Wydarzenia


Ekipa forum
Hector Vergilius Crouch (budowa)
AutorWiadomość
Hector Vergilius Crouch (budowa) [odnośnik]23.08.17 15:35

Hector Vergilius Crouch

Data urodzenia: 22 V 1930
Nazwisko matki: Flint
Miejsce zamieszkania: Londyn, Waterloo Avenue
Czystość krwi: czysta szlachetna
Status majątkowy: bogaty
Zawód: członek Wiedźmiej Straży, powiernik i kolekcjoner informacji
Wzrost: 177 centymetrów
Waga: 71 kilogramów
Kolor włosów: blond
Kolor oczu: niebieskie
Znaki szczególne: konstelacje szpecących blizn - znacznie uwydatnionych w lewej połowie twarzy - zbrylenia oraz pasemka włókien (przywodzą na myśl pozostawione przez oparzenia piętno)
wszystko skrywane pod tuszem metamorfomagii; sam jest człowiekiem postury dosyć przeciętnej; zapach tytoniu owiewający mgłą ciało zwłaszcza w stresujących momentach



W oczach kobiety musiało kryć się szaleństwo.
Były to - jakby - nieistotne przebłyski; mrugnięcia stożków odbijanego światła, sączącego się przez niewielkie, brudnawe szyby (wyostrzało nieestetyczne kształty zaniedbanego sklepu). Krótkotrwałe symptomy jarzyły się kilkukrotnie w obręczach przeciwległych tęczówek, własnym odcieniem podobnych do ociężałych, zwiastujących nadejście deszczu obłoków.
Musiało być to szaleństwo
kiedy jej szczupła postać, umocniona przez furię, wzięła niespodziewany zamach - kobieta dzierżyła w swojej dłoni naczynie, obejmując pobladłymi w sztywności palcami szyjkę delikatnego przedmiotu.


W swoich oczach ukrywał część nieba - odłamki rozpostartego oceanu turkusu. Nie było to niebo wesołe, czyste i krystaliczne, na którego połaciach dryfuje wyłącznie rozświetlająca, zaokrąglona twarz słońca; było to niebo wkrótce opustoszałe z dziecięcej nieświadomości, dziecięcej beztroski pomijającej drugą ze stron - tę, owiniętą sczerniałym płaszczem gęstego mroku. Kryły się tam - niezwykła bystrość oraz esencja sprytu godnego gadzich kreatur, o śliskich, pokrytych niezliczonymi tarczami łusek sylwetkach.
A był to zaledwie początek, pierwsze komponowane nuty na pięciolinii życia.
Urodził się jako cień, chociaż kształtował się wedle własnych zamysłów - nie dążył, nie naśladował ruchów, pragnąc wiecznie pozostać spłaszczoną czernią odzwierciedlenia tego, co znajdowało się najpierw. Nie najstarszy i nie najmłodszy, nie był obdarowany uwagą ojca na równi ze swoim bratem - co zarazem gwarantowało pewnego rodzaju swobodę, z jakiej, z biegiem lat, nauczył się odpowiednio oraz dyskretnie korzystać. Nigdy nie zastanawiał się nad pojęciem rodzicielskiej miłości, jak i miłości pojawiającej się (ponoć) w małżeńskim życiu; w rodzinie nie dochodziło do większych ekscesów - podziwiał ojca, jego zdecydowanie i twarde, stawiane po ziemi kroki. Matka była obecna gdzieś w tle, poświęcając się młodszej siostrze - Miranda w dużej mierze upodobniła się do niej - choć doskonale pamiętał jej ciepły uśmiech oraz woń kwiatów wędrującą wraz z każdym krokiem. Z siostrą miał bliższy kontakt niż z bratem - podobnie jak ojciec - wiecznie odległym, nieosiągalnym jak przypisanie autorytetu, który miał za zadanie wznosić się ponad przeciętność. Był dzieckiem inteligentnym, o niezliczonych, przebiegających pod kostną osłoną czaszki stadach poszukujących myśli, potrafił wtopić się i wpasować, chłonąc podstawy wiążących go konwenansów, później - niezbędnych umiejętności jak taniec, niemniej szczególnie przykładana została waga do rozwinięcia władania słowem. Fascynowały go słowa - pozornie ulotne, przemijające ledwie po wypłynięciu spomiędzy warg mówcy, także te nieśmiertelne i skamieniałe, przemawiające ze stronic szlaki przekazu, fascynowało go, jak wiele można osiągnąć pozornie prostym stwierdzeniem, zdolnym dźgnąć w jednej chwili niczym zatruty sztylet lub w jednej chwili ocalić od upadnięcia na duchu. Przyswajał wiedzę dotyczącą obecnej scenerii realiów, uczył się, jak było kiedyś i jak jest teraz - równie chętnie obcował ze sztuką. Nic dziwnego, że właśnie w labiryncie regałów, kiedy wątła chłopięca dłoń z zaciekawieniem (i jakże wielką nadzieją) wychyliła się ku niedostępnej, spoglądającej z wysoka książce - ona sama, powoli i jakby ostrożnie zstąpiła ze swego miejsca.
Lubił zwyczajnie w i e d z i e ć - jak najszybciej i jak najwięcej, gdyż to okazywało się miarą geniuszu w poruszaniu się wewnątrz świata nie tylko arystokracji.
A był to zaledwie początek, który wzrasta, ubarwia się,
kwitnie - pnie się powyżej sklepienia teraźniejszości.



Nie umiał już zapanować nad chmarą pytań - zdolność koncentrowania rozpierzchnęła się teraz, spanikowana na podobieństwo ściganej zwierzyny. Sam wycofywał się, biegł, uchyliwszy się wcześniej przed nicią wyrzucanego zaklęcia, biegł, czując dokładnie każdy z kurczących się mięśni, słysząc pulsowanie krwi w drzewie naczyń krwionośnych, donośnego, przyspieszonego werbla bijącego zaciekle serca, dyktującego wzmożoną konieczność wysiłku. Klął w myślach - grad przekleństw upadał i się rozbijał, przekleństw powtarzanych jak mantra, niczym parodia modlitwy w obliczu wystawiających swoje szpony zagrożeń. Odgłosy kroków rozszerzały się echem po wysłużonym, nierównym bruku, podeszwy butów lądowały twardo na wyboistej drodze. Padało; co stanowiło codzienność poszarzałego miasteczka, niewidoczne wręcz gołym okiem drobiny mżawki opadały w efemerycznych kaskadach strumieni.
Przecięcie jednej z wąskich uliczek pozwoliło mu użyć swoich zdolności
ukryć się oraz zniknąć.


Hogwart stał się kolejnym etapem.
Pamiętał, kiedy przemierzał zawiłe, ciągnące się korytarze - złączenia skomplikowanych arterii tętniących uczniowskim życiem. Pamiętał, kiedy pierwszy raz zdołał ujrzeć postawną, zarazem surową budowlę szkockiego zamku, jej strzeliste, wycelowane wprost w objęcia chmur wieże, masywne mury, malujące się w otoczeniu lasu. Wyświechtana Tiara Przydziału, nałożona na jego głowę obwieściła donośnie Slytherin, choć rozważała przez moment przystrojenie go w brąz oraz błękit Krukonów. Chwile - nawet obfitujące w naukę, gdyż każdą z dobrych, otrzymywanych ocen zdobywał dzięki ambitnej, systematycznej pracy (najlepiej radził sobie w zaklęciach) - jawią się jako jedne z najlepszych, tych, których wspomnienie rozlewa miłe oraz zarazem przepełnione tęsknotą odczucia. Nie tylko sama nauka - wszak często grywał ze znajomymi w szachy, zawierał pierwsze, bardziej zażyłe przyjaźnie, opanowywał latanie na miotle - aby na czwartym i piątym roku grać na pozycji ścigającego - była to jednak wyłącznie rozrywka, żadna z ogromnych pasji ani objawień sportowego geniuszu, więc nic dziwnego, że zrezygnował z niej później na koszt pozostałych zajęć. Znowu - odpowiednie zachowywanie się w towarzystwie, chociaż wszczepioną mu od narodzin pogardę zarezerwowaną posiadał jedynie wobec mugoli oraz ich władających magią potomków; wiedział, jak z kim rozmawiać oraz z czym nie należy się przy określonych osobach obnosić - które kwestie przemilczeć, aby uniknąć później niepożądanych plotek. Najchętniej - na równi z odczuwanym zranieniem przez cierń nostalgii - wspomina jedną, wpierw nieświadomie mijaną postać; spotkania, dyskusje na temat sztuki, którą żyła i ona, nade wszystko upodobawszy sobie muzykę. Mimo skradającej się świadomości ciągle gdzieś w drugim planie - oboje należeli do rodzin prędzej czy później aranżujących małżeństwa - oraz utrzymywanej płaszczyźnie łączącej ich na pozór przyjaźni, rozbudzała w nim coraz bardziej ambiwalentne pokłady uczuć - więzionych w podświadomości, którym nie chciał pozwolić się wydostać na zewnątrz.



Zastrzyk adrenaliny wkrótce przestaje działać: w miejsce ożywienia wkrada się coraz silniejszy, a wcześniej tłumiony, uścisk nadchodzącego bólu. Odnosi nieodparte wrażenie, że jego twarz płonie, mając wkrótce przemienić się w garść popiołu rozrzucanego z każdym oddechem wiatru.

Jeden błąd. Jeden cholerny błąd, przeszywający go falą bólu; wyprowadzony niespodziewanie niczym cios w plecy, jedna, skażająca ideał zwierciadła rysa, która wydłuża się ze złowrogim dysonansem pęknięcia - aby wkrótce poszerzyć się niczym sieć pajęczyny oddzielającej ledwie utrzymywane w całokształcie odłamki, sieci, w której lepką, ażurową membranę wpada się na podobieństwo nieświadomego insekta.
Kariera polityczna nie była zarezerwowana dla niego. Wkroczenie w hermetyczny świat Ministerstwa oznaczałoby wyjście z upragnionego cienia - którym się żywił, w którym rozwijał się oraz wewnątrz którego nade wszystko miał zamiar pozostać. Nawet, jeśli predyspozycje wydawały się sprzyjać - erudycja i niebywałe wyczucie w rozmowach, spokój preferujący rozwiązywanie spraw za pomocą dialogów niżeli siłą, chłonięcie najświeższych wydarzeń i kształtująca się prędko własna interpretacja - owszem, w końcu był Crouchem z krwi i kości, pełnym nieukrywanej dumy z posiadanego nazwiska. Wiedział - niemniej - że bardziej spełni się, nadal pracując, zszarzały, pozornie słabo widoczny, zarazem zaspokajając chęć gromadzenia wciąż informacji, wieści nieznanych mdłej masie nieistotnego tłumu. Decyzja o Wiedźmiej Straży początkowo nie spotkała się z pozbawioną zawahań aprobatą rodziny, choć były to raczej pełne zastanowienia pytania dlaczego niźli pełne uwag orzeczenia zakazu, które dość łatwo dało się wyprostować na jasną, klarowną zgodę - ojciec i tak przywiązywał największą wagę, najokazalsze ilości nadziei nadal kierował w stronę pierworodnego syna. Umiejętność metamorfomagii również przemawiała korzystnie za sposobnością wykorzystania w przypadku takiej obranej ścieżki - od zawsze miał ułatwioną nad nią kontrolę, dzięki wrodzonemu utrzymywaniu w ryzach emocji. Nic więc dziwnego, że wydawał się idealny i z powodzeniem przechodził przez dwa, kilkuletnie, kluczowe etapy kursu - kładące nacisk na rozwijanie zdolności, w których on czuł się niczym w swoim żywiole, dodatkowo nie zaniedbując przydatnej sprawności fizycznej.  
W międzyczasie - choć stosunkowo niedawno, około kilku miesięcy temu - włączył się do szeregów Rycerzy Walpurgii. O Tomie Riddle’u usłyszał jeszcze za czasów swojej nauki w Hogwarcie, a jego idee - zwłaszcza nieukrywania magii - wpasowywały się w pełni w jego poglądy. Nie zdziwiło go więc stopniowe zwiększanie rozgłosu Riddle’a, zwanego teraz już Czarnym Panem, w szlacheckich kręgach, ponadto dostrzegł w organizacji ogromne szanse i siłę - kiedy opowiedział mu o niej dokładniej jeden z przyjaciół (ten sam, który wcześniej wdrożył młodego Croucha w podstawy czarnomagicznej sztuki, stającej się dlań niezmiernie interesującą dziedziną - nie wyróżniał dobrej oraz złej magii, wierząc, że decydującym jest motyw zastosowania zaklęcia - cel uświęcający środki). Przyjaciel wiedział, że zdoła dołączyć bez większych zwątpień, chcąc dalej zgłębiać ów zakazany owoc oraz być w stanie uiścić swe przekonania w czynach. Nie staczał się jednak na skraj fanatyzmu - nawet, jeśli dostrzegał w organizacji siłę, której nie w sposób się było oprzeć, która pragnęła zmierzać w stronę ostatecznego zwycięstwa.
Wzrastał tak, spełniając się w swym zawodzie, którym po pewnym czasie niemalże zaczął oddychać - stawał się on powietrzem wypełniającym łapczywe, jakby bezdenne przestrzenie w płucach. Część znajomości zaniedbał kosztem pogrążenia się w pracy, szczególnie tę jedną, najbardziej osobliwą, najczęściej uiszczającą się w formie pisanych listów - tę, która zaczęła rozwijać się w szkolnych murach. Pamiętał, kiedy wręcz zignorował odpowiedź i później nie miał czelności udawać, że wszystko jest dobrze - i pozostała tak między nimi martwa, gęsta jak smoła cisza; nieporuszona, aż do pewnego czasu.

Aż pojawił się błąd.
Umysł samodzielnie rozbudowywał historię na pozór zwyczajną, w której ewidentnie nie chciało się wydarzyć nic złego. Nie miał pojęcia, z jakiego powodu kobieta (czy oblepiły ją na tyle macki szaleństwa?), zarządzająca niewielkim, obecnym w podlondyńskiej mieścinie sklepem - jednym z tych opustoszałych i podejrzanych, do jakich nikt odrobinę rozsądny nie ma ochoty wkraczać - nagle zdecydowała się na tak radykalny wybuch. Nie miał pojęcia, czemu miało to miejsce podczas prawdopodobnie ostatniej wizyty - i tak już zdołał wycisnąć z niej resztki przydatnych dlań informacji, odkąd udało się schwytać jej męża, włączając do sieci względnie przydatnych osób. Nie miał pojęcia, czy nie została zastawiona zasadzka, czy całe zdarzenie nie było wyłącznie ukartowanym spektaklem - czy może było jednorazowym impulsem, którego nie zdołał choć odrobinę przewidzieć. Ciecz, rozlana po jego ciele - nie wiedział, czym była, ba, nie zastanawiał się nawet - czy był to specjalnie uwarzony eliksir, czy może - wydobyta z jakiegoś magicznego stworzenia substancja. Nie chciał się zastanawiać.
Popadał w paranoję, dobudowywał teorie, decydując się schować całą tę sprawę, gdzie jego zdaniem ktoś wiedział, że się tam zjawi, ktoś również zapłacił kobiecie, zrzucając wszystko na karb jej psychicznej niestabilności oraz słodkimi słowami mamiąc rzekomo podarowaną ochroną.
Tym kimś miał okazać się jego ojciec.
Tak sobie przynajmniej wmawiał - odkąd natrafił na ślad - niewyraźne, lecz pozostałe w pamięci wspomnienie ukrywanego poza granicą prawa układu. Możliwe, że trwał w absolutnej pomyłce, że wyolbrzymiał, że to, co usłyszał - to jedna z mnóstwa wyssanych z palca historii, lecz teraz najzwyczajniej nie umiał jej ani trochę zaprzeczyć, pozwalając opętać się manii możliwie skrywanych sekretów - spowodowanej nagle zachwianą perfekcją, straconym pod nogami pierwszy raz gruntem. Na domiar złego, niedługo potem ojciec zaaranżował małżeństwo. Z nią - czy również wiedział? Czy chciał się upewnić, ostrzegł go, zmusił do zachowania milczenia? Dłonie bezsilnie zaciskały się w pięści, lecz wyuczone aktorstwo oraz lojalność nakazywały bezwzględne poddanie się tej decyzji. Zaczynał go nienawidzić tak samo jak tej sytuacji.



Efekt metamorfozy ujawnia na tafli lustra swoją prawdziwą formę.
Skóra obejmująca lewą część twarzy oraz tej samej strony przedramię przypomina wynaturzoną skorupę - jest nierówna i chropowata, jakby niewiadomego rodzaju erozja żłobiła w niej sieć przychodzących przez lata zmarszczek - lecz miało to miejsce natychmiast, piekło, trawiło go niczym wybuchający natychmiastowo płomień. W okolicy skroni nie rosną już żadne włosy - te, którym udało się wyłonić, są słabe, liche, niczym łodygi wyrastającej trawy znad wysuszonej, spękanej ziemi.
Wie, że nie będzie próbował tego wyleczyć - nawet, gdyby stało się realnie możliwe. Wie, że na zawsze pozostanie mu skrywać tę postać, że nie pokaże nikomu, przywdziewając iluzję dawnej twarzy jak maskę, na wieczność zamykającą pod sobą haniebną klęskę.

Zastanawia się - czy jeszcze jest sobą
czy kiedykolwiek będzie mu danym pozostać.


I po raz pierwszy - tak, pierwszy raz w życiu naprawdę poznał smak strachu.

Patronus: giętka, eteryczna łasica przemykająca poprzez sfery powietrza - zwinna, przewrotna pieśń kłamstwa wetknięta w mglistą sylwetkę
pojawia się razem z wydobywaną wizją jeszcze beztroskich czasów, rozmów z nią - nieskrępowanych oraz absorbujących spotkań.











Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 0 Brak
Zaklęcia i uroki: 25 (+3 od różdżki)
Czarna magia: 9 (+1 od różdżki)
Magia lecznicza: 0 Brak
Transmutacja: 0 Brak
Eliksiry: 1 (+1 od różdżki)
Sprawność: 3 Brak
JęzykWartośćWydane punkty
Język ojczysty: angielski II0
Język obcy: łacinaI1
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
AnatomiaI2
AstronomiaI2
Historia magiiIII10
KłamstwoIII10
OMNSI2
RetorykaIII10
SpostrzegawczośćIII10
Ukrywanie sięIII10
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
Szlachecka etykietaI0
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
Rycerze Walpurgii-0
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Literatura (wiedza)II7
Malarstwo (wiedza)I1
Muzyka (wiedza)II7
Rzeźbiarstwo (wiedza)I1
AktywnośćWartośćWydane punkty
Latanie na miotleI1
Taniec balowyI1
GenetykaWartośćWydane punkty
Nie dotyczy-0
Reszta: 0

Wyposażenie

różdżka, sowa

Gość
Anonymous
Gość
Hector Vergilius Crouch (budowa)
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach