Hol
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Hol
Przestronny hol na parterze rozchodzi się korytarzami do wszystkich skrzydeł dworu, to reprezentacyjna przestrzeń, w której witani są goście - niekiedy zatrzymywani na wyłożonych miękkim błękitnym aksamitem ławeczkach okrytych futrem z białych lisów, ustawionych wzdłuż ścian, w oczekiwaniu na odwiedzanego domownika. Zdobione kolumienki wydają się zgrabne, lecz nie przyciągają wzroku równie mocno, co liczne rzeźby, w tym popiersia przodków oraz liczne portrety przedstawiające co istotniejszych członków rodziny oraz krajobrazy Kentu - na wielu z nich pojawiają się sylwetki smoków. Otwartą salę oświetlają kryształowe żyrandole, których świece płoną całą noc. W porcelanowych wazach hodowane są rośliny ozdobne, głównie czerwone róże. Obszerna przestrzeń pozwala nieść hałasy echem.
Wspomnienia powróciły przywołując na ich twarze uśmiechy. Ten stukot obcasów w martwej ciszy, która zapadła po jej krótkim i dosadnym nie wciąż brzmiało w jej uszach. Przerażone, zdumione, oburzone spojrzenia. One wszystkie odprowadzały ją, gdy z wściekłością opuszczała salę balową po feralnych oświadczynach. Ni, wtedy nie było jej do śmiechu, nikomu nie było. Teraz, po latach podobne opowieści budziły tylko rozbawienie. Chociaż... Nie, nie tylko. Klęczał wtedy przed nią Anthony, ich kuzyn. Crouch. Człowiek, który mógł być jej mężem pochodził z tego samego rodu, co morderca Marianne. Druella odpędziła od siebie tę myśl. Nie chciała tego roztrząsać znowu. To nie doszło do skutku, jakaś niewidzialna siła powstrzymała ją od tego, co zdawało się być oczywiste. Nie zgodziła się, jak postąpiłaby większość kobiet na jej miejscu. Dzięki, Merlinie, że do tego nie doszło.
- Bardzo dobrze - mruknęła z nowym uśmiechem na ustach. Bella, Meccy, Cyzia nigdy by się nie narodziły. Spojrzała na najmłodszą córkę. Była wspaniała, jak jej siostry. Po matce, ale także po ojcu. Chociaż Tristan pewnie wolał przypisać wszystkie wspaniałe cechy krwi jego siostry, nie jej męża. Pewne jednak było, że tylko dzięki połączeniu jej i Cygnusa, a nie Anthony'ego powstały te cudowne istotki. Teraz Druella nie wyobrażała sobie życia bez nich. Byłoby zbyt puste bez wesołego śmiechu, ciekawskich spojrzeń i radosnych okrzyków. Wtedy, kiedy odrzucała oświadczyny kuzyna w ogóle o tym nie myślała, nie przypuszczała, że tak bardzo przywiąże się do córek, że jakiekolwiek w ogóle będzie miała. A teraz zajmowały one najważniejsze miejsce w jej życiu. Były jej największą radością i zmartwieniem zarazem.
- Doskonale - odparła z rozbawieniem. - Wtedy, kiedy zostałam Robem.
To było kolejne z pięknych wspomnień wywołujących uśmiechy. Mała Druella w za dużych ubraniach starszego brata, z krzywo obciętymi włosami, stojąca dumnie w drzwiach i ogłaszająca wszem i wobec, że jest chłopcem. Szkoda, że naprawdę nie mogła nim wtedy zostać. Życie byłoby znacznie łatwiejsze, gdyby była mężczyzną. Prawdopodobnie jednak nigdy nie poznałaby swoich córek, a te warte są każdej ceny. Nawet rezygnacji z pięknego i kuszącego wizerunku Roberta Rosiera, kopii starszego brata Tristana.
- Nie ma żadnych pewnych informacji - mruknęła. - Niewiele o nie wiadomo tak naprawdę. Niektórzy mówią, że z tym jak z bliźniakami, pojawiają się co drugie pokolenie.
Na szczęście jej bliźniaki nie groziły. Prawdopodobnie przynajmniej. Radziła sobie z jednym niemowlakiem i jego starszym rodzeństwem, dwójka byłaby już znaczną przesadą. - Jak nie one, to może chociaż ich dzieci - dodała po chwili nie potrafiąc wymówi słowa wnuk. Przynajmniej jeszcze. Nie widziała się w roli babci ani trochę. Dojrzałej, poważnej kobiety. Wiekowej w dodatku. Z dorosłymi pociechami. Takiej jak Cedrina. Matka była wzorem dla Druelli, nawet jeśli zawsze się z nią nie zgadzała,kiedy przychodziło myśleć o dorosłej kobiecie, to właśnie ona stawała przed oczami. Dziwnie było wyobrażać sobie siebie na jej miejscu. Zupełnie nie tak. Młodość ma trwać przecież wiecznie i ma być jeszcze wiele czasu na robienie tego, na co ma się ochotę. Zanim Bella urodzi pierwsze dziecko minie przecież mnóstwo czasu. Wiele jeszcze podobnych rozmów zdąży odbyć z Tristanem, pomartwić się o przyszłość swoich dzieci. I jego pewnie też. Kto wie, może Tris nauczy się nawet opowiadać te inne bajki. Zabawny był fakt, że poniekąd chciał ją zaciągnąć do łóżka. Wyjątkowo jednak jego działania były całkowicie bezinteresowne, chciał, żeby wreszcie się zdrzemnęła. A ona uparcie, jak zwykle, walczyła ze zmęczeniem. Nie odwiedziła brata przecież po to, by chrapać mu na kanapie.
- Jeśli nauczysz się kiedyś opowiadać bajki, to i na smoka znajdziesz sposób - posłała Trisowi nieco ironiczne spojrzenie, co nie było łatwe w pozycji, w jakiej aktualnie się znajdowała. Pozwoliła mu jednak kontynuować opowieść, słuchała jej wręcz w napięciu. Spodziewała się, że nie pozwoli jej w żaden sposób sobie pomóc. Nie wiedziała też, jak miałaby w ogóle być przydatna w rezerwacie. Propozycja przedstawiona przez Tristana była jednak ekscentryczna, nawet jak na niego.
- Nie wiem, co gorsze. Odbieranie dzieciom ojca, czy stawianie mnie przy garnkach - mruknęła. - Tego drugiego z pewnością ktoś by nie przeżył.
Nie należała do specjalistów w dziedzinie gotowania. Wiedziała, do czego służą łyżki, widelce i noże i uważała, że taka wiedza kuchenna jest w zupełności wystarczająca. Od przyprawiania i mieszania w garnkach były skrzaty na całe szczęście.
- To naprawdę okrutne traktowanie garnków - nie była pewna czy powiedziała to na głos, bo, nie wiedzieć kiedy, odpłynęła w krainę marzeń. Zasnęła wtulona w pierś Tristana cichym pochrapywaniem wystawiając najlepsze świadectwo jego zdolnościom do opowiadania kobietom bajek.
- Bardzo dobrze - mruknęła z nowym uśmiechem na ustach. Bella, Meccy, Cyzia nigdy by się nie narodziły. Spojrzała na najmłodszą córkę. Była wspaniała, jak jej siostry. Po matce, ale także po ojcu. Chociaż Tristan pewnie wolał przypisać wszystkie wspaniałe cechy krwi jego siostry, nie jej męża. Pewne jednak było, że tylko dzięki połączeniu jej i Cygnusa, a nie Anthony'ego powstały te cudowne istotki. Teraz Druella nie wyobrażała sobie życia bez nich. Byłoby zbyt puste bez wesołego śmiechu, ciekawskich spojrzeń i radosnych okrzyków. Wtedy, kiedy odrzucała oświadczyny kuzyna w ogóle o tym nie myślała, nie przypuszczała, że tak bardzo przywiąże się do córek, że jakiekolwiek w ogóle będzie miała. A teraz zajmowały one najważniejsze miejsce w jej życiu. Były jej największą radością i zmartwieniem zarazem.
- Doskonale - odparła z rozbawieniem. - Wtedy, kiedy zostałam Robem.
To było kolejne z pięknych wspomnień wywołujących uśmiechy. Mała Druella w za dużych ubraniach starszego brata, z krzywo obciętymi włosami, stojąca dumnie w drzwiach i ogłaszająca wszem i wobec, że jest chłopcem. Szkoda, że naprawdę nie mogła nim wtedy zostać. Życie byłoby znacznie łatwiejsze, gdyby była mężczyzną. Prawdopodobnie jednak nigdy nie poznałaby swoich córek, a te warte są każdej ceny. Nawet rezygnacji z pięknego i kuszącego wizerunku Roberta Rosiera, kopii starszego brata Tristana.
- Nie ma żadnych pewnych informacji - mruknęła. - Niewiele o nie wiadomo tak naprawdę. Niektórzy mówią, że z tym jak z bliźniakami, pojawiają się co drugie pokolenie.
Na szczęście jej bliźniaki nie groziły. Prawdopodobnie przynajmniej. Radziła sobie z jednym niemowlakiem i jego starszym rodzeństwem, dwójka byłaby już znaczną przesadą. - Jak nie one, to może chociaż ich dzieci - dodała po chwili nie potrafiąc wymówi słowa wnuk. Przynajmniej jeszcze. Nie widziała się w roli babci ani trochę. Dojrzałej, poważnej kobiety. Wiekowej w dodatku. Z dorosłymi pociechami. Takiej jak Cedrina. Matka była wzorem dla Druelli, nawet jeśli zawsze się z nią nie zgadzała,kiedy przychodziło myśleć o dorosłej kobiecie, to właśnie ona stawała przed oczami. Dziwnie było wyobrażać sobie siebie na jej miejscu. Zupełnie nie tak. Młodość ma trwać przecież wiecznie i ma być jeszcze wiele czasu na robienie tego, na co ma się ochotę. Zanim Bella urodzi pierwsze dziecko minie przecież mnóstwo czasu. Wiele jeszcze podobnych rozmów zdąży odbyć z Tristanem, pomartwić się o przyszłość swoich dzieci. I jego pewnie też. Kto wie, może Tris nauczy się nawet opowiadać te inne bajki. Zabawny był fakt, że poniekąd chciał ją zaciągnąć do łóżka. Wyjątkowo jednak jego działania były całkowicie bezinteresowne, chciał, żeby wreszcie się zdrzemnęła. A ona uparcie, jak zwykle, walczyła ze zmęczeniem. Nie odwiedziła brata przecież po to, by chrapać mu na kanapie.
- Jeśli nauczysz się kiedyś opowiadać bajki, to i na smoka znajdziesz sposób - posłała Trisowi nieco ironiczne spojrzenie, co nie było łatwe w pozycji, w jakiej aktualnie się znajdowała. Pozwoliła mu jednak kontynuować opowieść, słuchała jej wręcz w napięciu. Spodziewała się, że nie pozwoli jej w żaden sposób sobie pomóc. Nie wiedziała też, jak miałaby w ogóle być przydatna w rezerwacie. Propozycja przedstawiona przez Tristana była jednak ekscentryczna, nawet jak na niego.
- Nie wiem, co gorsze. Odbieranie dzieciom ojca, czy stawianie mnie przy garnkach - mruknęła. - Tego drugiego z pewnością ktoś by nie przeżył.
Nie należała do specjalistów w dziedzinie gotowania. Wiedziała, do czego służą łyżki, widelce i noże i uważała, że taka wiedza kuchenna jest w zupełności wystarczająca. Od przyprawiania i mieszania w garnkach były skrzaty na całe szczęście.
- To naprawdę okrutne traktowanie garnków - nie była pewna czy powiedziała to na głos, bo, nie wiedzieć kiedy, odpłynęła w krainę marzeń. Zasnęła wtulona w pierś Tristana cichym pochrapywaniem wystawiając najlepsze świadectwo jego zdolnościom do opowiadania kobietom bajek.
Gość
Gość
Wtedy to, na co odważyła się Druella, wstrząsnęło ich rodziną - Tristan wiedział, że mógł ją wtedy stracić, nie była kobietą, która mogła sobie pozwolić na przebieranie w kandydatach. Anthony Crouch, wtedy, teoretycznie rzecz biorąc nie miał sobie nic do zarzucenia... poza tym, że był sprawcą całego tego zamieszania, oczywiście. Był młody, niegłupi, niebrzydki, matce wydawało się, że spadł jej z nieba, bo z jakiegoś absurdalnego i tylko jemu znanego powodu uznał, że rozsądnym pomysłem będzie wykonać taki cyrk z oświadczynami. Myślał, że zapędzi ją w kozi róg? Być może - ale po co? Była jego kuzynką, znał ją. A nawet, jeśli jej nie znał, słyszał opowieści przesiąknięte skandalami. Wtedy był zły, na nią, na niego, na matkę, na wszystkich, którzy maczali w tym palce, był zły, bo jego rodzice mogli wyrzec się jego siostry. Dopiero dziś mógł wiedzieć, ile szczęścia było w tym nieszczęściu i jak bardzo mógłby stracić Druellę, gdyby wyszła wtedy za Croucha. Przekabaciłby ją na swoją stronę? A może - potraktował jak Marianne? Nie wierzył, nigdy by nie uwierzył, że ten człowiek nic o tym nie wiedział. Bo wiedział, jak bliscy sobie, razem z Dianą, byli, przecież to do niego odprowadzał tę dziewczynę, ilekroć wpadła w kłopoty w towarzystwie, którym nigdy nie powinna się interesować. W towarzystwie, które już wcześniej budziło jego zaniepokojenie, pomimo którego pozostawał tak żałośnie ślepy - może tak naprawdę wcale nie chciał przejrzeć na oczy? Czy nie powinien z łatwością dodać do siebie dwóch elementów układanki o wiele wcześniej, niż to uczynił? Powinien, powinien zrobić wiele rzeczy, od odciągnięcia Marie od ołtarza począwszy, na zabiciu Diany lata temu skończywszy. Martwił się o nią, o jej zdrowie, tak źle czasem wyglądała... była cholernym wilkołakiem. Córki Druelli dla Tristana były córkami Druelli, nieistotne, kto dał im życie jako ojciec. Z Cygnusem, z Anthonym, mała Bella wyglądałaby tak samo. Bo była wyjątkowa, miała w sobie najwięcej matki i najwięcej babki. Andromeda nie upadła dalej, było w niej tak wiele matczynej przekorności. I Cyzia - jeszcze zagadka, ale już oczywistym było, że od Blacków wolała trzymać się z dala. Rozsądna decyzja, stwierdził w rozbawieniem, przypatrując się kosmykom jej złotych włosów.
Jego usta wygięły się w uśmiechu na wspomnienie Roba. Lubił swojego młodszego brata - nie musiał być przy nim tak szarmancki jak przy Marie czy Darcy, mógł używać brzydkich słów, które przypadkiem usłyszał i udawał, że wie, co oznaczają, mógł bawić się w te wszystkie chłopięce wybryki, które potrzebowały więcej niż jednej osoby - do czasu, kiedy przyszedł czas na naukę i inne rozrywki.
- W takim razie mają czas - rzucił, może do siebie, może do Druelli, a może do samej Cyzi. To ona w tym stadku była białym krukiem - dosłownie - białym po prababce Rosier. Wybierała z oferty dostępnych jej genów te najcenniejsze, dlaczego nie miałaby wziąć tego samego od matki? - Ich dzieci - powtórzył za siostrą głucho. - To brzmi tak abstrakcyjnie. - Przecież sami dopiero co byli dziećmi, a stwierdzenie, że nie są nimi teraz, byłoby rzucone nieco na wyrost. Jej trzy córki były maleńkie, drobne i śliczne jak porcelanowe lalki - myśl, że miałyby kiedyś zostać lalkami, wydawała się tak odległa, że aż nierealna. Dorastanie dziewcząt nie było łatwe, a fakt, że w przyszłości miały stać się politycznymi przekąskami, wcale tego nie ułatwiał. Niech cieszą się tym, co mają teraz, beztroska dzieciństwa już nigdy do nich nie wróci.
- Smoki nie mają wysublimowanych podniebień - zapewnił ją swobodnie i choć z tonu jego głosu nie dało się odczytać ironii, siostra musiała doskonale wiedzieć, kiedy się nią posługiwał. - Ogień - dodał tonem wyjaśnienia. - Ogień i tak wypala wszystko.
Z rozbawieniem odsunął włosy z twarzy Druelli, dopiero po dłuższej chwili jej milczenia. Nie chciał jej rozbudzać, zasługiwała na chwilę odpoczynku - miała słabe zdrowie, a opieka nad dziećmi potrafiła ją wykończyć, niezależnie od tego, jak bardzo kochała swoje córki. Odsunął Narcyzę na bok, na kanapę, łypiąc spode łba na swojego psa warującego u progu pokoju. Uniósł siostrę w ramiona, zabierając ją do pokoju gościnnego, gdzie zaraz zabrał również najmłodszą dziewczynkę - choć raz wyśpią się we dwie w ciszy i spokoju.
/zt x2
Jego usta wygięły się w uśmiechu na wspomnienie Roba. Lubił swojego młodszego brata - nie musiał być przy nim tak szarmancki jak przy Marie czy Darcy, mógł używać brzydkich słów, które przypadkiem usłyszał i udawał, że wie, co oznaczają, mógł bawić się w te wszystkie chłopięce wybryki, które potrzebowały więcej niż jednej osoby - do czasu, kiedy przyszedł czas na naukę i inne rozrywki.
- W takim razie mają czas - rzucił, może do siebie, może do Druelli, a może do samej Cyzi. To ona w tym stadku była białym krukiem - dosłownie - białym po prababce Rosier. Wybierała z oferty dostępnych jej genów te najcenniejsze, dlaczego nie miałaby wziąć tego samego od matki? - Ich dzieci - powtórzył za siostrą głucho. - To brzmi tak abstrakcyjnie. - Przecież sami dopiero co byli dziećmi, a stwierdzenie, że nie są nimi teraz, byłoby rzucone nieco na wyrost. Jej trzy córki były maleńkie, drobne i śliczne jak porcelanowe lalki - myśl, że miałyby kiedyś zostać lalkami, wydawała się tak odległa, że aż nierealna. Dorastanie dziewcząt nie było łatwe, a fakt, że w przyszłości miały stać się politycznymi przekąskami, wcale tego nie ułatwiał. Niech cieszą się tym, co mają teraz, beztroska dzieciństwa już nigdy do nich nie wróci.
- Smoki nie mają wysublimowanych podniebień - zapewnił ją swobodnie i choć z tonu jego głosu nie dało się odczytać ironii, siostra musiała doskonale wiedzieć, kiedy się nią posługiwał. - Ogień - dodał tonem wyjaśnienia. - Ogień i tak wypala wszystko.
Z rozbawieniem odsunął włosy z twarzy Druelli, dopiero po dłuższej chwili jej milczenia. Nie chciał jej rozbudzać, zasługiwała na chwilę odpoczynku - miała słabe zdrowie, a opieka nad dziećmi potrafiła ją wykończyć, niezależnie od tego, jak bardzo kochała swoje córki. Odsunął Narcyzę na bok, na kanapę, łypiąc spode łba na swojego psa warującego u progu pokoju. Uniósł siostrę w ramiona, zabierając ją do pokoju gościnnego, gdzie zaraz zabrał również najmłodszą dziewczynkę - choć raz wyśpią się we dwie w ciszy i spokoju.
/zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
| 28 grudnia
Nie była pewna, co właściwie wyrwało ją ze snu. Nie hałas – panującej w pogrążonych w półmroku komnatach ciszy nie przerwał żaden niepokojący dźwięk, nie było słychać skrzypienia podłogi, przypadkowego trzaśnięcia drzwiami, huku burzy; właściwie Evandra nie pamiętała, kiedy po raz ostatni towarzyszył jej taki spokój, nieprzerywany grzmotami przerażających, czarnomagicznych wyładowań – być może to właśnie cisza wciskała jej się do uszu tak głośno, że przerwała jej odpoczynek?
Wysunęła się z pościeli, siadając ostrożnie na miękkim łożu; bose stopy opuściła na posadzkę, bezgłośnie – stuknięcie utonęło w puszystym dywanie. Odgarnęła z twarzy jasne włosy, które wysunęły się z długiego, przerzuconego przez ramię warkocza, po czym wstała, poprawiając gładką koszulę nocną. W pierwszej kolejności kroki skierowała ku stojącej po drugiej stronie pomieszczenia kołysce, bardziej instynktownie niż świadomie; nie wiedziała, skąd brało się to przyzwyczajenie, była w końcu matką zaledwie od dwóch tygodni, ale jej kroki, tuż po wstaniu, odruchowo kierowały się ku Evanowi. Spojrzała na niego i teraz, uśmiechając się bezwiednie, a chwilowe ukłucie paniki – całkowicie bezpodstawne, słodko-gorzkie, ale pojawiające się na tyle często, że zdążyła się już do niego przyzwyczaić – zniknęło. Evan spał, pogrążony we śnie pozbawionym koszmarów; nie chciała go zbudzić, dotknęła więc jedynie brzegu obitej miękką tkaniną kołyski, rozprostowując palcami nieistniejące zagięcia; niemowlę zakwiliło przez sen, ale nie otworzyło oczu – a sekundę później niewyraźne mamrotanie zmieszało się z pierwszymi uderzeniami deszczu.
Evandra uniosła spojrzenie, przez moment nasłuchując, jak ulewa się nasila, a później staje się coraz głośniejsza, gdy do wodnych kropel dołączył grad. Jej wzrok powędrował w stronę zasłoniętego kotarami okna; nie chciała go odsłaniać, by zbyt wcześnie nie wpuścić do komnat światła brzasku, ruszyła więc w stronę drzwi, by przejść do holu – już wtedy zalanego dziwnym, jakby niebieskawym blaskiem, przebijającym się przez okienne szyby. Być może nie powinna była tego robić, ale nogi same poprowadziły ją w tamtą stronę; nim zdążyła się powstrzymać, jasne dłonie sięgnęły ku eleganckiej klamce, a zastałe zawiasy skrzypnęły krótko. Uchyliła okienną framugę, niemal natychmiast czując powiew powietrza – i od razu wydało jej się, że było inne, czystsze, zdrowsze – choć nie miała jeszcze pojęcia, co właściwie to oznaczało. Jej spojrzenie przykuł lodowy odłamek, jedna z gradowych kulek, już całkiem licznie zaścielających parapet. Wyciągnęła rękę, najpierw lekko dotykając jej opuszkami – była ciepła – a dopiero później zaciskając na niej palce i z niedowierzaniem przyglądając się, jak na jej oczach zmienia kształt.
Nie była pewna, co właściwie wyrwało ją ze snu. Nie hałas – panującej w pogrążonych w półmroku komnatach ciszy nie przerwał żaden niepokojący dźwięk, nie było słychać skrzypienia podłogi, przypadkowego trzaśnięcia drzwiami, huku burzy; właściwie Evandra nie pamiętała, kiedy po raz ostatni towarzyszył jej taki spokój, nieprzerywany grzmotami przerażających, czarnomagicznych wyładowań – być może to właśnie cisza wciskała jej się do uszu tak głośno, że przerwała jej odpoczynek?
Wysunęła się z pościeli, siadając ostrożnie na miękkim łożu; bose stopy opuściła na posadzkę, bezgłośnie – stuknięcie utonęło w puszystym dywanie. Odgarnęła z twarzy jasne włosy, które wysunęły się z długiego, przerzuconego przez ramię warkocza, po czym wstała, poprawiając gładką koszulę nocną. W pierwszej kolejności kroki skierowała ku stojącej po drugiej stronie pomieszczenia kołysce, bardziej instynktownie niż świadomie; nie wiedziała, skąd brało się to przyzwyczajenie, była w końcu matką zaledwie od dwóch tygodni, ale jej kroki, tuż po wstaniu, odruchowo kierowały się ku Evanowi. Spojrzała na niego i teraz, uśmiechając się bezwiednie, a chwilowe ukłucie paniki – całkowicie bezpodstawne, słodko-gorzkie, ale pojawiające się na tyle często, że zdążyła się już do niego przyzwyczaić – zniknęło. Evan spał, pogrążony we śnie pozbawionym koszmarów; nie chciała go zbudzić, dotknęła więc jedynie brzegu obitej miękką tkaniną kołyski, rozprostowując palcami nieistniejące zagięcia; niemowlę zakwiliło przez sen, ale nie otworzyło oczu – a sekundę później niewyraźne mamrotanie zmieszało się z pierwszymi uderzeniami deszczu.
Evandra uniosła spojrzenie, przez moment nasłuchując, jak ulewa się nasila, a później staje się coraz głośniejsza, gdy do wodnych kropel dołączył grad. Jej wzrok powędrował w stronę zasłoniętego kotarami okna; nie chciała go odsłaniać, by zbyt wcześnie nie wpuścić do komnat światła brzasku, ruszyła więc w stronę drzwi, by przejść do holu – już wtedy zalanego dziwnym, jakby niebieskawym blaskiem, przebijającym się przez okienne szyby. Być może nie powinna była tego robić, ale nogi same poprowadziły ją w tamtą stronę; nim zdążyła się powstrzymać, jasne dłonie sięgnęły ku eleganckiej klamce, a zastałe zawiasy skrzypnęły krótko. Uchyliła okienną framugę, niemal natychmiast czując powiew powietrza – i od razu wydało jej się, że było inne, czystsze, zdrowsze – choć nie miała jeszcze pojęcia, co właściwie to oznaczało. Jej spojrzenie przykuł lodowy odłamek, jedna z gradowych kulek, już całkiem licznie zaścielających parapet. Wyciągnęła rękę, najpierw lekko dotykając jej opuszkami – była ciepła – a dopiero później zaciskając na niej palce i z niedowierzaniem przyglądając się, jak na jej oczach zmienia kształt.
różo, tyś chora:
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
Evandra G. Rosier
Zawód : alchemiczka w smoczym rezerwacie w Kent, harfistka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
beauty is terror.
whatever we call beautiful,
we quiver before it.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Szybko zamknęła drzwi balkonowe, drżąc z zimna, miała na sobie jedynie koszulę nocną; poczuła dziwne ukłucie żalu, ten deszcz miał w sobie coś oczyszczającego i dającego nadzieję, aż zapragnęła wyjść na zewnątrz i rozłożyć ręce. Ostatnie jednak czego potrzebowała, to paskudne przeziębienie na kilka dni przed noworocznym sabatem lady Nott. Fantine nie mogła się nadziwić blaskowi, który tkwił wewnątrz kryształu: przyglądała mu się chwilę, po czym odłożyła go na srebrną tacę przy toaletce, zdecydowana spytać brata czym mógł być, gdy wstanie już dzień.
Nie mogła pozbyć się jednak złych przeczuć związanych z wyładowaniami atmosferycznymi i tą burzą: musiała opuścić swoje komnaty i upewnić się, że w Chateau Rose nie miało miejsce nic niepokojącego; chwilę wędrowała korytarzami, pogrążonymi w półmroku i ciszy, pozostali mieszkańcy dworu najpewniej wciąż śnili - za wyjątkiem jej i srebrnowłosej kobiety, którą dostrzegła przy jednym z okien. Tak pełnej wdzięku sylwetki, włosów, w których zaklęto blask księżyca nie można było pomylić z nikim innym.
- Evandro? - spytała szeptem, tak jednak, by zasygnalizować swoją obecność; nie chciała jej przestraszyć, pojawiając się zbyt blisko nagle i niespodziewanie. - Czy wszystko w porządku?
Nic ci nie jest, Evandro? mówiło jej pełne troski spojrzenie, zogniskowane na wątłej, drobnej sylwetce półwili. Wszystko wydawało się w porządku: stała na własnych nogach, nie chwiejąc się i nie krwawiąc, wolała jednak dopytać, mając w pamięci burzę sprzed kilku miesięcy: tę pierwszą, z przełomu maja i kwietnia, gdy pierwszy, potężny wybuch magii sprowadził do Wielkiej Brytanii anomalie, które odebrały im ojca - i prawie odebrały również Evandrę. Tamta burza także wyrwała ją ze snu, a krzyk bratowej wezwał do jej komnat, gdzie wszystko widziała na własne oczy: jak czarnomagiczna, brutalna siła atakuje czarownicę, pozbawiając ją przytomności na długie dni, przykuwając do łoża na długie tygodnie. Tamten obraz wyrył się w pamięci Róży, pogłębiając troskę i przejęcie o zdrowie bratowej; od tamtej pory nieco zbyt nerwowo reagowała na podobne wyładowania niestabilnej energii, zwłaszcza od początku listopada, gdy rozpętała się nieustająca burza.
Ten deszcz wydawał się jednak nie mieć nic wspólnego z tamtym. Wyczuwała w nim przyjemne ciepło, choć zbliżał się koniec grudnia i Dover przykryła gruba pierzyna śniegu.
Fantine zbliżyła się do małżonki brata, stając obok niej, przy okiennicy; dostrzegła w bladych palcach harfistki odłamek białego kryształu. - Och, znalazłam podobny na własnym balkonie, wiesz? To one mnie wybudziły. Mają w sobie coś.. dziwnego, czy także to czujesz? Ale dobrego. Na pewno dobrego - szeptała dalej, przejęta tym dziwnym znaleziskiem. Gestem powstrzymała Evandrę, by nie zamykała jeszcze okiennicy, choć zimno wdzierało się do środka holu: Fantine wyciągnęła dłoń, by pochwycić kolejny kryształ, który uderzył w parapet, w ostatniej chwili ujęła go w palce, nim runął w dół. - Są piękne - stwierdziła, unosząc odłamek wyżej, by przyjrzeć mu się z bliska.
Nie mogła pozbyć się jednak złych przeczuć związanych z wyładowaniami atmosferycznymi i tą burzą: musiała opuścić swoje komnaty i upewnić się, że w Chateau Rose nie miało miejsce nic niepokojącego; chwilę wędrowała korytarzami, pogrążonymi w półmroku i ciszy, pozostali mieszkańcy dworu najpewniej wciąż śnili - za wyjątkiem jej i srebrnowłosej kobiety, którą dostrzegła przy jednym z okien. Tak pełnej wdzięku sylwetki, włosów, w których zaklęto blask księżyca nie można było pomylić z nikim innym.
- Evandro? - spytała szeptem, tak jednak, by zasygnalizować swoją obecność; nie chciała jej przestraszyć, pojawiając się zbyt blisko nagle i niespodziewanie. - Czy wszystko w porządku?
Nic ci nie jest, Evandro? mówiło jej pełne troski spojrzenie, zogniskowane na wątłej, drobnej sylwetce półwili. Wszystko wydawało się w porządku: stała na własnych nogach, nie chwiejąc się i nie krwawiąc, wolała jednak dopytać, mając w pamięci burzę sprzed kilku miesięcy: tę pierwszą, z przełomu maja i kwietnia, gdy pierwszy, potężny wybuch magii sprowadził do Wielkiej Brytanii anomalie, które odebrały im ojca - i prawie odebrały również Evandrę. Tamta burza także wyrwała ją ze snu, a krzyk bratowej wezwał do jej komnat, gdzie wszystko widziała na własne oczy: jak czarnomagiczna, brutalna siła atakuje czarownicę, pozbawiając ją przytomności na długie dni, przykuwając do łoża na długie tygodnie. Tamten obraz wyrył się w pamięci Róży, pogłębiając troskę i przejęcie o zdrowie bratowej; od tamtej pory nieco zbyt nerwowo reagowała na podobne wyładowania niestabilnej energii, zwłaszcza od początku listopada, gdy rozpętała się nieustająca burza.
Ten deszcz wydawał się jednak nie mieć nic wspólnego z tamtym. Wyczuwała w nim przyjemne ciepło, choć zbliżał się koniec grudnia i Dover przykryła gruba pierzyna śniegu.
Fantine zbliżyła się do małżonki brata, stając obok niej, przy okiennicy; dostrzegła w bladych palcach harfistki odłamek białego kryształu. - Och, znalazłam podobny na własnym balkonie, wiesz? To one mnie wybudziły. Mają w sobie coś.. dziwnego, czy także to czujesz? Ale dobrego. Na pewno dobrego - szeptała dalej, przejęta tym dziwnym znaleziskiem. Gestem powstrzymała Evandrę, by nie zamykała jeszcze okiennicy, choć zimno wdzierało się do środka holu: Fantine wyciągnęła dłoń, by pochwycić kolejny kryształ, który uderzył w parapet, w ostatniej chwili ujęła go w palce, nim runął w dół. - Są piękne - stwierdziła, unosząc odłamek wyżej, by przyjrzeć mu się z bliska.
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Być może nietypowe gradobicie powinno było obudzić w niej panikę – już raz w końcu nienaturalna burza wyrwała ją w środku nocy z łóżka, nieomal nie odbierając przy tym życia jej i jej dziecku – ale tym razem czuła wyłącznie spokój. Nienaturalny, dziwny, biorący się właściwie znikąd, czy może – ze źródła, którego położenia nie potrafiła jednoznacznie określić, jedynie instynktownie utożsamiając je z tym błękitnym, przedostającym się przez okiennice blaskiem. I z ciepłem promieniującym od trzymanego w palcach kryształu; przyjrzała mu się uważniej, oświetlanemu jedynie słabym światłem nieśmiałego jeszcze poranka, ale to nie wygląd wydawał się w nim najbardziej niezwykły. Przejrzysty kamień, już nie lód, dosłownie trzymał się jej skóry, przytwierdzony do niej niewyjaśnioną siłą; wciąż mogła zabrać go drugą ręką – co też spróbowała zrobić – ale sam w sobie zdawał się przyciągać do wszelkich powierzchni. Układała go właśnie na otwartej dłoni, żeby sprawdzić, czy gdy odwróci ją do góry nogami, kryształ spadnie, kiedy usłyszała za sobą szept.
Odwróciła się, odruchowo zaciskając palce wokół osobliwej zdobyczy, i starając się odszukać spojrzeniem właścicielkę głosu, choć wiedziała już, że będzie nią Fantine. – Fantine – wyszeptała równie cicho; nie chciała zaalarmować pozostałych domowników, choć spodziewała się, że nie były jedynymi, które zbudziły się już ze snu. Grad wciąż padał, wypełniając hol donośnym echem nieustępliwych uderzeń. – Tak, nic złego się nie dzieje. Chciałam tylko sprawdzić… Wydaje mi się, że burza ustała – odpowiedziała, dopiero w trakcie wypowiadania tych słów orientując się, że miała rację; ocknęła się przecież w akompaniamencie ciszy, a niebo za jej plecami, choć zasnute chmurami, nie było już przecinane magicznymi wyładowaniami. Przestrzeni dworu nie rozrywały grzmoty błyskawic, powietrze nie drżało od wibrującej energii; a chociaż niebo nadal wypluwało z siebie salwę wody i lodu, to te zdawały się promieniować zgoła inną magią. Dobrą, kojącą.
Przeniosła ponownie spojrzenie na trzymany w dłoni kryształ, gdy Fantine o nim wspomniała. – Też zachowuje się w podobny sposób? – zapytała z ciekawością, tym razem odwracając rękę; kamień nie spadł, odmawiając poddania się sile grawitacji. – Czuję spokój, ale nie potrafię powiedzieć, dlaczego. Jak myślisz, co to oznacza? – zapytała, wciąż szepcząc; jej oczy błysnęły lekko, gdy uniosła je na kobietę; siostrę Tristana, którą od jakiegoś już czasu traktowala jak własną. Obserwowała ją przez chwilę, gdy podchodziła do okna, łapiąc w dłonie kolejny lodowy odłamek. Przez uchylone okiennice do środka bez trudu przedostawało się chłodne powietrze, ale Evandra jakby zdawała się o tym zapomnieć – zwłaszcza, kiedy wraz z podmuchem wiatru do holu wpadł jeden z jasnych pocisków, odbijając się najpierw od parapetu, a następnie od posadzki. Przykucnęła, odruchowo przytrzymując materiał koszuli nocnej, i sięgnęła po kryształ; mienił się równie pięknie, co poprzedni.
Odwróciła się, odruchowo zaciskając palce wokół osobliwej zdobyczy, i starając się odszukać spojrzeniem właścicielkę głosu, choć wiedziała już, że będzie nią Fantine. – Fantine – wyszeptała równie cicho; nie chciała zaalarmować pozostałych domowników, choć spodziewała się, że nie były jedynymi, które zbudziły się już ze snu. Grad wciąż padał, wypełniając hol donośnym echem nieustępliwych uderzeń. – Tak, nic złego się nie dzieje. Chciałam tylko sprawdzić… Wydaje mi się, że burza ustała – odpowiedziała, dopiero w trakcie wypowiadania tych słów orientując się, że miała rację; ocknęła się przecież w akompaniamencie ciszy, a niebo za jej plecami, choć zasnute chmurami, nie było już przecinane magicznymi wyładowaniami. Przestrzeni dworu nie rozrywały grzmoty błyskawic, powietrze nie drżało od wibrującej energii; a chociaż niebo nadal wypluwało z siebie salwę wody i lodu, to te zdawały się promieniować zgoła inną magią. Dobrą, kojącą.
Przeniosła ponownie spojrzenie na trzymany w dłoni kryształ, gdy Fantine o nim wspomniała. – Też zachowuje się w podobny sposób? – zapytała z ciekawością, tym razem odwracając rękę; kamień nie spadł, odmawiając poddania się sile grawitacji. – Czuję spokój, ale nie potrafię powiedzieć, dlaczego. Jak myślisz, co to oznacza? – zapytała, wciąż szepcząc; jej oczy błysnęły lekko, gdy uniosła je na kobietę; siostrę Tristana, którą od jakiegoś już czasu traktowala jak własną. Obserwowała ją przez chwilę, gdy podchodziła do okna, łapiąc w dłonie kolejny lodowy odłamek. Przez uchylone okiennice do środka bez trudu przedostawało się chłodne powietrze, ale Evandra jakby zdawała się o tym zapomnieć – zwłaszcza, kiedy wraz z podmuchem wiatru do holu wpadł jeden z jasnych pocisków, odbijając się najpierw od parapetu, a następnie od posadzki. Przykucnęła, odruchowo przytrzymując materiał koszuli nocnej, i sięgnęła po kryształ; mienił się równie pięknie, co poprzedni.
różo, tyś chora:
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
Evandra G. Rosier
Zawód : alchemiczka w smoczym rezerwacie w Kent, harfistka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
beauty is terror.
whatever we call beautiful,
we quiver before it.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Dźwięk cichego, lecz pewnego i niezbolałego głosu Evandry, przyniósł ulgę, że tej nocy nie dotknęła jej krzywda, kolejne słowa upewniły w tym, że była bezpieczna i nic jej nie dolegało. Martwiła się o nią: anomalie dla każdego czarodzieja stanowiły zagrożenie, dla czarownic dotkniętych serpentyną były szczególnie niebezpiecznie, o czym przekonała się już raz bardzo boleśnie. Troska Fantine była tym większa, że nosiła pod sercem dziecko jej brata, a z choroba, na którą cierpiała komplikowała wszystko jeszcze bardziej. Przez ostatnie tygodnie spoglądała na bratową częściej, a gdy spędzała z nią czas, to jej komfort był dlań priorytetem; martwiła się, czy będzie na tyle silna, by usłyszeć pierwsze kwilenie swego dziecka. Ileż nasłuchali się wszyscy o chorych na serpentynę, z których poród wyciskał ostatnie tchnienie? Lękali się w Chateau Rose tej chwili, a gdy nadeszła, zamarli w ciszy i trwodze, nerwowo oczekując szczęśliwego rozwiązania - i tak się stało. Ich rodzinę dotknęło zbyt wiele tragedii w krótkim czasie, by mieli stracić także i Evandrę, najpiękniejszą perłę z Wyspy Wight, która stała się Fantine siostrą. Była jednak silniejsza, silniejsza niż im się zdawało, powiła zdrowego, pięknego syna i wciąż była tu z nimi, nabierając sił.
Wszystko zaczynało podążać ku dobrego, lepszemu, czy i ta przeklęta, okropna burza mogła naprawdę dobiec końca? Bardzo chciała w to wierzyć.
- Tak myślisz? - spytała z nadzieją Fantine, wznosząc spojrzenie na niebo; zdecydowanie jaśniejsze, lżejsze, przyjemniejsze dla oka. Błyskawice nie przecinało go raz po raz. Grzmoty nie wprawiały Chateau Rose w drżenie. Zrobiło się spokojnie, dziwnie spokojnie, ale to było przyjemne uczucie. - Może to kolejna anomalia, ale... One nie przynosiły ciszy i spokoju, prawda? - spytała szeptem, w zastanowieniu marszcząc brwi; trudno było jej dokonywać oceny sytuacji, nie była numerologiem, obce jej były zawiłości praw magii i energii. Jak dotąd doświadczenia z anomaliami miała wyłącznie nieprzyjemne, przerażające, wprawiające w trwogę. Ten kojący deszcz, emanujące ciepłem i spokojem kryształy wydawały się czymś zupełnie innym, obcym.
- Hm? - Spojrzenie zielonych tęczówek skupiło się na trzymanym przez Evandrę krysztale, który nie spadł na ziemię, gdy odwróciła dłoń wierzchem do góry. - Nie. Dziwne. Ten, który znalazłam na balkonie wydawał się emanować... Białą magią. Trudno mi to wytłumaczyć - wyznała pólwili szeptem, z fascynacją przyglądając się kryształom. Chwyciwszy drugi kryształ, jaki spadł na parapet, także obróciła dłoń, sprawdzając, czy zachowa się podobnie: na niego jednak siła grawitacji działała, upadł i... Huknęło lekko. W ozdobnych płytkach powstało maleńkie pękniecie, jakby kryształ miał w sobie dużą siłę. - Niemożliwe. Jest leciutki, delikatny - stwierdziła zaskoczona, pochylając się, by go podnieść. - Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zamknięto w nich dobrą energię, tę, którą wyczuwam w tym niebie, nie odnajduję innej odpowiedzi - podzieliła się z bratową przypuszczeniami; po chwili uklęknęła znów przy niej, bo do środka wpadł kolejny kryształ, który Fantine zdecydowała się podnieść. Ile ich jeszcze spadnie z nieba? Czy upadały na ziemię w całej Wielkiej Brytanii?
Wszystko zaczynało podążać ku dobrego, lepszemu, czy i ta przeklęta, okropna burza mogła naprawdę dobiec końca? Bardzo chciała w to wierzyć.
- Tak myślisz? - spytała z nadzieją Fantine, wznosząc spojrzenie na niebo; zdecydowanie jaśniejsze, lżejsze, przyjemniejsze dla oka. Błyskawice nie przecinało go raz po raz. Grzmoty nie wprawiały Chateau Rose w drżenie. Zrobiło się spokojnie, dziwnie spokojnie, ale to było przyjemne uczucie. - Może to kolejna anomalia, ale... One nie przynosiły ciszy i spokoju, prawda? - spytała szeptem, w zastanowieniu marszcząc brwi; trudno było jej dokonywać oceny sytuacji, nie była numerologiem, obce jej były zawiłości praw magii i energii. Jak dotąd doświadczenia z anomaliami miała wyłącznie nieprzyjemne, przerażające, wprawiające w trwogę. Ten kojący deszcz, emanujące ciepłem i spokojem kryształy wydawały się czymś zupełnie innym, obcym.
- Hm? - Spojrzenie zielonych tęczówek skupiło się na trzymanym przez Evandrę krysztale, który nie spadł na ziemię, gdy odwróciła dłoń wierzchem do góry. - Nie. Dziwne. Ten, który znalazłam na balkonie wydawał się emanować... Białą magią. Trudno mi to wytłumaczyć - wyznała pólwili szeptem, z fascynacją przyglądając się kryształom. Chwyciwszy drugi kryształ, jaki spadł na parapet, także obróciła dłoń, sprawdzając, czy zachowa się podobnie: na niego jednak siła grawitacji działała, upadł i... Huknęło lekko. W ozdobnych płytkach powstało maleńkie pękniecie, jakby kryształ miał w sobie dużą siłę. - Niemożliwe. Jest leciutki, delikatny - stwierdziła zaskoczona, pochylając się, by go podnieść. - Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zamknięto w nich dobrą energię, tę, którą wyczuwam w tym niebie, nie odnajduję innej odpowiedzi - podzieliła się z bratową przypuszczeniami; po chwili uklęknęła znów przy niej, bo do środka wpadł kolejny kryształ, który Fantine zdecydowała się podnieść. Ile ich jeszcze spadnie z nieba? Czy upadały na ziemię w całej Wielkiej Brytanii?
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Tylko raz przez myśl przemknęło jej, że być może nie powinna była w ogóle dotykać spadających z nieba kryształów. Oczywistym było, że daleko im było do zwyczajności; to nie był naturalny grad, zaścielający czasami parapety w trakcie gwałtownych, wiosennych burz – uchwycone w palce lodowe odłamki nie topniały, nie pozostawiały też na skórze chłodnego, mokrego śladu; promieniowały za to energią dziwną i niezrozumiałą, magiczną, ale inną niż wszystko, czego Evandra do tej pory doświadczyła. Czy mogły być niebezpieczne? Zdrowy rozsądek i doświadczenie podpowiadały, że tak; w ciągu ostatnich miesięcy wszystko, co niewiadome, okazywało się w końcu śmiercionośne – zaklęcia wypaczały się w nieprzewidywalny sposób, plując czarną magią i przynosząc ból i zniszczenie; czarodziejska rzeczywistość odwróciła się przeciwko samym czarodziejom, odbierając im pewność we władaniu różdżką i dzieląc się należną tylko im magią z charłakami i mugolami. A jednak: ledwie jej palce, wiedzione sercem, nie umysłem, dotknęły drugiego z kryształów, poczuła dziwną pewność, że nic jej nie zagrażało; ani jej, ani Fantine, ani nikomu ze śpiących jeszcze w pozostałych komnatach domowników. A przynajmniej nie dzisiaj, i nie ze względu na padający z nieba deszcz, przemieszany z tym nietypowym gradem. Napełnionym dobrą energią, jak twierdziła Fantine, kucająca tuż obok niej – i pęknięcia na posadzce, utworzonego przez niewielki odłamek, który nie powinien posiadać aż takiej siły. – Nie – odpowiedziała cicho; zaplecione w warkocz włosy przesunęły się do przodu, wisząc kilka centymetrów nad podłogą. Zaczynało robić jej się zimno; bose stopy i chłodne, wpadające przez okno powietrze, wywoływały fale dreszczy, przemykających po odsłoniętej skórze – przypominając jej, że wciąż odzyskiwała siły po wydaniu na świat dziecka. Trudnym i ryzykownym, wymagającym od niej niemal większych pokładów wytrzymałości, niż sądziła, że posiadała. – Nie przynosiły – dodała, przelotnie przypominając sobie maj; zaraz potem podniosła się jednak, otrząsając z tej myśli.
Przeniosła spojrzenie na okno, wciąż uchylone, podchodząc wreszcie do niego, by na powrót zatrzasnąć okiennicę. Nie było sensu ziębić się przez cały poranek – mogły obie się rozchorować, zwłaszcza, że jej zdrowie wciąż jeszcze było kruche. – Chyba wiem, co masz na myśli – odpowiedziała w stronę Fantine. Wiedziała – ale rozumiała też niemożność ubrania strzępków uczuć w słowa, bo sama nie odnajdywała dla nich tych właściwych. Ktoś bieglejszy w teorii magii być może byłby w stanie wyjaśnić niezwykłość zjawiska, którego doświadczały w otoczeniu pierwszych promieni nadchodzącego świtu, w ciszy uśpionego holu – ale żadna z nich nie miała takiej możliwości.
Chwyciła oburącz za uchwyt okiennicy, by na powrót ją zamknąć; drewno stuknęło cicho o drewno, zanim jednak się to stało, do środka wpadł jeszcze jeden lodowy fragment, przemykając w pomniejszającej się szparze i opadając na wewnętrzny parapet. – Myślisz, że powinnyśmy kogoś zbudzić? – zapytała Evandra, odwracając się przez ramię; dwa odnalezione kryształy schowała już do naszytej na koszulę nocną kieszeni, wzięła w palce jednak trzeci, by ułożyć go na otwartej dłoni. To, co działo się na zewnątrz, wydawało się zbyt wyjątkowe i niepowtarzalne, by tak po prostu powrócić w objęcia błogiego snu. Była pewna, że nie zmrużyłaby oka.
Przeniosła spojrzenie na okno, wciąż uchylone, podchodząc wreszcie do niego, by na powrót zatrzasnąć okiennicę. Nie było sensu ziębić się przez cały poranek – mogły obie się rozchorować, zwłaszcza, że jej zdrowie wciąż jeszcze było kruche. – Chyba wiem, co masz na myśli – odpowiedziała w stronę Fantine. Wiedziała – ale rozumiała też niemożność ubrania strzępków uczuć w słowa, bo sama nie odnajdywała dla nich tych właściwych. Ktoś bieglejszy w teorii magii być może byłby w stanie wyjaśnić niezwykłość zjawiska, którego doświadczały w otoczeniu pierwszych promieni nadchodzącego świtu, w ciszy uśpionego holu – ale żadna z nich nie miała takiej możliwości.
Chwyciła oburącz za uchwyt okiennicy, by na powrót ją zamknąć; drewno stuknęło cicho o drewno, zanim jednak się to stało, do środka wpadł jeszcze jeden lodowy fragment, przemykając w pomniejszającej się szparze i opadając na wewnętrzny parapet. – Myślisz, że powinnyśmy kogoś zbudzić? – zapytała Evandra, odwracając się przez ramię; dwa odnalezione kryształy schowała już do naszytej na koszulę nocną kieszeni, wzięła w palce jednak trzeci, by ułożyć go na otwartej dłoni. To, co działo się na zewnątrz, wydawało się zbyt wyjątkowe i niepowtarzalne, by tak po prostu powrócić w objęcia błogiego snu. Była pewna, że nie zmrużyłaby oka.
różo, tyś chora:
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
Evandra G. Rosier
Zawód : alchemiczka w smoczym rezerwacie w Kent, harfistka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
beauty is terror.
whatever we call beautiful,
we quiver before it.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Być może i ona zachowała się nieodpowiedzialnie, otwierając drzwi balkonowe, by zabrać kryształ, który uderzył w posadzkę tarasu; miała przecież w pamięci tę pierwszą, okropną burzę, ona przyniosła wyłącznie śmierć i ból, cierpienie i długie miesiące nieszczęść. Fantine zadziałała jednak instynktownie, odruchowo, wiedziona przeczuciem, że to nie może być nic złego, czuła to przecież: ciepło i nadzieję, której nie wyczuwała wcale przez ostatnie miesiące w energii anomalii. To mogło być zwodnicze, to mogło być kłamstwo tej czarnej magii, dopiero kilka chwil później zdała sobie z tego sprawę, gdy było już za późno. Nie podzieliła się tymi wątpliwościami z Evandrą, nie chcąc jej martwić, nie mogła się stresować; miała za sobą trudny poród, minęło niewiele czasu, pewnie nie doszła do siebie jeszcze w pełni. Potrzebowała troski najbliższych i spokoju.
A on zdawał się spływać z nieba z kroplami oczyszczającego deszczu, był jakby zaklęty w tych lodowych odłamkach, które zaciskały w palcach, zastanawiając się nad ich naturą. Nie wyczuwała w nich żadnego zagrożenia, półwila także, ale czy naprawdę mogły być spokojne?
Zadrżała, zarówno pod wpływem tej myśli, jak i zimna, jakie zaczęło Róży doskwierać. Nie powinny były trwać w taką pogodę, przy otwartym oknie, gdy mróz wdzierał się do środka. Bose, obleczone jedynie w nocne koszule, z nagimi dłońmi. Ostatnie, czego było im potrzeba, to paskudne przeziębienie na kilka dni przed noworocznym sabatem; bardziej martwiła się o bratową, niż o siebie, miała po stokroć kruchsze i delikatniejsze zdrowie.
Dostrzegłszy, że do korytarza wpadł jeszcze jeden kryształ, gdy Evandra próbowała zamknąć okiennicę, podeszła do niej i uczyniła to za nią, by mogła podnieść trzeci już kryształ. - Tak - odpowiedziała jej szeptem, w głosie jednak nie słychać było wahania. - Powinnyśmy obudzić Tristana. Będzie wiedział, czym to może być, a jeśli nie - odkryje to szybciej, niż my - zadecydowała z niezachwianą pewnością; jej starszy brat, a małżonek lady Evandry był potężnym czarodziejem, utalentowanym w wielu rodzajach magii, wiedział o nich zdecydowanie więcej od którejkolwiek z nich. Wierzyła, że będzie znal odpowiedzi na dręczące Róże pytania. Jako głowa rodziny, jako nestor, powinien był wiedzieć co miało miejsce nad należącą doń posiadłością; o ile, rzecz jasna, deszcz i ta energia i jego nie wybudziła ze snu.
- Te... lodowe odłamki, kryształy?... emanują tak dobrą energią, ciepłem, ale w każdym wyczuwam coś innego. Trudno mi to zrozumieć... - zastanowiła się znów, dzieląc się z Evandrą wątpliwościami. Uniosła ostatni odłamek, który znalazła. - Ten jest ciepły, bardzo, ale nie parzy. Dotknij - wyciągnęła ku półwili dłoń, by mogła opuszkami palców sama sprawdzić to dziwne ciepło.
A on zdawał się spływać z nieba z kroplami oczyszczającego deszczu, był jakby zaklęty w tych lodowych odłamkach, które zaciskały w palcach, zastanawiając się nad ich naturą. Nie wyczuwała w nich żadnego zagrożenia, półwila także, ale czy naprawdę mogły być spokojne?
Zadrżała, zarówno pod wpływem tej myśli, jak i zimna, jakie zaczęło Róży doskwierać. Nie powinny były trwać w taką pogodę, przy otwartym oknie, gdy mróz wdzierał się do środka. Bose, obleczone jedynie w nocne koszule, z nagimi dłońmi. Ostatnie, czego było im potrzeba, to paskudne przeziębienie na kilka dni przed noworocznym sabatem; bardziej martwiła się o bratową, niż o siebie, miała po stokroć kruchsze i delikatniejsze zdrowie.
Dostrzegłszy, że do korytarza wpadł jeszcze jeden kryształ, gdy Evandra próbowała zamknąć okiennicę, podeszła do niej i uczyniła to za nią, by mogła podnieść trzeci już kryształ. - Tak - odpowiedziała jej szeptem, w głosie jednak nie słychać było wahania. - Powinnyśmy obudzić Tristana. Będzie wiedział, czym to może być, a jeśli nie - odkryje to szybciej, niż my - zadecydowała z niezachwianą pewnością; jej starszy brat, a małżonek lady Evandry był potężnym czarodziejem, utalentowanym w wielu rodzajach magii, wiedział o nich zdecydowanie więcej od którejkolwiek z nich. Wierzyła, że będzie znal odpowiedzi na dręczące Róże pytania. Jako głowa rodziny, jako nestor, powinien był wiedzieć co miało miejsce nad należącą doń posiadłością; o ile, rzecz jasna, deszcz i ta energia i jego nie wybudziła ze snu.
- Te... lodowe odłamki, kryształy?... emanują tak dobrą energią, ciepłem, ale w każdym wyczuwam coś innego. Trudno mi to zrozumieć... - zastanowiła się znów, dzieląc się z Evandrą wątpliwościami. Uniosła ostatni odłamek, który znalazła. - Ten jest ciepły, bardzo, ale nie parzy. Dotknij - wyciągnęła ku półwili dłoń, by mogła opuszkami palców sama sprawdzić to dziwne ciepło.
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Trzask zamykanego okna, choć delikatny, rozniósł się po pogrążonym we śnie holu donośnym echem, rozpraszając odrobinę tę senną, charakterystyczną dla świtu atmosferę. Dźwięki dobiegające z zewnątrz ucichły, zamieniając donośne uderzanie lodowych odłamków w niewyraźny stukot – ale nie odbierając mu tego nienaturalnego i kojącego spokoju, zdającego się wspinać po jej szczupłych palcach, przedramionach, obojczykach; zastanowiła się przelotnie, czy to możliwe, żeby ktoś rzucił na nie urok, chcąc pozbawić je ostrożności i podejrzeń – ale jeśli tak, to kto i po co? Nie potrafiła zresztą pielęgnować tych wątpliwości zbyt długo, rozmyły się razem ze spływającym po szybie deszczem, starte dotykiem ostatniego z podniesionych kryształów.
Przeniosła spojrzenie na Fantine i skinęła głową, miała rację; nie powinny stać tutaj zbyt długo, w samotności rozważając naturę rozgrywającego się nad nich głowami zjawiska. Nie tylko ze względu na zdrowie. – W porządku, tylko – udam się najpierw do swoich komnat – odpowiedziała. Nie chciała swoim wyglądem i wczesną porą wzbudzić niepotrzebnego alarmu, musiała najpierw doprowadzić się do porządku, odebrać włosom nieładu, odziać się w coś bardziej reprezentatywnego, niż cienka koszula nocna – wciąż miała w końcu w pamięci zaniepokojone pytanie Fantine, gdy ta zobaczyła ją po raz pierwszy bosą na korytarzu. No i musiała sprawdzić, czy z Evanem było wszystko w porządku – choć ta konieczność wynikała bardziej z wewnętrznej potrzeby niż realnego niepokoju; nie było możliwości, by dziecku stała się krzywda.
Zanim ruszyła dalej, z powrotem ku drzwiom prowadzącym do sypialni, nachyliła się nad kryształem, o którym mówiła Róża. – Masz rację, ja też to wyczuwam – odparła; wyciągnęła dłoń, opuszkami palców dotykając powierzchni kryształu, nieco ostrożnie, jakby spodziewała się, że – mimo zapewnień Fantine – za moment się poparzy. – Każdy z nich zdaje się promieniować innym rodzajem magii. Jak różne eliksiry, tylko zamknięte w krysztale – dodała, podsuwając pierwsze skojarzenie, jakie przyszło jej do głowy. Czytała kiedyś baśń o wspomnieniach zmienionych w barwne odłamki kamieni szlachetnych, o odmiennych kształtach, różniących się od siebie w zależności od tego, czy wspomnienie należało do tych szczęśliwych, czy też wprost przeciwnie. Anomalie, które przez ostatnie miesiące dręczyły ich świat, też miały różny charakter – może jedno miało z drugim coś wspólnego?
Drgnęła lekko, gdy jej palce musnęły przypadkowo jasną skórę Fantine. – Odłamek jest ciepły, ale twoje dłonie – lodowate. Chodź – odezwała się, delikatnie chwytając przyjaciółkę za nadgarstek; była tu ze względu na nią, to jej widok ściągnął ją w stronę okna – nie chciała, by z jej winy się rozchorowała.
Przeniosła spojrzenie na Fantine i skinęła głową, miała rację; nie powinny stać tutaj zbyt długo, w samotności rozważając naturę rozgrywającego się nad nich głowami zjawiska. Nie tylko ze względu na zdrowie. – W porządku, tylko – udam się najpierw do swoich komnat – odpowiedziała. Nie chciała swoim wyglądem i wczesną porą wzbudzić niepotrzebnego alarmu, musiała najpierw doprowadzić się do porządku, odebrać włosom nieładu, odziać się w coś bardziej reprezentatywnego, niż cienka koszula nocna – wciąż miała w końcu w pamięci zaniepokojone pytanie Fantine, gdy ta zobaczyła ją po raz pierwszy bosą na korytarzu. No i musiała sprawdzić, czy z Evanem było wszystko w porządku – choć ta konieczność wynikała bardziej z wewnętrznej potrzeby niż realnego niepokoju; nie było możliwości, by dziecku stała się krzywda.
Zanim ruszyła dalej, z powrotem ku drzwiom prowadzącym do sypialni, nachyliła się nad kryształem, o którym mówiła Róża. – Masz rację, ja też to wyczuwam – odparła; wyciągnęła dłoń, opuszkami palców dotykając powierzchni kryształu, nieco ostrożnie, jakby spodziewała się, że – mimo zapewnień Fantine – za moment się poparzy. – Każdy z nich zdaje się promieniować innym rodzajem magii. Jak różne eliksiry, tylko zamknięte w krysztale – dodała, podsuwając pierwsze skojarzenie, jakie przyszło jej do głowy. Czytała kiedyś baśń o wspomnieniach zmienionych w barwne odłamki kamieni szlachetnych, o odmiennych kształtach, różniących się od siebie w zależności od tego, czy wspomnienie należało do tych szczęśliwych, czy też wprost przeciwnie. Anomalie, które przez ostatnie miesiące dręczyły ich świat, też miały różny charakter – może jedno miało z drugim coś wspólnego?
Drgnęła lekko, gdy jej palce musnęły przypadkowo jasną skórę Fantine. – Odłamek jest ciepły, ale twoje dłonie – lodowate. Chodź – odezwała się, delikatnie chwytając przyjaciółkę za nadgarstek; była tu ze względu na nią, to jej widok ściągnął ją w stronę okna – nie chciała, by z jej winy się rozchorowała.
różo, tyś chora:
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
Evandra G. Rosier
Zawód : alchemiczka w smoczym rezerwacie w Kent, harfistka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
beauty is terror.
whatever we call beautiful,
we quiver before it.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Skinęła głową ze zrozumieniem. Ich nagłe wtargniecie do komnat Tristana bladym świtem, w koszulach nocnych i z potarganymi warkoczami, wzbudziłoby w nim więcej niepokoju, niż to było potrzebne - a nic takiego przecież się nie stało, prawda? Jeszcze. Nie mogły zaufać tym kryształom w pełni, były rozsądnymi kobietami, powinny zachować ostrożność. Zwłaszcza Evandra - nie tylko przez wzgląd na swoje kruche zdrowie, ale syna, którego dopiero co sprowadziła na świat. Evan potrzebował matki, nie mogła się narażać.
- Jak myślisz, to mogłoby się stać, gdyby je roztrzaskać? - zastanowiła się szeptem, gdy Evandra wspomniała o eliksirach. Czy jakiś płyn mógł znajdować się w środku odłamka? Fantine potrząsnęła nim lekko, sprawdzając, czy coś w środku chlupoce, ale odpowiedziała jej jedynie cisza. Kryształ był twardy, miał stałą konsystencję jak klejnoty, które zdobiły ich palce czy uszy, gdy sięgały po biżuterię. - Nie będę teraz próbować, ale... - zastrzegła; nie ryzykowałaby tak w obecności bratowej. Już zdecydowały: tajemnicę tych dziwnych kryształów pozostawią Tristanowi, on będzie znał odpowiedź - albo pozna ją szybko. - To intrygujące - westchnęła lekko, zaciskając palce wokół emanującego ciepłem lodowego odłamka.
Skinęła lekko głową, poddając się gestom Evandry, gdy smukłe palce harfistki oplotły jej nadgarstek; zbyt długo trwały przy otwartej okiennicy, stąpały boso po chłodnej posadzce, poczuła, że marzną jej stopy. Zadrżała lekko, ruszając cichutko korytarzem w stronę komnat bratowej. - Z Evanem wszystko w porządku? Śpi spokojnie? - spytała z troską; niewiele wiedziała o niemowlętach, słyszała jedynie, że tak maleńki dzieci nie przesypiają całych nocy. Wiedziała też, że Evandra zdecydowała, by kołyska stała w jej komnatach, niepodobnie do większości lady, które oddawały dzieci pod opiekę piastunek i mamek, chcąc odzyskać energię po ciężkim doświadczeniu, jakim był poród. - Nie daje ci się we znaki? - spytała ostrożnie, ciekawa jak bratowa znosi te częste pobudki - sama sobie ich w tamtym momencie nie wyobrażała. - Pójdę z tobą i wezwę Prymulkę, aby przyniosła moją suknię - zadecydowała cicho, nie chcąc się rozdzielać; zostawienie chorej na serpentynę Evandry z kryształami, którym ufać nie mogły, wzbudzało w niej niepokój, nic zaś nie stało na przeszkodzie, by służba przyniosła suknię do jej komnat. Być może była ciut nadopiekuńcza, ale czy Evandra nie zdążyła do tego już przywyknąć? Fantine podejrzewała, że od najmłodszych lat roztaczano nad nią szczególną opiekę, a klosz pod którym się wychowywała był jeszcze ciaśniejszy, niż jej własny.
- Jak myślisz, to mogłoby się stać, gdyby je roztrzaskać? - zastanowiła się szeptem, gdy Evandra wspomniała o eliksirach. Czy jakiś płyn mógł znajdować się w środku odłamka? Fantine potrząsnęła nim lekko, sprawdzając, czy coś w środku chlupoce, ale odpowiedziała jej jedynie cisza. Kryształ był twardy, miał stałą konsystencję jak klejnoty, które zdobiły ich palce czy uszy, gdy sięgały po biżuterię. - Nie będę teraz próbować, ale... - zastrzegła; nie ryzykowałaby tak w obecności bratowej. Już zdecydowały: tajemnicę tych dziwnych kryształów pozostawią Tristanowi, on będzie znał odpowiedź - albo pozna ją szybko. - To intrygujące - westchnęła lekko, zaciskając palce wokół emanującego ciepłem lodowego odłamka.
Skinęła lekko głową, poddając się gestom Evandry, gdy smukłe palce harfistki oplotły jej nadgarstek; zbyt długo trwały przy otwartej okiennicy, stąpały boso po chłodnej posadzce, poczuła, że marzną jej stopy. Zadrżała lekko, ruszając cichutko korytarzem w stronę komnat bratowej. - Z Evanem wszystko w porządku? Śpi spokojnie? - spytała z troską; niewiele wiedziała o niemowlętach, słyszała jedynie, że tak maleńki dzieci nie przesypiają całych nocy. Wiedziała też, że Evandra zdecydowała, by kołyska stała w jej komnatach, niepodobnie do większości lady, które oddawały dzieci pod opiekę piastunek i mamek, chcąc odzyskać energię po ciężkim doświadczeniu, jakim był poród. - Nie daje ci się we znaki? - spytała ostrożnie, ciekawa jak bratowa znosi te częste pobudki - sama sobie ich w tamtym momencie nie wyobrażała. - Pójdę z tobą i wezwę Prymulkę, aby przyniosła moją suknię - zadecydowała cicho, nie chcąc się rozdzielać; zostawienie chorej na serpentynę Evandry z kryształami, którym ufać nie mogły, wzbudzało w niej niepokój, nic zaś nie stało na przeszkodzie, by służba przyniosła suknię do jej komnat. Być może była ciut nadopiekuńcza, ale czy Evandra nie zdążyła do tego już przywyknąć? Fantine podejrzewała, że od najmłodszych lat roztaczano nad nią szczególną opiekę, a klosz pod którym się wychowywała był jeszcze ciaśniejszy, niż jej własny.
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
– Nie mam pojęcia – odpowiedziała na słowa Fantine, równie cicho, opuszkiem kciuka przesuwając po gładkiej powierzchni kryształu, jakby chciała zetrzeć z niego niewidzialną powłokę, strzegącą jego sekretów; oczywiście – bezskutecznie, odłamek nie reagował na dotyk inaczej niż tylko tym delikatnym, promieniującym ciepłem, od czasu do czasu mieniąc się błękitnym blaskiem. Co mogłoby się stać, jeżeli cisnęłyby nim o ziemię? Być może nic; a może uwolniłyby przez przypadek coś, z czym nie byłyby w stanie sobie poradzić. Nie mogły ryzykować, nie bez poprzedniego zbadania natury kryształów. – Powinnyśmy schować je w bezpieczne miejsce; gdzieś, gdzie na pewno dla nikogo nie będą stanowić zagrożenia – odparła, czując lekkie ukłucie ulgi, gdy Fantine zapewniła, że nie planowała testować działania odłamków już w tamtej chwili. Ona również była ciekawa, migocząca powierzchnia przyciągała jej spojrzenie i aż prosiła się o poświęcenie dłuższej chwili na zbadanie jej sekretów, ale wiedziała, że nie mogła rzucać na szali ani własnego zdrowia, ani tym bardziej zdrowia dziecka, które przysięgła sobie chronić – a które spało spokojnie tuż obok, za ścianą, kompletnie nieświadome, że wokół niego działy się rzeczy niezwykłe.
Chociaż opuściła komnaty zaledwie na kilka krótkich minut, to idąc z powrotem u boku Fantine, czuła już lekki niepokój; uśmiechnęła się jednak lekko, odsuwając go od siebie, tak, jak przez lata nauczyła się odsuwać wszystkie inne paranoiczne myśli: o nagłym ataku choroby w samym środku sabatu, o uwięzieniu jej na zawsze w szczelnych i bezpiecznych ścianach dworku na wyspie Wight, albo o tym, że serpentyna zabierze ją wcześniej, niż będzie miała okazję wziąć w ramiona swoje dziecko. – Dzisiaj nadzwyczaj spokojnie – odpowiedziała, zastanawiając się, czy nietypowe zjawisko mogło mieć z tym coś wspólnego; ona również czuła spokój – dziwny i nienaturalny, trudny do wytłumaczenia, ale dobry. – Przez ostatnie tygodnie nie – odpowiedziała; oczywiście, budziła się częściej niż zwykle, nie przesypiała też już całych nocy – ale czuła, że w innym wypadku i tak ze snu wyrywałby ją niepokój. – Mówią, że później może być trudniej – dodała niepewnie; to nie były jej doświadczenia, opierała się na radach przekazywanych jej przez innych.
– W porządku, dziękuję, Fantine – odparła, kiwając lekko głową, gdy siostra Tristana zadecydowała, by podążyć do komnat razem z nią. Być może tak rzeczywiście było lepiej, jej pokoje były bliżej – choć podejrzewała, że za tym pomysłem kryło się coś więcej; coś, co towarzyszyło jej od dziecka, stając się już tak nieodłącznym elementem jej świata, że przez większość czasu ledwie to zauważała.
| zt x2
Chociaż opuściła komnaty zaledwie na kilka krótkich minut, to idąc z powrotem u boku Fantine, czuła już lekki niepokój; uśmiechnęła się jednak lekko, odsuwając go od siebie, tak, jak przez lata nauczyła się odsuwać wszystkie inne paranoiczne myśli: o nagłym ataku choroby w samym środku sabatu, o uwięzieniu jej na zawsze w szczelnych i bezpiecznych ścianach dworku na wyspie Wight, albo o tym, że serpentyna zabierze ją wcześniej, niż będzie miała okazję wziąć w ramiona swoje dziecko. – Dzisiaj nadzwyczaj spokojnie – odpowiedziała, zastanawiając się, czy nietypowe zjawisko mogło mieć z tym coś wspólnego; ona również czuła spokój – dziwny i nienaturalny, trudny do wytłumaczenia, ale dobry. – Przez ostatnie tygodnie nie – odpowiedziała; oczywiście, budziła się częściej niż zwykle, nie przesypiała też już całych nocy – ale czuła, że w innym wypadku i tak ze snu wyrywałby ją niepokój. – Mówią, że później może być trudniej – dodała niepewnie; to nie były jej doświadczenia, opierała się na radach przekazywanych jej przez innych.
– W porządku, dziękuję, Fantine – odparła, kiwając lekko głową, gdy siostra Tristana zadecydowała, by podążyć do komnat razem z nią. Być może tak rzeczywiście było lepiej, jej pokoje były bliżej – choć podejrzewała, że za tym pomysłem kryło się coś więcej; coś, co towarzyszyło jej od dziecka, stając się już tak nieodłącznym elementem jej świata, że przez większość czasu ledwie to zauważała.
| zt x2
różo, tyś chora:
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
Evandra G. Rosier
Zawód : alchemiczka w smoczym rezerwacie w Kent, harfistka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
beauty is terror.
whatever we call beautiful,
we quiver before it.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
8 IV 1957
Pokraczna istota w milczeniu kierowała go ku wejściu. Od gładkich ścian holu obijały się odgłosy kroków. W tej jakże reprezentacyjnej przestrzeni nie czuł się dobrze, dla własnego spokoju mocniej ścisnął w dłoni elegancką tubę, która była ewidentnym dowodem na to, że nic jeszcze nie zostało przesądzone. Teraz trzymał przyszłości w swoich rękach – dosłownie i w przenośni – kiedy trzymał stanowczo zwinięty plik dokumentów, od których zależało tak wiele.
Nie tylko pogrążył się w ciszy dzielonej ze skrzatem, ale również we własnych myślach, już teraz analizując swoje możliwości. Szkicował różne warianty, spomiędzy szerokiego wachlarza znajomości wyciągał te najbardziej przydatne jednostki. Wiedział jednak, że nie może po cudzej rezydencji kroczyć zbyt swobodnie i oddawać się przy tym całkowicie swoim rozważaniom. Resztki czujności utrzymane nawet po zakończeniu rozmowy z nestorem pozwoliły mu usłyszeć odgłos kroków kolejnej osoby. Miękkie, pewne, niewymuszone. Ciemne spojrzenie szybko odnalazło kobiecą postać i nie przestało się jej przyglądać póki dystans pomiędzy nimi nie zmniejszył się na tyle, aby pozwolić sobie na powitanie. Przystanął gdzieś pośrodku długiego holu, nie bacząc na wyłupiaste oczy, w jakich łatwo można było dostrzec ponaglenie, choć pozbawione zuchwałości.
– Lady Melisande – wypowiedział jej imię z należytą starannością, jaka najlepiej mogła poświadczyć o szczerym szacunku. Wypływało z niego zadowolenie, ale nie mógł ukryć drobnego zaskoczenia z tego, że przyszło mu ją ujrzeć. Czy istniała możliwość, że wyszła mu naprzeciw? Wydawało mu się, że ta rozmowa, o jaką sam się dopraszał, będzie sprawą pomiędzy nim a Tristanem, jeszcze przez jakiś czas traktowana z dużą dozą ostrożności i dyskrecji. Kiedy jednak ujrzał smukłą sylwetkę damy, wobec której rozwinął rodzaj przywiązania, w jakim sam przez długi czas się gubił, szybko pożegnał się z pokładami cierpliwości. Choć przez wiele dni przygotowywał się na ten jeden wieczór, aby nie utracić swojego opanowania, na jego twarz mimowolnie wypłynął blady uśmiech. – Przybyłem w pewnej sprawie i miałem już wychodzić, ale… – zerknął na skrzata, dobrze wiedząc, że nie może pozwolić sobie przy dodatkowej parze uszu na zbyt wiele słów. – Czy mogę zamienić z tobą kilka zdań?
Pora nie była sprzyjająca, był tego świadom, jednak musiał skorzystać z tej sposobności, aby chociaż jedną dłuższą chwilę cieszyć się z towarzystwa Melisande. Od czasu ostatniego spotkania nie znalazł ani jednej okazji, aby móc z nią pomówić szczerze. Kiedy widzieli się w rezerwacie, skupiali się na swoich obowiązkach, zaś w Fantasmagorii ledwo udało im się naprostować dawne nieporozumienia. Tamtego wieczora nie pokazał się z najlepszej strony i nie tylko nie chciał o nim wspominać, co go pamiętać.
Pokraczna istota w milczeniu kierowała go ku wejściu. Od gładkich ścian holu obijały się odgłosy kroków. W tej jakże reprezentacyjnej przestrzeni nie czuł się dobrze, dla własnego spokoju mocniej ścisnął w dłoni elegancką tubę, która była ewidentnym dowodem na to, że nic jeszcze nie zostało przesądzone. Teraz trzymał przyszłości w swoich rękach – dosłownie i w przenośni – kiedy trzymał stanowczo zwinięty plik dokumentów, od których zależało tak wiele.
Nie tylko pogrążył się w ciszy dzielonej ze skrzatem, ale również we własnych myślach, już teraz analizując swoje możliwości. Szkicował różne warianty, spomiędzy szerokiego wachlarza znajomości wyciągał te najbardziej przydatne jednostki. Wiedział jednak, że nie może po cudzej rezydencji kroczyć zbyt swobodnie i oddawać się przy tym całkowicie swoim rozważaniom. Resztki czujności utrzymane nawet po zakończeniu rozmowy z nestorem pozwoliły mu usłyszeć odgłos kroków kolejnej osoby. Miękkie, pewne, niewymuszone. Ciemne spojrzenie szybko odnalazło kobiecą postać i nie przestało się jej przyglądać póki dystans pomiędzy nimi nie zmniejszył się na tyle, aby pozwolić sobie na powitanie. Przystanął gdzieś pośrodku długiego holu, nie bacząc na wyłupiaste oczy, w jakich łatwo można było dostrzec ponaglenie, choć pozbawione zuchwałości.
– Lady Melisande – wypowiedział jej imię z należytą starannością, jaka najlepiej mogła poświadczyć o szczerym szacunku. Wypływało z niego zadowolenie, ale nie mógł ukryć drobnego zaskoczenia z tego, że przyszło mu ją ujrzeć. Czy istniała możliwość, że wyszła mu naprzeciw? Wydawało mu się, że ta rozmowa, o jaką sam się dopraszał, będzie sprawą pomiędzy nim a Tristanem, jeszcze przez jakiś czas traktowana z dużą dozą ostrożności i dyskrecji. Kiedy jednak ujrzał smukłą sylwetkę damy, wobec której rozwinął rodzaj przywiązania, w jakim sam przez długi czas się gubił, szybko pożegnał się z pokładami cierpliwości. Choć przez wiele dni przygotowywał się na ten jeden wieczór, aby nie utracić swojego opanowania, na jego twarz mimowolnie wypłynął blady uśmiech. – Przybyłem w pewnej sprawie i miałem już wychodzić, ale… – zerknął na skrzata, dobrze wiedząc, że nie może pozwolić sobie przy dodatkowej parze uszu na zbyt wiele słów. – Czy mogę zamienić z tobą kilka zdań?
Pora nie była sprzyjająca, był tego świadom, jednak musiał skorzystać z tej sposobności, aby chociaż jedną dłuższą chwilę cieszyć się z towarzystwa Melisande. Od czasu ostatniego spotkania nie znalazł ani jednej okazji, aby móc z nią pomówić szczerze. Kiedy widzieli się w rezerwacie, skupiali się na swoich obowiązkach, zaś w Fantasmagorii ledwo udało im się naprostować dawne nieporozumienia. Tamtego wieczora nie pokazał się z najlepszej strony i nie tylko nie chciał o nim wspominać, co go pamiętać.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie miała świadomości że Château Rose miało dziś gościa z rodu, który nader rzadko w nim witał - jeśli nie nigdy. Nie licząc oczywiście spotkania, które nie powinno nigdy się odbyć. Wieczory zrobiły się cieplejsze, a ona lubiła rodowe ogrody, z których rozpościerał się widok nie tylko na piękne kwiaty, ale też znajdujące się w dali klify. Zaklęcie chroniące przed skutkami atmosferycznymi, Claude który dogląda by niczego jej nie zabrakło i towarzystwo książki, oraz szczeniaka, którego prezentował jej Tristan było wystarczające. Przygotowywała się zresztą do podjęcia pewnych działań, które nie cierpiały zwłoki a możliwość skonfrontowania swoich myśli nie tylko z sobą, było jak zawsze pomoce. Przyszedł jednak czas, by powrócić do posiadłości, zbliżała się pora kolacji, a ta - niezależna od wszystkiego - należała zawsze do nich. Szczenię jeszcze nieporadnie dreptało obok jej nóg, czasem wyprzedzając, a czasem zostając chwilę w tyle. Dowiedziała się od brata, że to jeden z pierwszych miotów krzyżówki wilka z psem i była więcej niż rada, mając okazję obcować z tak niesamowitym okazem. Swobodne kroki odbijały się o posadzkę rezyndecji kiedy wędrowała korytarzem. Czerwona, zwiewna spódnica opinała się na nogach falując w ruchu. Jasna koszula była schludna i zapięta po ostatni guzik. Postawa nienaganna, plecy proste, a spojrzenie spokojnie. Słyszała, że ktoś się zbliża, ale nie spodziewała się spotkać kogoś innego, niźli jednego z członków rodziny. Z każdą chwilą, kiedy dzieląca sylwetki odległość zmniejszała się, Melisande rozpoznawała w Alpharda.
- Lordzie Black. - zatrzymała się w odpowiedniej odległości, prezentując nienaganne dygnięcie na usta wciągając łagodny uśmiech. Włosy spływały łagodnymi falami na ramionami. Błękitno stalowe tęczówki, tak podobne do jej brata zawisły na mężczyźnie, na jej dnie zakwitło rozbawienie, kiedy wypowiedział pierwsze ze słów. Patrzyła jak spogląda na skrzata przekrzywiając ledwie odrobinę głowę.
- Z tych słów wnioskuję, że tym razem postanowiłeś skorzystać z drzwi. - stwierdziła rozbawiona z początku nie odpowiadając do zadane przez niego pytanie. Zamiast tego odwołując się do dnia, kiedy to niby przypadkiem zjawił się w ich posiadłości i prawie nie poprosiła Prymulki, by ta zrzuciła go z klifu. Nic więc dziwnego, że ta patrzyła na niego z podejrzliwością przejmując nieufność owych panów, do tych, których czerń oblekła nie tylko w ubiorze, ale i nazwisku. Zerknęła za plecy jakby kontrolnie mierząc spojrzeniem odległość do drzwi, po czy ponownie skupiła na nim wzrok.
- Możesz. - zgodziła się z wspaniałomyślnością godną Rosiera. - Dajcie nam trochę przestrzeni. - zwróciła się do skrzatki i lokaja. Sama głową wskazując na wyjście, ku któremu zmierzał. Jej spojrzenie jak zawsze przyglądało się, tym razem łagodniej, mniej nachalnie oczekując na słowa, które zdawał się miał do powiedzenia.
- Lordzie Black. - zatrzymała się w odpowiedniej odległości, prezentując nienaganne dygnięcie na usta wciągając łagodny uśmiech. Włosy spływały łagodnymi falami na ramionami. Błękitno stalowe tęczówki, tak podobne do jej brata zawisły na mężczyźnie, na jej dnie zakwitło rozbawienie, kiedy wypowiedział pierwsze ze słów. Patrzyła jak spogląda na skrzata przekrzywiając ledwie odrobinę głowę.
- Z tych słów wnioskuję, że tym razem postanowiłeś skorzystać z drzwi. - stwierdziła rozbawiona z początku nie odpowiadając do zadane przez niego pytanie. Zamiast tego odwołując się do dnia, kiedy to niby przypadkiem zjawił się w ich posiadłości i prawie nie poprosiła Prymulki, by ta zrzuciła go z klifu. Nic więc dziwnego, że ta patrzyła na niego z podejrzliwością przejmując nieufność owych panów, do tych, których czerń oblekła nie tylko w ubiorze, ale i nazwisku. Zerknęła za plecy jakby kontrolnie mierząc spojrzeniem odległość do drzwi, po czy ponownie skupiła na nim wzrok.
- Możesz. - zgodziła się z wspaniałomyślnością godną Rosiera. - Dajcie nam trochę przestrzeni. - zwróciła się do skrzatki i lokaja. Sama głową wskazując na wyjście, ku któremu zmierzał. Jej spojrzenie jak zawsze przyglądało się, tym razem łagodniej, mniej nachalnie oczekując na słowa, które zdawał się miał do powiedzenia.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Ostatnio zmieniony przez Melisande Rosier dnia 13.08.20 16:45, w całości zmieniany 1 raz
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Czerwień spódnicy i biel koszuli zrobiły na nim wrażenie. Wyjątkowo, tak niepodobnie do siebie, skupił się na kolorystycznym zestawieniu ubioru damy. Obleczona właśnie w te barwy prezentowała się wspaniale, a jednak on zamierzał ograniczyć ją przez swoje egoistyczne pragnienie do nie tak szerokiej gamy granatów i czerni. Wypełniła go na jedną sekundę ogromna ulga, po której spiął się cały, poprawiając instynktownie wyprostowaną sylwetkę, gdy szlachcianka zdecydowała się przy nim zatrzymać. Powitała go na wskroś poprawnie, wypowiadając tytuł wraz z nazwiskiem i dygając lekko. Mogła go wyminąć z dumnie uniesionym czołem i nikt nie śmiałby mieć do niej o to pretensji. Równie dobrze mogła wypowiedzieć jego imię, na co sam się zdecydował wobec niej, ale na to też się nie zdecydowała. Jak miał w takim momencie nie wątpić w te wszystkie śmiał racje, które wysnuł odnośnie łączącej ich relacji?
Zbyt często w ciągu ostatnich tygodni wydawało mu się, że ich spotkanie na sabacie nigdy się nie zdarzyło, a było jedynie wymysłem jego wyobraźni. Niekiedy z kolei myślał, że tylko wspólny spacer po zielonym labiryncie w ostatni grudniowy wieczór był czymś prawdziwym. Zdjął przed nią maskę nie tylko na pokaz i udowodnił to później, gdy podczas konfrontacji w Fantasmagorii ujawnił motywy, którymi kierował się na początku. Wyznał prawdę, ale nie czuł się przez to pewniejszy. Nawet jeśli Melisande posłała mu teraz uśmiech z dozą sympatii, to tylko ona wiedziała, cóż on naprawdę znaczy.
– Wtedy nie miałem nawet możliwości zaanonsować swojego przybycia, ale nie żałuję tego – odpowiedział szczerze, nagle bardzo poważny i zdeterminowany. Przecież zmącił jej spokój, obdarł z prywatności, to jednak cieszył się, że dane było mu ujrzeć ją właśnie w tak bardzo osobistej odsłonie. Być może zrazi ją swoją postawą, ale nie potrafił zachować się inaczej. Dlaczego musiał się na nią natknąć w drodze do wyjścia?
Umożliwiła im pomówić swobodnie i Alphard poczynił pierwsze kroki w milczeniu, próbując zebrać się w sobie i zapanować nad swoimi emocjami, które nagle zapragnęły wypłynąć z niego prosto ku niej. Dręczyła go samą swoją obecnością. Umyślnie czy nie, to wciąż była dla niego udręka. Sam prosił rozmowę, a jeszcze przez chwilę nie potrafił wydusić z siebie słowa. Dopiero w połowie drogi zatrzymał się bez ostrzeżenia i spojrzał wprost nad nią, powstrzymując się od tego, aby nie spróbować chwycić jej w ramiona. Zacisnął za to dłonie w pięści.
– Już postanowiłem – wyrzucił z siebie stanowczo, wreszcie podejmując decyzję, aby znów wyjawić jej swoje powody. Musiał rzeczywiście być szalony, chcąc sięgnąć po coś nieosiągalnego, chyba właściwie nierealnego, lecz to nie było w stanie zmienić jego postanowienia. Pierwszą rozmowę z jej nestorem miał za sobą, więc dlaczego trudniej było powiedzieć wszystko właśnie jej? – Połechtam twoje ego, abyś ty bez skrupułów mogła zdeptać moją dumę – to była chwila, w której mogła zmienić wszystko. – Zamierzam wreszcie za tobą gonić niczym wygłodniały pies. Czyż nie jest to urocza perspektywa, milady? – nawiązał do wypowiedzianych przez siebie niegdyś słów, które się na nim właśnie mściły. W jego głosie pobrzmiewała frustracja, choć może jednak bardziej desperacja? Spoglądał na nią płomiennym spojrzeniem, tylko w ten sposób mogąc ją pochłonąć. To musiało się zmienić, chciał jak najszybciej móc jej dotykać, nazywać swoją.
Zbyt często w ciągu ostatnich tygodni wydawało mu się, że ich spotkanie na sabacie nigdy się nie zdarzyło, a było jedynie wymysłem jego wyobraźni. Niekiedy z kolei myślał, że tylko wspólny spacer po zielonym labiryncie w ostatni grudniowy wieczór był czymś prawdziwym. Zdjął przed nią maskę nie tylko na pokaz i udowodnił to później, gdy podczas konfrontacji w Fantasmagorii ujawnił motywy, którymi kierował się na początku. Wyznał prawdę, ale nie czuł się przez to pewniejszy. Nawet jeśli Melisande posłała mu teraz uśmiech z dozą sympatii, to tylko ona wiedziała, cóż on naprawdę znaczy.
– Wtedy nie miałem nawet możliwości zaanonsować swojego przybycia, ale nie żałuję tego – odpowiedział szczerze, nagle bardzo poważny i zdeterminowany. Przecież zmącił jej spokój, obdarł z prywatności, to jednak cieszył się, że dane było mu ujrzeć ją właśnie w tak bardzo osobistej odsłonie. Być może zrazi ją swoją postawą, ale nie potrafił zachować się inaczej. Dlaczego musiał się na nią natknąć w drodze do wyjścia?
Umożliwiła im pomówić swobodnie i Alphard poczynił pierwsze kroki w milczeniu, próbując zebrać się w sobie i zapanować nad swoimi emocjami, które nagle zapragnęły wypłynąć z niego prosto ku niej. Dręczyła go samą swoją obecnością. Umyślnie czy nie, to wciąż była dla niego udręka. Sam prosił rozmowę, a jeszcze przez chwilę nie potrafił wydusić z siebie słowa. Dopiero w połowie drogi zatrzymał się bez ostrzeżenia i spojrzał wprost nad nią, powstrzymując się od tego, aby nie spróbować chwycić jej w ramiona. Zacisnął za to dłonie w pięści.
– Już postanowiłem – wyrzucił z siebie stanowczo, wreszcie podejmując decyzję, aby znów wyjawić jej swoje powody. Musiał rzeczywiście być szalony, chcąc sięgnąć po coś nieosiągalnego, chyba właściwie nierealnego, lecz to nie było w stanie zmienić jego postanowienia. Pierwszą rozmowę z jej nestorem miał za sobą, więc dlaczego trudniej było powiedzieć wszystko właśnie jej? – Połechtam twoje ego, abyś ty bez skrupułów mogła zdeptać moją dumę – to była chwila, w której mogła zmienić wszystko. – Zamierzam wreszcie za tobą gonić niczym wygłodniały pies. Czyż nie jest to urocza perspektywa, milady? – nawiązał do wypowiedzianych przez siebie niegdyś słów, które się na nim właśnie mściły. W jego głosie pobrzmiewała frustracja, choć może jednak bardziej desperacja? Spoglądał na nią płomiennym spojrzeniem, tylko w ten sposób mogąc ją pochłonąć. To musiało się zmienić, chciał jak najszybciej móc jej dotykać, nazywać swoją.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie miała powodów, by odmówić jego prośbie. Kiedy zatrzymała się, czerwona spódnica zafalowała wokół stóp i opadła uspokajając się. Łagodne błękitno stalowe spojrzenie bez zawahania zawisło na twarzy mężczyzny stojącego obok. Broda zadarła się lekko ku górze. Twarz ubrana w swobodny, łagodny wyraz nie pokazywała niechęci czy czegoś więcej ponad chwilowym zdziwieniem. Nie znała wszystkich popleczników Czarnego Pana, jeśli jednak wędrował po korytarzach ich włości jako gość, nie zaś jako intruz logicznym było zakładać, że pozwolono im wejść na ich teren. Nie zamierzała więc tego kwestionować, a jedynie przyjąć do wiadomości. Od ich drugiego spotkania stawiała spokojne, wyważone kroki, które prowadziły ją w obranym wcześniej kierunku. Miał rację, a może sam w końcu zrozumiał, że popełnił błąd, kiedy nie docenił ją gdy pierwszy raz postanowił zamienić z nią kilka słów.
Minęło kilka miesięcy od czasu, kiedy znajdowali się w jednym pomieszczeniu razem z Deirdre. Kiedy Alphard poprzysiągł nie działać na niekorzyść rodu Rosierów, o czym wiedział jej brat. Jedna jaskółka wiosny nie czyniła - mawiali. Ale z drugiej strony, mogła być jej początkiem, czy też zwiastunem. Na wypowiedziane przez niego słowa zaśmiała się i pokręciła z rozbawieniem głową. Jej dłoń uniosła się, by na kilka chwil zacisnąć na jego przedramieniu.
- Nadal więc nie wiem, czy jesteś ryzykantem czy jedynie głupcem. - nawiązała do jednej z ich wcześniejszej rozmów posyłając w jego kierunku uśmiech, zabierając rękę, którą wskazała korytarz kierujący do wyjścia. Ruszyła wypowiadając słowa do służących, nie mając wątpliwości, że i Alphard podąży za nią. Tak jak była pewna, że i skrzatka nie spuści ich z wzroku, znajdując się jednak na tyle daleko, by zgodnie z prośbą Melisande pozostawić ich rozmowę możliwie prywatną. Splotła dłonie przed sobą, stawiając kolejne kroki, które odbijały się po posadzce roznosząc po obszernym korytarzu. Nie podejmowała sama jako pierwsza głosu, domniemując, że Alphard chciał poruszyć jakiś temat, skoro prosił ją o chwilę rozmowy. Cisza jej nie przeszkadzała, nie była dla niej niewygodna. Czekała, aż podda się impulsowi, emocji, temu samemu, który pchnął go do zatrzymania jej wcześniej. Kiedy jego stanął, zrobiła to i ona, zwracając się w jego stronę. Błękitno stalowe tęczówki ze spokojem lustrowały towarzyszącego jej mężczyznę, dostrzegając zaciskające się w pięści dłonie, z których uwagę przeniosła na jego twarz zwabiona pierwszymi słowami.
- Winnam więc pogratulować? - spytała przekrzywiając odrobinę głowę w prawą stronę. Nie rozplotła dłoni, nie zareagowała też w żaden inny sposób czekając. Jedna z brwi drgnęła, kiedy odezwał się ponownie, jednak nie pozwoliła jej pozostać w górze.
- To nie moje ego chcesz połechtać, tylko moją reakcję sprawdzić. - stwierdziła, jej niebieskie tęczówki wpatrywały się w ciemne oczy Alpharda stojącego przed nią. Twarz owiana łagodnością, niosła w sobie też coś z pewności. W kilku wypowiedzianych słowach znalazła powód jego wizyty, który teraz, gdy go zdradził nie był już sekretem. Nie wydawała się zaskoczona, czy zdumiona.
- Wreszcie? - powtórzyła jedno ze słów, pokręciła łagodnie głową nie odejmując od niego spojrzenia. Nie odpowiadając na zadane na końcu pytanie. - Nie Alphardzie, wreszcie zgodziłeś się ze sobą. Postanowiłeś, wybrałeś, podjąłeś działanie. - jej głowa pochyliła się do przodu, skinając w krótkim geście. - Ale czy dotrwasz do końca? - czy jesteś w stanie dojść tam, gdzie postanowiłeś. Zyskać to, czego zapragnąłeś? To mógł pokazać jedynie czas.
Minęło kilka miesięcy od czasu, kiedy znajdowali się w jednym pomieszczeniu razem z Deirdre. Kiedy Alphard poprzysiągł nie działać na niekorzyść rodu Rosierów, o czym wiedział jej brat. Jedna jaskółka wiosny nie czyniła - mawiali. Ale z drugiej strony, mogła być jej początkiem, czy też zwiastunem. Na wypowiedziane przez niego słowa zaśmiała się i pokręciła z rozbawieniem głową. Jej dłoń uniosła się, by na kilka chwil zacisnąć na jego przedramieniu.
- Nadal więc nie wiem, czy jesteś ryzykantem czy jedynie głupcem. - nawiązała do jednej z ich wcześniejszej rozmów posyłając w jego kierunku uśmiech, zabierając rękę, którą wskazała korytarz kierujący do wyjścia. Ruszyła wypowiadając słowa do służących, nie mając wątpliwości, że i Alphard podąży za nią. Tak jak była pewna, że i skrzatka nie spuści ich z wzroku, znajdując się jednak na tyle daleko, by zgodnie z prośbą Melisande pozostawić ich rozmowę możliwie prywatną. Splotła dłonie przed sobą, stawiając kolejne kroki, które odbijały się po posadzce roznosząc po obszernym korytarzu. Nie podejmowała sama jako pierwsza głosu, domniemując, że Alphard chciał poruszyć jakiś temat, skoro prosił ją o chwilę rozmowy. Cisza jej nie przeszkadzała, nie była dla niej niewygodna. Czekała, aż podda się impulsowi, emocji, temu samemu, który pchnął go do zatrzymania jej wcześniej. Kiedy jego stanął, zrobiła to i ona, zwracając się w jego stronę. Błękitno stalowe tęczówki ze spokojem lustrowały towarzyszącego jej mężczyznę, dostrzegając zaciskające się w pięści dłonie, z których uwagę przeniosła na jego twarz zwabiona pierwszymi słowami.
- Winnam więc pogratulować? - spytała przekrzywiając odrobinę głowę w prawą stronę. Nie rozplotła dłoni, nie zareagowała też w żaden inny sposób czekając. Jedna z brwi drgnęła, kiedy odezwał się ponownie, jednak nie pozwoliła jej pozostać w górze.
- To nie moje ego chcesz połechtać, tylko moją reakcję sprawdzić. - stwierdziła, jej niebieskie tęczówki wpatrywały się w ciemne oczy Alpharda stojącego przed nią. Twarz owiana łagodnością, niosła w sobie też coś z pewności. W kilku wypowiedzianych słowach znalazła powód jego wizyty, który teraz, gdy go zdradził nie był już sekretem. Nie wydawała się zaskoczona, czy zdumiona.
- Wreszcie? - powtórzyła jedno ze słów, pokręciła łagodnie głową nie odejmując od niego spojrzenia. Nie odpowiadając na zadane na końcu pytanie. - Nie Alphardzie, wreszcie zgodziłeś się ze sobą. Postanowiłeś, wybrałeś, podjąłeś działanie. - jej głowa pochyliła się do przodu, skinając w krótkim geście. - Ale czy dotrwasz do końca? - czy jesteś w stanie dojść tam, gdzie postanowiłeś. Zyskać to, czego zapragnąłeś? To mógł pokazać jedynie czas.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Hol
Szybka odpowiedź