Jadalnia
AutorWiadomość
Jadalnia
Niegdyś tętniąca życiem, zwłaszcza w porze obiadowej lub kolacyjnej, restauracja, dzisiaj jest zaledwie zbiorem kilku połamanych krzeseł i stolików. Wyraźnie została rozkradziona, a większość zapasów z tego miejsca zdążyła albo się popsuć, albo zwyczajnie skończyć. W rogu pomieszczenia można znaleźć szafę grającą, a tuż przy niej podwyższenie, które służyło za scenę. Wieczorami restauracja zamieniała się w doskonałe miejsce na hotelową potańcówkę. Porysowany nieco od kobiecych obcasów parkiet zdaje się skrzypieć z każdym wykonanym krokiem. Przejście do kuchni ma wyłamane drzwi. Gdzieniegdzie widać ślady krwi niewiadomego pochodzenia. A może to sok malinowy?
Aby przeszukać kuchnię, rzuć kością k6. Znajdujesz:
1 - spleśniały ser z dziurami
2 - pustą puszkę po sardynkach
3 - kilka ziemniaków
4 - pół butelki oleju
5 - kilogram soli
6 - nieotwartą butelkę drogiego wina
Aby przeszukać kuchnię, rzuć kością k6. Znajdujesz:
1 - spleśniały ser z dziurami
2 - pustą puszkę po sardynkach
3 - kilka ziemniaków
4 - pół butelki oleju
5 - kilogram soli
6 - nieotwartą butelkę drogiego wina
Lokacja zawiera kości.
Pomimo że pogoda zaczynała się zdecydowanie poprawiać, nie można było tego powiedzieć o nastrojach wśród czarodziejów. Mieszkający w hotelu Elizabeth Elphie był już rozpoznawalną figurą wcześniej, lecz po rozłamie Ministerstwa Magii ludzie zaczęli patrzeć na niego z dużą miarą dystansu. Nawet jego ulubiony piekarz nie rozmawiał z nim tak chętnie jak wcześniej. Z dnia na dzień po prostu przestał się odzywać. Niektórzy wiedzieli, że był funkcjonariuszem magicznej policji i bez większego kamuflowania się, unikali kontaktów z nim. Kilka dzieciaków obrzuciło go błotem, gdy szedł pewnego popołudnia uliczką i nikomu nie wadził. Pies Ministra usłyszał wtedy już któryś raz. Niekiedy nawet zataczający się pijacy, jakby otrzeźwiali na moment, by splunąć w jego stronę i rzucić to wyzwisko pod nosem. Urquart nie zamierzał w żaden sposób z nimi walczyć czy przekładać swoją rację, bo rozumiał, że się bali. On też się bał, chociaż wiedział, że niedługo ten strach miał się zwiększyć ze względu na zadanie, którego zamierzał się podjąć. Właśnie dlatego zaraz po akcji ratunkowej, która była małą rewolucją i kontratakiem do czystki zaserwowanej mieszkańcom Londynu przez Malfoya, spisał wiadomość do Dahlii. Nie był pewien, jakie dokładnie miała poglądy, ale z tego jak się wyrażała, nie była zwolenniczką aktualnego Ministra Magii. Zresztą... Martwił się o nią, chociaż wiedziałby, że pogardziłaby podobnym nastawieniem i wzięła go za mięczaka, ale gdy się zgodziła na spotkanie, nie mógł powstrzymać krótszego uderzenia serca. Oznaczało to, że bez względu na to, po której stronie stała, była bezpieczna. Mógł więc mierzyć się z odrzuceniem przez początkowo przyjaznych mieszkańców Cliodny, jednak nie tylko on był napiętnowany. Sąsiad z sąsiadem się od siebie odcinali, niektórzy się wyprowadzali, a po całym miasteczku rozsiane były oferty z miejscami na sprzedaż. Nic dziwnego. Można było się spodziewać takiej paniki — wielu miało rodziny w Londynie i chciało ukryć się z nimi jak najdalej. Póki jeszcze mogli. On jednak został na miejscu.
Zgodnie z wiadomością w liście czekał na Dahlię, chodząc od rana w okolicach hotelu, czasami do niego wracając, jedząc śniadanie, później obiad i znów wychodził na dwór. I tak ostatnio jego praca skupiała się na obserwacji określonych miejsc, a gdy przełożeni dowiedzieli się o tym, że mieszkał w Cliodnie, kazali mu kręcić się właśnie tam. Nie miał nic przeciwko, bo o ile zdawał sobie z tego sprawę, był jedynym funkcjonariuszem znajdującym się właśnie w miasteczku, dlatego mógł mieć działania pod kontrolą. I mógł odetchnąć, że nikt nie deptał mu po piętach, bo przecież wiedziałby. Sam robił to w pracy, dlatego zorientowanie się, że ktoś go śledził, byłoby bardzo proste. Oczywiście doszedł do niego list, że ma w trybie natychmiastowym zgłosić się do rejestracji różdżki, jeśli dalej chce być pracownikiem Ministerstwa Magii. Zamierzał się tego podjąć, wiedział, że to zrobi, ale wpierw chciał spotkać się z Dahlią. Po prostu... Czuł, że tak powinno być. Powinien był jej o tym powiedzieć. Dlatego też stał przed wejściem do hotelu, opierając się o mur budynku ze spuszczoną głową. Ssał truskawkowego lizaka, czekając na nią i widząc na brukowanej drodze, że powoli słońce chyliło się ku zachodowi. Kolejny przeżyty dzień w państwie pogrążonym w chaosie.
woke me from a dream
got me on my feet. And I won't waste my life, even when it's difficult. I'm done with the suffering. And I won't change myself when they tell me, "No"
Elphie Urquart
Zawód : robię za pomocnika latarnika
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
I would've followed all the way
No matter how far
I know when you go down
All your darkest roads
I would've followed all the way
To the graveyard
No matter how far
I know when you go down
All your darkest roads
I would've followed all the way
To the graveyard
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jestem uparta. Przeraźliwie, okrutnie, obrzydliwie uparta. Wystarczyłoby, żebym zjawiła się na progu chatki matki, żeby kobieta przyjęłaby mnie z otwartymi ramionami. Zawsze taka była. Nieustannie wierząca w ludzką dobroć, chociaż od ludzi dostała jedynie obelgi oraz dyskryminację na każdym kroku. Nie jestem taka jak ona. Nie, nie podziwiam jej w żaden sposób. To głupie i naiwne sądząc, że taka postawa przyniesie korzyści. Nie zgadzam się z nią i jej poglądami, nie pojmuję toku rozumowania. Czy to w tym przed laty zakochał się mój ojciec? W tym obrazku idiotycznej dobroci emanującej z delikatnej postury? Wolę myśleć, że nie. Miałabym wtedy dowód na to, że zrodziłam się z genów dwóch półgłówków nierozumiejących prostych zasad kierujących tym światem. Idylliczne wizje były dobre w wieku dziecięcym, gdy wszystko wydawało się proste lub ogromne, ale nigdy nie skomplikowane. Teraz życie tym właśnie jest - chaosem, plątaniną różnorakich nici powiązań, ciągiem przyczynowo-skutkowym. Żeby coś dostać najpierw należy ofiarować, bo oprócz wpierdolu nic nie dzieje się samo, nic nie jest darmowe. Im szybciej się to zrozumie, tym lepiej. Niestety, jest uparta - chyba mimowolnie została Meadowesem, mimo odmiennej krwi płynącej w żyłach. A może to jamajski temperament? Ciężko stwierdzić, nie znam zbyt wielu Jamajczyków. Właściwie to tylko ją.
Jednak udaje mi się ją przekonać. Argumentem siły, co prawda, ale wreszcie walizki zostają spakowane, a ona odpływa w siną dal do ojczyzny. Jeszcze zanim to szaleństwo rozkręca się na dobre. Nie jest łatwo załatwić bezpieczny rejs, ale twórcy świstoklików mają takie zatrzęsienie klientów, że chyba musiałybyśmy czekać dwa lata na naszą kolej. Czasem dobrze jest mieć parę długów wdzięczności. Zresztą, po co tutaj zostawać na siłę? Straciła nawet pracę, zaś kolor skóry wszystko utrudnia - może za granicą nie będzie opływać w luksusy, ale znajdzie się pod opieką rodziny. Będzie bezpieczna. Nie, żeby mi zależało… dobra, kurwa, zależy mi. Na szczęście nie aż tak, żeby płakać przy pożegnaniu czy rozckliwiać się nad tym, że zostaję sama w centrum nieokiełznanej entropii zdarzeń. Do Londynu nie mam już jak wrócić, nie będę rejestrować różdżki u tych pojebów. To znaczy, bardzo nie chcę, ale życie na własną rękę nie do końca mnie rozpieszcza. Dom, z którego uciekła, okazuje się ruiną, gdy z powrotem przekraczam jego próg. Więc naprawdę zostaję z niczym.
Łatwiej jest być bezdomnym w postaci kota. Nie, żebym kiedyś była bezdomnym człowiekiem, ale takie odnoszę wrażenie. W końcu od czasu do czasu spotykam osoby zachwycające się moją słodyczą, które z dobrego serca podrzucają mi jedzenie. Czy tak samo potraktowaliby Dahlię? Och, z pewnością nie. Zadamawiam się więc na śmietnikach, w krzakach i innych kryjówkach. Walizka z całym dobytkiem stoi za kulisami Parszywego, żeby chociaż jedną noc przespać w łóżku. Na więcej mnie nie stać.
Gdy nadlatuje list, wypada się ubrać, przeczesać trochę. Ale mimo starań i tak wyglądam jakby mnie ktoś wyjął psu z gardła. Zabawne. Widzę już tego dziwaka jak stoi przy wejściu, a ja jeszcze próbuję doprowadzić do ładu ubranie; włosy układam dłonią, ale te i tak stoją na wszystkie strony. Nie mam głowy do tego, żeby się pindrzyć, po co zresztą? Nie idę na randkę ani spotkanie służbowe, mogę mieć wszystko gdzieś. Nie, żebym dotąd nie miała. - Wow, powodzi się, widzę - kwituję markotnie, gdy znajduję się w zasięgu słuchu Urquarta. Podbródkiem wskazuję na lizaka. Już wszystkie zjadłam z tych nerwów, został mi posmak surowej ryby na języku. - Wchodzimy do środka czy co? - Tak, jak zawsze zachwycam ogładą oraz sympatyczną aurą, ale pieprzyć to, chciał gadać to gadajmy, chociaż dalej nie wiem dlaczego zwraca się z tym do mnie. Jestem ostatnią osobą, do której powinien napisać. Zatem dlaczego postanowiłam się zjawić? Nie wiem, może ciekawi mnie co jeszcze strawi ogień wojny, co jeszcze pochłonie piekło, co jeszcze zjebie się malowniczo. Jestem gotowa.
Jednak udaje mi się ją przekonać. Argumentem siły, co prawda, ale wreszcie walizki zostają spakowane, a ona odpływa w siną dal do ojczyzny. Jeszcze zanim to szaleństwo rozkręca się na dobre. Nie jest łatwo załatwić bezpieczny rejs, ale twórcy świstoklików mają takie zatrzęsienie klientów, że chyba musiałybyśmy czekać dwa lata na naszą kolej. Czasem dobrze jest mieć parę długów wdzięczności. Zresztą, po co tutaj zostawać na siłę? Straciła nawet pracę, zaś kolor skóry wszystko utrudnia - może za granicą nie będzie opływać w luksusy, ale znajdzie się pod opieką rodziny. Będzie bezpieczna. Nie, żeby mi zależało… dobra, kurwa, zależy mi. Na szczęście nie aż tak, żeby płakać przy pożegnaniu czy rozckliwiać się nad tym, że zostaję sama w centrum nieokiełznanej entropii zdarzeń. Do Londynu nie mam już jak wrócić, nie będę rejestrować różdżki u tych pojebów. To znaczy, bardzo nie chcę, ale życie na własną rękę nie do końca mnie rozpieszcza. Dom, z którego uciekła, okazuje się ruiną, gdy z powrotem przekraczam jego próg. Więc naprawdę zostaję z niczym.
Łatwiej jest być bezdomnym w postaci kota. Nie, żebym kiedyś była bezdomnym człowiekiem, ale takie odnoszę wrażenie. W końcu od czasu do czasu spotykam osoby zachwycające się moją słodyczą, które z dobrego serca podrzucają mi jedzenie. Czy tak samo potraktowaliby Dahlię? Och, z pewnością nie. Zadamawiam się więc na śmietnikach, w krzakach i innych kryjówkach. Walizka z całym dobytkiem stoi za kulisami Parszywego, żeby chociaż jedną noc przespać w łóżku. Na więcej mnie nie stać.
Gdy nadlatuje list, wypada się ubrać, przeczesać trochę. Ale mimo starań i tak wyglądam jakby mnie ktoś wyjął psu z gardła. Zabawne. Widzę już tego dziwaka jak stoi przy wejściu, a ja jeszcze próbuję doprowadzić do ładu ubranie; włosy układam dłonią, ale te i tak stoją na wszystkie strony. Nie mam głowy do tego, żeby się pindrzyć, po co zresztą? Nie idę na randkę ani spotkanie służbowe, mogę mieć wszystko gdzieś. Nie, żebym dotąd nie miała. - Wow, powodzi się, widzę - kwituję markotnie, gdy znajduję się w zasięgu słuchu Urquarta. Podbródkiem wskazuję na lizaka. Już wszystkie zjadłam z tych nerwów, został mi posmak surowej ryby na języku. - Wchodzimy do środka czy co? - Tak, jak zawsze zachwycam ogładą oraz sympatyczną aurą, ale pieprzyć to, chciał gadać to gadajmy, chociaż dalej nie wiem dlaczego zwraca się z tym do mnie. Jestem ostatnią osobą, do której powinien napisać. Zatem dlaczego postanowiłam się zjawić? Nie wiem, może ciekawi mnie co jeszcze strawi ogień wojny, co jeszcze pochłonie piekło, co jeszcze zjebie się malowniczo. Jestem gotowa.
play with the cat
g e t s c r a t c h e d
g e t s c r a t c h e d
Czarodziejskie miasteczko Cliodna dopiero budziło się ze snu, gdy Tom opuścił wnętrze Błędnego Rycerza i skierował się w kierunku niewielkiej kamienicy, w której czekało na niego zlecenie - tym razem do naprawy był magiczny portret, który zaczął kichać.
— Na Merlina! — poskarżyła się właścicielka obrazu, pani Hopkirk, gdy tylko Tom pojawił się w jej mieszkaniu. — Panie Genthon, bardzo proszę o pomoc. Mój Dyzio nie może przez to spać!
Dyziem okazał się stary, pomarszczony psidwak, a czarodziejem uwiecznionym na obrazie wyjątkowo odporny na zaklęcia alergik.
Dokończywszy zlecenie, Tom wstąpił jeszcze do miejscowego sklepu zoologicznego po karmę dla sów, a następnie skierował się główną uliczką w kierunku Hotelu "Elizabeth". Dochodziło południe, gdy pojawił się na miejscu.
Choć ostatnimi czasy mijał "Elizabeth" dość często (Cliodna pełna była czarodziejów i czarownic potrzebujących drobnej pomocy z zepsutymi czarodziejskimi przedmiotami) ostatni raz w hotelu był kilkanaście lat temu, razem z ojcem, którego wynajęto do naprawy schodów. Jak przez mgłę pamiętał wnętrza hotelu - zaczarowane obrazy, rzeźbione meble, zegar z wahadłem i wzory na podsadzce, które malowało światło wpadające do środka przez kolorowe witraże na oknach.
— Dzień dobry — przywitał się uprzejmie z recepcjonistą i ruszył w kierunku hotelowej restauracji.
Restauracyjna jadalnia przywitała go zapachem pieczywa, kawy i smażonych ziemniaków. W środku było dość tłoczno jak na tę porę dnia. Grupka czterech czarownic dyskutowała o czymś żarliwie, pochylając się nad czarodziejską mapą (Tom rozpoznał w niej mapę Norfolk), a siedzące obok starsze małżeństwo zajadało się puddingiem. Kształtna kelnerka uwijała się między stolikami, lewitując przed sobą filiżanki kawy. Nigdzie nie widział panny Maeve.
Zajął miejsce przy oknie, nieco z dala od innych. Za przysłoniętą czerwonymi firanami szybą widział płynące spokojnie po Tamizie statki.
Wyciągnął zza pazuchy list, który otrzymał od panny Maeve i położył go na stole. Po chwili wyciągnął też pomniejszony zaklęciem magiczny przybornik z narzędziami, który pamiętał jeszcze czasy jego ojca. Wytłoczone na wysłużonej, drewnianej pokrywie litery układały się w napis: "Czarodziejski Warsztat Genthona". Wyglądał dość profesjonalnie.
Jakieś tęsknoty się we mnie szamocą,
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Tom Genthon
Zawód : Złota rączka, właściciel "Czarodziejskiego Warsztatu Genthona"
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Kto pod kim zaklęcie rzuca, ten sam w siebie celuje.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Była mile zaskoczona szybką odpowiedzią młodego Genthona; może i naprawa radia nie była sprawą priorytetową, lecz nie chciałaby zanadto odkładać jej w czasie – wszak zależało jej na tym, by być na bieżąco nie tylko z najnowszymi wydaniami gazet, ale i w miarę możliwości śledzić audycje czarodziejskiej rozgłośni. Kto wie, kiedy znowu nadany zostanie specjalny komunikat, taki jak na przełomie marca i kwietnia, gdy doszło do rozłamu Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów, gdy robili wszystko, by ostrzec mieszkańców Londynu przed czystką. Próbowała uporać się z odmawiającym współpracy sprzętem na własną rękę, lecz nawet po kilkukrotnym rzuceniu Reparo odbiornik, który uratowała z rodzinnego domu, nadal nie spełniał swej funkcji. Z tego też powodu, dość szybko godząc się z przegraną, zdecydowała się na poszukanie pomocy u czarodziejów specjalizujących się w usuwaniu wszelkiego rodzaju usterek. Jak przez mgłę pamiętała wspominki ojca o śmierci starszego Genthona, pana Franka, dlatego też swój list skierowała do jego syna, który najwidoczniej przejął rodzinny biznes.
Nie była pewna, co kierowało Tomem – bo tak podobno miał na imię – gdy wspominał o możliwości wizyty w Kent. Domyślała się, że to tam mieszkał, lecz jeśli tak – czy nie obawiał się zapraszać nieznajomych w swe progi? Pokładał aż taką wiarę w nakładane na dom zabezpieczenia, nie lękał się przybierających na sile niepokojów…? Ona sama wolała dmuchać na zimne, zwłaszcza teraz, gdy nie tylko sprzeciwiła się obecnej władzy i odeszła z Ministerstwa Magii, ale i została wtajemniczona, choćby w niewielkim stopniu, w działania Zakonu Feniksa. Z tego też powodu obstawała przy pomyśle zobaczenia się na gruncie neutralnym, w Cliodnie.
Myślała, że na miejscu pojawi się jako pierwsza; zadbała o to, by opuścić mieszkanie odpowiednio wcześnie, a następnie, trzymając odbiornik pod pachą, teleportowała się na znajomą plażę, z której spacerkiem dostała się w okolice hotelu „Elizabeth”. Mimo to, gdy przekroczyła próg zadziwiająco gwarnej jadalni i ostrożnie rozglądając się dookoła zaczęła szukać wolnego miejsca, z którego mogłaby wypatrywać przybycia Genthona, prędko zrozumiała, że mężczyzna już na nią czeka. Dostrzegła przybornik pełen narzędzi, których funkcji nawet się nie domyślała, i litery układające się w nazwę warsztatu; o ile więc ktoś nie przejął ich korespondencji i nie postanowił podszywać się pod speca od napraw zepsutych czarodziejskich sprzętów, powinna być bezpieczna. – Panie Genthon – odezwała się cicho, gdy już skróciła dzielącą ich odległość, przystanęła nad zajmowanym przez niego stolikiem. Kątem oka dostrzegła leżący na blacie list, list spisany jej ręką. Złożyła usta w uprzejmym uśmiechu, odstawiając ciążący odbiornik obok; specjalnie go nie zmniejszała, wolała traktować radio jak znak rozpoznawczy. – Mam nadzieję, że nie czekał pan na mnie długo – dodała uprzejmie, uważnie obserwując twarz rozmówcy, choć była pewna, że wcale się nie spóźniła. Przytrzymała materiał kraciastej spódnicy, gdy zajmowała miejsce na wolnym, rozklekotanym krzesełku, następnie ulokowała niewielką torebkę na kolanach; wolała trzymać różdżkę pod ręką, tak na wszelki wypadek. Miała nadzieję, że ginęła w tłumie, że nikt nie miał rozpoznać w niej dawnej pracownicy Ministerstwa, która nagle, z dnia na dzień, przestała pojawiać się w pracy. W Cliodnie stawiła się pod własną twarzą, wpierw upewniła się jednak, by zmusić włosy do wydłużenia się i wygładzenia; zmiana była niewielka, niewinna, lecz mogła utrudnić rozpoznanie jej osobom, które nigdy nie spędzały w jej towarzystwie więcej czasu. – Jak pan myśli, ile może zająć naprawa? Czy zdążymy się w tym czasie napić kawy? – odezwała się po krótkiej chwili, badawczo spoglądając to na Toma, to na przyniesiony przez siebie sprzęt.
Nie była pewna, co kierowało Tomem – bo tak podobno miał na imię – gdy wspominał o możliwości wizyty w Kent. Domyślała się, że to tam mieszkał, lecz jeśli tak – czy nie obawiał się zapraszać nieznajomych w swe progi? Pokładał aż taką wiarę w nakładane na dom zabezpieczenia, nie lękał się przybierających na sile niepokojów…? Ona sama wolała dmuchać na zimne, zwłaszcza teraz, gdy nie tylko sprzeciwiła się obecnej władzy i odeszła z Ministerstwa Magii, ale i została wtajemniczona, choćby w niewielkim stopniu, w działania Zakonu Feniksa. Z tego też powodu obstawała przy pomyśle zobaczenia się na gruncie neutralnym, w Cliodnie.
Myślała, że na miejscu pojawi się jako pierwsza; zadbała o to, by opuścić mieszkanie odpowiednio wcześnie, a następnie, trzymając odbiornik pod pachą, teleportowała się na znajomą plażę, z której spacerkiem dostała się w okolice hotelu „Elizabeth”. Mimo to, gdy przekroczyła próg zadziwiająco gwarnej jadalni i ostrożnie rozglądając się dookoła zaczęła szukać wolnego miejsca, z którego mogłaby wypatrywać przybycia Genthona, prędko zrozumiała, że mężczyzna już na nią czeka. Dostrzegła przybornik pełen narzędzi, których funkcji nawet się nie domyślała, i litery układające się w nazwę warsztatu; o ile więc ktoś nie przejął ich korespondencji i nie postanowił podszywać się pod speca od napraw zepsutych czarodziejskich sprzętów, powinna być bezpieczna. – Panie Genthon – odezwała się cicho, gdy już skróciła dzielącą ich odległość, przystanęła nad zajmowanym przez niego stolikiem. Kątem oka dostrzegła leżący na blacie list, list spisany jej ręką. Złożyła usta w uprzejmym uśmiechu, odstawiając ciążący odbiornik obok; specjalnie go nie zmniejszała, wolała traktować radio jak znak rozpoznawczy. – Mam nadzieję, że nie czekał pan na mnie długo – dodała uprzejmie, uważnie obserwując twarz rozmówcy, choć była pewna, że wcale się nie spóźniła. Przytrzymała materiał kraciastej spódnicy, gdy zajmowała miejsce na wolnym, rozklekotanym krzesełku, następnie ulokowała niewielką torebkę na kolanach; wolała trzymać różdżkę pod ręką, tak na wszelki wypadek. Miała nadzieję, że ginęła w tłumie, że nikt nie miał rozpoznać w niej dawnej pracownicy Ministerstwa, która nagle, z dnia na dzień, przestała pojawiać się w pracy. W Cliodnie stawiła się pod własną twarzą, wpierw upewniła się jednak, by zmusić włosy do wydłużenia się i wygładzenia; zmiana była niewielka, niewinna, lecz mogła utrudnić rozpoznanie jej osobom, które nigdy nie spędzały w jej towarzystwie więcej czasu. – Jak pan myśli, ile może zająć naprawa? Czy zdążymy się w tym czasie napić kawy? – odezwała się po krótkiej chwili, badawczo spoglądając to na Toma, to na przyniesiony przez siebie sprzęt.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
— Panna Maeve — przywitał się Tom, gdy kobieta pojawiła się przy stoliku. Miała długie, ciemne włosy, które kontrastowały z jej jasną cerą; wyglądała na dość elegancką. Nie pamiętał, aby przedstawiała się nazwiskiem, nie chciał jednak od razu dopytywać. Niektórzy klienci bardzo dbali o swoją prywatność, a i on nauczył się, że im mniej wie, tym czasem lepiej. Pozostał więc przy samym imieniu. — Jest pani o czasie, to ja pojawiłem się trochę za szybko — odpowiedział z uśmiechem. — Mam nadzieję, że miała pani bezpieczną podróż? — spytał. Co prawda nie wiedział, czy kobieta mieszka w Cliodnie czy może wybrała to miasteczko jedynie ze względu na wygodę. Jednak nawet gdyby okazało się, że mieszkała w kamienicy obok hotelu - cóż, zawsze to jakaś podróż! Czekając na odpowiedź, Tom w międzyczasie ostrożnie przysunął do siebie radioodbiornik i obejrzał go ze wszystkich stron.
Jak pan myśli, ile może zająć naprawa? Czy zdążymy się w tym czasie napić kawy?
— Nie wiem jeszcze, co dokładnie mu dolega, ale myślę, że kawa to zawsze dobry pomysł, panno Maeve — odpowiedział i skinął uprzejmie na znajdującą się po drugiej stronie sali kelnerkę, zajętą obecnie sprzątaniem po poprzednich klientach. — W swoim liście wspomniała pani, że radio się zepsuło. Po prostu nie da się go włączyć czy oprócz tego dzieją się jeszcze jakieś inne rzeczy? — Radio nie ugryzło ani nie nakrzyczało na Toma, nie wydawało się też wrogo nastawione do samej właścicielki, która je tutaj przyniosła. Nie wiedział jednak, czy radio, na przykład, nie zmienia samo rozgłośni, nie komentuje niczego na głos lub nie jest zbyt hałaśliwe. Dlatego wolał dopytać.
Wzdrygnął się w duchu na wspomnienie radia, które próbował naprawić kilka miesięcy temu. Pani Morley, miła i urocza staruszka z Doliny Godryka, przyniosła mu stłuczony radioodbiornik, który kupiła za kilka sykli na pchlim targu. Jak się później okazało, radio było stłuczone nie bez powodu - za każdym razem, gdy się je włączało, zaczynało nucić smętne, usypiające melodie; mordercze kołysanki. Dobrze, że w porę się zorientował!
— Prawie można zapomnieć, że za oknem trwa wojna, prawda? — spytał Tom, rzucając wymowne spojrzenie na siedzący w jadalni tłum. Cóż, w rzeczywistości oni również tworzyli ten tłum - dwie osoby pochylone nad czarodziejskim radiem i toczące pogawędkę w restauracji, jak gdyby nigdy nic. Po chwili kelnerka pojawiła się przy ich stoliku, lewitując przed sobą pergamin i samopiszące pióro. Skrzywiła się nieco, widząc leżące na stoliku radio, jednak najwyraźniej uznała, że ani Tom ani Maeve nie wyglądają na takich, którzy chcieliby urządzić w restauracji hotelu "Elizabeth" niezapowiedziany koncert czy popołudnie ze słuchowiskiem.
— Co dla państwa? — spytała. — Dziś polecamy ciasto biszkoptowe i węgorze w galarecie.
Jak pan myśli, ile może zająć naprawa? Czy zdążymy się w tym czasie napić kawy?
— Nie wiem jeszcze, co dokładnie mu dolega, ale myślę, że kawa to zawsze dobry pomysł, panno Maeve — odpowiedział i skinął uprzejmie na znajdującą się po drugiej stronie sali kelnerkę, zajętą obecnie sprzątaniem po poprzednich klientach. — W swoim liście wspomniała pani, że radio się zepsuło. Po prostu nie da się go włączyć czy oprócz tego dzieją się jeszcze jakieś inne rzeczy? — Radio nie ugryzło ani nie nakrzyczało na Toma, nie wydawało się też wrogo nastawione do samej właścicielki, która je tutaj przyniosła. Nie wiedział jednak, czy radio, na przykład, nie zmienia samo rozgłośni, nie komentuje niczego na głos lub nie jest zbyt hałaśliwe. Dlatego wolał dopytać.
Wzdrygnął się w duchu na wspomnienie radia, które próbował naprawić kilka miesięcy temu. Pani Morley, miła i urocza staruszka z Doliny Godryka, przyniosła mu stłuczony radioodbiornik, który kupiła za kilka sykli na pchlim targu. Jak się później okazało, radio było stłuczone nie bez powodu - za każdym razem, gdy się je włączało, zaczynało nucić smętne, usypiające melodie; mordercze kołysanki. Dobrze, że w porę się zorientował!
— Prawie można zapomnieć, że za oknem trwa wojna, prawda? — spytał Tom, rzucając wymowne spojrzenie na siedzący w jadalni tłum. Cóż, w rzeczywistości oni również tworzyli ten tłum - dwie osoby pochylone nad czarodziejskim radiem i toczące pogawędkę w restauracji, jak gdyby nigdy nic. Po chwili kelnerka pojawiła się przy ich stoliku, lewitując przed sobą pergamin i samopiszące pióro. Skrzywiła się nieco, widząc leżące na stoliku radio, jednak najwyraźniej uznała, że ani Tom ani Maeve nie wyglądają na takich, którzy chcieliby urządzić w restauracji hotelu "Elizabeth" niezapowiedziany koncert czy popołudnie ze słuchowiskiem.
— Co dla państwa? — spytała. — Dziś polecamy ciasto biszkoptowe i węgorze w galarecie.
Jakieś tęsknoty się we mnie szamocą,
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Tom Genthon
Zawód : Złota rączka, właściciel "Czarodziejskiego Warsztatu Genthona"
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Kto pod kim zaklęcie rzuca, ten sam w siebie celuje.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uprzejmy uśmiech nie znikał jej z ust, gdy zajmowała wolne miejsce, niepostrzeżenie rozglądając się przy tym dookoła. Genthon był albo wygodnie taktowny, albo zwyczajnie nieostrożny – jeszcze nie wiedziała, które określenie pasowało do niego bardziej. Tak czy inaczej odczuwała wdzięczność, że chociażby nie próbował ciągnąć jej za język w kwestii nazwiska. Z jednej strony powinno mu być ono szczerze obojętne, przynajmniej dopóki miała pieniądze, by zapłacić za naprawę, z drugiej – czy naprawdę nie obawiał się, że ktoś w końcu spróbuje go oszukać? Wykorzystać? Skrzywdzić…? Mogła być każdym. Chcieć od niego wszystkiego. – Och, tak, przebiegła bez większych problemów. A pańska? – odpowiedziała grzecznie, odgarniając opadający na policzek kosmyk włosów, zaraz później splatając dłonie na podołku. Pamiętała, że w swym liście wspominał Kent. I dla niego była to swego rodzaju wyprawa. – Dziękuję, że zgodził się pan ze mną spotkać poza pańskim warsztatem – dodała, przestając wyglądać przez okno, wracając wzrokiem ku pokrytej zarostem twarzy siedzącego naprzeciwko czarodzieja. Zdawał jej się na swój sposób znajomy, lecz nic w tym szczególnie dziwnego. Musiała widzieć go dawno temu, w poprzednim życiu, w trakcie jednego ze spacerów na Pokątną, które odbywała w towarzystwie ojca. Czy jeszcze kiedykolwiek będą mogli przejść się tamtędy bez strachu…? Przez chwilę przyglądała się wprawnym, przemyślanym ruchom Toma w milczeniu, gdy tak ostrożnie obracał odbiornik, poznawał jego budowę. Sprawiał wrażenie, jakby wiedział, co robi. Ona zaś chciała wierzyć, że faktycznie miała do czynienia z synem Franka Genthona, nie zaś kimś, kto się jedynie pod niego podszywał, nie mogła jednak pozwolić sobie na brak rozwagi.
- Wspaniale – odparła, gdy nie odrzucił propozycji, do tego kącik jej ust drgnął w nieco szerszym uśmiechu; nie miała jeszcze czasu na poranną kawę. Dłonie wciąż trzymała na kolanach, pod blatem stolika; jedną z nich sięgała do wnętrza torebki, w której chowała różdżkę. – Niestety, nie jestem pewna w jakich okolicznościach przestało działać, to pamiątka po rodzicach. Kiedy próbowałam uruchomić je po raz pierwszy, pokrętła zaczęły żyć własnym życiem. Jak może się pan domyślać, skutkowało to problemami z głośnością, do tego sygnał co chwila się zmieniał. Myślałam, że uda mi się je naprawić zwykłym Reparo... – Zmarszczyła brwi, przelotnie przygryzając wargę. Nie lubiła nie rozumieć, nie radzić sobie z takimi problemami, jednak kto wie – może zdoła się czegoś nauczyć przyglądając się pracy specjalisty. – To jednak sprawiło, że odbiornik w ogóle przestał działać.
Żywo dyskutujące o czymś czarownice skutecznie odwracały od nich uwagę pozostałych gości, mimo to kelnerce nie umknął gest mężczyzny, już zmierzała w ich stronę. Wtedy jednak powiedział coś jeszcze, coś, co wybiło Maeve z rytmu. – Zapomnieć? – powtórzyła głucho, zamierając w bezruchu. Abstrakcja. Dopiero po chwili zrozumiała, co nim kierowało, do czego był to komentarz. W hotelu nie brakowało turystów, jadalnia wybrzmiewała radosnym gwarem; albo jeszcze nie rozumieli, co się działo, albo usilnie próbowali o tym nie myśleć. – Prawie, na kilka minut – dodała już łagodniej, ciszej; czasem żałowała, że nie padła ofiarą Obliviate, że nie zapomni o martwych, pustych oczach, które prześladowały ją w snach. Zawsze jednak koniec końców dochodziła do wniosku, że wolała pamiętać o wszystkich, którzy odeszli. – W takim razie poproszę kawałek wspomnianego ciasta i kawę z mlekiem, dziękuję – zwróciła się ku kelnerce, niewiele robiąc sobie z grymasu, który wygiął jej usta na widok radia. Nie robili nic złego.
- Wspaniale – odparła, gdy nie odrzucił propozycji, do tego kącik jej ust drgnął w nieco szerszym uśmiechu; nie miała jeszcze czasu na poranną kawę. Dłonie wciąż trzymała na kolanach, pod blatem stolika; jedną z nich sięgała do wnętrza torebki, w której chowała różdżkę. – Niestety, nie jestem pewna w jakich okolicznościach przestało działać, to pamiątka po rodzicach. Kiedy próbowałam uruchomić je po raz pierwszy, pokrętła zaczęły żyć własnym życiem. Jak może się pan domyślać, skutkowało to problemami z głośnością, do tego sygnał co chwila się zmieniał. Myślałam, że uda mi się je naprawić zwykłym Reparo... – Zmarszczyła brwi, przelotnie przygryzając wargę. Nie lubiła nie rozumieć, nie radzić sobie z takimi problemami, jednak kto wie – może zdoła się czegoś nauczyć przyglądając się pracy specjalisty. – To jednak sprawiło, że odbiornik w ogóle przestał działać.
Żywo dyskutujące o czymś czarownice skutecznie odwracały od nich uwagę pozostałych gości, mimo to kelnerce nie umknął gest mężczyzny, już zmierzała w ich stronę. Wtedy jednak powiedział coś jeszcze, coś, co wybiło Maeve z rytmu. – Zapomnieć? – powtórzyła głucho, zamierając w bezruchu. Abstrakcja. Dopiero po chwili zrozumiała, co nim kierowało, do czego był to komentarz. W hotelu nie brakowało turystów, jadalnia wybrzmiewała radosnym gwarem; albo jeszcze nie rozumieli, co się działo, albo usilnie próbowali o tym nie myśleć. – Prawie, na kilka minut – dodała już łagodniej, ciszej; czasem żałowała, że nie padła ofiarą Obliviate, że nie zapomni o martwych, pustych oczach, które prześladowały ją w snach. Zawsze jednak koniec końców dochodziła do wniosku, że wolała pamiętać o wszystkich, którzy odeszli. – W takim razie poproszę kawałek wspomnianego ciasta i kawę z mlekiem, dziękuję – zwróciła się ku kelnerce, niewiele robiąc sobie z grymasu, który wygiął jej usta na widok radia. Nie robili nic złego.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
— Moja również obyła się bez niespodzianek — odpowiedział. W milczeniu wysłuchał panny Maeve, która opisała mu zepsuty radioodbiornik. Miał kilka pomysłów, od zwykłego rozregulowania magii po czar konfundujący, ale najpierw musiał zbadać przedmiot dokładniej. Sięgnął więc po pomniejszony zaklęciem magiczny przybornik z narzędziami i, przywracając go do prawdziwych wymiarów, wyciągnął ze środka mały, nieco zniszczony przedmiot w kształcie wahadełka, na końcu którego znajdowała się mała przezroczysta gałka. Był to Podręczny Demaskator Zaklęć Nie Do Końca Naprawczych produkcji Carricka Creswella, pamiętający jeszcze czasy Franka Genthona. Podręczny demaskator dobrze sprawdzał się do wykrywania zwykłych zaklęć rzuconych na czarodziejskie przedmioty codziennego użytku. Nie radził sobie z trudniejszymi zaklęciami i zaawansowaną magią, ale do codziennej pracy w warsztacie nadawał się jak ulał. Zdarzało się bowiem, że czarodziej lub czarownica, zanim przynieśli przedmiot do naprawy, najpierw próbowali naprawić go na własną rękę, rzucając na niego różne zaklęcia, takie jak na przykład Reparo. Albo, że po prostu rzucili na nie zaklęcie, które je popsuło (co w tym przypadku chciał sprawdzić Tom), typu Confundus.
Przyłożył podręczny demaskator do pokrywy radioodbiornika i przez chwilę obserwował, jak maleńka gałka obraca się w lewo i prawo, a po chwili zmienia barwę na pomarańczową.
— Wygląda na to, że radio po prostu się rozregulowało — powiedział uprzejmym tonem i odłożył demaskator do przybornika z narzędziami. — To się zdarza, na przykład gdy jakiś czarodziejski przedmiot był od dłuższego czasu nieużywany — wyjaśnił. — Albo gdy wyczuje zmiany w otoczeniu, na przykład nowego właściciela — dodał i przypominał sobie słowa panny Maeve, że radio jest pamiątką po rodzicach. Miał nadzieję, że jej rodziców, kimkolwiek byli, ominęły wojenne nieszczęścia. Może wyjechali za granicę, tak jak on zrobił dziesięć lat temu? A może nie żyli, lecz odeszli w spokoju, dokładnie tak, jak odchodziło się w czasach, gdy świat był jeszcze normalny? Jakby się nad tym zastanowić, Frank Genthon miał dość łaskawą śmierć - rozchorował się już po wojnie mugoli, w której wziął udział, aby chronić swych sąsiadów. Teo również zginął za swoje ideały, jednak jego śmierć była okropniejsza. Wciąż pamiętał słowa Selmy Bridges z Oddziału Kontroli Magicznej Ministerstwa Magii: "Ciało i wszystkie przedmioty osobiste pańskiego brata spłonęły".
Dlatego gdy panna Maeve zastygła na moment, słysząc jego komentarz o zapominaniu o wojnie, uświadomił sobie, co właśnie powiedział - i poczuł się głupio.
— Proszę wybaczyć, nie miałem nic złego na myśli — powiedział. Obserwując toczące się w hotelowej restauracji życie przypomniał sobie rozmowę z panem Cleggiem, jednym z mugoli, którzy mieszkali w Reculver, niedaleko Toma. W czasie wojny mugolskie radia wciąż grały wesołą muzykę, kina wyświetlały filmy rozrywkowe (sącząc wojenną propagandę), ludzie brali śluby, mugolskie dzieci chodziły do szkoły, a gospoda w Reculver, choć zamieniła się w ruinę, działała niemal cały czas. Cóż, jeśli chodzi akurat o to, mugole chyba niczym nie różnili się od czarodziejów.
— Dla mnie będzie czarna kawa — odpowiedział kelnerce. — Ostatnim razem byłem w tym hotelu razem z ojcem, kilkanaście lat temu — powiedział, gdy pracownica restauracji oddaliła się, i sięgnął po przybornik z narzędziami. — Zostaliśmy wezwani do naprawy schodów. Pewnego dnia zbuntowały się i zaczęły zrzucać z siebie każdego, kto miał parszywy charakter — uśmiechnął się lekko pod nosem. Cóż, najwyraźniej od gości hotelu "Elizabeth" od zawsze wymagało się kultury i stosownego zachowania. — Często bywa pani w Cliodnie, panno Maeve? — zapytał po chwili. Wątpił, że usłyszy porywającą odpowiedź, wszak czarownica wydawała się być bardzo zachowawcza i ostrożna, jednak spróbować zawsze warto. Nie chciał naprawiać radia w zupełnej ciszy, choć oczywiście, jeśli jego klientka sobie tego życzy, dostosuje się do niej.
Przyłożył podręczny demaskator do pokrywy radioodbiornika i przez chwilę obserwował, jak maleńka gałka obraca się w lewo i prawo, a po chwili zmienia barwę na pomarańczową.
— Wygląda na to, że radio po prostu się rozregulowało — powiedział uprzejmym tonem i odłożył demaskator do przybornika z narzędziami. — To się zdarza, na przykład gdy jakiś czarodziejski przedmiot był od dłuższego czasu nieużywany — wyjaśnił. — Albo gdy wyczuje zmiany w otoczeniu, na przykład nowego właściciela — dodał i przypominał sobie słowa panny Maeve, że radio jest pamiątką po rodzicach. Miał nadzieję, że jej rodziców, kimkolwiek byli, ominęły wojenne nieszczęścia. Może wyjechali za granicę, tak jak on zrobił dziesięć lat temu? A może nie żyli, lecz odeszli w spokoju, dokładnie tak, jak odchodziło się w czasach, gdy świat był jeszcze normalny? Jakby się nad tym zastanowić, Frank Genthon miał dość łaskawą śmierć - rozchorował się już po wojnie mugoli, w której wziął udział, aby chronić swych sąsiadów. Teo również zginął za swoje ideały, jednak jego śmierć była okropniejsza. Wciąż pamiętał słowa Selmy Bridges z Oddziału Kontroli Magicznej Ministerstwa Magii: "Ciało i wszystkie przedmioty osobiste pańskiego brata spłonęły".
Dlatego gdy panna Maeve zastygła na moment, słysząc jego komentarz o zapominaniu o wojnie, uświadomił sobie, co właśnie powiedział - i poczuł się głupio.
— Proszę wybaczyć, nie miałem nic złego na myśli — powiedział. Obserwując toczące się w hotelowej restauracji życie przypomniał sobie rozmowę z panem Cleggiem, jednym z mugoli, którzy mieszkali w Reculver, niedaleko Toma. W czasie wojny mugolskie radia wciąż grały wesołą muzykę, kina wyświetlały filmy rozrywkowe (sącząc wojenną propagandę), ludzie brali śluby, mugolskie dzieci chodziły do szkoły, a gospoda w Reculver, choć zamieniła się w ruinę, działała niemal cały czas. Cóż, jeśli chodzi akurat o to, mugole chyba niczym nie różnili się od czarodziejów.
— Dla mnie będzie czarna kawa — odpowiedział kelnerce. — Ostatnim razem byłem w tym hotelu razem z ojcem, kilkanaście lat temu — powiedział, gdy pracownica restauracji oddaliła się, i sięgnął po przybornik z narzędziami. — Zostaliśmy wezwani do naprawy schodów. Pewnego dnia zbuntowały się i zaczęły zrzucać z siebie każdego, kto miał parszywy charakter — uśmiechnął się lekko pod nosem. Cóż, najwyraźniej od gości hotelu "Elizabeth" od zawsze wymagało się kultury i stosownego zachowania. — Często bywa pani w Cliodnie, panno Maeve? — zapytał po chwili. Wątpił, że usłyszy porywającą odpowiedź, wszak czarownica wydawała się być bardzo zachowawcza i ostrożna, jednak spróbować zawsze warto. Nie chciał naprawiać radia w zupełnej ciszy, choć oczywiście, jeśli jego klientka sobie tego życzy, dostosuje się do niej.
Jakieś tęsknoty się we mnie szamocą,
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Tom Genthon
Zawód : Złota rączka, właściciel "Czarodziejskiego Warsztatu Genthona"
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Kto pod kim zaklęcie rzuca, ten sam w siebie celuje.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skinęła mu krótko głową na znak, że dosłyszała jego odpowiedź; to dobrze, że podróżował bez większego problemu i bez strachu. Nie dopytywała jednak, czy do Cliodny dostał się na miotle, czy dzięki umiejętności teleportacji – nie chciała być wścibska. W tych czasach, czasach wojny i niepokoju, każdy wyraz zainteresowania, nawet i tego kurtuazyjnego, mógł zostać opacznie zrozumiany. Dlatego ograniczyła się do bladego uśmiechu, a później – uważnego, a przy tym nienachalnego obserwowania Genthona przy pracy. Nigdy wcześniej nie widziała takich narzędzi, a teraz, gdy już przybornik powrócił do swych normalnych rozmiarów, w końcu mogła się im trochę lepiej przyjrzeć. Z jej twarzy dało się wyczytać skupienie, próbowała domyślić się, co do czego służyło i co dokładniej zamierzał Tom. – Co to? – zapytała po chwili, wymownie spoglądając na trzymane przez niego wahadełko, nie tylko w celu podtrzymania rozmowy, ale i zaspokojenia niekłamanego zainteresowania procesem naprawy. Czy wymagał on znajomości numerologii? Wiedziała już, że wspomniana dziedzina magii była niezbędnie potrzebna do nakładania i rozbrajania pułapek, Tonks starał się przybliżyć jej ten temat w trakcie zabezpieczania antykwariatu. Czytała również pożyczone od niego książki, powoli nadrabiając zaległości, wciąż jednak czuła się dość niepewnie na tym naukowym gruncie. Gdyby nie podjęła pracy w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów, teraz najpewniej zakres jej umiejętności byłby zgoła inny. Jakby to było prowadzić własne badania…? I czy poszłaby w ślady ojca, specjalisty od magicznych stworzeń? Zmarszczyła brwi w reakcji na zmianę koloru gałki; stała się pomarańczowa, to dobrze, źle? – Rozregulowało? – powtórzyła, zaskoczona trywialnością problemu. Zganiła się również w myślach za chwilę rozkojarzenia, opuszczenia gardy. Genthon mógł wydawać się niegroźny, miły, lecz to nie gwarantowało bezpieczeństwa. Nie powinna pozwalać sobie na obdarowywaniem go kredytem zaufania, niezależnie od tego, jak sympatyczne i życzliwe robił na niej wrażenie. – Nie wiedziałam, że to może mieć wpływ na działania naszych sprzętów. Wychodzi na to, że oba powody mogą leżeć u źródła awarii radia – odpowiedziała powoli, bezwiednie poprawiając materiał ubranej na tę okazję koszuli. Minęło już kilka długich miesięcy, odkąd Kai pomógł rodzicom uciec do Rumunii. Od tamtego czasu odbiornik kurzył się w domu na obrzeżach miasta; może jednak powinna się cieszyć, że nikt go jeszcze nie ukradł, a znajdujący się w Londynie budynek wciąż był chroniony magicznymi zabezpieczeniami. Przez krótką chwilę próbowała przypomnieć sobie twarz Franka – czy Tom był do niego podobny? I czy przypadkiem nie miał jeszcze brata…? Brata, którego mogłaby kojarzyć z Ministerstwa? Wspomnienia zacierały się, mieszały. A skoro brakowało jej pewności, to milczała. Postanowiła jednak, że spróbuje sobie przypomnieć – chociażby dla zaspokojenia ciekawości.
Pokręciła krótko głową, na powrót składając usta w bladym, uprzejmym uśmiechu; nie sądziła, że mężczyzna zwróci uwagę na nieudolnie maskowane emocje. – Nic się nie stało, proszę się nie przejmować, panie Genthon – odpowiedziała szybko, w założeniu miękko, modulując głos tak, by brzmiał przyjemnie i uspokajająco. To nie jego zmartwienie. Ona zaś nie powinna obnosić się ze swoimi uczuciami, nawet jeśli niektóre rany wciąż były świeże i nie dawały o sobie zapomnieć choćby na chwilę. – Po prostu jestem zdania, że im dłużej wypiera się prawdę, tym większą robi się sobie krzywdę – dodała, bezwiednie bawiąc się kosmykiem włosów, a następnie odwróciła się ku kelnerce, dziwnie skrępowana własną wylewnością. Kiedy złożyli już zamówienie i na powrót zostali sami, w ciszy wysłuchała anegdoty rozmówcy. Potrafiła to sobie wyobrazić, schody, które żyły własnym życiem – nic dziwnego, że Genthonowie zostali pilnie wezwani do takiego przypadku. – Czy już wtedy pomagał pan ojcu? – zapytała, wznosząc wzrok znad radia, lokując go na twarzy Toma. Odchyliła się w krześle, w końcu zdejmując dłoń z kolan, układając ją na blacie stolika; kątem oka widziała powracającą do nich pracownicę hotelu lewitującą przed sobą dwie filiżanki z parującą kawą, do tego mały dzbanuszek z mlekiem i zamówiony przez nią kawałek ciasta. – Nie, niezbyt często. Ostatnio częściej, głównie jednak za sprawą dziwnych przypadków… – urwała, wracając pamięcią do tego dziwnego popołudnia, które spędziła w towarzystwie Louisa, a które powracało jako wyrzut sumienia, oblekało policzki rumieńcem. Odchrząknęła cicho, po czym dolała do swojej kawy mleka, wzniosła ją do ust, by zyskać choćby kilka chwil na uspokojenie skołatanych nerwów. – Nadrabiam w końcu zaległości, do tej pory większość czasu spędzałam w Londynie. Cliodna wydaje się być przyjemnym, wciąż spokojnym miejscem. A pan? Ma pan tutaj wielu klientów? – W miejscowości mieszkali sami czarodzieje, bardzo możliwe, że był stałym bywalcem tych okolic, strzelała jednak w ciemno.
Pokręciła krótko głową, na powrót składając usta w bladym, uprzejmym uśmiechu; nie sądziła, że mężczyzna zwróci uwagę na nieudolnie maskowane emocje. – Nic się nie stało, proszę się nie przejmować, panie Genthon – odpowiedziała szybko, w założeniu miękko, modulując głos tak, by brzmiał przyjemnie i uspokajająco. To nie jego zmartwienie. Ona zaś nie powinna obnosić się ze swoimi uczuciami, nawet jeśli niektóre rany wciąż były świeże i nie dawały o sobie zapomnieć choćby na chwilę. – Po prostu jestem zdania, że im dłużej wypiera się prawdę, tym większą robi się sobie krzywdę – dodała, bezwiednie bawiąc się kosmykiem włosów, a następnie odwróciła się ku kelnerce, dziwnie skrępowana własną wylewnością. Kiedy złożyli już zamówienie i na powrót zostali sami, w ciszy wysłuchała anegdoty rozmówcy. Potrafiła to sobie wyobrazić, schody, które żyły własnym życiem – nic dziwnego, że Genthonowie zostali pilnie wezwani do takiego przypadku. – Czy już wtedy pomagał pan ojcu? – zapytała, wznosząc wzrok znad radia, lokując go na twarzy Toma. Odchyliła się w krześle, w końcu zdejmując dłoń z kolan, układając ją na blacie stolika; kątem oka widziała powracającą do nich pracownicę hotelu lewitującą przed sobą dwie filiżanki z parującą kawą, do tego mały dzbanuszek z mlekiem i zamówiony przez nią kawałek ciasta. – Nie, niezbyt często. Ostatnio częściej, głównie jednak za sprawą dziwnych przypadków… – urwała, wracając pamięcią do tego dziwnego popołudnia, które spędziła w towarzystwie Louisa, a które powracało jako wyrzut sumienia, oblekało policzki rumieńcem. Odchrząknęła cicho, po czym dolała do swojej kawy mleka, wzniosła ją do ust, by zyskać choćby kilka chwil na uspokojenie skołatanych nerwów. – Nadrabiam w końcu zaległości, do tej pory większość czasu spędzałam w Londynie. Cliodna wydaje się być przyjemnym, wciąż spokojnym miejscem. A pan? Ma pan tutaj wielu klientów? – W miejscowości mieszkali sami czarodzieje, bardzo możliwe, że był stałym bywalcem tych okolic, strzelała jednak w ciemno.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
— Och, to Podręczny Demaskator Zaklęć Nie Do Końca Naprawczych Carricka Creswella — odpowiedział. — Potrafi wykryć, czy na przedmiot rzucono jakieś zaklęcie, które je zepsuło. Oczywiście nie radzi sobie z zaawansowaną magią i klątwami, ale przy prostszych czarach jest jak znalazł — wyjaśnił. — Pamięta jeszcze czasy mojego ojca. O, widzi pani?
Uśmiechnął się lekko, podsuwając dłoń z demaskatorem nieco bliżej twarzy czarownicy i wskazując na zniszczoną, nagryzioną zębem czasu (albo zębem jakiegoś agresywnego mebla) metalową obwódkę wokół gałki.
Większość czarodziejskich narzędzi, które Frank Genthon pozostawił po sobie, była już wysłużona i nosiła na sobie ślady użytkowania, ale - dopóki działała - Tom nie widział w tym problemu. Była to też zresztą jakaś forma pamiątki. Oczywiście nie rozpamiętywał już ojca przy każdym wyciągnięciu przybornika z narzędziami, lecz korzystanie z rzeczy, które zostały po Franku Genthonie, w jakiś sposób sprawiało, że Tom rzadziej roztrząsał, czy jego powrót z Francji do Anglii był słuszny czy nie. Wydawało się, że przejęcie rodzinnego interesu było mu pisane od zawsze: choć Frank Genthon miał dwóch synów, to jednak Tom najczęściej pomagał mu w warsztacie, i to Tom odbudował wszystko od zera po jego śmierci. Z drugiej strony jednak, czy pochłonięta wojną Anglia rzeczywiście potrzebowała specjalisty od zepsutych radioodbiorników, rozbieganych krzeseł, szalonych imbryków, niepokornych latających dywanów i schodów, które nagle zbuntowały się i zaczęły podrzucać czarodziejów na swych stopniach?
„Im dłużej wypiera się prawdę, tym większą robi się sobie krzywdę”, usłyszał, pochylony nad czarodziejskim radiem. Uśmiechnął się do siebie blado, zastanawiając się przez moment nad słowami czarownicy. Tom miał wrażenie, że świat podzielił się na kilka mniejszych światów, które egzystowały równolegle, co jakiś czas zderzając się i kotłując ze sobą. Niemal codziennie spotykał się z jakimiś czarownicami i czarodziejami, od Cumberland po Hampshire i Kornwalię. Widział, że jedni z nich próbowali żyć tak, jakby wojny nie było wcale. Z uśmiechem na twarzy proponowali mu herbatę i opowiadali historie z życia, gdy naprawiał im stare czarodziejskie szafy, lustra i obrazy. Drudzy stali się ostrożni i zachowawczy, nie lekceważąc panującego dookoła zagrożenia. Obserwowali go uważnie, niewiele mówili, czasem nie wpuszczali go do swych domów, a nawet nie pojawiali się wcale, zostawiając mu tylko przedmiot w jakiejś skrytce na pustkowiu. Trzeci lawirowali pomiędzy jednym a drugim, w zależności od doniesień radiowych i życiowej passy. Byli jeszcze czwarci, żyjący poza czarodziejską Anglią. On sam nie wiedział, do którego świata należał. Czy tak naprawdę wrócił już tu na dobre i powinien przestawić się na wojenną rzeczywistość czy wciąż żył wspomnieniami sprzed lat, wierząc, że obecny etap jest tylko przejściowy?
Pochylony nad radioodbiornikiem, kątem oka uchwycił moment, w którym panna Maeve bawiła się kosmykiem ciemnych włosów, zanim nie odwróciła się w stronę kelnerki. Odnosił wrażenie, że czarownica zderzyła się z okropnościami wojny, choć bardzo starała się trzymać gardę. Co mogło ją spotkać? Nie miał jednak odwagi (a tym bardziej nie czuł, aby było to odpowiednie) aby pytać. Gdy kelnerka postawiła na stole kawy i ciasto, Tom skinął głową w podziękowaniu i sięgnął po filiżankę.
— Ma pani rację. Cliodna bardzo przypomina mi Hogsmeade — uśmiechnął się lekko i upił łyk kawy. — I tak, rzeczywiście jest tu sporo czarownic i czarodziejów, którzy potrzebują drobnych napraw. Nikt raczej nie chce wychylać się poza wciąż w miarę bezpieczne miasteczko. Mało kto też zagląda do Londynu… Dzisiaj, zanim spotkałem się z panią, naprawiałem w Cliodnie stary czarodziejski portret — wyjaśnił. Odłożył filiżankę na stół i sięgnął po radio, przykładając różdżkę do odbiornika. Stuknął różdżką w obudowę, lecz nic się nie wydarzyło. Po chwili stuknął jeszcze raz, zmieniając zaklęcie, a z końca różdżki wyleciało kilka błękitnych iskier.
— Powiedziała pani wcześniej o dziwnych przypadkach... — zaryzykował, wracając do poprzednich słów czarownicy. Skoro sama zaczęła ten temat, to nie wydawało mu się niczym nieodpowiednim, jeśli spróbuje ją o to dopytać. — Jest pani łowczynią dziwnych przypadków czy pracuje jako…? — ...dziennikarka, detektyw, badaczka, auror? Nie dokończył, wolną przestrzeń pozostawiając na odpowiedź panny Maeve. Albo jej brak.
Uśmiechnął się lekko, podsuwając dłoń z demaskatorem nieco bliżej twarzy czarownicy i wskazując na zniszczoną, nagryzioną zębem czasu (albo zębem jakiegoś agresywnego mebla) metalową obwódkę wokół gałki.
Większość czarodziejskich narzędzi, które Frank Genthon pozostawił po sobie, była już wysłużona i nosiła na sobie ślady użytkowania, ale - dopóki działała - Tom nie widział w tym problemu. Była to też zresztą jakaś forma pamiątki. Oczywiście nie rozpamiętywał już ojca przy każdym wyciągnięciu przybornika z narzędziami, lecz korzystanie z rzeczy, które zostały po Franku Genthonie, w jakiś sposób sprawiało, że Tom rzadziej roztrząsał, czy jego powrót z Francji do Anglii był słuszny czy nie. Wydawało się, że przejęcie rodzinnego interesu było mu pisane od zawsze: choć Frank Genthon miał dwóch synów, to jednak Tom najczęściej pomagał mu w warsztacie, i to Tom odbudował wszystko od zera po jego śmierci. Z drugiej strony jednak, czy pochłonięta wojną Anglia rzeczywiście potrzebowała specjalisty od zepsutych radioodbiorników, rozbieganych krzeseł, szalonych imbryków, niepokornych latających dywanów i schodów, które nagle zbuntowały się i zaczęły podrzucać czarodziejów na swych stopniach?
„Im dłużej wypiera się prawdę, tym większą robi się sobie krzywdę”, usłyszał, pochylony nad czarodziejskim radiem. Uśmiechnął się do siebie blado, zastanawiając się przez moment nad słowami czarownicy. Tom miał wrażenie, że świat podzielił się na kilka mniejszych światów, które egzystowały równolegle, co jakiś czas zderzając się i kotłując ze sobą. Niemal codziennie spotykał się z jakimiś czarownicami i czarodziejami, od Cumberland po Hampshire i Kornwalię. Widział, że jedni z nich próbowali żyć tak, jakby wojny nie było wcale. Z uśmiechem na twarzy proponowali mu herbatę i opowiadali historie z życia, gdy naprawiał im stare czarodziejskie szafy, lustra i obrazy. Drudzy stali się ostrożni i zachowawczy, nie lekceważąc panującego dookoła zagrożenia. Obserwowali go uważnie, niewiele mówili, czasem nie wpuszczali go do swych domów, a nawet nie pojawiali się wcale, zostawiając mu tylko przedmiot w jakiejś skrytce na pustkowiu. Trzeci lawirowali pomiędzy jednym a drugim, w zależności od doniesień radiowych i życiowej passy. Byli jeszcze czwarci, żyjący poza czarodziejską Anglią. On sam nie wiedział, do którego świata należał. Czy tak naprawdę wrócił już tu na dobre i powinien przestawić się na wojenną rzeczywistość czy wciąż żył wspomnieniami sprzed lat, wierząc, że obecny etap jest tylko przejściowy?
Pochylony nad radioodbiornikiem, kątem oka uchwycił moment, w którym panna Maeve bawiła się kosmykiem ciemnych włosów, zanim nie odwróciła się w stronę kelnerki. Odnosił wrażenie, że czarownica zderzyła się z okropnościami wojny, choć bardzo starała się trzymać gardę. Co mogło ją spotkać? Nie miał jednak odwagi (a tym bardziej nie czuł, aby było to odpowiednie) aby pytać. Gdy kelnerka postawiła na stole kawy i ciasto, Tom skinął głową w podziękowaniu i sięgnął po filiżankę.
— Ma pani rację. Cliodna bardzo przypomina mi Hogsmeade — uśmiechnął się lekko i upił łyk kawy. — I tak, rzeczywiście jest tu sporo czarownic i czarodziejów, którzy potrzebują drobnych napraw. Nikt raczej nie chce wychylać się poza wciąż w miarę bezpieczne miasteczko. Mało kto też zagląda do Londynu… Dzisiaj, zanim spotkałem się z panią, naprawiałem w Cliodnie stary czarodziejski portret — wyjaśnił. Odłożył filiżankę na stół i sięgnął po radio, przykładając różdżkę do odbiornika. Stuknął różdżką w obudowę, lecz nic się nie wydarzyło. Po chwili stuknął jeszcze raz, zmieniając zaklęcie, a z końca różdżki wyleciało kilka błękitnych iskier.
— Powiedziała pani wcześniej o dziwnych przypadkach... — zaryzykował, wracając do poprzednich słów czarownicy. Skoro sama zaczęła ten temat, to nie wydawało mu się niczym nieodpowiednim, jeśli spróbuje ją o to dopytać. — Jest pani łowczynią dziwnych przypadków czy pracuje jako…? — ...dziennikarka, detektyw, badaczka, auror? Nie dokończył, wolną przestrzeń pozostawiając na odpowiedź panny Maeve. Albo jej brak.
Jakieś tęsknoty się we mnie szamocą,
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Tom Genthon
Zawód : Złota rączka, właściciel "Czarodziejskiego Warsztatu Genthona"
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Kto pod kim zaklęcie rzuca, ten sam w siebie celuje.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Chwytliwa nazwa – skomentowała, drgnął jej przy tym kącik ust. Nigdy nie słyszała o takim narzędziu, lecz przecież nic w tym dziwnego. Tata był niezwykle oddany swej naukowej pasji, pasji oscylującej wokół magicznych stworzeń, nie wyznawał się jednak na naprawach wykraczających poza rzucenie Reparo. Dlatego też gdy tylko coś przestawało działać jak należy i proste zaklęcie nie pomagało, od razu ruszał na Pokątną, by szukać ratunku u pana Genthona. Im dłużej o tym myślała, tym bardziej melancholijna się robiła; bezwiednie podążała śladami rodzica, nawet w tak błahej kwestii jak zepsute radio. Zaś czasy, w których mogła do woli przebywać w jego towarzystwie, wysłuchiwać kolejnych opowieści, bezpowrotnie minęły. Tak samo jak bezpowrotnie zniknął Caleb, zostawiając po sobie ziejącą pustką dziurę na ich rodzinnym portrecie. – Rozumiem. Czyli jest to pierwszy przyrząd, z którego pan korzysta, do wykrywania najprostszych usterek. A co by było, gdyby on zawiódł? Którego użyłby pan później? – podjęła temat, przenosząc wzrok z wysłużonego demaskatora, któremu przyglądała się bliżej, na skrzynkę za narzędziami Toma. Nie znała go, mogła źle oceniać pozory, które stwarzał, lecz wydawało jej się, że towarzysz lubi to, co robi. Wyobrażała sobie, że od dłuższego czasu pomagał w warsztacie, a przejęcie go po śmierci Franka traktował jak coś naturalnego. A może jednak nie było to takie proste? Może marzył o czymś zupełnie innym? O zwiedzaniu odległych krajów, poznawaniu nowych języków, obcowaniu ze smokami? Albo… o karierze gracza Quidditcha?
Słowa, które wypowiedziała, wprawiłyby w zadumę i ją samą, gdyby nie miała ostatnio – odkąd podążyła za swoimi przekonaniami i straciła pracę – wystarczająco dużo czasu na układanie sobie w głowie, co myśli o całej tej sytuacji. Obracała się wśród potrzebujących, uciekających ze stolicy lub próbujących dotrzeć do wciąż znajdujących się w niej bliskich. Szukających zaginionych krewniaków, drżących o własne zdrowie i życie, potrzebujących przez to kogoś, kto nałoży na ich mieszkania i domy choćby najprostsze zabezpieczenia. Poniekąd, czysto obiektywnie, rozumiała, że niektórym łatwiej było udawać, że wojna ich nie dotyczy, że konflikt na tle czystości krwi w końcu wygaśnie – lecz to dawało jedynie złudne poczucie bezpieczeństwa. Prędzej czy później zamieszki miały uprzykrzyć życie całej czarodziejskiej społeczności; brutalnie wedrzeć się do ich domów, wstrząsnąć nimi w posadach. Ile dzieci zostało osieroconych, odkąd bezprawnie piastujący stanowisko ministra Malfoy zarządził czystkę Londynu? Ilu porządnych czarodziejów zostało bez dachu nad głową, bez środków do życia? A ilu odważyło się stanąć w obronie niemagicznych – i zginęło przez to śmiercią tragiczną, odchodząc od zmysłów przez czarnomagiczne klątwy? Dlatego też uważała, że nie było już czasu na udawanie.
Nie mogła wiedzieć, na ile trafnie Tom odczyta jej niechciane, nieostrożne gesty, uparcie uspokajała się jednak myślą, że gdyby chciał się jej pozbyć albo wezwać funkcjonariuszy Ministerstwa, z pewnością już by to zrobił. Poczekała na kelnerkę, na niesione przez nią zamówienie, woląc kontynuować rozmowę, gdy ta już zniknie z ich pola widzenia. – Jak pan o tym wspomniał, to też dostrzegam to podobieństwo… Chociaż nie byłam w Hogsmeade, hm, chyba od czasów szkoły. Mam nadzieję, że nie zmieniło się jakoś bardzo – odezwała się cicho, odpowiadając rozmówcy podobnym uśmiechem. Przez głowę przemknęła jej myśl, że nie miała jeszcze okazji do prowadzenia takiej wymiany zdań, z jednej strony niezobowiązującej, z drugiej poruszającej temat wojny, lecz nie do końca wprost. – No tak, Londyn. Pewnie nie ma pan teraz dużego ruchu w warsztacie – odpowiedziała tym samym tonem głosu; nie musiał tam mieszkać, by odczuć na własnej skórze skutki czystki. Trudno byłoby jej uwierzyć, że Pokątna jeszcze kiedyś zacznie tętnić życiem, zwłaszcza w okresie wakacyjnym, gdy dzieciaki wyprawiały się tam na szkolne zakupy. – Czy mogę zapytać, co dolegało temu portretowi? – Uniosła wyżej brwi, ogniskując wzrok na twarzy Toma. Zaraz jednak spojrzała niżej, na jego różdżkę i na wydobywające się z niej iskry. Brała akurat kolejny łyk kawy, odganiając od siebie wspomnienie Louisa, gdy została zapytana o wspomniane chwilę wcześniej dziwne przypadki. Pokręciła krótko głową. – Obecnie nie pracuję, przynajmniej nie na stałe. Dlatego zdarza mi się bywać w wielu miejscach, również w Cliodnie… Ostatnim razem byłam tutaj, gdy dostałam tajemniczy list z prośbą o spotkanie, któremu nie potrafiłam odmówić – zakończyła z dziwnym błyskiem w oku, w formie objaśnienia. Do tej pory nie wiedziała, co nią wtedy powodowało. Czy to możliwe, by była pod wpływem amortencji...? O tym jednak nie miała zamiaru wspominać. Ani tym bardziej o swym niedawnym zawodzie.
Słowa, które wypowiedziała, wprawiłyby w zadumę i ją samą, gdyby nie miała ostatnio – odkąd podążyła za swoimi przekonaniami i straciła pracę – wystarczająco dużo czasu na układanie sobie w głowie, co myśli o całej tej sytuacji. Obracała się wśród potrzebujących, uciekających ze stolicy lub próbujących dotrzeć do wciąż znajdujących się w niej bliskich. Szukających zaginionych krewniaków, drżących o własne zdrowie i życie, potrzebujących przez to kogoś, kto nałoży na ich mieszkania i domy choćby najprostsze zabezpieczenia. Poniekąd, czysto obiektywnie, rozumiała, że niektórym łatwiej było udawać, że wojna ich nie dotyczy, że konflikt na tle czystości krwi w końcu wygaśnie – lecz to dawało jedynie złudne poczucie bezpieczeństwa. Prędzej czy później zamieszki miały uprzykrzyć życie całej czarodziejskiej społeczności; brutalnie wedrzeć się do ich domów, wstrząsnąć nimi w posadach. Ile dzieci zostało osieroconych, odkąd bezprawnie piastujący stanowisko ministra Malfoy zarządził czystkę Londynu? Ilu porządnych czarodziejów zostało bez dachu nad głową, bez środków do życia? A ilu odważyło się stanąć w obronie niemagicznych – i zginęło przez to śmiercią tragiczną, odchodząc od zmysłów przez czarnomagiczne klątwy? Dlatego też uważała, że nie było już czasu na udawanie.
Nie mogła wiedzieć, na ile trafnie Tom odczyta jej niechciane, nieostrożne gesty, uparcie uspokajała się jednak myślą, że gdyby chciał się jej pozbyć albo wezwać funkcjonariuszy Ministerstwa, z pewnością już by to zrobił. Poczekała na kelnerkę, na niesione przez nią zamówienie, woląc kontynuować rozmowę, gdy ta już zniknie z ich pola widzenia. – Jak pan o tym wspomniał, to też dostrzegam to podobieństwo… Chociaż nie byłam w Hogsmeade, hm, chyba od czasów szkoły. Mam nadzieję, że nie zmieniło się jakoś bardzo – odezwała się cicho, odpowiadając rozmówcy podobnym uśmiechem. Przez głowę przemknęła jej myśl, że nie miała jeszcze okazji do prowadzenia takiej wymiany zdań, z jednej strony niezobowiązującej, z drugiej poruszającej temat wojny, lecz nie do końca wprost. – No tak, Londyn. Pewnie nie ma pan teraz dużego ruchu w warsztacie – odpowiedziała tym samym tonem głosu; nie musiał tam mieszkać, by odczuć na własnej skórze skutki czystki. Trudno byłoby jej uwierzyć, że Pokątna jeszcze kiedyś zacznie tętnić życiem, zwłaszcza w okresie wakacyjnym, gdy dzieciaki wyprawiały się tam na szkolne zakupy. – Czy mogę zapytać, co dolegało temu portretowi? – Uniosła wyżej brwi, ogniskując wzrok na twarzy Toma. Zaraz jednak spojrzała niżej, na jego różdżkę i na wydobywające się z niej iskry. Brała akurat kolejny łyk kawy, odganiając od siebie wspomnienie Louisa, gdy została zapytana o wspomniane chwilę wcześniej dziwne przypadki. Pokręciła krótko głową. – Obecnie nie pracuję, przynajmniej nie na stałe. Dlatego zdarza mi się bywać w wielu miejscach, również w Cliodnie… Ostatnim razem byłam tutaj, gdy dostałam tajemniczy list z prośbą o spotkanie, któremu nie potrafiłam odmówić – zakończyła z dziwnym błyskiem w oku, w formie objaśnienia. Do tej pory nie wiedziała, co nią wtedy powodowało. Czy to możliwe, by była pod wpływem amortencji...? O tym jednak nie miała zamiaru wspominać. Ani tym bardziej o swym niedawnym zawodzie.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
— Och, wtedy spróbowałbym sprawdzić, czy na radio rzucono jakieś bardziej skomplikowane zaklęcie. Do tego służy ten miernik — odpowiedział, wyciągając z przybornika maleńki, bączkowaty przedmiot. — Pozwala zbadać, jak bardzo czarodziejski przedmiot jest naszprycowany magią… No a potem trzeba dojść, co to za magia. Oczywiście w przypadku czarnej magii musiałbym się skonsultować z jakimś łamaczem klątw — dodał. Był mile zaskoczony, że panna Maeve pyta go o szczegóły związane z naprawianiem czarodziejskich przedmiotów. Większości klientów nie obchodziło, w jaki sposób Tom naprawi im radio czy kufer - wystarczyło tylko, że to zrobi. Oczywiście rozumiał to i nie miał do nich pretensji. On też nie wypytywał w aptece, w jaki sposób powstaje eliksir pieprzowy, który właśnie kupuje. — Interesuje się pani czarodziejskimi naprawami, panno Maeve? — zapytał.
Choć tak naprawdę nic nie wiedział o czarownicy siedzącej naprzeciw niego, to sprawiała wrażenie osoby ciekawej otaczającego ją świata - no, a przynajmniej naprawą radia. Zauważył, że przyglądała się czarodziejskiemu przybornikowi i demaskatorowi Creswella. Być może robiła to też w ramach zabicia czasu (wszak była skazana na jego towarzystwo), z drugiej strony jednak… równie dobrze mogła przecież sięgnąć po jedno z czasopism leżących w restauracji lub wyjąć notes i zająć się swoimi sprawami.
— Portret zaczął… kichać — odpowiedział Tom z uśmiechem i pośpieszył z wyjaśnieniem: — Zaczęło się od tego, że właścicielka obrazu przygarnęła na starość psidwaka imieniem Dyzio. Jednak piesek, nie wiem właściwie dlaczego, nie spodobał się czarodziejowi uwiecznionemu na jednym z obrazków, które wisiały w mieszkaniu tej czarownicy. No i czarodziej z portretu wymyślił sobie, że zacznie udawać, że ma alergię na psią sierść, aby tylko właścicielka pozbyła się Dyzia — powiedział. Wiedział, że brzmi to absurdalnie, zwłaszcza w obliczu panującej dookoła wojny. On sam zdążył się już jednak uodpornić na komizm niektórych zleceń, które mu się trafiały. — Gdy prawda wyszła na jaw, skończyło się tym, że portret został po prostu magicznie wyciszony.
Sięgnął po filiżankę i napił się łyku kawy.
— Tajemniczy list? — zapytał. Panna Maeve sprawiała sympatyczne wrażenie, dlatego w pierwszym odruchu chciał powiedzieć, że odbieranie tajemniczych listów i pojawianie się na spotkaniach z nieznajomymi nie należały do najlepszych form rozrywki, jakie można sobie zagwarantować, zwłaszcza w czasach wojny, jednak w porę ugryzł się w język. Gdyby to powiedział, byłby hipokrytą. Oczywiście mógł przekonywać, że pojawianie się na spotkaniach z nieznajomymi było wpisane w specyfikę jego zawodu, ale, cóż, spotkania to spotkania. Niezależnie od tego, czy robi się to po to, aby naprawić zepsuty przedmiot, czy po coś innego.
W międzyczasie pokręcił delikatnie gałką radia, czekając na cichy szum lub dźwięki stacji radiowej. Niestety, głośniki milczały jak, o ironio, zaklęte. Wyjątkowo uparte radio, pomyślał Tom. Nie zrażał się jednak i znów przyłożył różdżkę do obudowy odbiornika, lecz tym razem użył innego zaklęcia. Po chwili ponownie sięgnął do gałki i przekręcił ją, a z radioodbiornika wydobył się ciche dźwięki piosenki. O ile Tom się nie mylił, był to kawałek Ricka Charliego i jego Zmiataczy? Eureka.
— Wygląda na to, że gotowe — powiedział i uśmiechnął się uprzejmie, odsuwając radio w kierunku jego właścicielki. — Wie pani, że mugole mają radia w samochodach? — zapytał już o wiele cichszym tonem niż zwykle i sięgnął po filiżankę z kawą, aby dopić resztę wystygłego płynu. — Samochody to ich środek transportu, coś jak Błędny Rycerz, ale są mniejsze, powolniejsze i w środku zmieszczą się tylko dwie osoby — wyjaśnił. — To tak, jakby miała pani zainstalowane radio… na przykład na miotle — wyszczerzył się.
Choć tak naprawdę nic nie wiedział o czarownicy siedzącej naprzeciw niego, to sprawiała wrażenie osoby ciekawej otaczającego ją świata - no, a przynajmniej naprawą radia. Zauważył, że przyglądała się czarodziejskiemu przybornikowi i demaskatorowi Creswella. Być może robiła to też w ramach zabicia czasu (wszak była skazana na jego towarzystwo), z drugiej strony jednak… równie dobrze mogła przecież sięgnąć po jedno z czasopism leżących w restauracji lub wyjąć notes i zająć się swoimi sprawami.
— Portret zaczął… kichać — odpowiedział Tom z uśmiechem i pośpieszył z wyjaśnieniem: — Zaczęło się od tego, że właścicielka obrazu przygarnęła na starość psidwaka imieniem Dyzio. Jednak piesek, nie wiem właściwie dlaczego, nie spodobał się czarodziejowi uwiecznionemu na jednym z obrazków, które wisiały w mieszkaniu tej czarownicy. No i czarodziej z portretu wymyślił sobie, że zacznie udawać, że ma alergię na psią sierść, aby tylko właścicielka pozbyła się Dyzia — powiedział. Wiedział, że brzmi to absurdalnie, zwłaszcza w obliczu panującej dookoła wojny. On sam zdążył się już jednak uodpornić na komizm niektórych zleceń, które mu się trafiały. — Gdy prawda wyszła na jaw, skończyło się tym, że portret został po prostu magicznie wyciszony.
Sięgnął po filiżankę i napił się łyku kawy.
— Tajemniczy list? — zapytał. Panna Maeve sprawiała sympatyczne wrażenie, dlatego w pierwszym odruchu chciał powiedzieć, że odbieranie tajemniczych listów i pojawianie się na spotkaniach z nieznajomymi nie należały do najlepszych form rozrywki, jakie można sobie zagwarantować, zwłaszcza w czasach wojny, jednak w porę ugryzł się w język. Gdyby to powiedział, byłby hipokrytą. Oczywiście mógł przekonywać, że pojawianie się na spotkaniach z nieznajomymi było wpisane w specyfikę jego zawodu, ale, cóż, spotkania to spotkania. Niezależnie od tego, czy robi się to po to, aby naprawić zepsuty przedmiot, czy po coś innego.
W międzyczasie pokręcił delikatnie gałką radia, czekając na cichy szum lub dźwięki stacji radiowej. Niestety, głośniki milczały jak, o ironio, zaklęte. Wyjątkowo uparte radio, pomyślał Tom. Nie zrażał się jednak i znów przyłożył różdżkę do obudowy odbiornika, lecz tym razem użył innego zaklęcia. Po chwili ponownie sięgnął do gałki i przekręcił ją, a z radioodbiornika wydobył się ciche dźwięki piosenki. O ile Tom się nie mylił, był to kawałek Ricka Charliego i jego Zmiataczy? Eureka.
— Wygląda na to, że gotowe — powiedział i uśmiechnął się uprzejmie, odsuwając radio w kierunku jego właścicielki. — Wie pani, że mugole mają radia w samochodach? — zapytał już o wiele cichszym tonem niż zwykle i sięgnął po filiżankę z kawą, aby dopić resztę wystygłego płynu. — Samochody to ich środek transportu, coś jak Błędny Rycerz, ale są mniejsze, powolniejsze i w środku zmieszczą się tylko dwie osoby — wyjaśnił. — To tak, jakby miała pani zainstalowane radio… na przykład na miotle — wyszczerzył się.
Jakieś tęsknoty się we mnie szamocą,
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Tom Genthon
Zawód : Złota rączka, właściciel "Czarodziejskiego Warsztatu Genthona"
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Kto pod kim zaklęcie rzuca, ten sam w siebie celuje.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zmarszczyła brwi, gdy rozmówca z chęcią odpowiedział na zadane pytanie, wskazał na kolejny z przyniesionych ze sobą przedmiotów. Przyjrzała mu się dokładnie, bączek wyglądał stosunkowo niepozornie, po czym pokiwała krótko głową. – Rozumiem. Mam nadzieję, że takie przypadki i konsultacje nie są na porządku dziennym – odpowiedziała cicho, po czym wsparła plecy o oparcie niewygodnego, twardego krzesła. Może to przejaw naiwności, a może ignorancji, nie przypuszczała jednak, że ktoś taki jak Genthon, zajmujący się naprawami, miewa do czynienia z czarną magią. Wydawało się to logiczne, przedmioty mogły być przecież psute na wiele różnych sposobów, również tak plugawych, mimo to nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiała. Musiał być niezwykle ostrożny, nawet w trakcie tak rutynowych działań, jeśli nie chciał stać się ofiarą jakiejś uciążliwej klątwy. Odruchowo złożyła usta w nieco wyraźniejszym uśmiechu, gdy Tom zapytał o zainteresowanie jego zajęciem. – Do tej pory nie miałam wielu okazji, by obserwować kogoś w trakcie takiej pracy. A przynajmniej od czasu, gdy byłam dużo młodsza, odwiedzałam warsztat pańskiego ojca. To jednak było dawno – wyjaśniła spokojnie, lekko, choć nie była w stanie wyzbyć się melancholii, która pojawiła się wraz z powracającymi wspomnieniami. Westchnęła cicho, zakładając za ucho kosmyk długich, puszczonych wolno włosów. – Poza tym, myślę, że nie bez powodu zostałam przydzielona do Ravenclawu. Chyba jestem trochę… Ciekawska. Dlatego niech mi pan wybaczy to przesłuchanie – dodała, dopiero teraz zdając sobie sprawę z faktu, że mogło mu to utrudniać działanie, rozpraszać. Lecz przecież nie wydawał się podejrzliwy czy zirytowany, raczej mile zaskoczony.
- Kichać? – powtórzyła po nim nie tylko po to, by wykazać się uwagą, ale i wyrazić niekłamane zdziwienie. Odkąd wyprowadziła się z rodzinnego domu, nie miała wiele do czynienia z magicznymi portretami. Ostatnim razem widziała te w letniej rezydencji Wrońskich, nie trwało to jednak długo. Zapomniała już, jacy niektórzy lokatorzy są… Pomysłowi. A może po prostu uciążliwi? Ujęła filiżankę w dłoń, by, z niedowierzaniem kręcąc głową, unieść ją wyżej, zanurzyć usta w życiodajnej kawie. – Niewiarygodne, dlaczego Dyzio – cóż za piękne imię! – miałby mu przeszkadzać? Właścicielka musiała być panu niezwykle wdzięczna za ratunek z opresji – dodała, gdy skończył już swą opowieść. Opowieść, która brzmiała zupełnie inaczej niż to, do czego przywykła. Portret udający alergię, nie żadne Szatańskie Pożogi, czystki, listy gończe. Nie żadne bezimienne trupy zalegające na ulicach czy przetrzymywani wbrew własnej woli, torturowani mugole.
Zdawała sobie sprawę z faktu, jak to wyglądało. Nieostrożnie, głupio. Kto w tych czasach ot tak stawiał się na wezwanie, w reakcji na list od… tajemniczego wielbiciela? Nie była wtedy sobą, tego jednak nie miała zamiaru mu mówić. Wszak sama nie do końca rozumiała, co się wtedy stało, dlaczego porzuciła rozsądek na rzecz schadzki z nieznajomym. Zaczęła jeść ciasto, w ten sposób chcąc kupić nieco więcej czasu na odpowiedź, żadna jednak nie wydawała się dobra. – Wiem, że czasy nie sprzyjają tego typu spotkaniom – zaczęła, ostrożnie dobierając słowa, powoli odkładając widelczyk na talerz; w pewien sposób czuła się zobligowana do wytłumaczenia się przez Genthonem. Nie była przecież postrzeloną ignorantką, nie chciała, by tak o niej myślał. By ktokolwiek tak o niej myślał. – To było jednak jakiś czas temu, zanim… Wszystko się skomplikowało – dodała. Z każdym tygodniem, miesiącem, wszystko stawało się coraz gorsze, coraz bardziej przytłaczające. Zaraz jednak temat rozmowy zszedł na odbiornik, może to i dobrze. – O, jest pan cudotwórcą – odezwała się, gdy po kolejnych zabiegach zepsute radio w końcu zaczęło odbierać jakąś stację, chyba nawet znała tę melodię. – Dziękuję za pomoc, gdyby nie pan, męczyłabym się z tym znacznie dłużej… Lub została zmuszona do kupna nowego odbiornika. – Odnalazła dłońmi sprzęt, powoli przesunęła go w swoją stronę; tak, by nie przeszkadzał ani jemu, ani jej w kończeniu kawy. Od razu sięgnęła też do torebki, w której miała sakiewkę z odliczoną wcześniej kwotą za naprawę. – Niech pan przeliczy, proszę, na wszelki wypadek – dodała, wyciągając ku niemu pobrzękujący cicho mieszek. Kiedy odezwał się znowu, znacznie ciszej, nieznacznie pochyliła się w jego stronę, by żadne słowo nie umknęło jej uwadze. – W… samochodach? – powtórzyła podobnym tonem głosu, konspiracyjnie, zachowując temat ich rozmowy w tajemnicy. Nie miała wiele do czynienia z mugolami, tym bardziej ich technologią. Kiedyś słyszała to słowo, łączyła je z mechanicznymi puszkami, które poruszały się ulicami Londynu – lecz to tyle. Unikała ich jak mogła, zwykle poruszając się po czarodziejskich częściach miasta, po czarodziejskich miejscowościach. – I czy te samochody potrafią takie rzeczy, jak Błędny Rycerz? – zapytała przy okazji; chociażby kurczyć się i zwiększać na zawołanie, by unikać kolizji. Wyglądał, jakby wiedział na ten temat trochę więcej od niej. – Może… Może to nie byłby taki zły pomysł. Długie loty są nudne – zawyrokowała na koniec, dopiero wtedy zmarszczka zdobiąca jej czoło wygładziła się.
- Kichać? – powtórzyła po nim nie tylko po to, by wykazać się uwagą, ale i wyrazić niekłamane zdziwienie. Odkąd wyprowadziła się z rodzinnego domu, nie miała wiele do czynienia z magicznymi portretami. Ostatnim razem widziała te w letniej rezydencji Wrońskich, nie trwało to jednak długo. Zapomniała już, jacy niektórzy lokatorzy są… Pomysłowi. A może po prostu uciążliwi? Ujęła filiżankę w dłoń, by, z niedowierzaniem kręcąc głową, unieść ją wyżej, zanurzyć usta w życiodajnej kawie. – Niewiarygodne, dlaczego Dyzio – cóż za piękne imię! – miałby mu przeszkadzać? Właścicielka musiała być panu niezwykle wdzięczna za ratunek z opresji – dodała, gdy skończył już swą opowieść. Opowieść, która brzmiała zupełnie inaczej niż to, do czego przywykła. Portret udający alergię, nie żadne Szatańskie Pożogi, czystki, listy gończe. Nie żadne bezimienne trupy zalegające na ulicach czy przetrzymywani wbrew własnej woli, torturowani mugole.
Zdawała sobie sprawę z faktu, jak to wyglądało. Nieostrożnie, głupio. Kto w tych czasach ot tak stawiał się na wezwanie, w reakcji na list od… tajemniczego wielbiciela? Nie była wtedy sobą, tego jednak nie miała zamiaru mu mówić. Wszak sama nie do końca rozumiała, co się wtedy stało, dlaczego porzuciła rozsądek na rzecz schadzki z nieznajomym. Zaczęła jeść ciasto, w ten sposób chcąc kupić nieco więcej czasu na odpowiedź, żadna jednak nie wydawała się dobra. – Wiem, że czasy nie sprzyjają tego typu spotkaniom – zaczęła, ostrożnie dobierając słowa, powoli odkładając widelczyk na talerz; w pewien sposób czuła się zobligowana do wytłumaczenia się przez Genthonem. Nie była przecież postrzeloną ignorantką, nie chciała, by tak o niej myślał. By ktokolwiek tak o niej myślał. – To było jednak jakiś czas temu, zanim… Wszystko się skomplikowało – dodała. Z każdym tygodniem, miesiącem, wszystko stawało się coraz gorsze, coraz bardziej przytłaczające. Zaraz jednak temat rozmowy zszedł na odbiornik, może to i dobrze. – O, jest pan cudotwórcą – odezwała się, gdy po kolejnych zabiegach zepsute radio w końcu zaczęło odbierać jakąś stację, chyba nawet znała tę melodię. – Dziękuję za pomoc, gdyby nie pan, męczyłabym się z tym znacznie dłużej… Lub została zmuszona do kupna nowego odbiornika. – Odnalazła dłońmi sprzęt, powoli przesunęła go w swoją stronę; tak, by nie przeszkadzał ani jemu, ani jej w kończeniu kawy. Od razu sięgnęła też do torebki, w której miała sakiewkę z odliczoną wcześniej kwotą za naprawę. – Niech pan przeliczy, proszę, na wszelki wypadek – dodała, wyciągając ku niemu pobrzękujący cicho mieszek. Kiedy odezwał się znowu, znacznie ciszej, nieznacznie pochyliła się w jego stronę, by żadne słowo nie umknęło jej uwadze. – W… samochodach? – powtórzyła podobnym tonem głosu, konspiracyjnie, zachowując temat ich rozmowy w tajemnicy. Nie miała wiele do czynienia z mugolami, tym bardziej ich technologią. Kiedyś słyszała to słowo, łączyła je z mechanicznymi puszkami, które poruszały się ulicami Londynu – lecz to tyle. Unikała ich jak mogła, zwykle poruszając się po czarodziejskich częściach miasta, po czarodziejskich miejscowościach. – I czy te samochody potrafią takie rzeczy, jak Błędny Rycerz? – zapytała przy okazji; chociażby kurczyć się i zwiększać na zawołanie, by unikać kolizji. Wyglądał, jakby wiedział na ten temat trochę więcej od niej. – Może… Może to nie byłby taki zły pomysł. Długie loty są nudne – zawyrokowała na koniec, dopiero wtedy zmarszczka zdobiąca jej czoło wygładziła się.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
— Och, pani również była w Ravenclawie? — zapytał, nawet nie kryjąc się z radością. Oczywiście nie miał nic przeciwko pozostałym domom w Hogwarcie (również, wbrew pozorom, Slytherinowi - głównie dzięki Francisowi Lestrange’owi i Lycusowi Malfoyowi, którzy okazali się być nie tacy źli), zawsze jednak najmilej było spotkać kogoś z Domu Kruka. Tom nie pamiętał jednak panny Maeve z Hogwartu. Być może była między nimi zbyt duża różnica wieku, albo winne było jego gapiostwo? — Lubiła pani zajęcia z profesor Dane? — zagaił więc z delikatnym błyskiem w oczach. Profesor Dane była dość sympatyczną, ale i niezwykle wymagającą nauczycielką zaklęć, która najwięcej wymagała właśnie od Krukonów. „Jeśli ktoś został przydzielony do domu Roweny Ravenclaw, to niech mu się nie wydaje, że Zadowalający będzie dla niego wystarczającą oceną na moich zajęciach”, powtarzała wciąż, a Tom wiele razy przekonał się, że niestety nie rzucała słów na wiatr.
Sięgnął po filiżankę i wypił łyk przyjemnie ciepłej kawy, na krótką chwilę (wciąż bowiem miał przed sobą do naprawy radio) przenosząc wzrok za okno, na płynące po Tamizie statki. Naprawdę wiele by dał, by móc cofnąć się o kilkanaście lat i znów znaleźć się na zamkowych korytarzach Szkoły Magii i Czarodziejstwa, zaspać na zajęcia z wróżbiarstwa, pójść na mecz Quidditcha, posiedzieć przez chwilę w Pokoju Wspólnym Krukonów lub wybrać się do biblioteki.
Tęsknił za tamtejszymi książkami. Choć w domu w Reculver miał ich dość sporo (w większości pozostawionych po ojcu lub bracie), to - ze względu na panującą w Anglii sytuację i to, że ledwie wiązał koniec z końcem - nie stać go było na zakup nowych. Tymczasem „Nowa teoria numerologii”, „Magiczne hieroglify i logogramy” oraz „Gdzie jest różdżka, jest i sposób” kusiły, i to bardzo. Dlatego co tylko mógł, starał się chociaż pożyczać od przyjaciół.
— Cała przyjemność po mojej stronie — uśmiechnął się więc, gdy w końcu udało mu się uporać z radiem, i z radością (której jednak starał się po sobie nie pokazywać) przyjął od panny Maeve sakiewkę z zapłatą. Nie potrzebował przeliczać kwoty; czarownica raczej nie wyglądała na kogoś, kto miałby próbować go oszukać.
— Niestety nie — pokręcił głową, zapytany o mugolskie samochody, gdy kobieta pochyliła się nad stołem w jego stronę. Kiedy oboje znaleźli się w nieco bliższej odległości niż wcześniej, Tom dostrzegł błękit jej oczu i niewielki pieprzyk pod nosem. — Nie są tak elastyczne. Nie potrafią zmieniać rozmiarów ani poruszać się tak szybko jak Błędny Rycerz… Nie mają też wpływu na otoczenie, bo to raczej one muszą uciekać przed stojącymi przy drodze ławkami, a nie ławki przed nimi — wyjaśnił z zamyśleniem, starając się nie zabrzmieć jak jakiś stary, fiksowany nauczyciel mugoloznawstwa. Mimo wszystko jednak w opinii Toma samochody, choć wydawały się bardziej ograniczone niż czarodziejskie środki lokomocji, niewątpliwie miały swój urok. Zaśmiał się cicho, słysząc komentarz czarownicy na temat długich lotów. — Racja, nigdy nie myślałem o tym w ten sposób — przyznał. — Wie pani… Moim zdaniem to bardzo ciekawe, że przed wprowadzeniem Międzynarodowego Kodeksu Tajności czarodzieje i mugole podróżowali tymi samymi środkami transportu, dorożkami i statkami. Choć oczywiście mieliśmy też miotły, teleportację i sieć Fiuu. A potem czarodzieje pozazdrościli mugolom samochodów, no i tak oto mamy Błędnego Rycerza — powiedział. — Och, no i nielegalne, latające motocykle pochowane w ogródkach — dodał wesoło, przypominając sobie jeden ze starych artykułów w „Proroku Codziennym”. Uśmiechnął się i bezradnie wzruszył ramionami. Nie do końca potrafił odnaleźć się w tym, co się teraz działo w Anglii.
Gdy dopił kawę do końca, odłożył filiżankę na stół i położył obok zapłatę dla restauracji. Po chwili sięgnął po magiczny przybornik z narzędziami i, pomniejszywszy go zaklęciem, włożył go do torby.
— Na mnie już czas, nie będę dłużej pani przeszkadzał — uśmiechnął się uprzejmie. — Niech radio dobrze pani służy. Gdyby w przyszłości znów coś się z nim działo, proszę po prostu spróbować rzucić „Reparo”, a jeśli to nie pomoże, to proszę dać znać — dodał. Powoli podniósł się z krzesła i sięgnął po torbę, mając zamiar skierować się do wyjścia. W tym samym momencie jednak zawahał się i spojrzał na czarownicę. — Jeśli pani chce, mogę odprowadzić panią kawałek, do Błędnego Rycerza, najbliższego kominka lub miejsca teleportacji — zaproponował. Czasy były podłe, a przezorny zawsze ubezpieczony. Nie chciał się jednak narzucać.
Sięgnął po filiżankę i wypił łyk przyjemnie ciepłej kawy, na krótką chwilę (wciąż bowiem miał przed sobą do naprawy radio) przenosząc wzrok za okno, na płynące po Tamizie statki. Naprawdę wiele by dał, by móc cofnąć się o kilkanaście lat i znów znaleźć się na zamkowych korytarzach Szkoły Magii i Czarodziejstwa, zaspać na zajęcia z wróżbiarstwa, pójść na mecz Quidditcha, posiedzieć przez chwilę w Pokoju Wspólnym Krukonów lub wybrać się do biblioteki.
Tęsknił za tamtejszymi książkami. Choć w domu w Reculver miał ich dość sporo (w większości pozostawionych po ojcu lub bracie), to - ze względu na panującą w Anglii sytuację i to, że ledwie wiązał koniec z końcem - nie stać go było na zakup nowych. Tymczasem „Nowa teoria numerologii”, „Magiczne hieroglify i logogramy” oraz „Gdzie jest różdżka, jest i sposób” kusiły, i to bardzo. Dlatego co tylko mógł, starał się chociaż pożyczać od przyjaciół.
— Cała przyjemność po mojej stronie — uśmiechnął się więc, gdy w końcu udało mu się uporać z radiem, i z radością (której jednak starał się po sobie nie pokazywać) przyjął od panny Maeve sakiewkę z zapłatą. Nie potrzebował przeliczać kwoty; czarownica raczej nie wyglądała na kogoś, kto miałby próbować go oszukać.
— Niestety nie — pokręcił głową, zapytany o mugolskie samochody, gdy kobieta pochyliła się nad stołem w jego stronę. Kiedy oboje znaleźli się w nieco bliższej odległości niż wcześniej, Tom dostrzegł błękit jej oczu i niewielki pieprzyk pod nosem. — Nie są tak elastyczne. Nie potrafią zmieniać rozmiarów ani poruszać się tak szybko jak Błędny Rycerz… Nie mają też wpływu na otoczenie, bo to raczej one muszą uciekać przed stojącymi przy drodze ławkami, a nie ławki przed nimi — wyjaśnił z zamyśleniem, starając się nie zabrzmieć jak jakiś stary, fiksowany nauczyciel mugoloznawstwa. Mimo wszystko jednak w opinii Toma samochody, choć wydawały się bardziej ograniczone niż czarodziejskie środki lokomocji, niewątpliwie miały swój urok. Zaśmiał się cicho, słysząc komentarz czarownicy na temat długich lotów. — Racja, nigdy nie myślałem o tym w ten sposób — przyznał. — Wie pani… Moim zdaniem to bardzo ciekawe, że przed wprowadzeniem Międzynarodowego Kodeksu Tajności czarodzieje i mugole podróżowali tymi samymi środkami transportu, dorożkami i statkami. Choć oczywiście mieliśmy też miotły, teleportację i sieć Fiuu. A potem czarodzieje pozazdrościli mugolom samochodów, no i tak oto mamy Błędnego Rycerza — powiedział. — Och, no i nielegalne, latające motocykle pochowane w ogródkach — dodał wesoło, przypominając sobie jeden ze starych artykułów w „Proroku Codziennym”. Uśmiechnął się i bezradnie wzruszył ramionami. Nie do końca potrafił odnaleźć się w tym, co się teraz działo w Anglii.
Gdy dopił kawę do końca, odłożył filiżankę na stół i położył obok zapłatę dla restauracji. Po chwili sięgnął po magiczny przybornik z narzędziami i, pomniejszywszy go zaklęciem, włożył go do torby.
— Na mnie już czas, nie będę dłużej pani przeszkadzał — uśmiechnął się uprzejmie. — Niech radio dobrze pani służy. Gdyby w przyszłości znów coś się z nim działo, proszę po prostu spróbować rzucić „Reparo”, a jeśli to nie pomoże, to proszę dać znać — dodał. Powoli podniósł się z krzesła i sięgnął po torbę, mając zamiar skierować się do wyjścia. W tym samym momencie jednak zawahał się i spojrzał na czarownicę. — Jeśli pani chce, mogę odprowadzić panią kawałek, do Błędnego Rycerza, najbliższego kominka lub miejsca teleportacji — zaproponował. Czasy były podłe, a przezorny zawsze ubezpieczony. Nie chciał się jednak narzucać.
Jakieś tęsknoty się we mnie szamocą,
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Tom Genthon
Zawód : Złota rączka, właściciel "Czarodziejskiego Warsztatu Genthona"
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Kto pod kim zaklęcie rzuca, ten sam w siebie celuje.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Tak, byłam… Pan również? – zmarszczyła brwi, nie przestając się uśmiechać. Dopiero teraz zaczęła zastanawiać się nad tym, w jakim wieku mógł być siedzący przed nią mężczyzna. Nie podejrzewała, by był wiele starszy, a jednocześnie nie kojarzyła go z czasów szkolnych. Może powinna zapytać o niego Kaia…? Nie wiedziała, czy to najlepszy pomysł, jeszcze by coś sobie pomyślał. – W sumie nie powinnam się dziwić, tak biorąc pod uwagę pańskie zajęcie – dodała, wznosząc filiżankę do ust, biorąc kolejny łyk kawy. Sztuka naprawiania magicznych przedmiotów, mniej lub bardziej skomplikowanych w swej budowie, zdawała się jej niełatwym zajęciem. Inna sprawa, że wszystko to, o czym nie miało się pojęcia, jawiło się jako skomplikowane i wymagające. – Bardzo. To był jeden z moich ulubionych przedmiotów, jeśli nie najbardziej ulubiony – odpowiedziała bez skrępowania, pamięcią powracając do Wybitnego z Zaklęć i Uroków; pewnie gdyby nie profesor Dane i jej wyśrubowane wymagania, nigdy nie osiągnęłaby takiego poziomu. Dzięki surowemu, lecz angażującemu podejściu do zajęć wykładowczyni była w stanie przykuć uwagę uczniów na dłużej, a przy okazji wlać w ich głowy wiele przydatnej – zwłaszcza teraz, gdy niebezpieczeństwo czyhało na nich na każdym rogu – wiedzy. – Rozumiem, że skoro pan ją wspomina, wywarła i na panu dobre wrażenie…? – dopytała, ostrożnie odstawiając naczynie na spodek, przelotnie spoglądając w kierunku okna, przez które wyglądał rozmówca. Czyżby i jego dopadła melancholia? Wspomnienia względnie beztroskiej młodości były słodkogorzkie, trudno było nie tęsknić za tamtą atmosferą, za Pokojem Wspólnym i ucztami przygotowywanymi przez stacjonujące w kuchni skrzaty, za błoniami, jeziorem i rozciągającymi się po horyzont górami... Nawet jeśli jeszcze za ich czasów doszło do otwarcia Komnaty Tajemnic, a nad Hogwartem zawisło widmo rychłego zamknięcia placówki.
Skinęła mu tylko głową w reakcji na kurtuazyjne słowa, które padły z jego ust. Zdziwiła się, że ufał jej na tyle, by nie sprawdzać zawartości sakiewki – lecz przecież faktycznie nie zamierzała go oszukać. Może tą krótką wymianą zdań uśpiła jego czujność, a może nigdy nie przeliczał zapłaty, nie wiedziała. Rozmawiali o samochodach jak o czymś poufnym, wymagającym ściszenia głosu i dyskrecji. Tak pewnie było bezpieczniej, zainteresowanie mugolami, ich technologią, nie było czymś mile widzianym, przynajmniej nie przez obecną władzę. – Och, rozumiem – mruknęła pod nosem, z jednej strony nieco zdziwiona tym faktem, z drugiej – wydawał się on przecież logiczny. Błędny Rycerz musiał zostać obłożony wieloma zaklęciami, by móc naginać otoczenie do swej woli. Podobne wygody leżały poza zasięgiem żyjących – do niedawna – w nieświadomości niemagicznych. Bezwiednie wodziła wzrokiem po licu rozmówcy, próbując nie być przy tym zbyt nachalną. Czy na pewno nie pamiętała tej twarzy? Tego głosu? Nie pytała, skąd posiada tak rozległą wiedzę na temat samochodów. Sprawiała ona jednak, że czuła się przy nim bezpieczniej, a jeśli nie bezpieczniej, to chociaż spokojniej. Nie podejrzewała, by był podstępnym sługusem Malfoya, szmalcownikiem… Lecz przecież może to właśnie stąd wynikało jego zainteresowanie niemagicznymi. Może dała się zwieść jego aparycji, sposobowi bycia.
Zaśmiał się, wyrywając ją tym samym z przelotnego zamyślenia. – Z jednej strony tak, to dość ciekawe – odpowiedziała ostrożnie, kątem oka spoglądając w kierunku siedzących opodal gości hotelu, upewniając się, że nikt ich nie podsłuchuje. – Z drugiej jednak, nie bez powodu musieliśmy z tego zrezygnować. Zaś dostosowanie ich sprzętów do naszych potrzeb… Chyba nigdy nie przestaniemy korzystać z ich dorobku, mniej lub bardziej świadomie – dodała jeszcze, równie cicho; stąpała po niepewnym gruncie, rzadko kiedy zastanawiając się nad tym, jak niewiele wiedziała o nich. Może jednak powinna pochylić się i nad tymi brakami, tak dla własnego dobra.
Kiedy Genthon zebrał się z miejsca, poinstruował, jak powinna zachować się w przypadku kolejnej awarii i ona zaczęła szykować się do opuszczenia lokalu, zostawiając na blacie stolika zapłatę za zamówione kawę i ciasto. Ujęła naprawiony radioodbiornik w dłonie, składając usta w uprzejmym uśmiechu. – Jeszcze raz dziękuję za pomoc, panie Genthon. I za to, że pofatygował się pan aż tutaj – odpowiedziała, przelotnie podchwytując jego spojrzenie, przewieszając przez ramię pasek torebki. Myślała, że zniknie, ruszy do kolejnego przypadku, ona zaś wyjdzie z hotelu niewiele później – zdziwiła się więc na propozycję odprowadzenia jej, choćby i kawałek. Czy był to jakiś… podstęp? Wypracowywana długimi latami podejrzliwość, ostrożność, nie zanikała, choć przecież towarzysz wydawał się niegroźny. Może nawet nieco oderwany od niewesołej, przytłaczającej rzeczywistości. – Byłabym wdzięczna, gdyby mógł mi pan potowarzyszyć jeszcze przez chwilę – dodała na koniec, nim jeszcze upewniła się, że o niczym nie zapomniała i nie zniknęli na ulicy Cliodny.
| 2xzt <3
Skinęła mu tylko głową w reakcji na kurtuazyjne słowa, które padły z jego ust. Zdziwiła się, że ufał jej na tyle, by nie sprawdzać zawartości sakiewki – lecz przecież faktycznie nie zamierzała go oszukać. Może tą krótką wymianą zdań uśpiła jego czujność, a może nigdy nie przeliczał zapłaty, nie wiedziała. Rozmawiali o samochodach jak o czymś poufnym, wymagającym ściszenia głosu i dyskrecji. Tak pewnie było bezpieczniej, zainteresowanie mugolami, ich technologią, nie było czymś mile widzianym, przynajmniej nie przez obecną władzę. – Och, rozumiem – mruknęła pod nosem, z jednej strony nieco zdziwiona tym faktem, z drugiej – wydawał się on przecież logiczny. Błędny Rycerz musiał zostać obłożony wieloma zaklęciami, by móc naginać otoczenie do swej woli. Podobne wygody leżały poza zasięgiem żyjących – do niedawna – w nieświadomości niemagicznych. Bezwiednie wodziła wzrokiem po licu rozmówcy, próbując nie być przy tym zbyt nachalną. Czy na pewno nie pamiętała tej twarzy? Tego głosu? Nie pytała, skąd posiada tak rozległą wiedzę na temat samochodów. Sprawiała ona jednak, że czuła się przy nim bezpieczniej, a jeśli nie bezpieczniej, to chociaż spokojniej. Nie podejrzewała, by był podstępnym sługusem Malfoya, szmalcownikiem… Lecz przecież może to właśnie stąd wynikało jego zainteresowanie niemagicznymi. Może dała się zwieść jego aparycji, sposobowi bycia.
Zaśmiał się, wyrywając ją tym samym z przelotnego zamyślenia. – Z jednej strony tak, to dość ciekawe – odpowiedziała ostrożnie, kątem oka spoglądając w kierunku siedzących opodal gości hotelu, upewniając się, że nikt ich nie podsłuchuje. – Z drugiej jednak, nie bez powodu musieliśmy z tego zrezygnować. Zaś dostosowanie ich sprzętów do naszych potrzeb… Chyba nigdy nie przestaniemy korzystać z ich dorobku, mniej lub bardziej świadomie – dodała jeszcze, równie cicho; stąpała po niepewnym gruncie, rzadko kiedy zastanawiając się nad tym, jak niewiele wiedziała o nich. Może jednak powinna pochylić się i nad tymi brakami, tak dla własnego dobra.
Kiedy Genthon zebrał się z miejsca, poinstruował, jak powinna zachować się w przypadku kolejnej awarii i ona zaczęła szykować się do opuszczenia lokalu, zostawiając na blacie stolika zapłatę za zamówione kawę i ciasto. Ujęła naprawiony radioodbiornik w dłonie, składając usta w uprzejmym uśmiechu. – Jeszcze raz dziękuję za pomoc, panie Genthon. I za to, że pofatygował się pan aż tutaj – odpowiedziała, przelotnie podchwytując jego spojrzenie, przewieszając przez ramię pasek torebki. Myślała, że zniknie, ruszy do kolejnego przypadku, ona zaś wyjdzie z hotelu niewiele później – zdziwiła się więc na propozycję odprowadzenia jej, choćby i kawałek. Czy był to jakiś… podstęp? Wypracowywana długimi latami podejrzliwość, ostrożność, nie zanikała, choć przecież towarzysz wydawał się niegroźny. Może nawet nieco oderwany od niewesołej, przytłaczającej rzeczywistości. – Byłabym wdzięczna, gdyby mógł mi pan potowarzyszyć jeszcze przez chwilę – dodała na koniec, nim jeszcze upewniła się, że o niczym nie zapomniała i nie zniknęli na ulicy Cliodny.
| 2xzt <3
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Jadalnia
Szybka odpowiedź