie miał już innego wyjścia. Bo tylko tak - mógł o nią zadbać. - Gratuluję również - przytaknął także słowom niejakiej Jade. Nie miał okazji przyjrzeć się jej twarzy - reakcja Francisa była dla niego zbyt ważna, dopiero, gdy skończyli, przeciągnął wzrokiem po jej źrenicach, nie potrafiąc z nich zbyt wiele odczytać. Nie wiedział, kim była i postanowił tę kwestię darować Lestrange'owi - coś podpowiadało mu, że odpowiedź na to pytanie zrodziłaby tylko kolejne pytania... na które odpowiedzi nie chciał chyba słyszeć. - Dziękujemy, pani Sykes - zwrócił się bezpośrednio do niej, wysłuchując jej prośby. Skinął głową, ostatecznie była tu gościem. Przedziwnym gościem sprowadzonym przez Francisa - pierwszy i ostatni raz. - Służba odprowadzi panią do ogrodów - oznajmił nieco mocniej podniesionym tonem - w jej kierunku, choć oczywistością było, że słowa te miały nade wszystko wybrzmieć w uszach służby. Dopiero, kiedy za czarownicą zamknęły się drzwi, Tristan okrążył biurko ponownie, odsuwając jego szufladę. Wyjął z niej najnowszy egzemplarz Czarownicy zagięty na fotografii Morgana Lyncha. Nie czytał brukowców, ale jego młodsza siostra owszem.
- To twoje pierwsze zadanie - oznajmił, wskazując dłonią mężczyznę bliźniaczo podobnego do szwagra. Nie wierzył w tę całą szopkę, Francis kręcił coś od dawna, a ocalony statek w porcie wydawał się mówić sam za siebie. Zwrot dorzucony specjalnie dla niego, w oczywisty sposób ironiczny, tylko pogarszał sprawę. - Odnajdziesz tego człowieka, pana Morgana Lyncha, i wykorzystasz wszystkie kontakty, jakie możesz dzięki niemu zyskać, by dotrzeć do mugoli, którzy wciąż ukrywają się w mieście. Życie za życie, wet za wet. Musisz spłacić swoje winy - oznajmił, przesuwając egzemplarz gazety w jego stronę. Kogoś ocalił - i kogoś zniszczy. Ministerstwo Magii zdawało się mieć kontrolę nad miastem, ale szczury mogły czaić się wszędzie. Jeśli ta dzielnica miała być bardziej burzliwa niż inne, należało tam czym prędzej wpuścić kreta. To nie była jego kara, to był jego ratunek. Czarny Pan nie znał litości ani przebaczenia - tak długo, jak długo nie dostrzeże użyteczności Lestrange'a. - Na dzisiaj to wszystko, możesz odejść - oznajmił, nie sięgając nawet po różdżkę.
- To prawda - przytaknął jego słowom, choć nie wydawał się zbytnio przejęty. Nie zawierzył swojego życia - i życia Evandry również - Czarnemu Panu bez powodu. Wierzył w niego. Ufał mu. Lękał się go, prawda, byłby szaleńcem, gdyby tego nie robił, ale szczerze wierzył, że służąc mu wiernie, zostanie nagrodzony. - Dlatego postarasz się, żeby wszystko poszło po mojej myśli - oznajmił niewzruszony, bo Francis też nie miał już innego wyjścia. Bo tylko tak - mógł o nią zadbać. - Gratuluję również - przytaknął także słowom niejakiej Jade. Nie miał okazji przyjrzeć się jej twarzy - reakcja Francisa była dla niego zbyt ważna, dopiero, gdy skończyli, przeciągnął wzrokiem po jej źrenicach, nie potrafiąc z nich zbyt wiele odczytać. Nie wiedział, kim była i postanowił tę kwestię darować Lestrange'owi - coś podpowiadało mu, że odpowiedź na to pytanie zrodziłaby tylko kolejne pytania... na które odpowiedzi nie chciał chyba słyszeć. - Dziękujemy, pani Sykes - zwrócił się bezpośrednio do niej, wysłuchując jej prośby. Skinął głową, ostatecznie była tu gościem. Przedziwnym gościem sprowadzonym przez Francisa - pierwszy i ostatni raz. - Służba odprowadzi panią do ogrodów - oznajmił nieco mocniej podniesionym tonem - w jej kierunku, choć oczywistością było, że słowa te miały nade wszystko wybrzmieć w uszach służby. Dopiero, kiedy za czarownicą zamknęły się drzwi, Tristan okrążył biurko ponownie, odsuwając jego szufladę. Wyjął z niej najnowszy egzemplarz Czarownicy zagięty na fotografii Morgana Lyncha. Nie czytał brukowców, ale jego młodsza siostra owszem.
- To twoje pierwsze zadanie - oznajmił, wskazując dłonią mężczyznę bliźniaczo podobnego do szwagra. Nie wierzył w tę całą szopkę, Francis kręcił coś od dawna, a ocalony statek w porcie wydawał się mówić sam za siebie. Zwrot dorzucony specjalnie dla niego, w oczywisty sposób ironiczny, tylko pogarszał sprawę. - Odnajdziesz tego człowieka, pana Morgana Lyncha, i wykorzystasz wszystkie kontakty, jakie możesz dzięki niemu zyskać, by dotrzeć do mugoli, którzy wciąż ukrywają się w mieście. Życie za życie, wet za wet. Musisz spłacić swoje winy - oznajmił, przesuwając egzemplarz gazety w jego stronę. Kogoś ocalił - i kogoś zniszczy. Ministerstwo Magii zdawało się mieć kontrolę nad miastem, ale szczury mogły czaić się wszędzie. Jeśli ta dzielnica miała być bardziej burzliwa niż inne, należało tam czym prędzej wpuścić kreta. To nie była jego kara, to był jego ratunek. Czarny Pan nie znał litości ani przebaczenia - tak długo, jak długo nie dostrzeże użyteczności Lestrange'a. - Na dzisiaj to wszystko, możesz odejść - oznajmił, nie sięgając nawet po różdżkę.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Brak mi słów.
Dopada mnie szekspirowska klątwa, najgorszy możliwy scenariusz. Co z tego, że mam język w gardle a struny głosowe są napięte, zwarte i gotowe, skoro wszystko stoi mi kołkiem i mogę już tylko milczeć. Doigrałem się, jak Jago i sam temu potakuję. Trzykrotnie, mimo że wierzę, że nic złego nie zrobiłem.
To dla Evandry, tak?
Już nie.
Trzeci wers, ten ostatni, który sprowokowałem? Mam tak myśleć, tymczasem bardzo chcę coś kopnąć, przekierować emocje w inną stronę, po prostu przestać czuć się tak podle, jak czuję się teraz. Jade nam świadkuje, a ja nie potrafię spojrzeć jej w oczy, bo spotkałby mnie los pieprzonego feniksa. Już i tak cały jestem gorący ze wstydu, na moich bladych policzkach wykwitają niezdrowe rumieńce, a oczy błyszczą, lecz nie od łez, a rozdygotanym szaleństwem. Zabiera mi ją, a była przecież jedynym powodem. Wszystkiego.
Nie, nie to, żebym ją obwiniał, broń Merlinie, nie. Dociera do mnie po prostu, że oprócz Evandry nie mam nikogo i że faktycznie i naprawdę, dla niej, wystawiłbym się na linię strzału, oddałbym za nią własną głowę. Kiedyś szczera prawda, dziś czcza gadanina, bo zobowiązuję się do czegoś innego. Co z tego, że mam różdżkę przy gardle, to był błąd.
Zaciskam zęby, równocześnie z nimi ściskam pięści, nie mogę go znieść. Tego, co mówi i jak na mnie patrzy, muszę stąd wyjść. Zrobić cokolwiek, co da mi poczucie, że wciąż chociaż odrobinę do siebie należę, coś, co ukoi albo i nie, dojedzie jeszcze bardziej. Kiedyś wystarczyła codzienność, dziś potrzebuję czegoś mocniejszego. Wczuwam się w pieprzonego cierpiętnika i usilnie szukam sposobu, by jeszcze bardziej sobie dojebać. Odwracam głowę, za Jade zatrzaskują się drzwi.
Ona mnie zrobi, nawet nie będę musiał się prosić. Ta świadomość niesie pewną ulgę.
Powstrzymuję szczękanie zębami, przecież nie jest mi zimno, po prostu źle. A tu, tu nawet nie mam swojego miejsca, pieprzony obcy kojec otoczony siatką, za wysoką, by przez nią przeskoczyć, o ziemi zbyt twardej, by podkopać się pod. Prawym ramieniem chwytam się za lewe, usiłując jakoś zmniejszyć swą objętość, najchętniej wziąłbym i osunął się po ścianie, bo to po prostu za dużo, ale ze śliną przełykam też całą gorycz. Jeszcze dam radę, jeszcze go zniosę.
Albo... nie?
Moja własna twarz uśmiecha się do mnie z rozkładówki Czarownicy, podczas gdy mi drga dosłownie każdy mięsień, spinający tą masę w jedno. Moment i mnie nie będzie, posypię się, jakbym był naprawdę niedorobionym dziedzicem, sklejonym byle jak z błota i gówna. Blednę, gdy do mnie mówi, wcześniej okropnie czerwony, teraz wyglądam, jakby cała krew odeszła mi z twarzy. Może już umieram.
-To tak, jakbym sam ich zabił - artykułuję powoli - naprawdę, jeszcze ci mało? - tak. Dlaczego nie mogę uwierzyć, dlaczego nawet z pieprzonego Tristana Rosiera usiłuję wyłuskać powody i wrażliwość, odkurzyć jego sumienie. I co dalej, sztywno kiwam głową, tak się stanie, teraz już w pełni fizycznie nie mogę mu odmówić. Jakiś ostry nacisk oplata się wkoło mojego brzucha. Jaka to byłaby śmierć? Dowiem się, a wcześniej, razem ze sobą na dno pociągnę niewinnych. I tyle, kurwa, z bycia człowiekiem.
Teraz nim nie jestem.
Już nie, a on tak mnie traktuje, machnąwszy na mnie ręką, że mam odejść, zniknąć sprzed jego butów. Odprawia mnie, jak sługę, przyzwyczaję się?
-Złożyłem przysięgę - przypominam mu głucho, nie ruszając się z miejsca. I tak stoję, jak słup soli, dotknięty biblijnym przekleństwem. A jeśli każe mi wyjść, wyjdę.
Dopada mnie szekspirowska klątwa, najgorszy możliwy scenariusz. Co z tego, że mam język w gardle a struny głosowe są napięte, zwarte i gotowe, skoro wszystko stoi mi kołkiem i mogę już tylko milczeć. Doigrałem się, jak Jago i sam temu potakuję. Trzykrotnie, mimo że wierzę, że nic złego nie zrobiłem.
To dla Evandry, tak?
Już nie.
Trzeci wers, ten ostatni, który sprowokowałem? Mam tak myśleć, tymczasem bardzo chcę coś kopnąć, przekierować emocje w inną stronę, po prostu przestać czuć się tak podle, jak czuję się teraz. Jade nam świadkuje, a ja nie potrafię spojrzeć jej w oczy, bo spotkałby mnie los pieprzonego feniksa. Już i tak cały jestem gorący ze wstydu, na moich bladych policzkach wykwitają niezdrowe rumieńce, a oczy błyszczą, lecz nie od łez, a rozdygotanym szaleństwem. Zabiera mi ją, a była przecież jedynym powodem. Wszystkiego.
Nie, nie to, żebym ją obwiniał, broń Merlinie, nie. Dociera do mnie po prostu, że oprócz Evandry nie mam nikogo i że faktycznie i naprawdę, dla niej, wystawiłbym się na linię strzału, oddałbym za nią własną głowę. Kiedyś szczera prawda, dziś czcza gadanina, bo zobowiązuję się do czegoś innego. Co z tego, że mam różdżkę przy gardle, to był błąd.
Zaciskam zęby, równocześnie z nimi ściskam pięści, nie mogę go znieść. Tego, co mówi i jak na mnie patrzy, muszę stąd wyjść. Zrobić cokolwiek, co da mi poczucie, że wciąż chociaż odrobinę do siebie należę, coś, co ukoi albo i nie, dojedzie jeszcze bardziej. Kiedyś wystarczyła codzienność, dziś potrzebuję czegoś mocniejszego. Wczuwam się w pieprzonego cierpiętnika i usilnie szukam sposobu, by jeszcze bardziej sobie dojebać. Odwracam głowę, za Jade zatrzaskują się drzwi.
Ona mnie zrobi, nawet nie będę musiał się prosić. Ta świadomość niesie pewną ulgę.
Powstrzymuję szczękanie zębami, przecież nie jest mi zimno, po prostu źle. A tu, tu nawet nie mam swojego miejsca, pieprzony obcy kojec otoczony siatką, za wysoką, by przez nią przeskoczyć, o ziemi zbyt twardej, by podkopać się pod. Prawym ramieniem chwytam się za lewe, usiłując jakoś zmniejszyć swą objętość, najchętniej wziąłbym i osunął się po ścianie, bo to po prostu za dużo, ale ze śliną przełykam też całą gorycz. Jeszcze dam radę, jeszcze go zniosę.
Albo... nie?
Moja własna twarz uśmiecha się do mnie z rozkładówki Czarownicy, podczas gdy mi drga dosłownie każdy mięsień, spinający tą masę w jedno. Moment i mnie nie będzie, posypię się, jakbym był naprawdę niedorobionym dziedzicem, sklejonym byle jak z błota i gówna. Blednę, gdy do mnie mówi, wcześniej okropnie czerwony, teraz wyglądam, jakby cała krew odeszła mi z twarzy. Może już umieram.
-To tak, jakbym sam ich zabił - artykułuję powoli - naprawdę, jeszcze ci mało? - tak. Dlaczego nie mogę uwierzyć, dlaczego nawet z pieprzonego Tristana Rosiera usiłuję wyłuskać powody i wrażliwość, odkurzyć jego sumienie. I co dalej, sztywno kiwam głową, tak się stanie, teraz już w pełni fizycznie nie mogę mu odmówić. Jakiś ostry nacisk oplata się wkoło mojego brzucha. Jaka to byłaby śmierć? Dowiem się, a wcześniej, razem ze sobą na dno pociągnę niewinnych. I tyle, kurwa, z bycia człowiekiem.
Teraz nim nie jestem.
Już nie, a on tak mnie traktuje, machnąwszy na mnie ręką, że mam odejść, zniknąć sprzed jego butów. Odprawia mnie, jak sługę, przyzwyczaję się?
-Złożyłem przysięgę - przypominam mu głucho, nie ruszając się z miejsca. I tak stoję, jak słup soli, dotknięty biblijnym przekleństwem. A jeśli każe mi wyjść, wyjdę.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Przyglądał się mu z uwaga, obserwował drżenie jego mięśni, spięte linie twarzy, nie usłyszał w odpowiedzi tradycyjnej pyskówki, Francis, jak on, milczał. Czy wreszcie natrafił na prawdziwie wrażliwą strunę? Nie potrafił tego pojąć, motywacji Francisa, całej tej błazenady, traktowania ludzi wokół jak idiotów. Może tego potrzebował - wstrząśnięcia, sprowadzenia na ziemię, drastycznego cięcia, może umyślnie naciskał na kolejne granice szukając momentu, w którym wreszcie pękała. Trochę chyba jak dziecko, które nie dowierza, że gdy włoży rękę w ogień, ten ją sparzy. Francis nie był przecież ograniczony, zdawał sobie sprawę z tego, kim był Czarny Pan, jakim ogromem mocy władał i w jakiej sytuacji znajdował się on sam. Dobrze było widzieć, że w dramatycznej sytuacji postawionego przed nim wyboru - Francis wiedział, co powinien wybrać, nawet jeśli teraz bladł jak papier słysząc jego słowa. Nasuwały mu się na myśl kolejne pytania, ale nie chciał ani ich zadawać ani chyba nawet tym bardziej - usłyszeć na nie odpowiedzi. Dość już dziś usłyszał.
- Owszem - Sprowadzi na nich śmierć, rachunek zostanie wyrównany. Spłaci dług, który zaciągnął. A jeśli będzie trzeba, będzie też błagał Czarnego Pana o przebaczenie. - Podobno apetyt rośnie w jedzenia - odparł na jego słowa po krótkiej chwili namysłu. Nie mówił jednak o sobie, a o nim, owszem, jedna z naciąganych przez niego granic pękła. I oto miał wreszcie okazję sprawdzić, co się stanie, kiedy pęknie. Ale w stosunku do niego też mogło mieć zastosowanie. - Przekaz jest za mało dosłowny? Chcesz to zrobić własnoręcznie? Wolisz różdżką czy ręką? - zapytał uprzejmie, zamierzając uzmysłowić mu, że w każdej chwili jego pozycja mogła się jeszcze pogorszyć. Musiał go tylko sprowokować jeszcze jeden raz, tristan zdążył mu chyba udowodnić, że nie przywykł rzucać słów na wiatr. Siedział przed nim z miną zbitego psa, domagając się wolności, która już i tak nie leżała w jego zasięgu.
Wiesz co, Francisie? Wypuszczę cię, tylko po to, byś w pełni rozumiał znaczenie każdego swojego czynu. Po to tylko, bym miał pewność, że spoglądając w lustro spojrzysz na siebie trzeźwo i po to, byś - wykonując rozkazy - zdawał sobie sprawę z tego, że robisz to z własnej woli. Że sam - podjąłeś decyzję. Niedbale sięgnął po różdżkę, przywołując w myślach niewerbalne finite, które nie odda jednak Francisowi władzy nad przyszłością. Poprzysiągł służyć. I będzie służył, wykona swoje zadanie zgodnie z aneksem, jaki doszedł do ich umowy.
- Postaraj się, bym nie czekał na efekty długo - zwrócił się do niego. - Idź zanim się rozmyślę - ponaglił go, składając rozłożoną na biurku gazetę.
- Owszem - Sprowadzi na nich śmierć, rachunek zostanie wyrównany. Spłaci dług, który zaciągnął. A jeśli będzie trzeba, będzie też błagał Czarnego Pana o przebaczenie. - Podobno apetyt rośnie w jedzenia - odparł na jego słowa po krótkiej chwili namysłu. Nie mówił jednak o sobie, a o nim, owszem, jedna z naciąganych przez niego granic pękła. I oto miał wreszcie okazję sprawdzić, co się stanie, kiedy pęknie. Ale w stosunku do niego też mogło mieć zastosowanie. - Przekaz jest za mało dosłowny? Chcesz to zrobić własnoręcznie? Wolisz różdżką czy ręką? - zapytał uprzejmie, zamierzając uzmysłowić mu, że w każdej chwili jego pozycja mogła się jeszcze pogorszyć. Musiał go tylko sprowokować jeszcze jeden raz, tristan zdążył mu chyba udowodnić, że nie przywykł rzucać słów na wiatr. Siedział przed nim z miną zbitego psa, domagając się wolności, która już i tak nie leżała w jego zasięgu.
Wiesz co, Francisie? Wypuszczę cię, tylko po to, byś w pełni rozumiał znaczenie każdego swojego czynu. Po to tylko, bym miał pewność, że spoglądając w lustro spojrzysz na siebie trzeźwo i po to, byś - wykonując rozkazy - zdawał sobie sprawę z tego, że robisz to z własnej woli. Że sam - podjąłeś decyzję. Niedbale sięgnął po różdżkę, przywołując w myślach niewerbalne finite, które nie odda jednak Francisowi władzy nad przyszłością. Poprzysiągł służyć. I będzie służył, wykona swoje zadanie zgodnie z aneksem, jaki doszedł do ich umowy.
- Postaraj się, bym nie czekał na efekty długo - zwrócił się do niego. - Idź zanim się rozmyślę - ponaglił go, składając rozłożoną na biurku gazetę.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
To moje wybory doprowadzają do tego, że choć jestem wyprostowany, to biję przed nim czołem.
Z tym się godzę, ale w migdałku tkwią mi ości, przez które zaczynam krwawić i chyba zaraz będę musiał wrócić do szpitala, z którego ledwo wyszedłem.
Dajcie mnie w pasy, zapnijcie, trzymajcie: już wolę być zamknięty, niż...
Niż to, co obiecałem, że robić będę.
Trzeci strike, kicha, Fran, baseballowy slogan z podwórka zza oceanem ma postawić mnie do pionu i przypomnieć, jak myślę, ale w tej chwili, w tej chwili jest mi po prostu za ciężko. Jakby pod wpływem nagłej zmiany wagi, podłoga zaczęła się zapadać, ale tylko ten fragment, na którym ja stoję. Ziemia się oddziela, aż w końcu stoję na jej skrawku, ledwo mieszczą się tam moje wielkie stopy i balansuję. Nie ma miejsca, by się położyć, ani nawet usiąść, jebany karcer, ile wytrzymam, tyle wytrzymam, a potem?
Każda ofiara odda mi trochę gruntu? Jak to będzie, tuzin żyć i ciach, hektar dla rodu Lestrange? Potem może Order Merlina za zasługi dla czarodziejskiego świata - odznaczyli już nim Jego najbliższych oficerów? Nie chcę, czemu nie mogę być na karcie z czekoladowych żab i po prostu dalej spokojnie żyć sobie nad morzem? Nasza wyspa to przecież zajebista prowincja, dlaczego nie mogłem zostać ze wsi?
-Wolałbym nie robić tego w ogóle - odpowiadam hardo, zgodnie z prawdą, unosząc głowę i opuszczając ręce, którymi dramatycznie próbowałem zatrzymać ciepło i powstrzymać drżenie. Jedno, ani drugie nie wychodzi, ale nie mam już nic, nawet wstydu. Ba - nie powinienem, ale z tego, co teraz mówię, jestem dumny. Nie zmuszał mnie do niczego, co? Ano nie, ale alternatywa była jedna. Może wybrałem, jak bohater, a może jak tchórz, zależnie od narracji, jaką sobie wybierzesz, ale tego jednego odebrać sobie nie dam. Będzie mi to robić gorzej, będę cię czuć podlej i podlej, ale nie dam, nie dam się zmanipulować, nie przekonam się, że postępuję słusznie. Z rozjebaną wątrobą szybko dostanę zakażenia, ocierając się wciąż o te same bakterie i wyrzuty, świetnie, ale nic nie wypierze mi mózgu. Nie będę bezduszny ani okrutny.
Wróżę sobie - może obojętność?
I nie jestem pewny, czy to może jednak nie gorzej.
On uwalnia mnie od klątwy, a ja - nie czuję gigantycznej różnicy. Już wcześniej ze mnie zszedł, był tak łaskawy, mam mu dziękować? Oblizuję usta, dłoń mam na klamce od drzwi, spoglądam jeszcze raz przez ramię, ignorując to, że mówi do mnie, jak do robaka.
-Przysięgę złożyłem dla Evandry. To, co zrobię - to wszystko - tego nie robię dla niej - mąż-morderca, brat-morderca. Będzie jej jeszcze ciężej, niż jest. Wychodzę, zamykając za sobą drzwi. Nawet nimi nie trzaskam.
|zt x2
Z tym się godzę, ale w migdałku tkwią mi ości, przez które zaczynam krwawić i chyba zaraz będę musiał wrócić do szpitala, z którego ledwo wyszedłem.
Dajcie mnie w pasy, zapnijcie, trzymajcie: już wolę być zamknięty, niż...
Niż to, co obiecałem, że robić będę.
Trzeci strike, kicha, Fran, baseballowy slogan z podwórka zza oceanem ma postawić mnie do pionu i przypomnieć, jak myślę, ale w tej chwili, w tej chwili jest mi po prostu za ciężko. Jakby pod wpływem nagłej zmiany wagi, podłoga zaczęła się zapadać, ale tylko ten fragment, na którym ja stoję. Ziemia się oddziela, aż w końcu stoję na jej skrawku, ledwo mieszczą się tam moje wielkie stopy i balansuję. Nie ma miejsca, by się położyć, ani nawet usiąść, jebany karcer, ile wytrzymam, tyle wytrzymam, a potem?
Każda ofiara odda mi trochę gruntu? Jak to będzie, tuzin żyć i ciach, hektar dla rodu Lestrange? Potem może Order Merlina za zasługi dla czarodziejskiego świata - odznaczyli już nim Jego najbliższych oficerów? Nie chcę, czemu nie mogę być na karcie z czekoladowych żab i po prostu dalej spokojnie żyć sobie nad morzem? Nasza wyspa to przecież zajebista prowincja, dlaczego nie mogłem zostać ze wsi?
-Wolałbym nie robić tego w ogóle - odpowiadam hardo, zgodnie z prawdą, unosząc głowę i opuszczając ręce, którymi dramatycznie próbowałem zatrzymać ciepło i powstrzymać drżenie. Jedno, ani drugie nie wychodzi, ale nie mam już nic, nawet wstydu. Ba - nie powinienem, ale z tego, co teraz mówię, jestem dumny. Nie zmuszał mnie do niczego, co? Ano nie, ale alternatywa była jedna. Może wybrałem, jak bohater, a może jak tchórz, zależnie od narracji, jaką sobie wybierzesz, ale tego jednego odebrać sobie nie dam. Będzie mi to robić gorzej, będę cię czuć podlej i podlej, ale nie dam, nie dam się zmanipulować, nie przekonam się, że postępuję słusznie. Z rozjebaną wątrobą szybko dostanę zakażenia, ocierając się wciąż o te same bakterie i wyrzuty, świetnie, ale nic nie wypierze mi mózgu. Nie będę bezduszny ani okrutny.
Wróżę sobie - może obojętność?
I nie jestem pewny, czy to może jednak nie gorzej.
On uwalnia mnie od klątwy, a ja - nie czuję gigantycznej różnicy. Już wcześniej ze mnie zszedł, był tak łaskawy, mam mu dziękować? Oblizuję usta, dłoń mam na klamce od drzwi, spoglądam jeszcze raz przez ramię, ignorując to, że mówi do mnie, jak do robaka.
-Przysięgę złożyłem dla Evandry. To, co zrobię - to wszystko - tego nie robię dla niej - mąż-morderca, brat-morderca. Będzie jej jeszcze ciężej, niż jest. Wychodzę, zamykając za sobą drzwi. Nawet nimi nie trzaskam.
|zt x2
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
| 01/12/1957 |
Czas mijał nieubłaganie, a jemu udało się osiągnąć pewne cele, które ściśle założył sobie z początkiem października. Nie miał zamiaru czekać, choć wydarzenia Bezimiennej Wyspy, a raczej skutki wizyty pokrzyżowały mu plany. Nie spodziewał się, że tak ciężkim będzie dojście do siebie po tym wszystkim, stanął na nogi dzięki własnemu uporowi i zawziętości. Skoro październik przyniósł diametralne zmiany, musiał je realizować. Najważniejszym było sprawdzenie plotek, które krążyły wśród pracowników Rezerwatu, a co bezpośrednio dotyczyło samego miejsca pracy, Rosierów, Kent i polityki. Nie mógł pozwolić, aby zdrajcy zaszkodzili Rezerwatowi, a tym bardziej nie mógł pozwolić im na wystąpienie przeciwko Rosierom, bo to oznaczałoby nieposłuszność wobec tych, którzy zapewniali ich ochronę. Nie w jego gestii była organizacja charytatywnych spotkań czy wspieranie tutejszej ludności, a raczej nie nadawał się do tego specjalnie. Wolał działać, znaleźć tych, którzy działali przeciwko nim i załatwić sprawę. Nie pytał o pozwolenie kuzyna, nie sądził, aby ten miał cokolwiek przeciwko, jednak uznał za słuszne przekazanie mu wszelkich informacji. Być może Tristan będzie miał dla niego cenne wskazówki, które gdzieś umknęły w nadmiarze obowiązków.
Poprosił Tristana o spotkanie w Gabinecie. To odpowiednie miejsce do takich rozmów. Tyle działo się w ostatnim czasie, że nie mieli chwili na rozmowę w cztery oczy i omówienie nawet tych błahych spraw. Mathieu starał się jednak robić wszystko zgodnie z ogólnymi ustaleniami, procedury nigdy nie były jego mocną stroną, z reguły gdzieś po drodze łamał je i nie przejmował się konsekwencjami. To nie zawsze było korzystne i nie zawsze przynosiło odpowiednie skutki. A jednak, wciąż udawało mu się lawirować pomiędzy tym wszystkim i dopinać jedno z drugim. Dążenie do określonego celu było najważniejsze, a Mathieu i jego zawziętość nie miała sobie równych. Wierzył szczerze, że Tristan uzna jego decyzje za słuszne, choć wolał się upewnić w rozmowie.
- Witaj. Poprosiłem Cię o rozmowę, bo mam kilka ważnych kwestii do omówienia. Z początku chodziło jedynie o Rezerwat, ale to coś większego. – powiedział spokojnie, krótkim wstępem. Wiedział, że jego drogi kuzyn operował określoną ilością czasu, a on nie chciał zajmować mu zbyt wiele. Gdzie zniknęły te czasy, kiedy siadali w blasku trzaskającego ognia w kominku, ze szklankami wypełnionymi alkoholem i rozmawiali swobodnie, śmiejąc się i żartując. Wszystko w ostatnim czasie stało się tak poważne, a może jemu się tak wydawało. Może to poczucie obowiązku spoczywające na jego barkach zaczęło go przygniatać? A może powrót do kawalerstwa sprawił, że zmienił pogląd na świat? Zabawne. Niemal rok temu siedzieli w Wenus i Tristan informował go o dalekosiężnych planach wobec Selwynów. Wtedy było inaczej, czasy były inne. Usiadł w wysokim fotelu naprzeciw kuzyna i spojrzał na niego. Tristan też się zmienił, wszystko ulegało zmianom.
Czas mijał nieubłaganie, a jemu udało się osiągnąć pewne cele, które ściśle założył sobie z początkiem października. Nie miał zamiaru czekać, choć wydarzenia Bezimiennej Wyspy, a raczej skutki wizyty pokrzyżowały mu plany. Nie spodziewał się, że tak ciężkim będzie dojście do siebie po tym wszystkim, stanął na nogi dzięki własnemu uporowi i zawziętości. Skoro październik przyniósł diametralne zmiany, musiał je realizować. Najważniejszym było sprawdzenie plotek, które krążyły wśród pracowników Rezerwatu, a co bezpośrednio dotyczyło samego miejsca pracy, Rosierów, Kent i polityki. Nie mógł pozwolić, aby zdrajcy zaszkodzili Rezerwatowi, a tym bardziej nie mógł pozwolić im na wystąpienie przeciwko Rosierom, bo to oznaczałoby nieposłuszność wobec tych, którzy zapewniali ich ochronę. Nie w jego gestii była organizacja charytatywnych spotkań czy wspieranie tutejszej ludności, a raczej nie nadawał się do tego specjalnie. Wolał działać, znaleźć tych, którzy działali przeciwko nim i załatwić sprawę. Nie pytał o pozwolenie kuzyna, nie sądził, aby ten miał cokolwiek przeciwko, jednak uznał za słuszne przekazanie mu wszelkich informacji. Być może Tristan będzie miał dla niego cenne wskazówki, które gdzieś umknęły w nadmiarze obowiązków.
Poprosił Tristana o spotkanie w Gabinecie. To odpowiednie miejsce do takich rozmów. Tyle działo się w ostatnim czasie, że nie mieli chwili na rozmowę w cztery oczy i omówienie nawet tych błahych spraw. Mathieu starał się jednak robić wszystko zgodnie z ogólnymi ustaleniami, procedury nigdy nie były jego mocną stroną, z reguły gdzieś po drodze łamał je i nie przejmował się konsekwencjami. To nie zawsze było korzystne i nie zawsze przynosiło odpowiednie skutki. A jednak, wciąż udawało mu się lawirować pomiędzy tym wszystkim i dopinać jedno z drugim. Dążenie do określonego celu było najważniejsze, a Mathieu i jego zawziętość nie miała sobie równych. Wierzył szczerze, że Tristan uzna jego decyzje za słuszne, choć wolał się upewnić w rozmowie.
- Witaj. Poprosiłem Cię o rozmowę, bo mam kilka ważnych kwestii do omówienia. Z początku chodziło jedynie o Rezerwat, ale to coś większego. – powiedział spokojnie, krótkim wstępem. Wiedział, że jego drogi kuzyn operował określoną ilością czasu, a on nie chciał zajmować mu zbyt wiele. Gdzie zniknęły te czasy, kiedy siadali w blasku trzaskającego ognia w kominku, ze szklankami wypełnionymi alkoholem i rozmawiali swobodnie, śmiejąc się i żartując. Wszystko w ostatnim czasie stało się tak poważne, a może jemu się tak wydawało. Może to poczucie obowiązku spoczywające na jego barkach zaczęło go przygniatać? A może powrót do kawalerstwa sprawił, że zmienił pogląd na świat? Zabawne. Niemal rok temu siedzieli w Wenus i Tristan informował go o dalekosiężnych planach wobec Selwynów. Wtedy było inaczej, czasy były inne. Usiadł w wysokim fotelu naprzeciw kuzyna i spojrzał na niego. Tristan też się zmienił, wszystko ulegało zmianom.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Prośba o spotkanie ze strony Mathieu nie była niczym zaskakującym, ale pewien, że niosła coś więcej niż czysto towarzyską propozycje, nie zwlekał z pojawieniem się na miejscu. Zdawało mu się, że wyczuwał od ciotecznego brata powagę, jaka towarzyszyła kwestiom najważniejszym, z pewnością pośpiech i chyba coś jeszcze: poczucie odpowiedzialności, w czasach tak chwiejnych i niebezpiecznych jak obecne, tak zdradliwych, musieli baczyć na każdy ruch; zawahanie, pomyłka, błąd, niedopatrzenie, wszystko mogło kosztować ich zbyt wiele. Kent pozostawało spokojne, ich wpływy były silne, rycerska i ministerialna sprawa zdawała się mieć tutaj dobrze. Ale rewolucje czają się w zarodkach, są zdolne zakiełkować i wybuchnąć w najmniej oczekiwanym, a przede wszystkim najmniej proszonym momencie.
Zgodnie z zapowiedzią zjawił się na miejscu gdy tylko opuścił tereny rezerwatu. Czarodziejska czarna szata, przepasana szarfą w barwie ciemnego bordo i przeszyta złotą nicią na piersi, należała bardziej do tych dziennych, choć eleganckich, niż wybitnie wyjściowych. Zdążył zdjąć skórzane ochraniacze strzegące część jego ciała przed smoczym ogniem, Edrea była tego dnia wrażliwa - a nadszedł czas, by przyjrzeć się jej z należycie większą uwagą i skontrolować podstawowe badania, zestawiając je z pobranymi w zeszłym roku. Jej rozwój przebiegał satysfakcjonująco, z wolna rozwijała skrzydła, dosłownie i w przenośni. Czym lub kim się stanie, pokaże tylko czas. Kiedy pojawił się na miejscu, Mathieu już czekał.
- Mathieu - wypowiedział jego imię w geście powitania. Skinął mu głową, spokojnym krokiem przemierzając odległość dzielącą go od foteli, by zająć jeden z nich. Niedbałym gestem przywołał ku sobie skrzatkę, rozkazując jej wypełnić szklanki ognistą, przy której zawsze wygodniej toczyło się rozmowy. Kiedy szklanice wypełniły się alkoholem, uniósł jedną z nich, by upić łyk trunku.
- Domyślam się, że w takim razie nie chodzi o nasze smoki - zaczął, badając spojrzeniem twarz kuzyna. Jeśli sprawa wyszła poza rezerwat, stało za tym coś więcej lub coś jeszcze: wkrótce się pewnie przekona, co. Ludzie? Umowy handlowe? Mógł tylko zgadywać, więc zamiast tego - pozwolił mu mówić dalej. Rozsiadł się w fotelu wygodnie, po prawdzie rad, że nie musiał utrzymywać niezjednanej pozy, przed Mathieu tego nie potrzebował. Przed nim mógł być szczery.
Zgodnie z zapowiedzią zjawił się na miejscu gdy tylko opuścił tereny rezerwatu. Czarodziejska czarna szata, przepasana szarfą w barwie ciemnego bordo i przeszyta złotą nicią na piersi, należała bardziej do tych dziennych, choć eleganckich, niż wybitnie wyjściowych. Zdążył zdjąć skórzane ochraniacze strzegące część jego ciała przed smoczym ogniem, Edrea była tego dnia wrażliwa - a nadszedł czas, by przyjrzeć się jej z należycie większą uwagą i skontrolować podstawowe badania, zestawiając je z pobranymi w zeszłym roku. Jej rozwój przebiegał satysfakcjonująco, z wolna rozwijała skrzydła, dosłownie i w przenośni. Czym lub kim się stanie, pokaże tylko czas. Kiedy pojawił się na miejscu, Mathieu już czekał.
- Mathieu - wypowiedział jego imię w geście powitania. Skinął mu głową, spokojnym krokiem przemierzając odległość dzielącą go od foteli, by zająć jeden z nich. Niedbałym gestem przywołał ku sobie skrzatkę, rozkazując jej wypełnić szklanki ognistą, przy której zawsze wygodniej toczyło się rozmowy. Kiedy szklanice wypełniły się alkoholem, uniósł jedną z nich, by upić łyk trunku.
- Domyślam się, że w takim razie nie chodzi o nasze smoki - zaczął, badając spojrzeniem twarz kuzyna. Jeśli sprawa wyszła poza rezerwat, stało za tym coś więcej lub coś jeszcze: wkrótce się pewnie przekona, co. Ludzie? Umowy handlowe? Mógł tylko zgadywać, więc zamiast tego - pozwolił mu mówić dalej. Rozsiadł się w fotelu wygodnie, po prawdzie rad, że nie musiał utrzymywać niezjednanej pozy, przed Mathieu tego nie potrzebował. Przed nim mógł być szczery.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Tristan był mu jak brat i Mathieu szanował każde jego decyzje oraz czas, którym dysponował. Z tego też powodu zwlekał z tym spotkaniem, aby mieć dla niego konkretne informacje, a nie pogłoski czy poszlaki. Po cóż miałby marnować jego czas na snucie przypuszczeń i zastanawianie się co by było gdyby. Młodszy Rosier był dorosły i potrafił podejmować słuszne decyzje, nie sądził, aby Tristan podważał którąkolwiek z nich, w końcu chodziło o dobro łączącej ich sprawy, o przyszłość Kent i Rezerwatu Albionów Czarnookich. Nie warto było czekać z podejmowaniem decyzji, a tym bardziej oczekiwać poklasku ze strony Tristana. Kuzyn z pewnością ufał jego osądowi, a Mathieu postępował w taki sposób, aby nie zrobić nic przeciwko niemu.
Nie przygotował płomiennej przemowy, nie czuł się w takim obowiązku. Z kuzynem łączyła go zażyłość i doskonale wiedział w jaki sposób może z nim rozmawiać, nawet na te najbardziej przyziemne tematy, a o tych poważnych już nie wspominając. Tristan był gotów wysłuchać jego słów, a Mathieu siedząc naprzeciw niego czuł się komfortowo i swobodnie. To nie przesłuchanie na dywaniku przed dyrektorem, a rozmowa z najbliższą osobą.
- Z początkiem października sytuacja stała się niepokojąca, pojawiało się coraz więcej plotek o krzywoprzysięzcach, którzy jawnie opowiadali się po naszej stronie, ale pod osłoną nocy wspierali szlamy. – zaczął krótkim wstępem, żeby Tristan miał odpowiedni pogląd na całą sytuację. – Postanowiłem to sprawdzić, rozmawiałem z pracownikami Rezerwatu i w każdej z rozmów pojawiały się podobnie informacje. Największym zaskoczeniem był jednak brak dostaw świeżego jadła dla smoków, Landshaw nie pojawił się dwukrotnie. – wyjaśnił, sięgając po szklankę z mocnym alkoholem, w której zanurzył usta, cały czas obserwował kuzyna, chcąc wyłapać najmniejszy szczegół, najmniejszą zmianę na jego twarzy. Wyprostował się i kontynuował historię.
- Nie wiem czy pamiętasz, jak kilka miesięcy temu publiczną egzekucją został stracony mężczyzna o nazwisku Bishop. Jego żona również była na tej liście, którą zacząłem tworzyć i klarować. Wsparł mnie Friedrich Schmidt, wytropił ich i podsyłał mi informacje. Z Multon sprawdziłem Podziemia w Kent, tam natrafiliśmy na dwóch mężczyzn, czekali na kogoś. Mieli przy sobie list podpisany inicjałami Bishop, a także fotografię z Lynchem i Summersem. – ponownie uczynił krótką przerwę, aby zwilżyć gardło ognistą. – Następnego dnia zabrałem Xaviera do miasteczka Reculver. Dostałem informacje, że tam właśnie Bishop ma się z kimś spotkać późną nocą. Tym kimś okazał się Landshaw, poszło szybko i sprawnie, aż zaskakująco. – dopowiedział po chwili. Chciał Tristanowi przedstawić wszystkie informacje, ale wymagało to odpowiedniego wstępu i powiedzenia tych kilku słów naddatkiem, aby sprawa stała się jasna i klarowna. Teraz mógł swobodnie przejść do sedna.
- Wysłałem dwóch ludzi, aby sprowadzili Lyncha i Summersa, przesłuchaliśmy ich w podziemiach Krypt. Przemyt szlam za granice kraju, udostępnianie im możliwości działania na naszą szkodę, która mogła odbić się nie tylko na nas, ale również na całym Rezerwacie. – Tristan z pewnością domyślał się, co więcej mogły kryć się pod tymi słowami, ale to był wystarczający powód, aby się ich pozbyć. – Przehandlowałem szybką i bezbolesną śmierć za wyznanie win. Zamierzam to zrobić publicznie, aby pozostali wiedzieli, że nie bawimy się w podchody. Być może przygotuję jakąś płomienną przemowę, na temat tego jak bardzo szkodliwym dla naszego wiernego i lojalnego ludu są takie występki, ale jak wiesz… nie jestem w tym najlepszy. – zażartował na koniec, zupełnie tak jakby właśnie rozmawiali o czymś zupełnie normalnym, a nie o nadchodzącej śmierci kilku osób, a raczej zdrajców.
Nie przygotował płomiennej przemowy, nie czuł się w takim obowiązku. Z kuzynem łączyła go zażyłość i doskonale wiedział w jaki sposób może z nim rozmawiać, nawet na te najbardziej przyziemne tematy, a o tych poważnych już nie wspominając. Tristan był gotów wysłuchać jego słów, a Mathieu siedząc naprzeciw niego czuł się komfortowo i swobodnie. To nie przesłuchanie na dywaniku przed dyrektorem, a rozmowa z najbliższą osobą.
- Z początkiem października sytuacja stała się niepokojąca, pojawiało się coraz więcej plotek o krzywoprzysięzcach, którzy jawnie opowiadali się po naszej stronie, ale pod osłoną nocy wspierali szlamy. – zaczął krótkim wstępem, żeby Tristan miał odpowiedni pogląd na całą sytuację. – Postanowiłem to sprawdzić, rozmawiałem z pracownikami Rezerwatu i w każdej z rozmów pojawiały się podobnie informacje. Największym zaskoczeniem był jednak brak dostaw świeżego jadła dla smoków, Landshaw nie pojawił się dwukrotnie. – wyjaśnił, sięgając po szklankę z mocnym alkoholem, w której zanurzył usta, cały czas obserwował kuzyna, chcąc wyłapać najmniejszy szczegół, najmniejszą zmianę na jego twarzy. Wyprostował się i kontynuował historię.
- Nie wiem czy pamiętasz, jak kilka miesięcy temu publiczną egzekucją został stracony mężczyzna o nazwisku Bishop. Jego żona również była na tej liście, którą zacząłem tworzyć i klarować. Wsparł mnie Friedrich Schmidt, wytropił ich i podsyłał mi informacje. Z Multon sprawdziłem Podziemia w Kent, tam natrafiliśmy na dwóch mężczyzn, czekali na kogoś. Mieli przy sobie list podpisany inicjałami Bishop, a także fotografię z Lynchem i Summersem. – ponownie uczynił krótką przerwę, aby zwilżyć gardło ognistą. – Następnego dnia zabrałem Xaviera do miasteczka Reculver. Dostałem informacje, że tam właśnie Bishop ma się z kimś spotkać późną nocą. Tym kimś okazał się Landshaw, poszło szybko i sprawnie, aż zaskakująco. – dopowiedział po chwili. Chciał Tristanowi przedstawić wszystkie informacje, ale wymagało to odpowiedniego wstępu i powiedzenia tych kilku słów naddatkiem, aby sprawa stała się jasna i klarowna. Teraz mógł swobodnie przejść do sedna.
- Wysłałem dwóch ludzi, aby sprowadzili Lyncha i Summersa, przesłuchaliśmy ich w podziemiach Krypt. Przemyt szlam za granice kraju, udostępnianie im możliwości działania na naszą szkodę, która mogła odbić się nie tylko na nas, ale również na całym Rezerwacie. – Tristan z pewnością domyślał się, co więcej mogły kryć się pod tymi słowami, ale to był wystarczający powód, aby się ich pozbyć. – Przehandlowałem szybką i bezbolesną śmierć za wyznanie win. Zamierzam to zrobić publicznie, aby pozostali wiedzieli, że nie bawimy się w podchody. Być może przygotuję jakąś płomienną przemowę, na temat tego jak bardzo szkodliwym dla naszego wiernego i lojalnego ludu są takie występki, ale jak wiesz… nie jestem w tym najlepszy. – zażartował na koniec, zupełnie tak jakby właśnie rozmawiali o czymś zupełnie normalnym, a nie o nadchodzącej śmierci kilku osób, a raczej zdrajców.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Nie mylił się, Tristan ufał Mathieu; ufał mu na tyle, by nie patrzeć mu na ręce przy każdym ruchu, ufał dalece mocniej, wierzył w słuszność jego decyzji i zdrowy rozsądek w osądzie, ufał i bystrości jego umysłu i nie miał najmniejszych wątpliwości co do intencji, ufał mu jak rodzonemu bratu, bo nie był od niego daleko: krew z krwi, nieśli tę samą schedę. Przyciągnął ku sobie szklaneczkę ognistej, upijając z niej łyk alkoholu; gorycz rozlała się w ustach, przyjemnie paląc, pomagając skoncentrować się na słowach Mathieu.
Opowieść o krzywoprzysięzcach zaczynała się dość... niepokojąco. Wszelkie przejawy buntu winny być stanowczo tłamszone, nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości; problemy pojawiały się wtedy, kiedy buntownicy nie stawiali swojego oporu otwarcie, a zatruwali ziemię niby trucizna sunąca pomiędzy korzeniami prastarych drzew Kentu. Ale nie chodziło tylko o ich dom: chodziło o cały kraj, który stanął w ogniu, i od którego nie było już odwrotu. I o który musieli zadbać. Z zainteresowaniem uniósł ku niemu spojrzenie, brak jadła dla smoków był niepokojący, czy temu miała służyć dywersja? Niemądra, głodne smoki mogły pożreć paru mugolii. Brew drgnęła, kiedy wspomniał o austriaku, choć nie skomentował tego wyboru ni słowem. Multon. Zintensyfikowane wysiłki musiały do czegoś doprowadzić. Powtarzał w myślach nazwiska podejrzanych, skinięciem głowy przyjmując każde kolejne. Landshaw, Bishop, Lynch, Summers, nie były to bynajmniej nazwiska dla niego obce, choć przynajmniej po części - dość zaskakujące. Mathieu świetnie sobie poradził z buntem, który zwietrzył; działał szybko, bez zawahania i skutecznie, wyglądało na to, że kryzys został już zażegnany, a łańcuch powiązań rozbity w najważniejszych ogniwach.
- Przez jakiś czas będzie trzeba uważniej przyglądać się dostawom jadła, Mathieu - odparł po dłuższej chwili zamyślenia, zdawało się, że jego kuzyn pomyślał o wszystkim - ale w takich sprawach należało zachować całkowitą i absolutną ostrożność. Zawsze istniała szansa, że ich spojrzeniu, spojrzeniu Mathieu, który pochylał się nad sprawą od samego początku, umknęło coś pozornie nieistotnego, co zmieniało bieg zdarzeń. - Wiadomo, dlaczego akurat tam pojawiły się problemy? Zabierali mięso dla ludzi? - Jagnięta, bydło, świnie, w dzisiejszych czasach to wszystko było na wagę złota lub od złota droższe; smoki pochłaniały niewyobrażalne ilości jedzenia. Teraz - zaczynało to być odczuwalne. - Powinniśmy zacząć wypuszczać je na polowania - podjął z zamyśleniem, szacując możliwe szkody i możliwe korzyści. Mogły pomóc zapanować nad terenem, pytanie, czy nie pozostawią po sobie tylko zgliszczy. Być może gdyby je odpowiednio ukierunkować, mogłyby po sobie pozostawić tylko popioły. Gdyby. - Doskonała, sprawna i szybka reakcja - zwrócił się, bez fałszywej uprzejmości, szczerze pod wrażeniem przede wszystkim szybkości jego reakcji. Każda chwila zwłoki wywoływała pewne ryzyko. Przewrotu lub nawrotu.
Westchnął, kiedy wspomniał o przesłuchaniu. To zaskakujące, jak wiele człowiek byl w stanie wyznać pod naciskiem odpowiedniej siły perswazji. Problem polegał na tym, że, przynajmniej zdaniem Tristana, kiedy ktoś wyznawał winy pod groźbą, jakąkolwiek, było na to już nieco zbyt późno.
- Zamierzasz dotrzymać tej obietnicy? - zapytał, z obojętnością w głosie. Ich życie niewiele dla niego znaczyła, śmierć znaczenia miała dopiero nabrać. Wydawał się zdystansowany. - Danej przez ludzi, których dopiero strach przemógł do współpracy? Pozwólmy wystraszyć się również innym - zasugerował, odnajdując spojrzeniem oczy kuzyna. - Pozwól im cierpieć. Śmierć może być szybka, ale przecież nie obiecałeś, że między śmiercią a wyznaniem nie wydarzy się nic więcej. Okaleczeni w trakcie egzekucji wywołają silniejszy efekt prewencyjny. Zadziałają na wyobraźnię - mówił dalej, ze spokojem, nie zamierzając jednak ingerować w ostateczne decyzje Mathieu. Zdawał sobie sprawę z cynicznej hipokryzji w słowach, które wypowiadał, ale chyba nieszczególnie się tym przejmował. - Przygotuj ją sobie wcześniej - zasugerował, odnosząc się już do samej przemowy. Rzeczywiście miewał z tym problemy, ale wyglądało na to, że właśnie udowadniał, że oto gotów był wyjść z cienia. - W bibliotece znajduje manuskrypt zawierający wszystkie przemowy naszego przodka Balthazara. Niedawno go znalazłem, lecz nie zdążyłem jeszcze przejrzeć - na pierwszy rzut oka wydawał się dość interesujący. Żył w trudnych czasach, czasach wojny, jestem pewien, że przemycił w swoich słowach wiele mądrości adekwatnych do podobnej okazji. Powinieneś rzucić na nią okiem - Obrócił w ręku szklaneczke ognistej, wspierając łokieć o boczne oparcie fotela. - O czym chciałbyś im powiedzieć? - zapytał, chcąc pomóc się ukierunkować. Od zawsze czuł się przed ludźmi pewniej niż Mathieu.
Opowieść o krzywoprzysięzcach zaczynała się dość... niepokojąco. Wszelkie przejawy buntu winny być stanowczo tłamszone, nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości; problemy pojawiały się wtedy, kiedy buntownicy nie stawiali swojego oporu otwarcie, a zatruwali ziemię niby trucizna sunąca pomiędzy korzeniami prastarych drzew Kentu. Ale nie chodziło tylko o ich dom: chodziło o cały kraj, który stanął w ogniu, i od którego nie było już odwrotu. I o który musieli zadbać. Z zainteresowaniem uniósł ku niemu spojrzenie, brak jadła dla smoków był niepokojący, czy temu miała służyć dywersja? Niemądra, głodne smoki mogły pożreć paru mugolii. Brew drgnęła, kiedy wspomniał o austriaku, choć nie skomentował tego wyboru ni słowem. Multon. Zintensyfikowane wysiłki musiały do czegoś doprowadzić. Powtarzał w myślach nazwiska podejrzanych, skinięciem głowy przyjmując każde kolejne. Landshaw, Bishop, Lynch, Summers, nie były to bynajmniej nazwiska dla niego obce, choć przynajmniej po części - dość zaskakujące. Mathieu świetnie sobie poradził z buntem, który zwietrzył; działał szybko, bez zawahania i skutecznie, wyglądało na to, że kryzys został już zażegnany, a łańcuch powiązań rozbity w najważniejszych ogniwach.
- Przez jakiś czas będzie trzeba uważniej przyglądać się dostawom jadła, Mathieu - odparł po dłuższej chwili zamyślenia, zdawało się, że jego kuzyn pomyślał o wszystkim - ale w takich sprawach należało zachować całkowitą i absolutną ostrożność. Zawsze istniała szansa, że ich spojrzeniu, spojrzeniu Mathieu, który pochylał się nad sprawą od samego początku, umknęło coś pozornie nieistotnego, co zmieniało bieg zdarzeń. - Wiadomo, dlaczego akurat tam pojawiły się problemy? Zabierali mięso dla ludzi? - Jagnięta, bydło, świnie, w dzisiejszych czasach to wszystko było na wagę złota lub od złota droższe; smoki pochłaniały niewyobrażalne ilości jedzenia. Teraz - zaczynało to być odczuwalne. - Powinniśmy zacząć wypuszczać je na polowania - podjął z zamyśleniem, szacując możliwe szkody i możliwe korzyści. Mogły pomóc zapanować nad terenem, pytanie, czy nie pozostawią po sobie tylko zgliszczy. Być może gdyby je odpowiednio ukierunkować, mogłyby po sobie pozostawić tylko popioły. Gdyby. - Doskonała, sprawna i szybka reakcja - zwrócił się, bez fałszywej uprzejmości, szczerze pod wrażeniem przede wszystkim szybkości jego reakcji. Każda chwila zwłoki wywoływała pewne ryzyko. Przewrotu lub nawrotu.
Westchnął, kiedy wspomniał o przesłuchaniu. To zaskakujące, jak wiele człowiek byl w stanie wyznać pod naciskiem odpowiedniej siły perswazji. Problem polegał na tym, że, przynajmniej zdaniem Tristana, kiedy ktoś wyznawał winy pod groźbą, jakąkolwiek, było na to już nieco zbyt późno.
- Zamierzasz dotrzymać tej obietnicy? - zapytał, z obojętnością w głosie. Ich życie niewiele dla niego znaczyła, śmierć znaczenia miała dopiero nabrać. Wydawał się zdystansowany. - Danej przez ludzi, których dopiero strach przemógł do współpracy? Pozwólmy wystraszyć się również innym - zasugerował, odnajdując spojrzeniem oczy kuzyna. - Pozwól im cierpieć. Śmierć może być szybka, ale przecież nie obiecałeś, że między śmiercią a wyznaniem nie wydarzy się nic więcej. Okaleczeni w trakcie egzekucji wywołają silniejszy efekt prewencyjny. Zadziałają na wyobraźnię - mówił dalej, ze spokojem, nie zamierzając jednak ingerować w ostateczne decyzje Mathieu. Zdawał sobie sprawę z cynicznej hipokryzji w słowach, które wypowiadał, ale chyba nieszczególnie się tym przejmował. - Przygotuj ją sobie wcześniej - zasugerował, odnosząc się już do samej przemowy. Rzeczywiście miewał z tym problemy, ale wyglądało na to, że właśnie udowadniał, że oto gotów był wyjść z cienia. - W bibliotece znajduje manuskrypt zawierający wszystkie przemowy naszego przodka Balthazara. Niedawno go znalazłem, lecz nie zdążyłem jeszcze przejrzeć - na pierwszy rzut oka wydawał się dość interesujący. Żył w trudnych czasach, czasach wojny, jestem pewien, że przemycił w swoich słowach wiele mądrości adekwatnych do podobnej okazji. Powinieneś rzucić na nią okiem - Obrócił w ręku szklaneczke ognistej, wspierając łokieć o boczne oparcie fotela. - O czym chciałbyś im powiedzieć? - zapytał, chcąc pomóc się ukierunkować. Od zawsze czuł się przed ludźmi pewniej niż Mathieu.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Musiał zachować szczególną ostrożność w planowaniu każdego kolejnego kroku. Nie wiedział jak daleko sięgały macki buntowników i do czego jeszcze będą zdolni. Każdy ruch był skrzętnie przemyślany, przeanalizowany na wiele sposobów, aby nie popełnić żadnego błędu. Nie myli się tylko ten co nic nie robi, ale tym razem Rosier wszelkie problemy chciał zniwelować do absolutnego minimum, zakładając jednak, że komplikacje po drodze mogą wystąpić. Niemniej jednak, wiedział, że to jedyna droga do osiągnięcia celu.
- Polecono mi dostawcę bardziej zaufanego, choć nadal podchodzę do tej kwestii z dystansem i uwagą. – wyjaśnił kuzynowi, aby dać mu pełen obraz swoich działań. Nie mógł działać w taki sposób, aby Albionom zagrażało cokolwiek. To logiczne, że jako ich opiekun musiał dbać o ich kondycję, zdrowie i energię, a ta głównie czerpana była z pokarmów. Dbałość o szczegóły, jeśli chodziło o funkcjonowanie Rezerwatu była u niego na najwyższym poziomie. – Większość towarów stała się deficytowa, jednak osoba, która to planowała chciała uderzyć w nas bezpośrednio, dlatego przeciągnęła dostawcę na swoją stronę. – powiedział spokojnym tonem, obracając szklankę w dłoni. Idiotyczne posunięcie, głodne smoki spragnione jadła były zdolne do wszystkiego, z łatwością mogły wyrwać się spod ich kontroli i narobić niezłego bałaganu. Czy były im teraz potrzebne atrakcje tego typu? Mathieu raczej nie widział problemu w prewencyjnym spaleniu paru mugolskich wiosek, to nie na tym sprawa jednak polegała. Pomimo kuszącej wizji. – Tak sądzisz? – uniósł lekko brew, a kącik jego ust drgnął lekko ku górze. Jeśli Tristan uznawał to za dobry pomysł, Mathieu nie wdział przeciwwskazań. Szczególnie, że przyjemnym byłoby zobaczyć Ancalagona w swoim żywiole. Rezerwat znacznie ograniczał ich możliwości, jeśli chodziło o naturalne warunki ich występowania. Smoki powinny mieć możliwość życia tak, jak dyktowała im natura. A jeśli wiązało się to z paroma spalonymi wioskami i śmiercią mugoli… Nie powinni występować przeciwko naturze.
Najważniejszym było, że Tristan popierał jego działania i uważał jego reakcję za odpowiednią i stosowną do sytuacji. Przez lata mógł obserwować go w akcji i widzieć do czego jego szanowny kuzyn był zdolny, stąd zapewne naśladownictwo jego zachowania. Mathieu może i był milczącym typem, ale zawsze na tym korzystał. Wiele uczył się przez obserwację, a to okazywało się naprawdę skutecznym. Istotnym było to, ile wynosiło się z lekcji, a nie ile się na nich mówiło.
- Nie układam się ze zdrajcami. – uśmiechnął się rozbawiony i rozłożył lekko ręce w niewinnym geście, na pytanie Tristana. Czy jego ktoś spytał, czy ma ochotę na tłumienie buntu albo z kim będzie musiał stoczyć walkę? Nie. Jego tym bardziej nie interesowały ich zbożne życzenia szybkiej i bezbolesnej śmierci, ale przynajmniej przyspieszyło to całą akcję i tą fantastyczną rozmowę w Kryptach. Nie miał ochoty wydłużać czasu patrzenia na te zakłamane twarze, ograniczał się do tego co było konieczne. – Nie zamierzam okazywać im ani łaski, ani miłosierdzia. – powiedział po chwili, poważniejąc. Spektakl musiał odbyć się w odpowiedniej oprawie i Mathieu miał tego świadomość. Nie miał problemu z tym, że będą cierpieli, a krew powoli będzie się toczyła z ich otwartych ran. Nie dbał o ich życia, tak samo jak oni nie dbali o dobro Kent, Rezerwatu i całej reszty. Odpłaci im pięknym za nadobne.
Zamyślił się na chwilę słysząc pytanie ze strony Tristana. O czym chciałby im powiedzieć? To nie takie proste znaleźć odpowiednie słowa, a już szczególnie kiedy ktoś przez większość swojego życia po prostu milczał jak zaklęty. Kuzyn z pewnością miał rację, jeśli chodziło o zaczerpnięcie inspiracji z manuskryptu Balthazara.
- Nie jestem pewien czy zdołam porwać tłum. – stwierdził z przekąsem, bo w pierwszej myśli nie przychodziło mu do głowy zupełnie nic. – Zapewne chciałbym wspomnieć o tragicznych w skutkach działaniach, które prowadzili i jak bardzo negatywnie mogłoby to wpłynąć na naszych lojalnych mieszkańców Kent. Jak odbierali im możliwości, inwestując to co należało do nich w pomoc tym, którzy na to nie zasługują, a naszym obowiązkiem jest dbać o mieszkańców hrabstwa Kent… Poszedłbym w tym kierunku. – powiedział całkiem poważnie i przekręcił lekko głowę w bok, wiedział, że ze strony Tristana może liczyć na dobrą i adekwatną rade, dlatego powiedział to, co myśli o całym temacie. – Ty co byś im powiedział? – spytał, podnosząc lekko szkło wypełnione alkoholem, aby ponownie upić solidnego łyka.
- Polecono mi dostawcę bardziej zaufanego, choć nadal podchodzę do tej kwestii z dystansem i uwagą. – wyjaśnił kuzynowi, aby dać mu pełen obraz swoich działań. Nie mógł działać w taki sposób, aby Albionom zagrażało cokolwiek. To logiczne, że jako ich opiekun musiał dbać o ich kondycję, zdrowie i energię, a ta głównie czerpana była z pokarmów. Dbałość o szczegóły, jeśli chodziło o funkcjonowanie Rezerwatu była u niego na najwyższym poziomie. – Większość towarów stała się deficytowa, jednak osoba, która to planowała chciała uderzyć w nas bezpośrednio, dlatego przeciągnęła dostawcę na swoją stronę. – powiedział spokojnym tonem, obracając szklankę w dłoni. Idiotyczne posunięcie, głodne smoki spragnione jadła były zdolne do wszystkiego, z łatwością mogły wyrwać się spod ich kontroli i narobić niezłego bałaganu. Czy były im teraz potrzebne atrakcje tego typu? Mathieu raczej nie widział problemu w prewencyjnym spaleniu paru mugolskich wiosek, to nie na tym sprawa jednak polegała. Pomimo kuszącej wizji. – Tak sądzisz? – uniósł lekko brew, a kącik jego ust drgnął lekko ku górze. Jeśli Tristan uznawał to za dobry pomysł, Mathieu nie wdział przeciwwskazań. Szczególnie, że przyjemnym byłoby zobaczyć Ancalagona w swoim żywiole. Rezerwat znacznie ograniczał ich możliwości, jeśli chodziło o naturalne warunki ich występowania. Smoki powinny mieć możliwość życia tak, jak dyktowała im natura. A jeśli wiązało się to z paroma spalonymi wioskami i śmiercią mugoli… Nie powinni występować przeciwko naturze.
Najważniejszym było, że Tristan popierał jego działania i uważał jego reakcję za odpowiednią i stosowną do sytuacji. Przez lata mógł obserwować go w akcji i widzieć do czego jego szanowny kuzyn był zdolny, stąd zapewne naśladownictwo jego zachowania. Mathieu może i był milczącym typem, ale zawsze na tym korzystał. Wiele uczył się przez obserwację, a to okazywało się naprawdę skutecznym. Istotnym było to, ile wynosiło się z lekcji, a nie ile się na nich mówiło.
- Nie układam się ze zdrajcami. – uśmiechnął się rozbawiony i rozłożył lekko ręce w niewinnym geście, na pytanie Tristana. Czy jego ktoś spytał, czy ma ochotę na tłumienie buntu albo z kim będzie musiał stoczyć walkę? Nie. Jego tym bardziej nie interesowały ich zbożne życzenia szybkiej i bezbolesnej śmierci, ale przynajmniej przyspieszyło to całą akcję i tą fantastyczną rozmowę w Kryptach. Nie miał ochoty wydłużać czasu patrzenia na te zakłamane twarze, ograniczał się do tego co było konieczne. – Nie zamierzam okazywać im ani łaski, ani miłosierdzia. – powiedział po chwili, poważniejąc. Spektakl musiał odbyć się w odpowiedniej oprawie i Mathieu miał tego świadomość. Nie miał problemu z tym, że będą cierpieli, a krew powoli będzie się toczyła z ich otwartych ran. Nie dbał o ich życia, tak samo jak oni nie dbali o dobro Kent, Rezerwatu i całej reszty. Odpłaci im pięknym za nadobne.
Zamyślił się na chwilę słysząc pytanie ze strony Tristana. O czym chciałby im powiedzieć? To nie takie proste znaleźć odpowiednie słowa, a już szczególnie kiedy ktoś przez większość swojego życia po prostu milczał jak zaklęty. Kuzyn z pewnością miał rację, jeśli chodziło o zaczerpnięcie inspiracji z manuskryptu Balthazara.
- Nie jestem pewien czy zdołam porwać tłum. – stwierdził z przekąsem, bo w pierwszej myśli nie przychodziło mu do głowy zupełnie nic. – Zapewne chciałbym wspomnieć o tragicznych w skutkach działaniach, które prowadzili i jak bardzo negatywnie mogłoby to wpłynąć na naszych lojalnych mieszkańców Kent. Jak odbierali im możliwości, inwestując to co należało do nich w pomoc tym, którzy na to nie zasługują, a naszym obowiązkiem jest dbać o mieszkańców hrabstwa Kent… Poszedłbym w tym kierunku. – powiedział całkiem poważnie i przekręcił lekko głowę w bok, wiedział, że ze strony Tristana może liczyć na dobrą i adekwatną rade, dlatego powiedział to, co myśli o całym temacie. – Ty co byś im powiedział? – spytał, podnosząc lekko szkło wypełnione alkoholem, aby ponownie upić solidnego łyka.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Wysunął z kieszeni na piersi papierośnice, z której ujął w dłoń cygaretkę, przesunął ją w kierunku Mathieu, lekkim swobodnym ruchem, częstując ciotecznego brata, palił gorszy tytoń niż zwykle, miał wyczulone smaki, przeciętność nie zaspakajała jego potrzeb, ale wzbraniał się jak mógł przed sięgnięciem po tytoń psiej jakości - w tym momencie jeszcze szczerze przekonany, że nigdy nie będzie musiał tego robić. Rozpalił papierosa, zaciągając się drapiącym dymem, który koił zmysły i pozwalał skupić myśli. Pozwalało mu to lepiej skupić się na słowach Mathieu. Skinął głową, wymiana dostawcy niewątpliwie była tu kluczowa, dawny utracił ich zaufanie powiązany z łańcuchem niefortunnych zdarzen. Czy nowy był lepszy? Na ten moment wiedzieć nie mogli - ale zapewnienie ze strony Mathieu, że był ostrożny, wystarczyło, by odpuścił temat; nie wątpił, że jego kuzyn nie rzucał podobnych słów na wiatr i świetnie potrafił sam ocenić zagrożenie. Smoki były ich dziedzictwem, skarbem, najcenniejszym pośród cennych. Doskonale o tym wiedział. Podobnie jak Tristan wiedział, że jego wcześniejsza myśl mogla napotkać drobne przeszkody.
- Opinii publicznej się to nie spodoba - westchnął, większość czarodziejskiego społeczeństwa w oczach Tristana zdawała sobie już sprawę z mugolskiego zagrożenia, ale wciąż wielu z nich miało względem niemagicznych zbyt ckliwe uczucia. Wypuszczenie smoków, żeby spaliły ląd do gołej ziemi spotka się ze sprzeciwem i kontrowersją, na które niekoniecznie być może powinni sobie teraz pozwalać. - Jestem zwolennikiem krótkich i szybkich rozwiązań, ale cudze słabości zawsze będą nas trzymać na krótszej smyczy. Póki Czarny Pan nie wyda rozkazu - Przekrzywił lekko głowę, strzepując pył do popielnicy. Bo tylko on, tylko Czarny Pan, mógł naprawdę wypuścić ogień zniszczenia. Realizowali jego plan i wypełniali jego słowo, byli posłańcami jego gniewu, jego kary i jego woli. - Nie mamy nad nimi pełnej kontroli. Nie wiemy, w którą stronę polecą - zamiast nad Kornwalię, mogą zacząć kluczyć nad Kent. Gdyby istniał sposób... - westchnął, bo na ten moment go nie znał. Być może dało się nad tym popracować, zgłębić stare traktaty, wziąć kilka młodszych smoków na obserwację, być może było to możliwe. Ale wymagałoby to ogromnych pokładów czasu, które niekoniecznie mieli prowadząc wojnę i usiłując zapanować nad stabilizacją tych ziem.
Kącik jego ust drgnął lekko, miał wrażenie, że Mathieu zyskiwał pewności siebie, której dotąd trochę mu brakowało. Może to okrutne czasy, wojna, zaczęły to z niego wyciągać, dziś musieli grać pierwsze skrzypce; wszyscy na nich liczyli, nie tylko rodzina, Czarny Pan, Anglia.
- Posłużą zatem za przykład, jak nie należy postępować. Czarodziejom brakuje pokory, gotowi są wziąć nas za głupców. Czas najwyższy przypomnieć im, że tak nie jest - A fakt, że miał tego dokonać Mathieu, też miał głębsze znaczenie; ludność tych ziem winna zacząć rozumieć, że Tristan nie rzucał na nie cienia samodzielnie, że było ich więcej, że byli silni: ciałem, duchem, krwią.
- To nie teatr, byś musiał porywać tłumy. Zdrajcy nie zasługują na śmierć w chwale, a poświęcanie im nadmiernej uwagi w oczach naszych przeciwników zawsze da im tę chwałę - dodał, upijając łyk alkoholu, gdy w zamyśleniu wsłuchiwał się dalszym planom kuzyna. - Przypisywanie ich czynom wysokiej wagi sprawi, że ich poświęcenie wyda się większe, choć skupienie się na tym, w jaki sposób ich czyby bezpośrednio wpływały na tych, którzy nie ponoszą winy, wydaje się dobrą drogą. Być może warto zastanowić się nad szerszymi konsekwencjami, heroizm przestaje być zabawny wtedy, kiedy wpływa nie tylko na zbawcę. Odpowiedzialność zbiorowa budzi niechęć wobec wywrotowców. Nade wszystko powinniśmy utrudnić dostęp do żywności osobom, które nie posiadają dokumentów potwierdzających ich pochodzenie - przetarł dłonią brodę, zastanawiając się, czy istniał realny sposób, by to zrobić.
- Opinii publicznej się to nie spodoba - westchnął, większość czarodziejskiego społeczeństwa w oczach Tristana zdawała sobie już sprawę z mugolskiego zagrożenia, ale wciąż wielu z nich miało względem niemagicznych zbyt ckliwe uczucia. Wypuszczenie smoków, żeby spaliły ląd do gołej ziemi spotka się ze sprzeciwem i kontrowersją, na które niekoniecznie być może powinni sobie teraz pozwalać. - Jestem zwolennikiem krótkich i szybkich rozwiązań, ale cudze słabości zawsze będą nas trzymać na krótszej smyczy. Póki Czarny Pan nie wyda rozkazu - Przekrzywił lekko głowę, strzepując pył do popielnicy. Bo tylko on, tylko Czarny Pan, mógł naprawdę wypuścić ogień zniszczenia. Realizowali jego plan i wypełniali jego słowo, byli posłańcami jego gniewu, jego kary i jego woli. - Nie mamy nad nimi pełnej kontroli. Nie wiemy, w którą stronę polecą - zamiast nad Kornwalię, mogą zacząć kluczyć nad Kent. Gdyby istniał sposób... - westchnął, bo na ten moment go nie znał. Być może dało się nad tym popracować, zgłębić stare traktaty, wziąć kilka młodszych smoków na obserwację, być może było to możliwe. Ale wymagałoby to ogromnych pokładów czasu, które niekoniecznie mieli prowadząc wojnę i usiłując zapanować nad stabilizacją tych ziem.
Kącik jego ust drgnął lekko, miał wrażenie, że Mathieu zyskiwał pewności siebie, której dotąd trochę mu brakowało. Może to okrutne czasy, wojna, zaczęły to z niego wyciągać, dziś musieli grać pierwsze skrzypce; wszyscy na nich liczyli, nie tylko rodzina, Czarny Pan, Anglia.
- Posłużą zatem za przykład, jak nie należy postępować. Czarodziejom brakuje pokory, gotowi są wziąć nas za głupców. Czas najwyższy przypomnieć im, że tak nie jest - A fakt, że miał tego dokonać Mathieu, też miał głębsze znaczenie; ludność tych ziem winna zacząć rozumieć, że Tristan nie rzucał na nie cienia samodzielnie, że było ich więcej, że byli silni: ciałem, duchem, krwią.
- To nie teatr, byś musiał porywać tłumy. Zdrajcy nie zasługują na śmierć w chwale, a poświęcanie im nadmiernej uwagi w oczach naszych przeciwników zawsze da im tę chwałę - dodał, upijając łyk alkoholu, gdy w zamyśleniu wsłuchiwał się dalszym planom kuzyna. - Przypisywanie ich czynom wysokiej wagi sprawi, że ich poświęcenie wyda się większe, choć skupienie się na tym, w jaki sposób ich czyby bezpośrednio wpływały na tych, którzy nie ponoszą winy, wydaje się dobrą drogą. Być może warto zastanowić się nad szerszymi konsekwencjami, heroizm przestaje być zabawny wtedy, kiedy wpływa nie tylko na zbawcę. Odpowiedzialność zbiorowa budzi niechęć wobec wywrotowców. Nade wszystko powinniśmy utrudnić dostęp do żywności osobom, które nie posiadają dokumentów potwierdzających ich pochodzenie - przetarł dłonią brodę, zastanawiając się, czy istniał realny sposób, by to zrobić.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Smoki były z natury porywcze i nieprzewidywalne, nie mogli wiedzieć w jaki sposób zachowają się, kiedy zostaną spuszczone ze smyczy i rozprostują skrzydła na błękicie nieba, wzbijając się ponad chmury. Dla niego nie miało to znaczenia, jak wiele osób poniosłoby śmierć, strawione smoczym ogniem, ale Tristan miał rację, dla opinii publicznej to byłoby kompletnie niezrozumiałe. Musieli działać w sposób rozważny i przemyślany, a choć widok byłby zapewne jednym z najpiękniejszych… było to zadanie trudne do zrealizowania. Oczywiście, nie było niemożliwe, ale stopień jego trudności był wyjątkowo skomplikowany. – Nie możemy podjąć tego ryzyka. – powiedział całkiem poważnie po jego słowach, zaciągając się papierosem. Któżby się spodziewał, że będą musieli liczyć jedzenie, drobne przyjemności i całą resztę, w tak trudnych czasach. Tytoń nie był tragiczny w smaku, nie był też z najwyższej półki, ale póki mieli do niego dostęp, powinni korzystać. Kto wie co jeszcze może się wydarzyć i jak ciężkie mogą być te czasy, z którymi właśnie się mierzyli. – Być może powinniśmy podjąć próbę zapanowania nad smokiem, należałoby go jednak odseparować od pozostałych od dnia wyklucia, aby nie mógł czerpać z nich wzorców. – dodał po chwili. To byłoby wyjątkowo trudne zadanie, w końcu to smocze geny, które ciężko było oszukać, ale skoro udawało się ułaskawić inne zwierzęta, dlaczego mieliby nie podjąć tak abstrakcyjnej próby? To byłoby z pewnością coś nowego. Ten smok jednak nie mógłby przebywać z innymi, stado zawsze wpływało na jednostki, a te najmłodsze najbardziej przyswajały to, co mogły im zaoferować wiekowe osobniki. To jednak proces długotrwały, którego podjęcie się w czasach wojny było trudne.
Przemyślał sobie słowa kuzyna. To nie takie proste, stanąć przed ludźmi, skazać kogoś na śmierć i wygłosić przy tym płomienną przemowę. Każde słowo i każdy gest, musiały być skrupulatnie przemyślane. Nie mógł stanąć i po prostu powiedzieć im prawdy, o zdrajcach żerujących na nich, o tych, którzy doprowadzić wszystko mogli do ruiny. Ludzie powinni myśleć, że ich zdrada faktycznie mogła wpłynąć na każdy aspekt ich życia. Ich własnego życia, a nie życia Lordów Kent, którzy w Chateau Rose wcale nie mieli tak najgorzej. Zdobycie zaufania ich ludzi było naprawdę ważne. Nie mógł pozwolić sobie na błąd. To tak, jak we śnie, który śnił niedawno. Musiał działać rozważnie i bezlitości wobec tych, którzy próbowali pozbawić go życia. Czyżby zamiast rozległego królestwa skąpanego w słońcu, miał pod sobą Kent, które musiał ochronić? Nie sądził, aby ten sen był proroctwem, wolałby raczej… myśleć o tym w zgoła innych kategoriach.
- Odpowiednim będzie przekonać ludzi, jak bardzo ten bunt dotykał ich interesy. To przedstawiłoby nas w roli obrońców. – stwierdził po chwili namysłu. Tristan zawsze wiedział co powiedzieć, jakie słowa dobrać, w jaki sposób się zachować. Mathieu obserwował go przez te wszystkie lata z nutą podziwu, zastanawiając się jak on to robi. Może to jego wrodzony talent? Był Nestorem ich rodu, na pewno musiał prezentować się w najlepszy z możliwych sposobów. Mat nigdy nie chciałby być w jego skórze. – To dość ciężkie do osiągnięcia. – skwitował, podnosząc ciemne tęczówki na kuzyna. – Ograniczenie dostępu…. W jaki sposób? To może nakłonić do kolejnego buntu. Przeprowadziłbym to wielofazowo. Wykorzystał najpierw tą sytuację, aby pokazać, że jesteśmy po ich stronie i chcemy ich chronić, a później dopiero zabrałbym się za działania tak restrykcyjne. Muszą iść ślepo za nami i być pewni, że podejmujemy słuszną drogę. – dopowiedział, przekręcając głowę w bok. Miał nadzieję, że wyraził się dość jasno, albo w odpowiedni sposób. Najlepiej najpierw zdobyć ich zaufanie, a później dopiero uderzać. Powoli, spokojnym tempem, bez galopu, aby wszyscy myśleli, że to jedyna słuszna droga. To manipulacja, ale innego, sensownego wyjścia nie widział.
Przemyślał sobie słowa kuzyna. To nie takie proste, stanąć przed ludźmi, skazać kogoś na śmierć i wygłosić przy tym płomienną przemowę. Każde słowo i każdy gest, musiały być skrupulatnie przemyślane. Nie mógł stanąć i po prostu powiedzieć im prawdy, o zdrajcach żerujących na nich, o tych, którzy doprowadzić wszystko mogli do ruiny. Ludzie powinni myśleć, że ich zdrada faktycznie mogła wpłynąć na każdy aspekt ich życia. Ich własnego życia, a nie życia Lordów Kent, którzy w Chateau Rose wcale nie mieli tak najgorzej. Zdobycie zaufania ich ludzi było naprawdę ważne. Nie mógł pozwolić sobie na błąd. To tak, jak we śnie, który śnił niedawno. Musiał działać rozważnie i bezlitości wobec tych, którzy próbowali pozbawić go życia. Czyżby zamiast rozległego królestwa skąpanego w słońcu, miał pod sobą Kent, które musiał ochronić? Nie sądził, aby ten sen był proroctwem, wolałby raczej… myśleć o tym w zgoła innych kategoriach.
- Odpowiednim będzie przekonać ludzi, jak bardzo ten bunt dotykał ich interesy. To przedstawiłoby nas w roli obrońców. – stwierdził po chwili namysłu. Tristan zawsze wiedział co powiedzieć, jakie słowa dobrać, w jaki sposób się zachować. Mathieu obserwował go przez te wszystkie lata z nutą podziwu, zastanawiając się jak on to robi. Może to jego wrodzony talent? Był Nestorem ich rodu, na pewno musiał prezentować się w najlepszy z możliwych sposobów. Mat nigdy nie chciałby być w jego skórze. – To dość ciężkie do osiągnięcia. – skwitował, podnosząc ciemne tęczówki na kuzyna. – Ograniczenie dostępu…. W jaki sposób? To może nakłonić do kolejnego buntu. Przeprowadziłbym to wielofazowo. Wykorzystał najpierw tą sytuację, aby pokazać, że jesteśmy po ich stronie i chcemy ich chronić, a później dopiero zabrałbym się za działania tak restrykcyjne. Muszą iść ślepo za nami i być pewni, że podejmujemy słuszną drogę. – dopowiedział, przekręcając głowę w bok. Miał nadzieję, że wyraził się dość jasno, albo w odpowiedni sposób. Najlepiej najpierw zdobyć ich zaufanie, a później dopiero uderzać. Powoli, spokojnym tempem, bez galopu, aby wszyscy myśleli, że to jedyna słuszna droga. To manipulacja, ale innego, sensownego wyjścia nie widział.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Gabinet
Szybka odpowiedź